Sny pachnące poziomkami - Wioletta Piasecka - ebook + audiobook + książka

Sny pachnące poziomkami ebook i audiobook

Piasecka Wioletta

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pełna wzruszeń opowieść o walce o szczęście i realizację marzeń.

Dziewiętnastoletnia Lena, po śmierci ojca, dowiaduje się, że ma zaledwie trzy miesiące na opuszczenie leśniczówki, w której spędziła szczęśliwe dzieciństwo i młodość.

Młody podleśniczy Kamil, któremu ojciec Leny pomógł dostać się do służby leśnej, roztacza opiekę nad córką leśniczego, dopóki ta nie stanie na nogi. Stanowczo sprzeciwia się temu narzeczona mężczyzny, podejrzewając, że nie tylko wdzięczność jest powodem tej troski.

Wkrótce Lena wyprowadza się do Trójmiasta, tam rozpoczyna życie na własnych zasadach. Wie jednak, że w leśniczówce zostawiła pachnące lasem wspomnienia, błogie chwile związane z rodzicami. Ale czy tylko to?

Czy da się wymazać z pamięci najwspanialsze chwile swojego życia i tak po prostu, kolejny raz zacząć od nowa? Czy jednak warto śnić o spełnieniu swoich zdawałoby się nierealnych marzeń?

Wioletta Piasecka zabiera nas w pełną emocji i uniesień podróż, w której wszystko może się wydarzyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 17 min

Lektor:

Oceny
4,7 (182 oceny)
145
28
7
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mariamery

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze polecam.
00
Iwonastodolkiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna piękna powieść 🥰🥰🥰❤️❤️❤️
00
Oliwiamilena25

Nie oderwiesz się od lektury

świetna!
00
Mama2005

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana książka , w klimacie mojej przeszłości, bycia córką leśniczego . Polecam 👌
00
AgaWyrwa

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo lekka przyjemna powieść
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Evge­niya Fe­do­rova/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Wio­letta Pia­secka, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-61-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu ko­cha­nemu mę­żowi

Krzysz­to­fowi Szklar­kowi – z mi­ło­ścią.

Sta­rzy lu­dzie ma­wiają, że wkrótce na­stąpi ko­niec świata i na­sta­nie kres wszyst­kiego. Ludz­kość do­piero wtedy do­strzeże utra­coną nie­win­ność ży­cia, do­ceni roz­trwo­nione piękno. Ale bę­dzie za późno. Na­dejdą roz­pacz, szloch i bia­do­le­nia, roz­gosz­czą się ża­łość i la­ment. Z tych sta­rych, po­nu­rych prze­po­wiedni prze­bija zia­renko po­cie­sze­nia, wy­nika z nich bo­wiem, że odej­dziemy z tego łez pa­dołu gro­mad­nie. We­spół nio­sąc to, co zgo­tuje nam los. Tym­cza­sem ko­niec świata Leny Szejny na­stą­pił w sło­neczny ma­jowy dzień. Wtar­gnął i bru­tal­nie zbu­rzył jej co­dzien­ność, odarł z ma­rzeń, zni­we­czył plany, skradł też na­dzieję. Wbrew obiet­ni­com sta­rych prze­po­wiedni dźwi­gała swój ko­niec świata sa­mot­nie, idąc za trumną ojca spo­wita w czerń, z pie­ką­cym smut­kiem w sercu i su­cho­ścią w ustach. Je­dy­nie jej rude, się­ga­jące ra­mion, pro­ste włosy szar­pane wia­trem wpro­wa­dzały nie­tak­towne oży­wie­nie, gor­szyły ża­łob­ni­ków swoją nie­okieł­znaną ży­wio­ło­wo­ścią ni­czym pło­nąca po­chod­nia.

Le­śni­czy An­drzej Szejna miał godny i piękny po­chó­wek. Że­gnała go po­grą­żona w żalu ro­dzina, a także le­śna brać w ga­lo­wych oliw­ko­wo­zie­lo­nych mun­du­rach, człon­ko­wie koła ło­wiec­kiego, do któ­rego na­le­żał, przy­ja­ciele i miesz­kańcy. Tuż przy trum­nie obok warty ho­no­ro­wej sta­nęły poczty sztan­da­rowe nad­le­śnic­twa i koła ło­wiec­kiego, a ich efek­towne zie­lone sztan­dary z ręcz­nie ha­fto­wa­nymi in­sy­gniami do­da­wały uro­czy­sto­ści splen­doru. Ksiądz, ro­niąc łzę, wy­gło­sił wzru­sza­jącą mowę po­grze­bową, że­gnał bo­wiem wy­jąt­kowo do­brego i uczci­wego czło­wieka, po któ­rego śmierć przy­szła zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, nad­le­śni­czy wy­chwa­lał wzo­rową służbę i od­da­nie zmar­łego pra­cow­nika, a łow­czy po swo­jej prze­mo­wie rzu­cił na lśniącą dę­bową trumnę zła­maną świer­kową ga­łązkę. An­drzej Szejna otrzy­my­wał ją wcze­śniej nie raz, zdo­by­wa­jąc my­śliw­skie tro­fea, dziś jed­nak zo­stała mu dana na znak za­koń­czo­nego le­śnego ży­cia. Po prze­mo­wach za­smu­ceni ża­łob­nicy usły­szeli trze­pot skrzy­deł. Z wy­so­kiej lipy ze­rwał się bie­lik, wy­rów­nał lot i z roz­po­star­tymi skrzy­dłami po­szy­bo­wał wy­soko, da­leko, aż znikł z pola wi­dze­nia zgro­ma­dzo­nych na cmen­ta­rzu w Lu­ble­wie Gdań­skim. Po­śród braci le­śnej prze­szedł szmer. Pa­trzyli w górę za­hip­no­ty­zo­wani i z ust do ust po­da­wali so­bie przy­pusz­cze­nie, że to du­sza le­śni­czego ula­tuje do lasu, który tak uko­chał. Łow­czy przy­ło­żył do ust trąbkę i po chwili ci­szę wy­peł­niła wzru­sza­jąca me­lo­dia Barki, ulu­bio­nej pie­śni le­śni­czego.

