Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1993. Odkąd do rodziny Teodora Kozińca wkroczył fanatyzm religijny, agresywny ojciec i uległa mu partnerka stosują drastyczne metody wychowawcze. Dla nękanego nastolatka ucieczka z domu wydaje się jedynym wyjściem.
Pozornie więcej szczęścia ma czternastoletnia Apolonia Swift. Osierocona dziewczynka znalazła miłość w domu przybranych rodziców. Musi jednak mierzyć się z nienawiścią babki. Pewnego dnia, uciekając przed natarczywością kobiety, staje się mimowolnym świadkiem rozmowy dwóch mężczyzn uwikłanych w morderstwo. Rzucone w jej stronę groźby nie pozostawiają złudzeń. Pola i jej bliscy mogą być w niebezpieczeństwie, bo gdy ktoś raz zabił, nie ma skrupułów, by odebrać kolejne życie.
Dzieci żyjące w poczuciu zagrożenia i winy, dorośli nie zawsze godni zaufania. Ofiary i kaci. Bohaterowie wrzuceni w tę kryminalną historię nie mają przed sobą łatwej przyszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Hanna Greń, 2023
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023
Redaktorka prowadząca: Anna Rychlicka-Karbowska
Marketing i promocja: Karolina Guzik
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Marta Akuszewska, Joanna Pawłowska
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Palej
Fotografia na okładce: © Westend61 | Getty Images
Fotografia autorki: Mateusz Sosna | Ogniskova.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
eISBN 978-83-67727-88-4
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Rozdział 1
Przybysz na warunku
18 grudnia 1992, Wisła
– Wracaj tam, skąd przyjechałeś, i nie zawracaj mi dupy. Mamy dość swoich bandziorów, nie potrzeba nam przyjezdnych.
Nieprzyjemny ton dyżurnego nie zachęcał do dalszej dyskusji, a jednak stojący przed okienkiem chłopak nie zamierzał się poddać.
– Proszę pana, dyżurny Piontek z komendy w Żywcu kazał mi zaraz się u was zameldować, więc to zrobiłem.
– Tu rządzę ja, a nie żaden dyżurny z Żywca, piątek czy nawet niedziela. – Sierżant Szalbót zarechotał z własnego dowcipu. – Zjeżdżaj, szmaciarzu, albo wsadzę cię na czterdzieści osiem za zakłócanie porządku.
Młody człowiek ledwie zauważalnie wzruszył ramionami.
– Jak pan sobie życzy. Jeżeli pan nie chce, żebym przychodził, to nie ma sprawy, tylko proszę dać mi to na piśmie, bo…
– Ożeż ty, kurwa, gnoju, ja ci zaraz dam „na piśmie”!
Paweł Szalbót poderwał się do pionu tak gwałtownie, że pchnięte do tyłu krzesło z hukiem rąbnęło o podłogę, tarasując przejście. Sierżant odtrącił je nogą i ruszył w stronę drzwi, głośno wybijając rytm kroków, ani na chwilę nie przestawał przy tym wyklinać upartego interesanta. Ten zaś stał, zdawać by się mogło, całkiem spokojnie w oczekiwaniu na rozwój wypadków i tylko wnikliwy obserwator zdołałby zauważyć ledwie dostrzegalny tik lewej brwi i mimowolne napięcie mięśni.
Przyglądającemu się tej scenie Milewskiemu przyszedł na myśl szykujący się do skoku drapieżnik, Rajner przewidywał więc, że gdyby doszło do konfrontacji siłowej, policjant nie miałby z nim łatwej przeprawy, choć stały za nim lata milicyjnej służby, a tym samym spore umiejętności w dziedzinie poskramiania niepokornych obywateli.
Ciężkie kroki zbliżały się coraz bardziej, toteż Milewski, nie chcąc, by sierżant go zauważył, wsunął się głębiej we wnękę między ścianą a szafą. Wreszcie miał okazję zweryfikować wiarygodność pogłosek krążących na terytorium podległym wiślańskiemu komisariatowi, mówiących o Szalbócie i stosowanych przez niego metodach, rzekomo rodem z głębokiego PRL-u, kiedy słowo milicjanta było prawem.
