Śmiertelna dawka - Hanna Greń - ebook + książka

Śmiertelna dawka ebook

Hanna Greń

4,6

Opis

W Bystrzycy Wielkiej znalezione zostaje ciało nastolatki, Klaudyny Poloczek. Miejscowa policja sądzi, że było to samobójstwo – w torebce dziewczyny odkryto list pożegnalny, a wyniki sekcji zwłok wykazują, że przedawkowała narkotyki. Rodzina zmarłej i mieszkańcy miasteczka nie wierzą, że nastolatka mogła targnąć się na swoje życie, a tym bardziej – że była narkomanką.

Na prośbę siostry zmarłej sprawą zajmuje się Dioniza Remańska. Była policjantka musi tym razem działać w ukryciu. Bystrzycka policja śledzi każdy jej ruch i wyraźnie nie życzy sobie, aby ktokolwiek kontynuował zamknięte śledztwo. Mimo przeciwności Remańska odkrywa ważny wątek w sprawie – okazuje się, że na moment przed śmiercią Klaudyna pomagała swojej przyjaciółce przyłapać na gorącym uczynku podglądacza, który niepokoił ją od dłuższego czasu.

Jeśli trop, którym podąża Dioniza, jest słuszny, w Bystrzycy czai się o wiele więcej demonów, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Czy Remańska nie ryzykuje zbyt wiele, angażując się w prywatne śledztwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 391

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (159 ocen)
113
30
12
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Annaza

Nie oderwiesz się od lektury

super warto przeczytać
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka- kryminał , tylko to zakończenie całego cyklu...
10
Aaliyah2408

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka.Hanna Gren czytelnika trzyma w napięciu.Czytelnik do końca nie wie kto jest nordercą.
10
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle, rewelacja.
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Greń, 2021

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

 

Redaktor inicjujący: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Marketing i promocja: Anna Rychlicka-Karbowska

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Anna Nowak

Projekt typograficzny i łamanie: Stanisław Tuchołka / panbook.pl

Projekt okładki i stron tytułowych: Pola i Daniel Rusiłowiczowie

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Fotografie na okładce:

© Yaroslav Shuraev | Pexels

© Daniel Chen | Unsplash

© Oleksandr Mazur | Shutterstock

Fotografia autorki na skrzydełku: Mateusz Sosna | Ogniskova.pl

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-01-0

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

15 lutego 2020, Bystrzyca Wielka

 

To nie był dobry pomysł. Z każdym krokiem oddalającym ją od zabudowań Klaudyna Poloczek coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że pomysł był zły. Po prostu idiotyczny. Niestety zrozumiała to dopiero teraz, gdy znalazła się sama wśród okalających wioskę pól, w dodatku w kompletnych ciemnościach. Starała się iść szybko, lecz co rusz potykała się na nierównościach szutrowej drogi lub wpadała w kałuże, o których istnieniu dowiadywała się dopiero wtedy, gdy cienka warstwa lodu pękała z trzaskiem pod butami, a nogi zagłębiały się w zimnej brei.

Czemu dałam się na to namówić? – wyrzucała sobie w myślach. Angela już pewnie wyleguje się pod kołdrą i nawet o mnie nie pomyśli. Jestem idiotką, przyznała w przypływie samokrytyki. Zawsze dam się wpuścić w maliny, a wszystko przez to, że nie umiem odmówić, kiedy ktoś prosi mnie o przysługę. A potem za to płacę.

Tylko jak mogła powiedzieć „nie”, kiedy w przerażonych oczach przyjaciółki widziała nieme błaganie? Mimo to zawahała się, a wtedy te piękne niebieskie oczy wypełniły się łzami. Plecami Angeli wstrząsnął bezgłośny szloch i tego było już dla Klaudyny za wiele. Nie dość, że przystała na szalony plan umożliwiający zdemaskowanie prześladowcy, to jeszcze w którymś momencie pomysł zaczął jej się podobać. Chichotały jak szalone, wyobrażając sobie konsternację i przerażenie stalkera, gdy ten dowie się, że znają jego tożsamość.

Pierwsza opamiętała się Angela. Zerknęła na zegar w telefonie i trąciła koleżankę w bok.

– Klaudia, już dziewiąta. On może za chwilę przyjść. Zrobisz to?

W jej oczach znów pojawił się lęk i Klaudyna z cichym westchnieniem wstała z wygodnego fotela, by po chwili opuścić pokój. Angela Mirska miała w nim wszystko, o czym tylko nastolatka mogła marzyć, lecz przyjaciółka jej nie zazdrościła. Wolała swój dość biednie urządzony kącik od tych luksusów, gdyż wiedziała, jaką cenę Mirska musi za nie płacić.

Ojciec Angeli od blisko dziesięciu lat przebywał w Belgii, gdzie zajmował bardzo wysokie stanowisko w jakimś koncernie. W Polsce nie pojawiał się wcale; córki także nie zapraszał, za to regularnie przekazywał na konta jej i żony kwoty, które przywykłej do skromnego kieszonkowego Klaudynie wydawały się ogromne.

Plotka głosiła, że Weronika Mirska wcale się nie przejęła wyjazdem męża. Piękna kobieta o wesołym usposobieniu nie narzekała na brak męskiej kompanii, a pełne potępienia uwagi sąsiadek zbywała lekceważącym uśmiechem. Od czasu do czasu wyjeżdżała do Belgii, by stać u boku męża na jakimś ważnym spotkaniu, po czym wracała obładowana zakupami i rzucała się w wir zabawy.

Dzieckiem nie przejmowała się prawie wcale. Najpierw opieka nad córką ją nużyła. Później, gdy Angela podrosła, stała się żywym dowodem na to, że matka nie jest tak młoda, za jaką chciałaby uchodzić, więc Weronika tym bardziej starała się z nią nie pokazywać. Zwłaszcza że dziewczyna piękniała z każdym dniem i mogła stanowić konkurencję.

Tym sposobem Angela całymi dniami przebywała w towarzystwie ciągle zmieniających się opiekunek. Pani Mirska bowiem, sama obojętna wobec latorośli, wychwytywała najmniejszy nawet objaw przywiązania dziewczynki do obcej kobiety i dusiła go w zarodku, odprawiając pracownicę. W tym domu wolno było uwielbiać tylko jedną osobę.

Kiedy córka stała się nastolatką, Weronika zrezygnowała z zatrudniania opiekunki, uznawszy to za zbędną fanaberię. Dziewczyna była już na tyle duża, by móc samodzielnie przyrządzać sobie śniadania i kolacje, a obiady i tak od dawna jadała w szkole. Drobne zakupy także mogła robić sama, a raz w tygodniu przychodziły siostry Klaja i wykonywały wszystkie niezbędne prace. Jedna sprzątała dom od strychu aż po piwnice, druga w tym czasie jechała do miasta, skąd wracała po kilku godzinach, a samochód aż się uginał od zgromadzonych w nim zakupów. Po wyładowaniu wszystkich produktów wstawiała pranie i zabierała się do prasowania.

Angela rzadko widywała matkę i jak kiedyś wyznała Klaudynie, wcale nad tym faktem nie ubolewała. Nigdy nie zadzierzgnęła się między nimi bliższa więź, przez co dziewczyna miała dużo lepszy kontakt z siostrami Klaja niż z nią. A jednak kiedy zaczęła dostawać nieprzyzwoite SMS-y, właśnie do niej udała się po radę. Wydawało jej się to oczywiste; nieraz słyszała, że każda matka jest genetycznie uwarunkowana na chronienie swojego dziecka.

Weronika zbyła ją, tłumacząc SMS-y głupimi żartami, przez co rozżalona dziewczyna całkiem straciła do niej zaufanie. Dlatego gdy prześladowania zaczęły eskalować, nie wspomniała jej o tym nawet słowem. Zwierzyła się jedynie przyjaciółce i wspólnie zastanawiały się, jak powstrzymać upartego stalkera. Rozwiązanie problemu wydało się Klaudynie oczywiste, ale gdy Angela poszła za jej radą, spotkało ją jedynie upokorzenie. Wówczas Mirska wymyśliła ten szalony plan.

Prześladowca pojawiał się pod domem Angeli nieregularnie, dlatego dziewczyny nie liczyły na natychmiastowy sukces. Tymczasem zaczajona za krzakiem ostrokrzewu Klaudyna już po niecałych pięciu minutach czekania zobaczyła ciemno odzianą postać przekradającą się na posesję Mirskich. Mężczyzna, raczej młody, wnioskując ze szczupłej sylwetki i sprężystych ruchów, przystanął za iglakiem rosnącym naprzeciwko okna sypialni Angeli. Najpierw przez chwilę manewrował telefonem, potem sięgnął do rozporka, by za moment opuścić spodnie.