Lena Szejna ze ści­śnię­tym ser­cem pa­trzyła przed sie­bie w nie­wi­doczny punkt. Nie po­tra­fiła spoj­rzeć na trumnę, w któ­rej spo­czy­wało ciało jej ojca. Do­cho­dziły do niej szepty i po­chli­py­wa­nia ze­bra­nych na uro­czy­sto­ści oraz grana me­lo­dia, ale zda­wało jej się, że wy­da­rze­nia dzieją się poza nią i do­ty­czą ko­goś in­nego. Ona jak do­tąd nie uro­niła ani jed­nej łzy, trwała w upior­nym stu­po­rze, po­zba­wiona my­śli i czu­cia. Gdy Barka wy­brzmiała, młody męż­czy­zna w zie­lo­no­oliw­ko­wym mun­du­rze i nie­ska­zi­tel­nie bia­łej ko­szuli pod­niósł wi­kli­nowy kosz ze świer­ko­wymi ga­łąz­kami i pod­szedł do żony zmar­łego, a po­tem do jego pa­sier­bicy. Ko­biety wzięły po nie­wiel­kiej ga­łązce i wrzu­ciły na trumnę. Kiedy zbli­żał się do Leny, dziew­czyna na uła­mek se­kundy przy­mknęła oczy. Po­pra­wiła zsu­wa­jące się z nosa oku­lary w czar­nych opraw­kach, za­czerp­nęła tchu, a po­tem de­li­kat­nie ujęła w dłoń drobną świer­kową witkę. Za­nim wrzu­ciła ją do grobu, przy­ło­żyła do ust. Igły ukłuły ją w wargi, a w noz­drzach po­czuła za­pach igli­wia. Ko­ja­rzył jej się z bez­tro­skim dzie­ciń­stwem, z mamą i z do­mem. Za­chwiała się i by­łaby upa­dła, gdyby nie sto­jący za nią pod­le­śni­czy, pra­cow­nik jej ojca. Męż­czy­zna zła­pał ją za ło­kieć, przy­trzy­mał i nie­mal bez­gło­śnie szep­nął słowa otu­chy.

– Leno, bądź silna.

Chciała być silna. Bar­dzo chciała. Ale kiedy pod­szedł do niej ksiądz z wo­recz­kiem ziemi i po­czuła pod pal­cami chłodną glinę, serce pę­kło jej na mi­lion ka­wał­ków. Pie­kący ból w mostku prze­szył klatkę pier­siową, a do oczu ci­snęły się łzy. Wy­cią­gnęła dłoń z zie­mią, ale nie była w sta­nie wrzu­cić jej do grobu. Po­my­ślała, że nie znie­sie od­głosu spa­da­ją­cych gru­dek ude­rza­ją­cych o wieko. Od­głos ten prze­śla­do­wał ją od dzie­ciń­stwa, śnił jej się po no­cach, sły­szała go przez dłu­gie lata od po­grzebu mamy. Za­ci­snęła drżącą dłoń, zie­mia prze­śli­znęła jej się mię­dzy pal­cami. Przy­ło­żyła pięść do serca i na­gle za­pra­gnęła uciec, za­nim kto­kol­wiek wrzuci na trumnę pierw­szą bryłkę. Nie, nie zniosę tego dźwięku! Nie zniosę! – dud­niło jej w gło­wie. Od­wró­ciła się na pię­cie i nie­za­trzy­my­wana przez ni­kogo, od­da­liła się szyb­kim kro­kiem. W po­ło­wie alei za­częła biec. Do­piero kiedy zna­la­zła się za mu­ro­waną se­le­dy­nową bramą, ozdo­bioną u szczytu czer­woną da­chówką, zwol­niła, bo za­bra­kło jej tchu. Mi­nęła za­par­ko­wane auta i au­to­kar, któ­rym przy­je­chała, po czym pie­szo ru­szyła przed sie­bie. Do le­śni­czówki drogą na skróty miała sześć ki­lo­me­trów. Pra­gnęła w sa­mot­no­ści wy­pła­kać smu­tek i żal. Nie znio­słaby po­cie­sze­nia. Wie­działa, że żadne słowa nie ukoją jej bólu i roz­ża­le­nia. Nie znio­słaby słów „wszystko się ułoży” ani „czas goi rany”. Przez ostat­nie dni wciąż je sły­szała. Draż­niły ją i wy­wo­ły­wały bunt. Naj­chęt­niej ode­sła­łaby po­cie­szy­cieli do wszyst­kich dia­błów, za­ci­skała jed­nak zęby i przyj­mo­wała kon­do­len­cje i słowa otu­chy z do­brze ma­sko­waną nie­chę­cią.