Stukot butów na moment ucichł, po chwili natomiast ciszę rozdarł zgrzytliwy jazgot brzęczyka. Pchnięte ze zbyt wielką siłą drzwi uderzyły w ogranicznik, odbiły się i gdyby nie szybki refleks sierżanta, wracając, trafiłyby go w głowę, wysuniętą do przodu i lekko pochyloną niczym u atakującego byka.
Szalbót zastawił je nogą i ruszył prosto na chłopaka, który ani drgnął, nie odwrócił też wzroku i spoglądał śmiało na policjanta. Sierżant zatrzymał się przed nim i zaczął rytmicznie uderzać pałką w otwartą dłoń. Naraz zastygł z prawą ręką w górze, lewą natomiast zwinął w pięść. Ten gest również nie wywołał żadnego efektu.
– Wypierdalaj stąd, zasrańcu, ale już! Liczę do pięciu. Jak nie zdążysz, to ona ci pomoże. Raz, dwa, trzy, cztery…
Jednocześnie z wypowiedzeniem słowa „pięć” Szalbót wziął zamach, lecz zaraz wolno opuścił rękę, gdy od drzwi dobiegło cicho wypowiedziane jedno słowo:
– Dosyć.
Sierżant zerknął w tamtym kierunku i zamarł, ujrzawszy postawnego mężczyznę o zimnych szarych oczach.
– Panie komendancie, ja właśnie…
– Później – przerwał mu Rajner. – Niech pan wraca na dyżurkę i odbierze ten cholerny telefon, bo za chwilę linia się przegrzeje.
Mówił spokojnie, bez podnoszenia głosu, ale sierżantowi wystarczył jeden rzut oka na twarz jakby wykutą w kamieniu, by przeszła mu ochota do dyskusji. Jak niepyszny zawrócił w stronę szeroko otwartych drzwi prowadzących z poczekalni do pomieszczeń niedostępnych dla zwykłych obywateli.
Milewski śledził go wzrokiem aż do chwili, gdy tamten podniósł krzesło i sięgnął po telefon. Dopiero wtedy spojrzał na stojącego bez ruchu chłopaka.
– Chodź ze mną.
Przepuścił go przodem przez drzwi z brzęczykiem, później zamknął je za sobą i otworzył następne, za którymi znajdował się nieduży pokój. Oprócz biurka, dosuniętego do niego stołu i kilku krzeseł znajdowała się w nim jedynie wysoka metalowa szafa. Na nic więcej nie było miejsca, nawet wieszak został przytwierdzony do skrzydła drzwiowego, w innym bowiem razie musiałby chyba wisieć u sufitu.
W pomieszczeniu panował iście tropikalny upał, dlatego Rajner pierwsze kroki skierował do okna i dopiero po otworzeniu go na całą szerokość odwiesił kurtkę, po czym zachęcił chłopaka, by zrobił to samo. Młody człowiek lekko się zawahał.
– Jak chcesz. Tylko uprzedzam, że za chwilę tak się spocisz, że nawet majtki będziesz mieć mokre. – Napotkał zacięte spojrzenie niebiesko-zielonych oczu i niespodziewanie się uśmiechnął. – Nie zamierzam cię bić ani nic z tych rzeczy. Chodzi mi tylko o to, że sprzątaczka znowu odkręciła kaloryfer na full, choć tyle razy mówiłem, żeby go nie ruszała.
Przez kilka sekund chłopak przyglądał mu się uważnie, wreszcie zdjął dżinsową katanę i wzorem gospodarza skorzystał z haczyka na drzwiach. Bystre oko Milewskiego natychmiast zauważyło, że okrycie było mocno podniszczone, w dodatku cienkie, bez ocieplenia, stanowczo nie na tę porę roku. Fason koszuli wyraźnie odstawał od aktualnych modowych trendów, podobnie jak szary pulower w pomarańczowe i rude romby, a niegdyś białe adidasy nosiły ślady długotrwałego użytkowania.