Był tak zajęty sobą, że nie zwrócił uwagi na dziewczynę skradającą się z aparatem fotograficznym w ręce. Wstrząsnęła się z obrzydzenia, słysząc jego głośne jęki, wśród których rozróżniła słowa: „Jeszcze, Angela. Jeszcze. Tak mi dobrze. Dojdź ze mną. Teraz!”. Ostanie słowo Klaudyna potraktowała jako nakaz kierowany do siebie. Wycelowała aparat w masturbującego się mężczyznę i sekundę później ciemność rozjarzyła się błyskiem flesza. Stalker odruchowo odwrócił głowę i zastygł w bezruchu niczym zając na drodze schwytany w sidła świateł reflektorów, a Klaudyna natychmiast to wykorzystała. Flesz zdążył rozbłysnąć jeszcze trzykrotnie, zanim mężczyzna zdobył się na jakąś reakcję. Ze stłumionym okrzykiem skoczył w jej stronę… i runął jak długi, zaplątany we własne spodnie. Zanim udało mu się wstać, spanikowana dziewczyna była już na szutrówce prowadzącej w stronę lasu, chociaż plan zakładał, że ma zawrócić do domu przyjaciółki.

Przebiegła jeszcze kilkanaście metrów, nim pojęła, że nikt jej nie goni. Wtedy przystanęła i wystukała do Angeli krótkiego SMS-a: „Udało się. Wracam do domu”. Potem ruszyła w dalszą drogę.

Początkowo napędzał ją triumf, lecz w miarę jak zbliżała się do ściany drzew, narastał w niej strach. Mężczyzna pojawiał się zawsze po dwudziestej pierwszej, kiedy ruch w okolicy malał niemal do zera. Założyły, że jest przyjezdny, ale przecież mogły się mylić. A to oznaczało dużo większe niebezpieczeństwo, bo niewykluczone, że znał ten skrót.

– Czemu nie poradziłam się Mariusza? – jęknęła głośno.

Przystanęła, żeby poprawić spadający z ramienia pasek aparatu, zamarudziła, gmerając w torebce, wreszcie ruszyła przed siebie. Pocieszała się, że jeszcze tylko ten kawałek, gdzie droga się rozchodzi, i będzie bezpieczna. Jedna odnoga prowadziła do lasu, druga, znacznie szersza, w stronę zabudowań. Tam nikt nie ośmieli się jej zaatakować.

Znowu się potknęła. W akcie desperacji włączyła latarkę w komórce, tłumacząc sobie, że tamten mężczyzna na pewno jej nie ściga, a idąc w kompletnych ciemnościach, sama sobie wyrządzi krzywdę. Światło dodało jej otuchy, już nie czuła się tak całkiem opuszczona, zdana na łaskę i niełaskę nocnego mroku.

Nagle gdzieś niedaleko rozległ się szelest, jakby ktoś przedzierał się przez krzaki. Ale tu nie ma żadnych krzaków, przemknęło jej przez myśl. Szelest się powtórzył. Dochodził z prawej, narastał…

To trawa! – nagle uświadomiła sobie oczywistą prawdę, lecz zrozumienie przyszło za późno. Mężczyzna wykorzystał fakt, że trawa pokrywająca łąkę zwiędła i nie tamowała kroków, i przebiegł na przełaj, znacznie skracając sobie drogę. Był już tuż-tuż, jeszcze chwila, a ją dopadnie…

– Proszę, niech mnie pan nie bije! – Zwróciła ku niemu twarz wykrzywioną lękiem. – Oddam panu ten aparat…

– Dobrze – stwierdził krótko, mrukliwie, lecz i tak odniosła wrażenie, że gdzieś już słyszała ten głos.

Złapał jej rękę w żelazny uścisk i pociągnął w stronę lasu. Szła bezwolna, nie próbując się wyrywać. Wiedziała, co ją czeka, wiedziała też, że nie ma szans się obronić. Był zbyt silny.

Na skraju lasu przystanął i kazał jej usiąść pod drzewem, sam zaś wziął aparat, wyjął z niego kartę i złamał w palcach. Szczątki schował do kieszeni i pochylił się nad Klaudyną. Przymknęła powieki.

– Nie zgwałcę cię, jeśli tego się boisz. Nie podniecasz mnie. Nie jesteś nią. – Niespodziewanym ruchem podciągnął jej rękaw kurtki, pozostawiając na nim brudne ślady palców. – Spokojnie. Nie szarp się, wcale nie będzie bolało. To tylko zastrzyk. Zaraz zaśniesz, a kiedy się obudzisz, po mnie nie będzie już ani śladu. Rozumiesz?

Skinęła głową. Później poczuła ukłucie w zgięciu łokcia, a po chwili świat wokół niej zawirował. Zasnęła, lecz nie był to zwykły sen.

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Nóż w sercu

 

16 lutego 2020, Bystrzyca Wielka

 

 

– Cholerny rzęch!

Marek Krzyżanowski trzasnął drzwiami leciwego pojazdu tak mocno, że aż echo poniosło, a u sąsiadów przebudzony ze snu pies zaniósł się ochrypłym jazgotem. Mężczyzna pogroził mu pięścią, lecz kundel niespecjalnie się tym przejął, podobnie jak samochód, który w żaden sposób nie zareagował na wyzwiska zaserwowane mu przez właściciela po kolejnej bezowocnej próbie uruchomienia. Silnik nie zaskoczył, pies nadal szczekał, a człowiek spoglądał bezradnie na bezużyteczne auto, nie wiedząc, co mógłby jeszcze zrobić.

Przez głowę przeleciała mu myśl, by poprosić żonę, by użyczyła mu swojego samochodu, zaraz jednak zrezygnował z tego pomysłu. Żona, a właściwie już była żona, i tak zrobiła dla niego więcej, niż mógłby oczekiwać, i duma nie pozwalała mu na zwrócenie się do niej z kolejną prośbą. Żaden mający bodaj odrobinę honoru mężczyzna nie powinien okazywać, że nie umie poradzić sobie sam, a już na pewno nie wtedy, gdy wina za rozpad małżeństwa leży po jego stronie.

Mężczyzna ruszył wolno w stronę przystanku autobusowego, po chwili jednak uświadomił sobie, że w tym tempie nie ma najmniejszych szans na dotarcie tam na czas. Czym prędzej przyspieszył kroku i skręcił w boczną drogę wiodącą w stronę lasu. Mniej więcej w jej połowie znajdowała się przecinająca łąkę ścieżka, wydeptana butami młodzieży z uporem używającej tego skrótu mimo sprzeciwów właściciela gruntu.

Dojście do niej nie zajęło mu dużo czasu. Ominął częściowo zamarzniętą kałużę, lecz nagle się zatrzymał. Do zaaferowanego problemami z samochodem Krzyżanowskiego dopiero teraz dotarła informacja przekazana przez oczy, toteż czym prędzej się odwrócił i ponownie spojrzał w tamtym kierunku. Nie, wzrok go nie mylił. Czerwona plama na skraju lasu, ostro kontrastująca z bielą zalegającego tam śniegu, nie mogła być niczym innym, jak kurtką okrywającą ciało człowieka.

Marek nie wahał się ani sekundy. Zawrócił i szybko poszedł w tamtą stronę. Praca pracą, ale tam leżał ktoś, kto z pewnością potrzebował pomocy. Nikt przecież nie będzie dobrowolnie wylegiwać się na śniegu w zimie, w dodatku o szóstej rano. Co prawda jak na tę porę roku było wyjątkowo ciepło, nadal jednak w nocy temperatura spadała poniżej zera.

Po przejściu jakichś piętnastu metrów mógł już stwierdzić, że leżący ma na sobie niebieskie spodnie, a po kilku następnych dostrzegł długie jasne włosy rozsypane wokół głowy. Jego wzrok zarejestrował również częściowo schowaną pod ciałem bordową torebkę i wystającą spod niej rękawiczkę, ale Krzyżanowski nie poświęcił tej informacji żadnej myśli. Wystarczyło mu to, co zobaczył wcześniej. Wiedział już, kto leży na śniegu.

Ostatnie metry przebiegł, chociaż w głębi duszy był przekonany, że pośpiech nie ma żadnego sensu. Na kurtce dostrzegł cienką warstwę białego puchu, a dobrze wiedział, że przez ponad godzinę nie spadł ani jeden śnieżny płatek. Mogło to oznaczać tylko jedno – Klaudyna Poloczek nie żyje.

Zatrzymał się w odległości półtora metra od dziewczyny i spojrzał uważnie. Leżała na boku z twarzą wbitą w śnieg, lecz gdy kucnął, dostrzegł białko szeroko otwartego oka. Źrenica była dla niego niewidoczna, prawdopodobnie w chwili upadku dziewczyna patrzyła przed siebie, nie miało to jednak większego znaczenia. Żywy człowiek nie wgapia się tak długo nawet w najbardziej interesujący obiekt.

Mężczyzna wyjął z kieszeni komórkę i zadzwonił na komisariat. Jakiś czas trwało, nim dyżurny po zadaniu wielu pytań polecił mu pozostać na miejscu i zaczekać na przyjazd radiowozu. Marek ani myślał się dostosować do pierwszego nakazu. Miałby stać nad ciałem jak żywy pomnik? Nie ma mowy!