Szła na prze­łaj po­lną ścieżką. Roz­pięła gu­zik przy koł­nie­rzu czar­nej su­kienki i ode­tchnęła głę­biej. Do­piero na środku łąki otwo­rzyła dłoń i wy­sy­pała zie­mię. Otrze­pała dło­nie i spoj­rzała w bez­chmurne niebo. Bo­le­śnie i mocno za­tę­sk­niła za oj­cem. Przy­po­mniała so­bie jego do­bro­duszny uśmiech, ra­do­sne, ro­zumne, nie­bie­skie oczy, ser­deczne słowa, któ­rymi sta­rał się ła­go­dzić kon­flikty mię­dzy nią a ma­co­chą. Co sta­nie się te­raz z jej ży­ciem? Jak to bę­dzie? W gło­wie Leny kłę­bił się mi­lion py­tań, ale nie po­tra­fiła zna­leźć ani jed­nej od­po­wie­dzi. Nie wy­obra­żała so­bie dal­szego ży­cia z ma­co­chą i jej córką. Te­raz, gdy za­bra­kło sca­la­ją­cego je ogniwa, dal­sza wspólna eg­zy­sten­cja by­łaby dla Leny tor­turą.

Gdy dzie­sięć lat temu Wanda Gosk-Szejna u nich za­miesz­kała, sta­rała się przy­mi­lać do pa­sier­bicy. Ka­zała do sie­bie mó­wić po imie­niu, choć Lena miała wtedy za­le­d­wie dzie­więć lat. Z cza­sem jed­nak jej sto­su­nek do dziew­czynki się zmie­nił, uwa­żała bo­wiem, że An­drzej zbyt roz­piesz­cza córkę, gdy tym­cza­sem jej czte­ro­latkę, Iwonkę, za­le­d­wie lubi. W miarę trwa­nia mał­żeń­stwa ma­co­cha sta­wała się co­raz bar­dziej za­zdro­sna i za­bor­cza, a jej nie­chęć do Leny wciąż się po­głę­biała. An­drzej nie da­wał się pro­wo­ko­wać ani tym bar­dziej skon­flik­to­wać z córką, czym czę­sto do­pro­wa­dzał swoją drugą mał­żonkę do szew­skiej pa­sji. Swą złość wy­ła­do­wy­wała na Le­nie. Dziew­czyna nie skar­żyła się ojcu, bo nie miało to sensu. Sta­rał się ła­go­dzić kłót­nie mię­dzy ko­bie­tami, ale da­leki był od roz­wodu. Tylko że te­raz tego bu­fora za­bra­kło. Wanda za­mieni moje ży­cie w pie­kło – stwier­dziła w my­ślach.

Lena nie za­uwa­żyła, kiedy łąka prze­mie­niła się w dę­bowy młod­nik, a po­tem w gę­sty las. Nowe czarne pan­to­fle ra­niły ją w pięty, a dro­binki pia­sku uwie­rały w palce. Ga­łę­zie przy le­śnej wą­skiej ścieżce sma­gały ją po łyd­kach. W czar­nych raj­sto­pach pu­ściły oczka, po ple­cach spły­nęła strużka potu, Szej­nówna nie zwra­cała jed­nak uwagi na nie­wy­gody. Sta­rała się od­ga­niać od sie­bie wszel­kie my­śli, za­równo te o prze­szło­ści, jak i te zwią­zane z przy­szło­ścią. W pew­nym mo­men­cie za­ha­czyła stopą o wy­sta­jący ko­rzeń dębu i ru­nęła jak długa na le­śną ścieżkę. I na­gle do­tarło do niej, co się na­prawdę stało. W wieku nie­spełna dzie­więt­na­stu lat zo­stała cał­ko­witą sie­rotą. Sama jak pa­lec. Łkała, le­żąc na brzu­chu, z twa­rzą ukrytą w mchu. Do­tych­czas sta­rała się być silna, ale gdy pu­ściła tama łez, dziew­czyna nie po­tra­fiła jej po­wstrzy­mać. Oj­ciec był jej naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem, dro­go­wska­zem, bu­solą i przy­kła­dem. Bie­gła do niego jako dziecko i jako młoda dziew­czyna, by po­dzie­lić się z nim tro­skami, ra­do­ściami i ma­rze­niami. Te­raz, le­żąc na mięk­kim le­śnym po­szy­ciu z głową scho­waną w ra­mio­nach, ma­rzyła tylko o jed­nym – by do­łą­czyć do ro­dzi­ców. Gdzie­kol­wiek są, ona też chciała tam być. Po ja­kimś cza­sie wy­czer­pana oparła się ple­cami o cienki pień mło­dego dębu i rę­ka­wem czar­nej su­kienki wy­tarła nos. Z gło­śnym wes­tchnie­niem strzep­nęła z nóg kilka mró­wek. Zdą­żyły ją po­ką­sać i ten drobny in­cy­dent znów wy­zwo­lił w niej falę łez. Roz­tarła dło­nią za­czer­wie­nione miej­sca. Po­zbie­rała się i ze zbo­la­łym ser­cem ru­szyła przed sie­bie.