Milewski wskazał chłopakowi krzesło i sam także usiadł przy stole, by zajęciem miejsca za biurkiem nie stwarzać zbędnego dystansu.
– Z jaką sprawą do nas przyszedłeś?
Młody człowiek sięgnął pod pulower i wydobył z kieszeni na piersiach złożoną na czworo kartkę.
– Tu jest napisane, panie…
Zająknął się i popatrzył bezradnie na naramienniki; najwyraźniej gwiazdka tkwiąca nad belką nic mu nie powiedziała.
– Podkomisarz Milewski – przedstawił się Rajner.
– Hmm… A ten facet na dyżurce? Jaki to stopień?
– Sierżant.
Chłopak sprawiał wrażenie zbitego z tropu. Pokręcił głową, wreszcie powiedział cicho, jakby do siebie:
– Dziwne… Sierżant to przecież winkiel w obwódce… a takiego stopnia jak podkomisarz w ogóle w milicji nie było.
Milewski od dłuższego czasu domyślał się powodów wizyty młodego człowieka w komisariacie, a teraz zyskał pewność. Wyciągnął rękę po rozprostowaną z niejakim trudem kartkę, lecz nawet na nią nie spojrzał.
– Widzę, że ostatnie trzy lata zdecydowanie ci uciekły. Od kwietnia dziewięćdziesiątego roku mamy w Polsce policję – wyjaśnił. – Zmieniły się dystynkcje i stopnie, zamiast chorążych są aspiranci, zamiast poruczników komisarze, kapitan to nadkomisarz… – Niespodziewanie zmienił temat: – Jak długo siedziałeś?
– Trzy lata, trzy miesiące i siedemnaście dni – odpowiedział chłopak automatycznie. – Skąd pan wie?
Rajner posłał mu nieodgadnione spojrzenie.
– Za co?
W wielobarwnych oczach na moment pojawił się błysk wściekłości, zaraz jednak zgasł, przysłonięty powiekami, a gdy po kilkudziesięciu sekundach chłopak ponownie spojrzał na policjanta, w jego wzroku była już tylko obojętność.
– Zgwałcenie.
Zwięzła odpowiedź, a jeszcze bardziej jej treść do tego stopnia zaskoczyły Milewskiego, że aż pochylił się do przodu, by móc lepiej przyjrzeć się rozmówcy. Młody człowiek absolutnie nie sprawiał wrażenia dewianta znajdującego zaspokojenie w stosowaniu przemocy, ale z drugiej strony wygląd o niczym nie przesądzał. Miła dla oka aparycja i sympatyczne obejście przestępców nieraz wprowadziło ich ofiary w błąd.
– I co, warto było?
Nie zdołał się powstrzymać od ironicznej uwagi, nie zauważył jednak, by na chłopaku zrobiła większe wrażenie. Jedyną reakcją, jaką odnotował, było lekkie skrzywienie warg. Widząc to, Rajner zrezygnował na razie z dalszej indagacji, spojrzał na kartkę, leżącą dotychczas odłogiem, i półgłosem odczytał zawarte tam dane:
– Ditmar Fajlhauer, lat dwadzieścia trzy, syn Rudolfa i Marii z domu Sienickiej, zamieszkały w Żywcu przy ulicy… – Urwał i popatrzył uważnie na siedzącego przed nim chłopaka. – Słuchaj, Ditmar, powinieneś był odmeldować się w komendzie policji w Żywcu. Skąd pomysł, żeby przyjść tutaj?
Fajlhauer znów nie odpowiedział, sięgnął za to do kieszeni, wyjął ciemnozieloną książeczkę i podał mu bez słowa wyjaśnienia. W pierwszej chwili Rajner się zirytował, ale poczucie humoru zaraz wzięło górę. Chyba mamy ze sobą dużo wspólnego – pomyślał z rozbawieniem. Nie dość, że obdarzono nas germańskimi imionami, to jeszcze jesteśmy tak samo rozmowni. Wtem przypomniał sobie, za co temu młodzianowi zasądzono pięcioletni wyrok, i dobry nastrój minął. Milewski wspomniał gehennę Joli i z trudem się powstrzymał, żeby nie przefasonować Ditmarowi tej przystojnej buźki.