Ruszył w prawo, gdzie w odległości około pięciu metrów leżało zwalone przez wichurę drzewo. Oczyścił ze zlodowaciałego śniegu fragment pnia i usiadł, naciągnąwszy uprzednio kurtkę tak, by prócz pośladków zakryła także fragment ud, osłaniając je przed dotykiem zimnego drewna.

Wyjął z kieszeni pudełko papierosów, zapalił, po czym ponownie wyjął telefon i zadzwonił do zakładu pracy, by donieść szefowi, że raczej nie powinni dzisiaj się go spodziewać. Z oglądanych często seriali kryminalnych wiedział, że trochę potrwa, nim policja pozwoli mu odejść. Wcale zresztą mu na tym nie zależało. Wolałby zostać tutaj nawet do wieczora, gdyby to gwarantowało uzyskanie informacji, w jaki sposób Klaudyna zmarła i czy przypadkiem nie było to morderstwo.

Marek Krzyżanowski nie był złym człowiekiem, co nie oznaczało, że nie ma żadnych wad. Nie grzeszył punktualnością, lubił upierać się przy swoim zdaniu nawet wtedy, gdy nie miał racji, w trakcie trwania małżeństwa kilkakrotnie zdarzyły mu się skoki w bok, no i był ponad miarę ciekawski. Dlatego postanowił zrobić wszystko, by się dowiedzieć, dlaczego Klaudyna Poloczek znalazła śmierć na skraju lasu.

 

*

 

Policjanci pojawili się pół godziny później. Znał ich wszystkich, toteż śmiało podszedł do szczupłego, niewysokiego mężczyzny.

– Panie komendancie – odezwał się cicho – to Klaudyna. Córka tej Poloczkowej, co sprząta w gminie…

Wysoki, przystojny sierżant przerwał mu szarpnięciem za ramię.

– Co powiedziałeś? To Klaudyna? O kurwa!

Zrobił ruch, jakby miał zamiar złapać się za głowę. Jego wzburzenie było tak wyraźne, że stało się oczywiste, iż denatka nie jest dla niego obcą osobą.

– Coś cię z nią łączyło? – zapytał go komendant. – Przecież to smarkula. Była w ogóle pełnoletnia? Gabriel! Słuchasz mnie?

– Przepraszam. – Funkcjonariusz potrząsnął głową jak człowiek pragnący wydobyć się z otępienia wywołanego koszmarnym snem. – Nie mogę uwierzyć, że to ona.

– Pytałem, co cię z nią łączyło – powtórzył przełożony już ostrzej. – Czekam na odpowiedź.

– Z nią nic – oparł przygnębiony sierżant. – Jestem zaręczony z jej siostrą.

Wyminął komendanta i zrobił kilka kroków w stronę leżącej dziewczyny, nie podszedł jednak całkiem blisko. Zatrzymał się w pewnym oddaleniu i stamtąd przyglądał się miejscu zbrodni. Nazwał je w ten sposób, gdyż był pewien, że Klaudyna nie zmarła śmiercią naturalną. Miała dopiero osiemnaście lat i cieszyła się doskonałym zdrowiem.

– Może to korona? – doszedł go głos posterunkowego Zielińskiego.

– Idiota – mruknął pod nosem, zastanawiając się, po co nadkomisarz Skorek trzyma na komisariacie tego głąba. Korona! Też coś. Wczoraj dziewczyna była całkiem zdrowa i nagle tak się rozchorowała, że w ciągu kilku godzin zmarła? I poszła umrzeć do lasu, żeby nie robić bliskim kłopotu?

– Tokarz! Chodź tutaj.

Niechętnie usłuchał wezwania aspiranta Klonowicza, od pewnego czasu rządzącego się tak, jakby to on, a nie nadkomisarz Skorek był komendantem komisariatu. Klonowicz stał w towarzystwie Skorka i aspiranta sztabowego Ścieszki i zawzięcie z nimi dyskutował.

– Słucham?

– Doszliśmy do wniosku, że jesteś z denatką zbyt mocno związany emocjonalnie. Wracaj na komisariat – polecił komendant. – Bez dyskusji – dodał, gdy sierżant zaczął protestować. – Idź powiadomić rodzinę. Znasz ich, więc będzie ci łatwiej.

Tokarz przełknął soczystą kurwę, odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na martwą dziewczynę. Potem przesunął wzrok na leżącą obok ciała torebkę i wystającą spod niej czarną rękawiczkę i wolno ruszył w stronę radiowozu.

– Będzie ci łatwiej – powtórzył cicho. – Akurat!

 

 

15 kwietnia 2020, Strzygom

 

Nadkomisarz Szymon Ogiński zdziwionym spojrzeniem ogarnął leżące na kuchennym stole noże. Było ich mnóstwo, różnego rodzaju, kształtu i wielkości, a Medard Ratier właśnie wziął do ręki jeden z nich i uważnie przyglądał się ostrzu.

– Cześć, Ratio. Szykujesz się na front?

Chłopak uniósł głowę, a zobaczywszy gościa, wykrzywił twarz w grymasie udawanego gniewu.

– Siema, Ogi. Nie słyszałeś o takim wynalazku jak dzwonek? Tylko burak wchodzi bez zaproszenia.

Odłożył nóż, zacisnął prawą dłoń w pięść i wziął zamach, po czym opuścił ją łagodnie i podstawił do żółwika.

Po przywitaniu Ogiński przysunął sobie krzesło, usiadł i spytał z nieskrywanym zaciekawieniem:

– Po co ci te wszystkie noże? Jeżeli masz zamiar wypowiedzieć strzygomianom wojnę, lepszy byłby nebelwerfer.

Ratio zmarszczył brwi w zastanowieniu, lecz prawie natychmiast się rozpogodził.

– Nebelwerfer? Z tego, co pamiętam, to taki moździerz z drugiej wojny światowej. A nie lepsza byłaby maczuga? Chłopie, gdzieś ci uciekło osiemdziesiąt lat. Poza tym mieszkańcy Strzygomia to twardy ludek, na nich trzeba prawdziwej wunderwaffe czy jakiejś supermocy. Chociaż i tak uważam, że takiej Mirabelki nie pokonałoby nawet wystrzelenie z oczu strumieni ognia.

Wstał i zakrzątnął się przy ekspresie, cały czas przemawiając do policjanta w swój zwykły, nieco kpiący sposób. Polubił nadkomisarza, choć pół roku temu nie uwierzyłby, gdyby ktoś mu powiedział, że zaprzyjaźni się z jeszcze jakimś policjantem. Dotychczas jedynie Diona zyskała sobie jego zaufanie, przyjaźń i bezwarunkową lojalność, ale też nikt w całym życiu nie zrobił dla niego tyle, co ona.

Postawił przed Szymonem kubek kawy, usiadł i ponownie wziął do ręki wielki nóż. Obejrzał ostrze pod światło, skrzywił się i sięgnął po osełkę. W pomieszczeniu rozległ się rytmiczny, zgrzytliwy odgłos.

Ogiński popatrzył z wyrzutem i zatkał uszy rękami.

– Musisz teraz? Zęby mi drętwieją od tego bruszenia. Diona jeszcze nie wróciła?

Medard westchnął demonstracyjnie i odłożył osełkę.

– Dzisiaj będzie trochę później. Garrett prosił ją, żeby została po pracy, mają omawiać jakąś strategię. Czyżbyś się stęsknił? Bo dawno cię tu nie widziałem.

Zerknął ciekawie na policjanta. Szymon przesunął kubek na skraj stołu i oparł łokieć prawej ręki na blacie. Lewą wybrał jeden ze średniej wielkości noży, zważył go w dłoni i nagle bez ostrzeżenia wziął zamach, a gdy kompletnie zaskoczony Ratio się odwrócił, zobaczył tylko lekko drgającą rękojeść. Nieruchome ostrze tkwiło w samym środku serca wytłoczonego na zwisającej z relingu desce do krojenia.

– Zgadłeś – przyznał Ogiński. – Byłem na szkoleniu w Szczytnie i cholernie się stęskniłem. Ale jeżeli jej o tym powiesz, znowu rzucę nożem. Tylko wtedy celem nie będzie deska.

Ratier popatrzył na niego z niedowierzaniem, potem parsknął śmiechem.

– Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz. Inna sprawa, że kurewsko pięknie to zrobiłeś. Szacun! Gdzie się nauczyłeś tak miotać? Słyszałem o jednym gostku, który też tak umiał, ale on robił poza prawem. Miał ksywę Kojot.

Szymon wykazał umiarkowane zaciekawienie.

– Tak? Jakoś mi się nie obiło o uszy.

– Bo pewnie ktoś go wyłączył albo siedzi w pierdlu. Albo poszedł na złodziejską emeryturę. Teraz już jest stary, ma chyba ze trzydzieści pięć… – Ratio urwał i spojrzał na gościa ze skruchą. – Chodziło mi o to, że jest za stary do tej roboty, nie ogólnie.

Dobijający do trzydziestu pięciu lat nadkomisarz prychnął, rozbawiony nieudolną próbą zamaskowania niezręczności.