Ścieżka się zwę­ziła. Można było tędy dojść do le­śni­czówki, ale wy­ma­gało to sprytu i orien­ta­cji w te­re­nie. Ra­czej nikt z przy­by­wa­ją­cych do le­śnic­twa w Gór­kach się tędy nie za­pusz­czał, no chyba, że za­błą­dził, z re­guły wy­bie­rano szu­trową, sze­roką i bez­pieczną drogę. Lena jed­nak znała tu każdą knieję, każdy krza­czek i gę­stwinę. Szła więc, nie ba­cząc, że młode li­ście gra­bów przy­kle­jają się jej do twa­rzy. Ga­łę­zie drzew po obu stro­nach ścieżki splo­tły się, utrud­nia­jąc wę­drówkę. Wie­działa, że do domu ma już nie­da­leko. Ode­tchnęła z ulgą, bo z pięt są­czyła się krew. Chciała zrzu­cić z sie­bie przy­cia­sne pan­to­fle, grubą czarną su­kienkę, nie­od­po­wied­nią na pie­szą wę­drówkę po le­sie, po­ło­żyć się w swoim po­koju i za­snąć na wieki.

Przy końcu ścieżki pro­wa­dzą­cej do szu­tro­wej drogi ro­sły roz­ło­ży­ste so­sny. Uwiel­biała ich ży­wi­czy za­pach, szcze­gól­nie w maju, gdy kwi­tły cu­dow­nym ciem­no­zło­tym kwie­ciem. Przy­sta­nęła, by za­czerp­nąć tchu. Przy­jemny cień, jaki da­wały ko­nary drzew, rzedł i dziew­czyna po­czuła na twa­rzy cie­płe pro­mie­nie słońca. Unio­sła głowę i zo­ba­czyła bu­dy­nek le­śni­czówki. Przy­glą­dała się bryle bu­dynku z uwagą, jakby zo­ba­czyła ją pierw­szy raz w ży­ciu i chciała za­pa­mię­tać każdy szcze­gół. Na czer­wo­nych da­chów­kach tań­czyły pro­mie­nie słońca. Ko­lor da­chu pięk­nie kon­tra­sto­wał z bielą ścian. W rogu bu­dynku tuż nad czer­woną pro­sto­kątną ta­blicą z na­zwą le­śnic­twa po­wie­wała biało-czer­wona flaga. An­drzej Szejna dbał o to, by wi­siała cały rok, nie tylko w święta pań­stwowe. Sie­dli­sko ota­czał równo przy­strzy­żony ży­wo­płot. Był on oczkiem w gło­wie le­śni­czego. Tuż przed wej­ściem na po­se­sję stała spora prze­szklona ta­blica, na któ­rej pod­le­śni­czy umiesz­czał ważne ogło­sze­nia i nu­mery kon­tak­towe. Od trzech dni wi­siała tam klep­sy­dra.

Lena prze­szła po piasz­czy­stej dro­dze, ale gdy otwo­rzyła furtkę, z przy­kro­ścią uświa­do­miła so­bie, że nie ma klu­cza od domu, więc nie do­sta­nie się do środka. Ma­co­cha z Iwoną za­pewne zo­staną na sty­pie w Lu­ble­wie, a ta po­trwa do póź­nego wie­czora. Szej­nówna usły­szała stłu­mione szcze­ka­nie, w oknie kan­ce­la­rii uka­zała się głowa Sza­rika, uko­cha­nego wil­czura ojca. Zna­lazł go trzy lata temu przy­wią­za­nego do drzewa. Przy­gar­nął i po­ko­chał, a pies z wdzięcz­no­ści nie od­stę­po­wał go na krok. Na wi­dok Leny roz­sz­cze­kał się na do­bre. Nie ro­zu­miał, dla­czego sie­dzi w za­mknię­ciu, kiedy ona jest tuż obok.

Przy­gnę­biona prze­tarła dło­nią czoło. Okrą­żyła bu­dy­nek, po­ło­żyła się na wiel­kiej, twar­dej, drew­nia­nej bu­jawce i spod na wpół przy­mknię­tych po­wiek znów po­pa­trzyła na dom. Spę­dziła w tym miej­scu dzie­ciń­stwo i mło­dość, ale te­raz bo­le­śnie uświa­do­miła so­bie, że ży­cie, które znała, się skoń­czyło. Nie ma już ko­rzeni, do któ­rych mo­głaby wra­cać, ani osoby dzie­lą­cej z nią ra­do­ści i smutki. Już ni­gdy nie bę­dzie na­prawdę szczę­śliwa. Bo jakże cie­szyć się czym­kol­wiek, gdy w sercu za­gnieź­dziła się bez­gra­niczna ża­łość? Jak szu­kać schro­nie­nia w uko­cha­nym domu, gdy za­bra­kło w nim mi­ło­ści? Tak, ten dom stał się obcy. Gdzie mam się po­dziać i co da­lej ze sobą zro­bić? – po­my­ślała i za­pła­kała zgnę­biona.