W obawie, by nie ulec pokusie, czym prędzej przejrzał pobieżnie strony dowodu osobistego i zatrzymał się na tej z meldunkami. Widniały tam tylko trzy wpisy. Pierwszy datował się na uzyskanie przez Fajlhauera pełnoletności, drugi, z wczorajszą datą, informował o wymeldowaniu chłopaka spod żywieckiego adresu, trzeci natomiast, z osiemnastego grudnia, oznajmiał o nowym miejscu zamieszkania.
– Osada Barański Most – przeczytał głośno i zamilkł. Nigdy dotąd nie słyszał o tym miejscu, ale też mieszkał w Wiśle zaledwie od sześciu lat. – Czyj to dom? To jakaś rodzina?
– Ciotka – padła kolejna zwięzła odpowiedź. – Siostra mojej prababki ze strony ojca.
– Rozumiem. A dziadkowie? Nie lepiej było zamieszkać u nich? Bo jak rozumiem, do rodziców nie możesz wrócić…?
– Nie mam dziadków – odpowiedział Fajlhauer twardo. – Ci od strony matki nigdy nie utrzymywali z nami kontaktu, a od strony ojca już nie żyją. Tak jak on. – Wziął głęboki wdech i uprzedzając pytanie, wyjaśnił: – Tata robił w futrach. W Żywieckich Zakładach Futrzarskich – poprawił się natychmiast. – Zmarł na raka cztery lata temu, a mama…
Urwał i zacisnął zęby. Po chwili podjął z wyraźnym wysiłkiem:
– Wyszła drugi raz za mąż, a jej facet ma dwoje dzieci, takich porządnych aż do obrzydliwości. Dla kryminalisty zabrakło tam miejsca.
Rajnerowi zrobiło się dziwnie szkoda tego chłopaka i żeby nie dać się ponieść współczuciu, stwierdził surowo:
– Zrobimy tak. Na początku będziesz się meldować co tydzień, a jeżeli wszystko będzie okej, po pewnym czasie przedłużę to do dwóch tygodni. Ale musisz podjąć pracę zamiast siedzieć ciotce na karku. Zresztą jest to jeden z warunków przedterminowego zwolnienia, więc nie radzę go lekceważyć. Masz jakiś zawód?
Ditmar wzruszył ramionami, nim niechętnie odpowiedział:
– Technik mechanik. Ukończyłem samochodówkę i po maturze pracowałem w warsztacie, dopóki mnie nie zamknęli.
– W takim razie nie widzę problemu. Masz papiery i trochę stażu, a po zmianie ustroju nawet tutaj przybyło samochodów, które trzeba gdzieś naprawiać. Z tego, co wiem, okoliczne warsztaty cierpią na niedobór pracowników…
– Taa. Na pewno przyjmą z pocałowaniem ręki kogoś po wyroku – dopowiedział Fajlhauer z ironią.
– Masz rację, o tym nie pomyślałem – mruknął Rajner. – Faktycznie może być pewien problem. Zastanowię się, jak go rozwiązać, a na razie trzeba spróbować gdzie indziej. Rozglądałeś się już za jakąś robotą?
Był pewien negatywnej odpowiedzi, tymczasem Ditmar mile go zaskoczył, skinął bowiem głową, po czym wyjaśnił:
– Będę pracować w lesie. Poznałem gościa, który otworzył swoją firmę i robi dla nadleśnictwa. Mam zacząć od nowego roku.
Milewski znów zlustrował go wzrokiem. Fajlhauer miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, ale posturą nie powalał, dlatego policjant miał sporo wątpliwości co do powodzenia jego planu. Poczuł się w obowiązku ostrzec chłopaka.