– Dyplomatą to ty nie masz szans zostać. Ale nie przejmuj się, wcale nie czuję się zraniony do głębi. O której Diona wróci? Bo nie wiem, czy zaczekać.

– A czekaj sobie – zezwolił łaskawie Ratier, który prędzej dałby sobie odciąć rękę, niż przyznał, że rozmowa z policjantem sprawia mu przyjemność. – Jakoś to zniosę.

Ogiński dopił kawę, przepłukał kubek i postawił na ociekacz. Potem podniósł pokrywkę jednego ze stojących na piecu garnków i głęboko wciągnął nosem powietrze. Intensywny aromat rosołu natychmiast podrażnił mu kubki smakowe, a w pustym żołądku głośno zaburczało.

– Mogę odrobinę? – spytał niemal błagalnie.

Ratio skinął głową, zaraz jednak zaprzeczył temu gestowi, odpowiadając burkliwie:

– Trzeba było nażreć się w domu. Nie prowadzę jadłodajni jak Mirabelka.

– Nie mogłem, bo przyjechałem tu prosto z drogi – odpowiedział Szymon i z żalem odłożył talerz, który zdążył już wziąć do ręki. – Zresztą w domu nie mam nawet chleba. Nie byłem tam od ponad tygodnia.

– Żona nie mogła zrobić zakupów?

– Jaka żona? – zdumiał się policjant. – Nigdy nie byłem nawet zaręczony, a co dopiero żonaty. Zgłupiałeś, Medard?

Chłopak wyraźnie się zmieszał; umknął wzrokiem w bok i zabębnił palcami po stole, co w jego przypadku oznaczało konsternację lub zażenowanie. Lub jedno i drugie równocześnie. Ogiński przyjrzał mu się z namysłem, usiłując zrozumieć jego dziwaczne zachowanie. Nagle go olśniło.

– Chodzi ci o Dionę, prawda? Sprawdzasz mnie, bo nie chcesz, żeby wpakowała się na minę. A to oznacza, że ona też… Dzięki, chłopaku.

Ratio przestał wpatrywać się w swoje palce i zerknął niepewnie na nadkomisarza. Na widok jego zadowolonej miny odpowiedział uśmiechem.

– Nie wiem na pewno, czy ona… Ale jakoś często o tobie mówi, a kiedy dzwonisz, ma taką minę jak pijak na widok flaszki.

– Piękne porównanie, takie subtelne.

Jak zwykle w rozmowie z Ratiem Szymon przybrał lekko ironiczny ton, lecz podchodząc do stołu, położył na chwilę rękę na ramieniu podopiecznego Diony, okazując w ten sposób sympatię. Chłopak znów na niego spojrzał, wstał i podał mu talerz.

– Trzymaj. Tę zupę trzeba najpierw podgrzać. Tylko zboczeniec je zimny rosół. Ile to już trwa? Od twojego przyjazdu do Jasienia czy dłużej?

Ogiński nie miał problemu z rozszyfrowaniem odpowiedzi, choć Ratier nie zrobił żadnego odstępu między stwierdzeniem a pytaniami. Gdyby te ostatnie zadał ktoś inny, policjant bez zastanowienia powiedziałby mu w dosadnych słowach, co myśli o podobnym wścibstwie. Medarda natomiast traktował jak młodszego brata Dionizy, uznał więc, że chłopak zasługuje na szczerość.

– Od końca lipca. Wpadłem tu kiedyś późnym wieczorem, żeby się pokajać, a ona miała na sobie pełno zielonych królików. Wobec takiego widoku każdy facet byłby bezradny.

Ratio wspomniał ulubioną piżamę Diony, z zielonymi króliczkami na jadowicie żółtym tle, i nie zdołał zachować powagi. Zaraz jednak się opanował.

– Od lipca?! Człowieku, przecież jest połowa kwietnia. Dziewięć miesięcy się zastanawiasz, jak zagadać?

Szymon dopiero teraz uprzytomnił sobie, że rzeczywiście minęły już trzy kwartały. Westchnął.

– To nie takie proste. Przedtem powinienem jej opowiedzieć o sobie, a nie mam odwagi – powiedział szczerze. – Nie tylko ty masz ciemne plamy na życiorysie.

W oczach chłopaka błysnęła ciekawość, lecz Ratier o nic nie zapytał. Przeniósł garnek z gorącym rosołem na stół, podał miskę z makaronem, a gdy Ogiński zaczął jeść, rzucił pozornie bez związku:

– Diona nie jest bez wad.

– Nikt nie jest – usłyszał w odpowiedzi. – I co z tego?

– Jest cholernie uparta – ciągnął Ratio, jakby tamte słowa nie padły. – Jest też niecierpliwa i kieruje się impulsami. Łatwo ją wkurzyć, a wtedy potrafi zbluzgać od ostatnich. Ale nie umie pielęgnować urazy i ma dużo zrozumienia dla ludzkich błędów.

Szymon jadł w milczeniu; żadne słowa nie były tu potrzebne. Zresztą oceniał dziewczynę podobnie i jego przeszłość wcale nie była głównym powodem powściągliwości. Jednak o drugiej przyczynie nie zamierzał nikomu mówić. To mógł wyznać tylko Dionizie.

Uprzątnął po posiłku, zaparzył dwie herbaty i popatrzył na zgromadzony na rogu stołu arsenał. Potem wziął na ręce domagającego się pieszczot kocurka i wtulił twarz w lśniące, miękkie futerko.

– Po cholerę ci te noże? – wrócił do początku rozmowy. – Planujesz zostać seryjnym mordercą?

– Mniej więcej – odparł Ratio z tajemniczą miną. – Wymyśliłem do gry postać, która miota nożami, ale brakuje mi wiedzy praktycznej. Na przykład nie wiem, czy do tego celu potrzebny jest jakiś specjalny egzemplarz, czy można rzucić każdym.

Podłożył się idealnie, a Ogiński nie zwykł marnować okazji.

– Rzucić możesz nawet nożem piłką. Zakazu nie ma. Chyba że chcesz go w coś wbić.

– Ogi! Wiesz, o co mi chodziło.

– Dobra, nie spinaj się tak. Rzucać do celu możesz wszystkim, co jest ostre na tyle, że się wbije. Może to być duży gwóźdź, śledź od namiotu czy nawet pilnik ze szpicem. – Szymon ponownie spojrzał na róg stołu. – Każdy z nich się nada. Kształt czy ciężar ma znaczenie o tyle, że przy stałej odległości musisz użyć różnej siły. Mogę cię nauczyć, ale to nie dzisiaj. Po ciemku gówno z tego wyjdzie, a nie chcemy Dionie zdemolować kuchni.

– Lepiej zróbcie Dionie kawy – rozległ się od drzwi głos gospodyni.

Zaaferowani omawianym tematem nie zauważyli jej powrotu. Szymon wstał, żeby się przywitać, a potem wzruszył ramionami na widok grymasu politowania, jakim Ratio przyjął ich konwencjonalny uścisk dłoni. Bardziej zmartwił go cień zawodu w oczach dziewczyny, ale chwilowo nie mógł nic na to poradzić.

– Przyjechałem tu prosto ze szkolenia – powiedział, jakby to mogło usprawiedliwić jego powściągliwość. – Mam pilną sprawę, a nie chciałem omawiać jej przez telefon, bo najpierw jechałem z innym policjantami, a od Żywca była na drodze taka mgła, że wolałem się nie rozpraszać.

– Okej, rozumiem. – Ton Diony stał się oficjalny. – Co to za sprawa?

– Robota dla detektywa. Niestety nie u nas, tylko w Bystrzycy Wielkiej.

Remańska skrzywiła się lekko.

– Niby niedaleko, ale z godzinę trzeba jechać, a ja teraz nie dostanę urlopu. Co trzeba zrobić?

Ogiński sięgnął do kieszeni koszuli i wydobył złożoną na czworo kartkę zapisaną gęsto drobnym pismem.

– W lutym znaleziono tam zwłoki jednej z mieszkanek. Klaudyna Poloczek, uczennica liceum, lat osiemnaście. Przedawkowała kompot.

Diona odebrała od Ratiera kubek z kawą, lecz nie upiła ani łyka. Odstawiła naczynie i odchyliła plecy na oparcie krzesła.

– Dalej biorą to świństwo? Myślałam, że teraz modniejsza jest amfa.

– Może i modniejsza, ale droższa, a ludzie mają coraz mniej pieniędzy. – Szymon niespodziewanie zaklął i zwarł dłonie w pięści. – Możecie mnie nazwać idiotą, bo ja naprawdę wierzyłem w dobrą zmianę. A potem usiłowałem usprawiedliwiać każde ich działanie, dorabiałem wyższą ideologię, tłumaczyłem sobie racją stanu… Dopiero pandemia otworzyła mi oczy i zobaczyłem, że ojczyzna znaczy dla nich tyle, ile mogą się dzięki niej nachapać.