* * *

Młoda ko­bieta ubrana w kwie­ci­stą su­kienkę sie­działa przy for­te­pia­nie. Jej dłu­gie wą­skie palce lekko tań­czyły na kla­wia­tu­rze, a Walc a-moll Fry­de­ryka Cho­pina w jej wy­ko­na­niu za­chwy­cał de­li­kat­no­ścią. Przez otwarte okno sa­lonu wle­ciał ko­lo­rowy mo­tyl, usiadł na su­kience, a po­tem na ru­dych wło­sach dziew­czynki opar­tej o for­te­pian. Tu­liła mi­sia i przy­słu­chi­wała się gra­nej me­lo­dii. Ko­bieta dała się po­nieść rzew­nym to­nom walca, przy­mknęła oczy, a jej du­sza za­tra­ciła się w dźwię­kach. Dziew­czynka po­ru­szyła się nie­spo­koj­nie, chciała opo­wie­dzieć ma­mie o barw­nym mo­tylu i spy­tać, czy wciąż sie­dzi jej na wło­sach, czy od­fru­nął. Otwo­rzyła usta, ale su­chość w gar­dle ta­mo­wała słowa. Pa­trzyła więc tylko w roz­pa­czy na piękną ko­bietę przy for­te­pia­nie. Po dłu­giej chwili drzwi sa­lonu się otwo­rzyły i wszedł przy­stojny męż­czy­zna w le­śnym mun­du­rze i w wy­kroch­ma­lo­nej bia­łej ko­szuli. Uśmiech­nął się do dziew­czynki, ale nie pod­szedł do niej. Po­cze­kał, aż me­lo­dia umilk­nie, a wtedy ujął dłoń żony i ją po­ca­ło­wał. Za­fa­lo­wała ko­lo­rowa su­kienka pia­nistki, bo do sa­lonu wpadł cie­pły ma­jowy po­dmuch wia­tru. Le­śni­czy ob­jął żonę w pa­sie i przy­tu­leni, za­pa­trzeni w sie­bie po­woli ru­szyli do drzwi.

– A ja? Mamo, tato, nie zo­sta­wiaj­cie mnie! – krzyk­nęła bła­gal­nie dziew­czynka, ale z jej gar­dła wy­do­był się za­le­d­wie ci­chy jęk. Wciąż stała przy for­te­pia­nie, nie­zdolna zro­bić kroku. Za­mknęła oczy, by nie pa­trzeć, jak ro­dzice od­cho­dzą. Za­pła­kała, ale nie miała już łez. Moc­niej przy­ci­snęła mi­sia i wtu­liła twarz w jego bure fu­terko.

– Lenko, bądź dla sie­bie do­bra – usły­szała tuż przy uchu ła­godne głosy ro­dzi­ców.

Te­raz z ko­lei nie mo­gła otwo­rzyć oczu. Unio­sła głowę i po­czuła na obu po­licz­kach cie­płe po­ca­łunki. Po­wieki wciąż były zbyt cięż­kie, by je otwo­rzyć, więc tylko do­my­śliła się, że ro­dzice się nad nią po­chy­lają. Czuła ich od­de­chy i za­pach oj­cow­skiej wody po go­le­niu.

– Bądź dla sie­bie do­bra, có­reczko. – Tym ra­zem po­pro­sił już tylko oj­ciec. Po­ca­ło­wał ją i po­szedł za żoną.

Lena nad­ludz­kim wy­sił­kiem otwo­rzyła zle­pione po­wieki. Oczy po­woli przy­zwy­cza­jały się do ciem­no­ści. Zdez­o­rien­to­wana nie wie­działa, gdzie jest i co się wła­ści­wie stało. Pod­nio­sła się z bu­jawki, opu­ściła nogi, ple­cami do­tknęła chłod­nego opar­cia. Nie wie­rzyła, że sły­szane głosy były tylko snem. Wciąż dźwię­czał jej w uszach szept wy­po­wia­da­nych słów, a na po­liczku czuła cie­pły do­tyk mat­czy­nych i oj­cow­skich warg. Tak, miej­sce po­ca­łunku na­dal było cie­płe. Prze­su­nęła pal­cami po po­liczku i otarła łzę. Ach, więc to łzy. To był tylko sen – po­my­ślała, a roz­cza­ro­wa­nie nie po­zwa­lało ze­brać my­śli. Sta­rała się od­two­rzyć, co waż­nego ro­dzice chcieli jej prze­ka­zać. Pra­gnęła, by zo­stali z nią jesz­cze chwilę, bo tak bar­dzo bała się być sama. Ża­ło­wała, że wy­bu­dziła się ze snu.