– To ciężka robota, nie każdy daje radę, poza tym drwale lubią wypić, a ty musisz się na każdym kroku pilnować, żeby nie podpaść, bo wtedy cofną ci warunek. Weź jeszcze pod uwagę, że właściciel może cię oszukać. Powstało wiele nowych przedsiębiorstw, niestety część z nich jest nastawiona na szybki zysk przy minimalnych kosztach, a wiadomo, że najłatwiej jest nie wypłacić pracownikom należnych im pensji.
– Czemu najłatwiej?
– Bo mało kto zna swoje prawa i nie bardzo się orientuje, co powinien w takiej sytuacji robić. Większość uważa, że bez prawnika sobie nie poradzi, a adwokat kosztuje. Dlatego bądź uważny, a w razie problemów zaraz zgłoś się do mnie. Postaram się pomóc.
Rajner wyczuł, że chłopaka najbardziej zaskoczyły ostatnie słowa, co zresztą zaraz potwierdziło pytanie:
– Dlaczego? Czemu chce mi pan pomagać?
Gdybym to ja wiedział? – pomyślał Rajner. – Może dlatego, że pamiętam, jak się czułem po opuszczeniu domu dziecka? Jakbym był sam na całym świecie, w dodatku bezradny niczym mały chłopiec porzucony przez rodziców.
On co prawda był wtedy młodszy od Ditmara, ale nie miał przypiętej etykiety kryminalisty, no i zawsze mógł się zwrócić o poradę do dyrektorki domu, w którym spędził całe dzieciństwo i nastoletnie lata. Ten chłopak natomiast naprawdę był sam, w dodatku dawał się lubić. Jego zachowanie wskazywało, że więzienie nie zdążyło go zniszczyć, co często się zdarzało w przypadku młodych ludzi.
– Powiedzmy, że wierzę w resocjalizację i chcę przyłożyć do niej rękę. – Rajner uśmiechnął się krzywo. – I przy okazji zaliczę dobry uczynek.
Zadzwonił stojący na biurku telefon, przypominając mu o upływie czasu. Odebrał, słuchał przez chwilę, po czym poinformował, że za pięć minut będzie wolny. Odłożywszy słuchawkę, spojrzał na Fajlhauera.
– Zgłoś się dwudziestego ósmego grudnia o jedenastej. Na dzisiaj to wszystko.
Podał chłopakowi dokumenty. Ditmar schował je do kieszonki koszuli i sięgnął po kurtkę, co uzmysłowiło podkomisarzowi, że zapomniał o ważnej sprawie.
– W takim ubraniu długo nie wytrzymasz, zwłaszcza przy robocie w lesie. Kup sobie porządne wysokie buty i grubą kurtkę. Tu nie miasto, jak dosypie śniegu, to będzie trzymał aż do wiosny. Masz pieniądze?
– Dostałem wypiskę. W pierdlu… to znaczy w więzieniu pracowałem, a nie miałem na co wydawać. Do wypłaty powinno mi wystarczyć, jak nie będę szastać forsą, no i facet, u którego mam robić, obiecał dać mi zaliczkę.
Rajner zerknął na zegarek i wstał. Miał jeszcze kilka pytań, ale brak czasu nie pozwolił na dalszą rozmowę.
– W takim razie widzimy się po świętach. Niech będą spokojne i bez zmartwień.
– Dziękuję, panie komisarzu, i wzajemnie. Do widzenia. – Już w progu odwrócił się i zapytał: – Do kogo mam się zgłosić? Do dyżurnego?
– Bezpośrednio do mnie.