– Spoko – mruknął Ratier. – Przekonania polityczne są jak dupa. Każdy ma swoją i nikomu nic do tego.

– Wiem, że im wierzyłeś – dorzuciła Diona i pogłaskała kota łaszącego się do jej nóg. – Ratio dobrze powiedział. To był twój wybór. Powiedz lepiej, co z tą dziewczyną. Chodzi o poszukanie dilera? W takim razie mogę poddać się już teraz, bo nie wierzę w powodzenie.

– Tyle to i ja wiem – burknął Ogiński. – Chodzi o zupełnie coś innego.

Z opowieści Szymona wynikało, że Klaudyna Poloczek niczym szczególnym się nie wyróżniała. Przeciętnej urody i inteligencji, była raczej lubiana przez rówieśników, choć nie należała do żadnej paczki. Według rodziców nie miała chłopaka, nie była też zamieszana w żadną uczniowską aferę mogącą być przyczyną celowego przedawkowania.

– Rozumiem – mruknęła Dioniza po wysłuchaniu tej krótkiej charakterystyki. – Ale może zacznij od początku. Kto chce zlecić tę robotę? Rodzice?

– Rodzice nie mają zbyt wielu pieniędzy. Płatnikami będą siostra i jej narzeczony. To policjant. Sierżant Gabriel Tokarz służy w tamtejszym komisariacie i w razie czego dyskretnie pomoże.

– W takim razie nie rozumiem. Dlaczego sam się tym nie zajmie?

Nadkomisarz już otwierał usta, lecz Ratier nie dopuścił go do głosu. Wylał zimną kawę i kategorycznym tonem oznajmił, że jeśli Diona natychmiast nie zabierze się do jedzenia, on przestanie zajmować się przyrządzaniem posiłków. Na takie dictum dziewczyna nie znalazła kontrargumentu, tym bardziej że coraz bardziej ssało ją w żołądku.

Po posiłku zaproponowała, by przenieśli się do pokoju, lecz żaden z mężczyzn nie wyraził ochoty na zmianę lokalizacji. Ratio wyjaśnił, że jest zajęty robieniem świeżej kawy, a Szymon wskazał na swoje ramię, gdzie umościł się czarny kot noszący imię Uszek – miano to zawdzięczał białym koniuszkom uszu.

Diona także lubiła przesiadywać w kuchni, toteż nie zamierzała się z nimi wykłócać. Rozsiadła się wygodnie i poprosiła Szymona, by kontynuował. Ten pogłaskał kota i podjął opowieść.

– W torebce Poloczek ujawniono list pożegnalny, w którym dziewczyna informuje, że nie chce żyć, bo jej ukochany znalazł sobie inną dziewczynę. W dodatku dawka zaaplikowanego narkotyku była tak wielka, że praktycznie można wykluczyć pomyłkę. Te przesłanki sprawiły, że zgon zakwalifikowano jako samobójstwo.

– On się z tym nie zgadza? Ten Tokarz?

– No właśnie. Naraził się nawet komendantowi, bo upierał się przy zabójstwie i chciał, żeby śledztwo było kontynuowane.

Remańska sięgnęła po kubek, upiła kilka łyków i zapatrzyła się niewidzącym wzrokiem w jakiś punkt pomiędzy Ogińskim a boczną ścianą, sprawiając wrażenie kogoś, kto przebywa w alternatywnej rzeczywistości. Naraz drgnęła i spojrzała całkiem przytomnie.

– Jak na razie nie widzę żadnych uchybień. Ale jeśli twój kolega nie zgadza się z ustaleniami, coś musi być na rzeczy. Jednak chłopak? Zawód miłosny? Może kłopoty w szkole? – rozmyślała głośno. – Rodzice niekoniecznie musieli wiedzieć o wszystkim, ale koleżanki już tak, więc raczej nie o to chodzi. Hm, jedyne, co mi przychodzi na myśl, to jakiś problem z listem pożegnalnym.

Nadkomisarz uniósł kciuk w wyrazie uznania.

– Trafiłaś. Naprawdę jesteś dobra – pochwalił i opowiedział o tym, co zaniepokoiło sierżanta.

List nie był napisany odręcznie, tylko wydrukowany, a jak Tokarz dobrze wiedział, Poloczkowie mieli wtedy zepsutą drukarkę. Musiałaby wydrukować to w szkole lub u kogoś znajomego, ale bezpośrednio przed śmiercią nie odwiedzała nikogo oprócz najbliższej koleżanki. Angela Mirska jednak stanowczo zaprzeczyła, by Klaudyna prosiła ją o udostępnienie sprzętu, z kolei w szkole akurat nie mieli zajęć wymagających uruchomienia drukarki. Z tego wniosek, że napisała list wcześniej.

Diona pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Czyli co? Tak z nim chodziła i czekała sposobnej chwili? Nieprawdopodobne. Jeśli faktycznie chłopak ją zdradził, to powinna była zabić się od razu, a nie czekać na Bóg wie co. Podpis też był wydrukowany?

– Też. Zero ręcznego pisma, a ona podobno nie zaliczała się do tych, co wszystko robią przy użyciu komputera. W dodatku podpisała go „Klaudia”, a nikt z rodziny ani sąsiadów tak jej nie nazywał. Dla nich zawsze była Klaudyną.

– Skąd w takim razie ta Klaudia?

– Tak ją nazywali w ogólniaku. Może jeszcze jacyś znajomi z Żywca, ale rodzina niestety nie ma pojęcia, kto by to mógł być i czy w ogóle istnieli jacyś pozaszkolni znajomi.

Dziewczyna wzięła do ręki łyżeczkę po kawie i nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, rysowała nią po czole jakieś znaki. Pozostał po nich brązowy ślad.

– Nie sądzę, żeby to się mogło udać – powiedziała nagle i ze zdumieniem popatrzyła na trzymany w dłoni przedmiot. Odłożyła łyżeczkę i dokończyła: – Niby jak miałabym obejść zakaz przemieszczania się? Przecież tamtejsi policjanci od razu mnie przyuważą i na pewno nie będą zadowoleni, że podaję w wątpliwość ich ustalenia. Nie mam na zbyciu trzydziestu tysięcy. Chyba że twój kolega da mi forsę na mandat.

Policjant usiłował jej przerwać, lecz nie dopuściła go do głosu. Za to teraz, gdy zakończyła swą przemowę, mógł zwrócić jej uwagę na ewidentny błąd w założeniach.

– Diona, czy ty nie oglądasz żadnych wiadomości?

– Nie oglądam – przyznała z uśmiechem. – W dodatku nie czytam i nie słucham. Nie mam zdrowia do tych bredni.

– Błąd – wytknął jej Ratio. – Przez to nie jesteś na bieżąco. Od poniedziałku zakaz przemieszczania się przestanie obowiązywać.

Ogiński z zadowoleniem zauważył w jej oczach znajomy błysk, świadczący o zainteresowaniu, i zyskał pewność, że Gabriel Tokarz dostanie odpowiedź pozytywną. Diona połknęła haczyk.

 

 

 

 

Rozdział 2

 

Zaproszenie czy wezwanie?

 

19–21 maja 2020, Bystrzyca Wielka

 

 

Robert Gredtke z ciekawością przyglądał się zabudowaniom wioski, wielkością oraz liczebnością mieszkańców znacznie przewyższającej odwiedzony nie tak dawno temu Jasień, który miał status miasta. Wieś nosiła nazwę Bystrzyca Wielka, co zainteresowało go o tyle, że chociaż dokładnie prześledził googlowską mapę, powiększając ją przy tym do granic możliwości, nie znalazł Bystrzycy Małej. Dopiero kilka dni później dowiedział się, że okoliczna ludność nazywa tak osadę liczącą sobie pięć domów, wchodzącą w skład innej miejscowości.

Przejechał wolno główną drogą i zatrzymał się przed gospodą noszącą wdzięczną nazwę „Pod Muchomorkiem”. Miał zamiar się tu stołować i pomyślał, że dobrze by było, żeby to miano nie pozostawało w związku z serwowanymi potrawami.

Lokal miał całkiem przyjemne wnętrze, stojący za barem młody człowiek był sympatyczny, kelnerka uprzejma, a pieczeń została przyrządzona doskonale. Po skończonym posiłku Robert zamówił colę, choć miał wielką ochotę na piwo. Na razie jednak nie mógł sobie na to pozwolić, znalazł za to pretekst do zagajenia rozmowy i wykorzystał go skwapliwie, gdy dziewczyna postawiła przed nim szklankę z ciemnym płynem i wydającymi syczące dźwięki kostkami lodu.

– Dziękuję. Co prawda wolałbym piwo, ale muszę poszukać noclegu. Jest tu może jakiś hotel?

Dziewczyna uważnie przyjrzała się gościowi. Nie gustowała w starszych panach, ale musiała przyznać, że ten mężczyzna miał w sobie coś ujmującego. Młodzieńczy błysk w niebieskoszarych oczach i brązowe włosy nierozjaśnione ani jedną srebrną nitką kontrastowały z twarzą, na której czas wyrył wokół ust głębokie bruzdy.