– Bądź dla sie­bie do­bra, có­reczko – wy­szep­tała usły­szaną we śnie radę. – Bądź dla sie­bie do­bra, có­reczko – po­wtó­rzyła. Jej głos prze­stra­szył pusz­czyka sie­dzą­cego na ko­mi­nie. Sowa z sze­le­stem skrzy­deł prze­le­ciała tuż nad jej głową i znik­nęła w ciem­no­ści. Od strony ogródka do­tarł do Leny szmer roz­chy­la­nych krze­win, do­my­ślała się, że to sarna z ma­łym koź­ląt­kiem przy­szła na so­czy­ste po­krzywy. Przy­cho­dziła tu od wcze­snej wio­sny na jabłka wy­sy­py­wane przez Szej­nów. Na myśl o tym, że już ni­gdy nie zo­ba­czy taty za­wie­sza­ją­cego ziar­ni­ste kulki dla si­ko­rek, wy­sy­pu­ją­cego jabłka dla sa­ren czy pod­kła­da­ją­cego siano do karm­ni­ków, wy­bu­chła pła­czem. Bez­rad­nie szlo­chała, ocie­ra­jąc łzy rę­ka­wem czar­nej su­kienki. Lampa uru­cha­mia­jąca się przy każ­dym ru­chu włą­czyła się nie­spo­dzie­wa­nie i ośle­piła Lenę. Za­pewne ma­co­cha albo Iwona wy­szły przed dom drzwiami od strony kan­ce­la­rii.

– Tu je­steś. Za­sta­na­wia­ły­śmy się z mamą, gdzie się po­dzia­łaś i kiedy wró­cisz do domu. – Iwona sta­nęła przed nią w roz­kroku. Ubrana w ró­żową pi­żamę, z ja­snymi wło­sami opa­da­ją­cymi na ra­miona i plecy, przy­glą­dała się Le­nie z przy­ganą w oczach. Chciała jesz­cze coś po­wie­dzieć, ale córka le­śni­czego pod­nio­sła się z ławki i mi­nęła przy­braną sio­strę bez słowa. Nie miała ochoty na roz­mowę. Cią­żyły jej ze­sztyw­niałe plecy i nogi. Pięty pa­liły ją­trzą­cymi się ra­nami. Po­my­ślała o cie­płej ką­pieli i o tym, że musi zde­zyn­fe­ko­wać rany, tylko że nic jej się nie chciało.

Po­wlo­kła się do domu. Mi­nęła ciemną sień i spoj­rzała w otwarte drzwi sa­lonu. Na wy­ście­ła­nym bor­do­wym ak­sa­mi­tem stołku przy for­te­pia­nie sie­działa wdowa po le­śni­czym. Wanda Gosk-Szejna pła­kała, po­pi­ja­jąc łzy czer­wo­nym wi­nem. Pra­wie opróż­niona bu­telka stała na za­trza­śnię­tym wieku in­stru­mentu. Przy no­gach ko­biety le­żał Sza­rik. Na wi­dok dziew­czyny ze­rwał się, ale nie szcze­kał jak zwy­kle, tylko za­mer­dał ogo­nem i trwał w ocze­ki­wa­niu, że ktoś mu wskaże, co ma da­lej ro­bić. Lena schy­liła się i po­ca­ło­wała psa mię­dzy uszami. Jesz­cze raz spoj­rzała na Wandę, ale ta za­mro­czona bó­lem i wy­pi­tym al­ko­ho­lem nie zwra­cała uwagi na to, co dzieje się wo­kół niej. Stary rzeź­biony ze­gar w sa­lo­nie wy­bił dwu­dzie­stą drugą. Dziew­czyna nie do­wie­rzała, że jest tak późno. Prze­spa­łam na twar­dej ła­wie bu­jawki całe po­po­łu­dnie i wie­czór – uświa­do­miła so­bie. Głasz­cząc psa, który cały czas do­ma­gał się uwagi, prze­szła do swo­jego po­koju. Wzięła pi­żamę, po dro­dze w kuchni wsy­pała Sza­ri­kowi karmę do mi­ski i po­szła się ką­pać. Nad do­mem za­wi­sła ci­sza, ni­czym je­sienna mgła nad zwięd­niętą łąką. Na­wet z po­koju Iwony nie do­la­ty­wały żadne dźwięki. Dziwne, do­tąd wciąż i wciąż się kłó­ciły o zbyt gło­śne pusz­cza­nie mu­zyki. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że za­tę­skni za tym ha­ła­sem. Wszystko, by­leby nie ta obez­wład­nia­jąca ci­sza – roz­my­ślała po­nuro.

Ką­piel nie przy­nio­sła Le­nie uko­je­nia, ale przy­naj­mniej roz­grzała wy­chło­dzone i po­ką­sane przez ko­mary i mrówki ciało. Wy­tarła się sta­ran­nie szorst­kim ręcz­ni­kiem, a po­tem prze­tarła rany na pię­tach wodą utle­nioną i przy­kle­iła na nie pla­stry, aby byle do­tyk nie przy­no­sił bólu. Ubrana w pi­żamę, wy­szła z ła­zienki aku­rat w mo­men­cie, gdy upo­jona al­ko­ho­lem Wanda opu­ściła sa­lon. Wciąż w tej sa­mej czar­nej su­kience, z roz­ma­za­nym od łez ma­ki­ja­żem i pu­stą bu­telką w dłoni wy­glą­dała upior­nie. Ja­sne, zbyt mocno utle­nione krót­kie ko­smyki po­skle­jały się od potu i zbiły w nie­chlujne strąki. Roz­ma­zany tusz na i tak za­si­nio­nych i pod­krą­żo­nych po­wie­kach dol­nych wy­glą­dał ża­ło­śnie. Na wi­dok Leny za­trzy­mała się i mach­nęła pu­stą bu­telką.

– O, zna­la­złaś się! – Nie­udol­nie wy­krzy­wiła usta w kpią­cym uśmie­chu. – Mu­sia­łaś za­ma­ni­fe­sto­wać swoją nie­na­wiść, prawda? Pod­kre­ślić, że nie chcesz mieć z nami nic wspól­nego. – Czknęła gło­śno.

– Wanda, to nie tak... Ja po pro­stu nie chcia­łam...

– Od dziś dla cie­bie pani Wanda! – wrza­snęła, wcho­dząc pa­sier­bicy w słowo. Z głębi domu roz­le­gło się szcze­ka­nie Sza­rika, a u Iwony za­skrzy­piały uchy­lane drzwi. – Skoń­czyła się moja do­broć dla cie­bie. An­drzej śli­ma­czył się z tobą, roz­piesz­czał jak księż­niczkę, ale ko­niec tego do­brego. Niech mu zie­mia lekką bę­dzie, ale te­raz w tym domu rzą­dzę ja. – Mach­nęła ręką za­ci­śniętą w pięść, a po­tem chwie­jąc się, po­szła do kuchni po na­stępną bu­telkę wina.

Lena prze­mknęła do swo­jego po­koju. Za­sta­na­wiała się, czy prze­krę­cić klucz. Z po­czątku ten po­mysł wy­dał jej się idio­tyczny i na wy­rost, ale po chwili wa­ha­nia prze­krę­ciła klucz w zamku. A po­tem do­dat­kowo prze­su­nęła pod drzwi ko­modę. Jesz­cze ni­gdy nie wi­działa ma­co­chy aż tak pi­ja­nej. Wo­lała nie spraw­dzać na so­bie, do czego jest zdolna. Wpro­wa­dziła się do nich za­le­d­wie rok po śmierci mamy. Oj­ciec uznał, że Lenka po­winna być wy­cho­wy­wana przez ko­bietę. Może na­wet ko­chał swoją drugą żonę, choć córka le­śni­czego nie bar­dzo w tę mi­łość wie­rzyła. Wi­dać było go­łym okiem, że po jed­nej i po dru­giej stro­nie bra­kuje uczu­cia. Można by orzec, że zwią­zali się z roz­sądku. On chciał, by córka miała matkę, a ona po roz­wo­dzie z pierw­szym mę­żem zwy­czaj­nie nie miała gdzie się po­dziać. Po krót­kiej, trwa­ją­cej za­le­d­wie kilka mie­sięcy sie­lance za­częły się kłót­nie. Głów­nie o dzieci. Wanda uwa­żała, że An­drzej nie trak­tuje Iwony z na­le­ży­tym sza­cun­kiem i tro­ską. A przy­naj­mniej nie tak, jak swoją ro­dzoną córkę. Co i rusz z tego po­wodu wy­bu­chały nie­spo­dzie­wane awan­tury. Le­śni­czy ła­go­dził je żar­tem albo przy­tu­le­niem żony i za­pew­nia­niem, że nie ma ra­cji. Za­zwy­czaj po ta­kim in­cy­den­cie spra­wiał Iwo­nie coś ład­nego albo speł­niał ja­kieś jej ma­rze­nie. To na ja­kiś czas sa­tys­fak­cjo­no­wało Wandę i znów przez kilka ty­go­dni żyli w miarę do­brze, jak praw­dziwa zgodna ro­dzina.

Lena le­żała przy­tu­lona do Sza­rika. Jej oczy długo przy­zwy­cza­jały się do ciem­no­ści. W gło­wie prze­wi­jały się jej ob­razy z po­grzebu. Prze­mowa nad­le­śni­czego, zła­mane świer­kowe ga­łązki rzu­cane na trumnę i garstka ziemi, którą roz­rzu­ciła do­piero na łące. Dla niej oj­ciec wciąż żył. Umysł nie zdo­łał uwie­rzyć, że ni­gdy już nie wej­dzie do tego po­koju, nie przy­woła psa, nie ro­ze­śmieje się i nie po­wie cze­goś we­so­łego, jak to miał w zwy­czaju czy­nić każ­dego ranka. Trudno było po­go­dzić się z tą śmier­cią. Tym bar­dziej, że przy­szła nie­spo­dzie­wa­nie. Oj­ciec był zdro­wym i sil­nym męż­czy­zną. Za­pa­le­nie płuc, któ­rego się na­ba­wił, wy­da­wało się nie­groźne. Zlek­ce­wa­żył je, a gdy stan rap­tow­nie się po­gor­szył i za­gro­ził ży­ciu, na ra­tu­nek było za późno. Może gdy­by­śmy nie miesz­kali w le­sie, tylko bli­żej Gdań­ska, ra­tu­nek przy­szedłby na czas? – za­sta­na­wiała się. Znów pró­bo­wała od­go­nić złe my­śli. Udało jej się na krótko, bo za­raz przy­szły na­stępne. Ma­co­cha zmieni moje ży­cie w pie­kło. Ja tu nie wy­trzy­mam. Zwy­czaj­nie nie wy­trzy­mam. Tylko do­kąd mam się wy­pro­wa­dzić?