– Hotel to chyba najbliżej w Jeleśni – odpowiedziała, a gdy dostrzegła cień zawodu na dyskretnie obserwowanym obliczu, dodała niepewnie: – Nie jestem stąd i nie mogę panu pomóc. Ale może Rafał…?

Przywołany gestem młody człowiek opuścił swoje stanowisko za barem i z uwagą wysłuchał Gredtkego. Nie potrzebował czasu do namysłu.

– W Pewli jest ośrodek SPA…

Robert nie wiedział, czy się roześmiać, czy oburzyć.

– Naprawdę wziął mnie pan za amatora zabiegów odmładzających? Wolałbym coś bardziej zwyczajnego, najlepiej w Bystrzycy.

Barman podał jednemu z klientów puszkę mirindy, skasował należność i odpowiedział po namyśle:

– Jeśli panu zależy, żeby tutaj, to Trzciankowie wynajmują pokoje. Tylko że tam nie ma takich wygód jak w hotelu.

– Czy ja wyglądam na kogoś, kto nie może się obejść bez wygód? – spytał z rozbawieniem Gredtke.

– Mogę zadzwonić i zapytać, czy mają wolny pokój. Ale myślę, że tak, bo przez tego sakramenckiego wirusa dużo osób odwołało rezerwacje.

Robert podziękował za informację i poprosił o adres Trzcianków. Tak czy owak, musiał się stąd ruszyć, niezależnie od tego, czy znajdzie nocleg, czy nie. Uregulował zaskakująco niski rachunek, schował do kieszeni kartkę ze wskazówkami i wyszedł z lokalu. Barman adresu mu nie podał, kelnerka także nie, a on wcale się temu nie dziwił. Zapytany o któregoś z mieszkańców Świercznicy też miałby podobny problem, co oni. Wiedział dokładnie, gdzie kto mieszka, ale nie pamiętał nawet nazw ulic, o numerach nie wspominając. W małej miejscowości, gdzie wszyscy się znają, adresy nie są nikomu potrzebne.

Dom Trzcianków znajdował się przy jednej z bocznych dróg, co bardzo go ucieszyło. Główna ulica stanowiła trasę wiodącą w stronę Suchej Beskidzkiej i panował na niej dość spory ruch. Gredtke od dawna miewał problemy z zasypianiem, w dodatku, ponieważ mieszkał na peryferiach Świercznicy, przywykł do niczym niezmąconej ciszy i wiedział, że ruch uliczny utrudniłby mu nocny wypoczynek.

Zaparkował na podjeździe przed okazałym budynkiem z licznymi balkonami, pchnął furtkę i wszedł na posesję. Widocznie był obserwowany, gdyż drzwi uchyliły się zaraz po tym, gdy nacisnął przycisk dzwonka. W progu stanęła jasnowłosa kobieta z grubym warkoczem upiętym wokół głowy.

– Dzień dobry. Czy macie państwo wolny pokój?

Przedtem tylko zdawkowo wyginała wargi, teraz jej twarz rozjaśniła się prawdziwym, pełnym radości uśmiechem.

– Oczywiście, że tak. Mam pełno wolnych pokojów, do wyboru, do koloru. Może pan sam zdecydować, który panu odpowiada.

Uznał, że do jego celów najlepiej nadawałoby się pomieszczenie znajdujące się na drugim piętrze, z oknem wychodzącym na wioskę. Gdy przedstawił gospodyni swoje życzenie, kobieta zaprowadziła go do narożnego apartamentu, skąd miał widok na trzy strony świata. Bez wahania zaakceptował cenę, mimo że zwykły pokój był znacznie tańszy. Po obejrzeniu swojego nowego lokum zszedł na dół i dopełnił obowiązku meldunkowego, po czym podjechał do sklepu i zrobił zakupy. Wprawdzie pani Trzcianka proponowała mu wyżywienie, uznał jednak, że dostosowywanie rozkładu dnia do pór serwowania posiłków zbytnio by go ograniczało.

Po powrocie zrobił sobie kawę i wyszedł z nią na balkon. Zapalił papierosa, wyjął z kieszeni telefon i zgodnie z umową zadzwonił do Diony.

– Chyba miałem dobre wejście, bo barman z karczmy dał mi namiary na pensjonat. A tutaj gospodyni tak się ucieszyła na mój widok, że nawet nie zapytała, jak długo zamierzam zostać.

– Mężatka? – spytała rozweselona Dioniza. – Wiesz, Robert, ty całkiem nieźle się prezentujesz. Lepiej uważaj, bo może cię molestować.

– Faceta pod sześćdziesiątkę? – zgorszył się Gredtke. – W takim razie powinienem szybko się ogolić i wziąć prysznic, bo gotowa się rozmyślić.

Diona bardzo poważnym tonem przypomniała mu, że sama uznała go za wartego grzechu, po czym przeszła do spraw służbowych. Tak go rozśmieszyła pierwszą częścią wypowiedzi, że ciągle jeszcze drgały mu wargi, gdy odpowiadał na zadane pytanie.

– Wioska jak wioska, taki Jodłowiec, tylko znacznie mniejszy. Całkiem przyjemna dla oka, a w karczmie „Pod Muchomorkiem” bardzo dobrze karmią. I tanio. Za obiad i colę zapłaciłem tylko dwie dychy.

– Pewnie nie miałeś okazji, by zapytać o tę dziewczynę?

– Nawet nie próbowałem – odparł z lekkim zdziwieniem. – Dobrze wiesz, że najpierw trzeba rozeznać się w sytuacji, zorientować się, kto może coś wiedzieć, kto lubi plotkować i tym podobne. Przecież sama też tak robisz.

– No tak. – Usłyszał w jej głosie zmieszanie. – To raczej ty mógłbyś mnie pouczać, nie ja ciebie. Sorry, ale muszę kończyć, przyszedł kursant i nie może się doczekać, żeby władować w kulochwyt cały magazynek.

Określenie wydało mu się dziwaczne. Za jego czasów mówiło się „dziurawić tarczę”, „rozstrzelać kółko” czy bardziej hardkorowo „rozjebać punkt”.

– Czemu w kulochwyt?

Dziewczyna zachichotała złośliwie.

– Bo po półrocznym szkoleniu facet nadal nie umie trafić w tarczę. Nie mieści się nawet poza linią, tylko wszystkie pociski idą w piździec. Ale się uparł, że musi być jak Billy the Kid, więc się z nim męczę. Jego forsa, jego problem. To narka. Do jutra.

– Do jutra – odpowiedział i sięgnął po kubek.

Po wypaleniu jeszcze jednego papierosa wyciągnął się w saloniku na sofie i rozmyślał o zleceniu. W rozmowie z Remańską zleceniodawcy w osobach sierżanta Gabriela Tokarza i Izabeli Poloczek zasugerowali, by podjęła śledztwo dopiero w maju. Według zapowiedzi premiera Morawieckiego czwartego maja miało nastąpić odmrożenie działalności hoteli, a wówczas mogłaby wynająć pokój w jakimś pensjonacie. Dioniza przyznała im rację i stanęło na tym, że w środę szóstego maja pojawi się w Bystrzycy. Niestety nie zdołała dotrzymać tego terminu.

Właściciel strzelnicy, gdzie pracowała na etacie, niedawno został po raz drugi ojcem. Starsze dziecko miało dopiero półtora roku, zatem postanowił wziąć dwa tygodnie urlopu, by opiekować się rodziną. Poprosił więc Dionę, by podczas jego nieobecności miała na wszystko oko, a ona nie mogła mu odmówić. Tak wiele razy szedł jej na rękę, gdy praca prywatnego detektywa kolidowała z obowiązkami głównego instruktora strzelectwa, że dziewczyna nawet się nie zająknęła o nowym śledztwie. Zamiast tego zadzwoniła do ojczyma, będącego drugim wspólnikiem agencji detektywistycznej. Pech chciał, że Grzegorz Imielski dwa dni wcześniej przyjął inne zlecenie, wprawdzie niezbyt czasochłonne, ale wymagające jego obecności w Bielsku-Białej. Tym samym pozostał tylko trzeci wspólnik.

Po przejściu na emeryturę Robert Gredtke nie bardzo mógł się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Przez pierwsze miesiące jakoś sobie radził. Opieka nad umierającą żoną zajmowała mu czas i myśli i jedynym, co go obchodziło, było zapewnienie Julicie jak najlepszych warunków oraz środków uśmierzających ból. Dopiero po jej śmierci uświadomił sobie, że otacza go pustka, której nie umie niczym wypełnić.

Propozycja Dionizy, by dołączył do zespołu detektywów, mile go zaskoczyła. Przystał bez wahania na spotkanie z Imielskim, pewny, że Remańska i jej ojczym proponują mu pracę na etacie, tymczasem okazało się, że był w błędzie. Nie spodziewał się propozycji zostania wspólnikiem i najzwyczajniej w świecie zaniemówił. A potem się zgodził.