Na­gle z prze­ra­że­niem przy­po­mniała so­bie, że ju­tro czeka ją ostatni eg­za­min ma­tu­ralny. Znie­chę­cona za­czerp­nęła tchu, a po­tem po­my­ślała, że w końcu w za­sięgu ręki bę­dzie upra­gniona wol­ność. Zdana ma­tura to prze­cież prze­pustka w do­ro­słość. Nie na darmo ma­turę na­zywa się eg­za­mi­nem doj­rza­ło­ści. Miała już za sobą ję­zyk pol­ski, ma­te­ma­tykę, an­giel­ski, zo­stała jej tylko bio­lo­gia. Je­den z ulu­bio­nych przed­mio­tów, który zresztą sama wy­brała jako eg­za­min do­dat­kowy. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach po­wi­nien pójść ła­two. Tylko że te­raz w gło­wie miała pustkę. Żadna lo­giczna myśl nie za­trzy­my­wała się na dłu­żej. Nie po­tra­fiła przy­po­mnieć so­bie na­wet naj­waż­niej­szych po­jęć. Mam w gło­wie czarną dziurę – od­kryła ze zgrozą. Nie, nie po­jadę do szkoły. Zo­stanę w domu. Prze­cież to bez sensu. I tak nie je­stem w sta­nie ni­czego na­pi­sać. Po­cią­gnęła no­sem, wil­gotny ję­zyk Sza­rika zli­zał łzy z jej po­liczka. Pies po­ło­żył się przy niej, jakby ro­zu­miał, co się stało, i pro­sił ją, by go nie opusz­czała na­wet na mi­nutę. Po­gła­skała jego miękką sierść. Wtu­lona w psie fu­tro, le­żała na boku. Po­wieki za­cią­żyły oło­wiem. Za­nim za­pa­dła w sen, zro­zu­miała, że oj­ciec nie obu­dzi jej jak co dzień. Po­win­nam na­sta­wić bu­dzik w te­le­fo­nie – zdą­żyła po­my­śleć, lecz nie się­gnęła po ko­mórkę. Spły­nął na nią twardy zba­wienny sen, ni­czym ła­skawa kur­tyna, która za­krywa ak­to­rów po nie­uda­nym przed­sta­wie­niu.

* * *
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PO­LE­CAMY RÓW­NIEŻ:

PEŁNA CIE­PŁA I PO­ZY­TYW­NYCH EMO­CJI OPO­WIEŚĆ O TYM, ŻE WSZYSTKO, CZEGO W ŻY­CIU SZU­KAMY, MOŻE BYĆ CZA­SAMI NA WY­CIĄ­GNIĘ­CIE RĘKI. NIE TYLKO W ŚWIĘTA...

Ju­lia i Ka­ro­lina są bliź­niacz­kami, które jed­no­cze­śnie łą­czy i dzieli wszystko. Ka­ro­lina jest prze­bo­jowa i wy­rywa się z ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści na po­gra­ni­czu Ma­zur i Pod­la­sia, by od­kry­wać świat. Ju­lia, ci­cha i spo­kojna, na­dal mieszka z ro­dzi­cami i pra­cuje jako bi­blio­te­karka, po­woli wsią­ka­jąc w lo­kalną spo­łecz­ność.

Gdy nad­cho­dzi świą­teczny czas, Ka­ro­lina wraca w ro­dzinne strony. Przy­zwy­cza­jona do in­nego ży­cia, na nowo musi zro­zu­mieć swo­ich bli­skich i samą sie­bie.

Czy w fer­wo­rze przy­go­to­wań znaj­dzie się czas na szczere roz­mowy? Czy mimo od­mien­nych cha­rak­te­rów przy wi­gi­lij­nym stole za­go­ści spo­kój i zro­zu­mie­nie? Jak święta wpłyną na losy dwóch mło­dych ko­biet i ich naj­bliż­szych? A może znaj­dzie się czas na mi­łość?

.

PRZE­WROTNA OPO­WIEŚĆ O TYM, ŻE NI­GDY NIE JEST ZA PÓŹNO, BY WY­WRÓ­CIĆ SWOJE ŻY­CIE DO GÓRY NO­GAMI!

Na­ta­sza od 10 lat po­maga swo­jemu part­ne­rowi pro­wa­dzić re­stau­ra­cję Amore nad je­zio­rem Nie­go­cin. Nie­stety ich re­la­cja prze­żywa kry­zys, a dziew­czyna po­sta­na­wia wró­cić w ro­dzinne strony i zmie­rzyć się z bo­le­sną ta­jem­nicą sprzed lat.

Szy­mon – okrzyk­nięty mło­dym mi­lio­ne­rem wła­ści­ciel zna­nej firmy, nie może opę­dzić się od ko­biet, które ry­wa­li­zują o jego względy. Wkrótce w wy­niku roz­woju firmy drogi mi­lio­nera i Na­ta­szy prze­ci­nają się.

Czy da się po­łą­czyć dwa tak różne od sie­bie światy? Jak mi­nione wy­da­rze­nia wpłyną na ro­dzinne re­la­cje Na­ta­szy i bu­dzącą się mi­łość? I czy du­chy prze­szło­ści po­zwolą jej z na­dzieją pa­trzeć w przy­szłość?

Wio­letta Pia­secka two­rzy wie­lo­wy­mia­ro­wych bo­ha­te­rów, któ­rym przyj­dzie od­po­wie­dzieć na jedno z naj­waż­niej­szych py­tań: czego tak na­prawdę chcą od ży­cia, by być szczę­śliwi?