Docenił fakt, że oboje lojalnie go uprzedzili, iż sytuacja finansowa spółki nie wygląda najlepiej i może się zdarzyć, że włożone w firmę pieniądze przepadną. Machnął wtedy ręką i odpowiedział zupełnie szczerze, iż nie zamierza się tym zamartwiać.

– Mam pięćdziesiąt siedem lat – powiedział wówczas. – Nigdy nie żyliśmy rozrzutnie, a jako naczelnik wydziału kryminalnego dobrze zarabiałem. Trzy lata temu zmarła mi żona, córki też już nie ma… – Urwał i przełknął ślinę, by pokonać spazm ściskający mu gardło zawsze wtedy, gdy mówił o Reginie. – Na co mam wydawać? Do grobu pieniędzy nie wezmę, a nie chcę dostarczać spadkobiercom powodów do walki o schedę. Postanowiłem wszystko przełajdaczyć, tylko jakoś opornie mi to idzie.

W ten sposób biuro agencji mieszczące się w domu Diony wreszcie zostało wyposażone jak należy, a nowy wspólnik wziął na siebie dyżurowanie pod nieobecność Remańskiej.

Gredtke dość długo dyskutował z Dionizą o nowym zadaniu. On też miał niedokończone zlecenie, którego nie mógł odłożyć na później, toteż najpierw postanowili dojeżdżać na zmianę do Bystrzycy. Potem jednak doszli do wniosku, że działanie z doskoku nie ma większego sensu; znacznie bardziej efektywny będzie pobyt na miejscu. Możliwe, że udałoby się nawiązać z kimś przyjazne stosunki, na przykład podczas wypadu do karczmy na piwo. A tego nie dało się pogodzić z jazdą samochodem.

Wobec tego Dioniza zadzwoniła do Izabeli Poloczek i przedstawiła problem, a efektem rozmowy było rozpoczęcie śledztwa dopiero dziewiętnastego maja, co Robert docenił już na miejscu, siedząc nad kuflem tyskiego. Wcześniej nie mógłby napić się piwa w lokalu, gdyż działalność gastronomiczna została uwolniona dopiero na dzień przed jego przyjazdem do Bystrzycy.

Gredtke porzucił rozmyślania i spojrzał na zegarek, potem wstał i sięgnął po kurtkę. Pora wprowadzić zamiary w czyn.

 

*

 

Po trzech dniach przebywania w Bystrzycy Robert wiedział niewiele więcej niż w chwili przyjazdu. Mieszkańcy rozmawiali z nim bardziej niż chętnie, zafascynowani pierwszym w życiu kontaktem z detektywem, niestety wszyscy powtarzali to, co słyszał już od gospodyni. Gdy w czwartek wieczorem zadzwonił do Remańskiej, w jego głosie brzmiała rezygnacja.

– Chyba straciłem umiejętność wyciągania z ludzi różnych tajemnic i grzeszków. Jestem już za stary do tej roboty.

– Stary to jest koń – zareplikowała. – O co pytałeś?

– O Klaudynę. Czy się z kimś spotykała, kto był jej najlepszą przyjaciółką i tym podobne. W odpowiedzi usłyszałem same pochwały. Dobra, uczynna, grzeczna, pilna, poukładana… Na litość boską, ta dziewczyna miała osiemnaście lat, a oni mówią o niej jak o starej babie albo o jakiejś świętej. Nie wierzę, że nigdy z nikim się nie pokłóciła, nie strzeliła focha ani że nikogo nie wkurwiła.

– O zmarłych dobrze albo wcale – odparła po krótkim namyśle. – I do tego zasada, że co dzieje się w wiosce, zostaje w wiosce. Znam to doskonale ze swoich śledztw.

– Za to uzyskałem trochę informacji o sposobie popełnienia samobójstwa.

– Czyżby święta Klaudia ćpała? – ożywiła się Diona.

– Na pewno nie. Przecież patolog to wykluczył – przypomniał jej opinię sądowo-medyczną, streszczoną przez sierżanta Tokarza. – Ale pewna kobieta, nawiasem mówiąc, wyglądająca tak, jakby dawno temu wstała z grobu…

– Jak wyglądała?!

– A jak byś określiła osobę w spódnicy ze zwisającym w formie trenu zakładem, całej ubabranej ziemią? Tak samo ubabraną miała bluzkę, dodatkowo pękniętą na szwie. Dodaj do tego ubłocone buty i paznokcie z czarnymi obwódkami…

Dioniza nie pozwoliła mu dokończyć opisu.

– Okej, przestań! Zwizualizowałam w myślach jej obraz, a akurat jem kolację. Powiedz lepiej, co z tą kobietą.

– Wyobraź sobie, ona twierdzi, że za śmiercią Klaudii stoi niejaki ksiądz Kieliszek.

– Piękne nazwisko, takie pożyteczne. Wytłumaczyła, dlaczego ksiądz miałby zabijać nastolatkę, w dodatku za pomocą kompotu?

– Niczego nie wytłumaczyła. – W głosie Gredtkego brzmiała rezygnacja. – Kiedy zadałem jej to pytanie, spojrzała tak jakoś przeze mnie i powiedziała, że też jestem grzesznikiem. I że jeśli się nie pokajam, ksiądz Kieliszek przyjdzie i po mnie. Potem zniknęła…

Celowo zawiesił głos w oczekiwaniu na reakcję. Nie zawiódł się.

– Robert, czy ty jesteś trzeźwy?

Chyba jeszcze nigdy nie słyszał, by rezolutna dziewczyna mówiła z taką niepewnością i obawą. Dusząc śmiech, odczekał kilkanaście sekund, by podgrzać atmosferę, nim podjął przerwaną wypowiedź.

– Niestety jestem trzeźwy jak niemowlę. Kobieta zniknęła wśród wiernych zmierzających na mszę, a nie mogłem przecież biegać za nią po kościele. Pytałem o to panią Karolinę, a ona stwierdziła krótko, że stara Helka to wariatka i nikt normalny nie bierze jej słów na poważnie.

Diona milczała kilka chwil.

– Rozumiem, że stara Helka to ta kobieta zombie. A kim jest pani Karolina?

– Karolina Trzcianka to moja gospodyni. Wiek: około trzydzieści, trzydzieści pięć lat, matka dziesięcioletnich bliźniaczek noszących imiona Maja i Kaja. Mąż Dominik jest instalatorem wod-kan-gaz i całymi dniami przebywa poza domem. Jak na razie widziałem go dosłownie przez moment. Całkiem sympatyczny gość i chyba dobry fachowiec, skoro jest tak rozchwytywany. Żona też sympatyczna, niestety ma jedną wadę. Nie znosi plotek, więc dla mnie jest całkowicie bezużyteczna.

– A rodzice Klaudyny? – dopytywała Remańska.

– Też nic nie wiedzą. – W głosie Roberta brzmiało zniechęcenie. – Widać, że bardzo chcą pomóc, ale nie mają pojęcia, komu mogła się narazić. Natomiast stanowczo wykluczają samobójstwo.

– Może powinieneś pogadać z tamtejszymi policjantami? – zaproponowała.

Powiedziała to bez przekonania, gdyż doskonale pamiętała niezbyt pochlebną opinię sierżanta Tokarza o kolegach. Gredtke też ją pamiętał i nie odniósł się do pomysłu Diony zbyt entuzjastycznie.

– Nie wiem, czy coś na tym zyskam. Gabriel Tokarz mówił, że nie są przyjaźnie nastawieni do obcych. Wątpię, czy zechcą ze mną rozmawiać. Ale mogę się mylić. Spróbuję. Tylko nie rób sobie wielkich nadziei.

Nazajutrz przekonał się, że błędem było określenie Karoliny Trzcianki osobą stroniącą od plotek. Pomylił się też, gdy twierdził, że policjanci z Bystrzycy nie zechcą z nim rozmawiać. Siedział akurat w „Muchomorku” i w oczekiwaniu na posiłek rozmyślał o nauczycielce Klaudii, z którą umówił się na jutro, gdy podszedł do niego policjant w stopniu starszego posterunkowego. Położył dłonie na poręczy dosuniętego krzesła, pochylił się lekko i rzekł półgłosem:

– Komendant chce z panem rozmawiać.

– W porządku.

W tej samej chwili kelnerka przyniosła zamówione danie. Gredtke skinął lekko głową, nabrał potrawy na widelec, włożył do ust i zaczął w skupieniu przeżuwać. Funkcjonariusz przyjrzał mu się z niedowierzaniem, potem szurnął gwałtownie krzesłem, klapnął na nie z rozmachem i ponownie się odezwał:

– Powiedziałem, że komendant chce z panem rozmawiać.

Robert uniósł głowę znad talerza i przyjrzał mu się z umiarkowanym zaciekawieniem.

– Słyszałem dobrze za pierwszym razem. Przyjąłem do wiadomości. Coś jeszcze?

Jego niezmącony spokój zbił posterunkowego z tropu.

– Proszę pana, komendant kazał, żeby zaraz…

– Zaraz to raczej niemożliwe. Nie widzi pan, że jem obiad? Poza tym wypadałoby najpierw się przywitać. Siadanie bez pozwolenia przy cudzym stoliku też nie świadczy o grzeczności.

– Nie będzie mnie pan pouczał! – oburzył się policjant. – Proszę pójść ze mną. Mam rozkaz…

– Ale ja nie mam rozkazu. – Gredtke nawet na niego nie spojrzał. – Nie potrzebuję eskorty. Sam trafię. Może pan przekazać komendantowi, że będę za dwie godziny. Jestem umówiony.

Po wypowiedzeniu tych słów schylił głowę i całą uwagę poświęcił zawartości talerza. Zastanawiał się jednocześnie nad powodami tego kuriozalnego wezwania. Gdyby był o coś podejrzewany, posterunkowy raczej nie przyszedłby sam, no i z pewnością by nie odpuścił. Tymczasem młody policjant najwyraźniej doszedł do wniosku, że nic nie wskóra, gdyż podniósł się z krzesła i odszedł bez słowa. Jeżeli zaś komendant chciał z nim tylko pogawędzić, wówczas zaproszenie nie miałoby formy nakazu. W dodatku Robert nie mógł znaleźć żadnego powodu, dla którego policjant z Bystrzycy Wielkiej miałby zapragnąć rozmowy z nieznanym mu człowiekiem.

Po posiłku Gredtke przystanął przed karczmą, wypalił papierosa i dopiero wtedy skierował się na wschód, gdzie niemal u wylotu w stronę Suchej Beskidzkiej mieszkała najlepsza koleżanka Klaudii. Miał nadzieję, że o tej porze zdalne nauczanie już się skończyło i dziewczyna będzie mogła z nim porozmawiać.

– Dzień dobry. Nazywam się Robert Gredtke – przedstawił się, gdy w drzwiach stanęła młoda dziewczyna. – Chciałbym porozmawiać z panią Angelą Mirską.

– Dzień dobry. To ja. Pan w jakiej sprawie?

Przyglądała mu się nieufnie, gdy podawał powody swojej wizyty. Wyglądała na bardzo przestraszoną i nie zanosiło się, by wpuściła go do domu. Prędzej mógł się spodziewać, że zatrzaśnie mu drzwi przed nosem.

– Pani Angelo, naprawdę nie musi się pani mnie bać. Jestem licencjonowanym detektywem, a przedtem byłem policjantem. Proszę spojrzeć na dokumenty.

Wyjął z kieszeni licencję detektywa i legitymację emeryta policyjnego i oba te dokumenty wręczył dziewczynie. Oglądała je najpierw z taką samą nieufnością, z jaką wcześniej spoglądała na niego, później z ciekawością.

– Nie wiedziałam, że policjanci mają inne legitymacje niż zwykli emeryci – powiedziała wolno i znów zerknęła podejrzliwie na intruza.

Robert sięgnął do głęboko schowanych pokładów cierpliwości po nową porcję tego deficytowego towaru.

– Proponuję, żeby sprawdziła pani w googlach, czy ta legitymacja wygląda jak należy. Może też pani zadzwonić do komisariatu w Jodłowcu i o mnie zapytać. Dzięki temu zyska pani pewność, że jestem tym, za kogo się podaję.

Spojrzała na niego uważnie spod zmarszczonych brwi i nagle odsunęła się, robiąc mu przejście.

– Niech pan wejdzie. – Oddała mu dokumenty. – Napije się pan kawy? A może herbaty albo coli?

– Kawa byłaby idealna.

Zaprowadziła go do salonu, sama zaś poszła do kuchni. Pod jej nieobecność Gredtke rozejrzał się po gustownie i bardzo dostatnio urządzonym pomieszczeniu, mocno kontrastującym z dziennym pokojem Poloczków. Tu wszystko błyszczało nowością, tam meble nosiły ślady długoletniego użytkowania, przy czym wyglądały na wyrób masowy, czego nie można było powiedzieć o wyposażeniu salonu Mirskich. To, co widział, z pewnością zostało wykonane na specjalne zamówienie.

A jednak u Poloczków czuł się dużo lepiej, bardziej swojsko. Tutaj wyszukana elegancja zdusiła wszelką indywidualność, zabiła przytulność. Wystrój byłby odpowiedni dla pokoju reprezentacyjnego w zakładzie pracy czy instytucji, lecz w domu mieszkalnym był dla Roberta całkiem nie do przyjęcia.

Wróciła Angela z tacą zastawioną filiżankami, cukiernicą i miską z kruchymi ciastkami. Ustawiła to wszystko na stoliku okolicznościowym i usiadła na brzeżku fotela, wykręcając nerwowo palce.

– Niech się pani nie denerwuje – powiedział cicho.

Chciał ją uspokoić, lecz próba przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego. Dziewczyna drgnęła tak mocno, że omal nie spadła z fotela.

– Wcale się nie denerwuję – odpowiedziała równie cicho.

Pod koniec wypowiedzi głos jej się załamał, w oczach rozbłysły łzy.

– Mogę mówić do pani po imieniu? – spytał, a gdy skinęła głową, ujął jej lodowatą dłoń. – Angelo, nie jestem twoim wrogiem. Chcę się tylko dowiedzieć, o której Klaudyna Poloczek od ciebie wyszła. Bo tamten wieczór spędziłyście razem, prawda? Tak powiedziała jej matka.

– To prawda. Klaudia była u mnie od piątej po południu. Uczyłyśmy się, gadałyśmy o tym, że głupio tak siedzieć cały czas w domu. Wyszła zaraz po dziewiątej.

Gdy zaczęła mówić, głos jeszcze jej drżał, lecz spokój i przyjazne spojrzenie mężczyzny zrobiły swoje i dziewczyna w końcu przestała być tak potwornie spięta. Gredtke postanowił to wykorzystać i szybko zadał następne pytanie.

– Byłyście w domu same?

Angela przytaknęła, po czym dodała:

– Mama wyjechała tydzień wcześniej do taty i wróciła dopiero ostatniego lutego. A Mariusz nie mógł przyjść po Klaudię, bo pracował do późna.

Gredtke poczuł znajomy dreszcz i zwiększył tempo zadawania pytań, nie dając dziewczynie nawet ułamka sekundy na zastanowienie.

– Kim jest Mariusz?

– Mariusz Klaja, chłopak Klaudii. Chodziliśmy razem do podstawówki, ale on jest starszy.

– Gdzie mieszka?

– Tutaj, w Bystrzycy. Naprzeciwko sklepu, w takim małym drewnianym domku.

– Czemu mówisz o niej „Klaudia”? Przecież miała na imię Klaudyna.

Po twarzy Angeli po raz pierwszy przemknął uśmiech.

– Dziewczyny w ogólniaku stwierdziły, że imię Klaudyna jest za długie, i zaczęły nazywać ją Klaudią. Mnie się spodobało, chociaż ona na początku się burzyła.

Mężczyzna pozwolił jej chwilę odpocząć; sam też napił się kawy, rozmyślając nad następnym pytaniem. Zauważył na komodzie popielniczkę, zapytał więc, czy może zapalić, a po uzyskaniu pozwolenia zaciągnął się z lubością.

– Czy Klaudyna brała narkotyki?

Pytanie wywołało niespodziewaną reakcję. Angela poderwała się z miejsca i stanęła przed mężczyzną, piorunując go wzrokiem.

– Pan jest taki sam jak oni! – Pochyliła się i zacisnęła dłonie w pięści, jakby zamierzała go zaatakować. – Najpierw upierali się przy teorii, że Klaudia była narkomanką i na pewno przedawkowała. A kiedy jakieś badania podczas sekcji to wykluczyły, uczepili się pomysłu, że kupiła narkotyki, żeby się zabić. Że pewnie była nieszczęśliwie zakochana i tym podobne brednie. Chore, pojebane skurwysyny! Żeby ich szlag trafił! – wykrzyknęła mściwie i rozpłakała się z bezsilnej złości.

Robert objął ją delikatnie i nakłonił do ponownego zajęcia miejsca w fotelu.

– Angelo, usiądź i wysłuchaj mnie w spokoju. Ja wcale nie twierdziłem, że Klaudia ćpała, pomysł z samobójstwem też do mnie nie trafia. Kto ci powiedział o wynikach toksykologii? Któryś z policjantów?

Dziewczyna wydęła usta w pogardliwym grymasie.

– Nie, oni wcale ze mną nie rozmawiali. To Gabriel… Gabriel podczas nocnego dyżuru przejrzał teczkę z aktami.

Gredtke był pewien, że się przesłyszał. Musiało tak być. Bo to przecież niemożliwe, żeby tak zlekceważyć ważne źródło informacji.

– Naprawdę nikt z tamtych policjantów z tobą nie rozmawiał? Nie byłaś przesłuchiwana jako świadek?

Angela energicznie pokręciła głową.

– Nikt mnie nie wezwał, dlatego w końcu sama tam poszłam. Na komisariat. Wkurzyło mnie, że robią z Klaudii narkomankę. Ale ten głupi Klonowicz w ogóle