Fajlhauer skinął głową i wyszedł. Milewski stał bez ruchu, wpatrując się z natężeniem w drzwi, jakby mogły mu wyjaśnić, jak to możliwe, że sympatyczny, poukładany i niewątpliwie inteligentny chłopak posunął się do tak obrzydliwego i podłego czynu. Z takim wyglądem i obejściem powinien mieć ogromne powodzenie u dziewczyn, z rozmowy zaś i zachowania nie wynikało, że jest seksualnym maniakiem, zresztą wtedy nie wyszedłby na warunek. Dlaczego więc to zrobił? Może uznał, że to jedyny sposób, by zdobyć dziewczynę, której pragnął, a która mu odmówiła? Tylko że musiał wiedzieć, jak to się skończy…
Pukanie do drzwi oderwało Rajnera od rozważań, a późniejszy nawał pracy sprawił, że całkiem o nich zapomniał.
Ditmar wyszedł z komisariatu nieco podbudowany psychicznie. Bał się tej wizyty jak ognia i gdyby mógł, dobrowolnie nigdy nie przekroczyłby progu budynku. Niestety nie miał innego wyjścia. Wrogie nastawienie dyżurnego bynajmniej go nie zaskoczyło, za to zachowanie komendanta jak najbardziej. Od czasu, gdy bladym świtem milicjanci wyciągnęli go z łóżka i powlekli do radiowozu, nie pozwoliwszy nawet się ubrać, dopiero pierwszy raz potraktowano go jak człowieka. Szkoda, że wtedy nie natrafił na kogoś takiego.
Kierując się wskazówkami przechodniów, znalazł się w pawilonie handlowym „Świerk”, gdzie, idąc za radą podkomisarza Milewskiego, kupił wysoko sznurowane, ocieplane buty, kurtkę z grubą podpinką, bluzy podbite puchatym meszkiem i jeszcze inne niezbędne części garderoby. Nie miał innego wyjścia – matka pozbyła się wszystkich jego rzeczy, przez co został praktycznie z tym, co nosił na sobie.
Potem udał się do działu spożywczego, by zrobić solidne zapasy, a kiedy zapłacił za z trudem mieszczące się w wózku zakupy, w portfelu zostało mu jeszcze całkiem sporo. Po opuszczeniu sklepu sprawdził godzinę i z pękającym w szwach plecakiem i dwoma wyładowanymi torbami poszedł na dworzec autobusowy.
Po przyjeździe do Wisły Czarnego omiótł wzrokiem restaurację „Fojtula”. Był głodny. Przez chwilę walczył ze sobą, lecz rozsądek zwyciężył nad pragnieniem napełnienia pustego żołądka, bo chociaż lokal nie zaliczał się do drogich, za kwotę zapłaconą za jeden obiad mógł spokojnie przeżyć dwa, a nawet trzy dni. Wspomniał z nostalgią swoje dawne życie, kiedy ojciec jeszcze żył, a on sam nawet w najgorszych koszmarach nie śnił o więzieniu. Wtedy nie brakowało mu niczego, a już zwłaszcza pieniędzy.
Te ostatnie wprawdzie jeszcze miał, wyrwał je matce z gardła, wykorzystując świeżo nabyty status kryminalisty, mimo to musiał oszczędzać. Stara drewniana chatka wymagała sporych nakładów sił i środków, by nadawać się do zamieszkania w niej na stałe, a Ditmar taki właśnie miał plan. Mógłby oczywiście ją sprzedać, podejrzewał jednak, że uzyskana kwota nie wystarczyłaby nawet na malutką kawalerkę, a po pobycie w ciasnej celi rozwinął się w nim uraz do małych pomieszczeń. Jak to dobrze, że zanim wylądował w więzieniu, zdążył załatwić wszelkie formalności związane z nabyciem spadku w tajemnicy przed matką. Chciał zrobić jej niespodziankę, tymczasem wyszło, jak wyszło…
Ditmar zacisnął zęby i ruszył przed siebie. Nie pora na rozpatrywanie tego, co było i już nie wróci, teraz trzeba jakoś poskładać z kawałków swoje połamane życie. Przystanął na chwilę, by poprawić wrzynające się w ramiona paski plecaka i dać odpocząć rękom dźwigającym ciężkie siatki. Zauważył, że mimo wczesnej jeszcze pory zrobiło się dziwnie ciemno, i z obawą spojrzał w górę na skłębione czarne chmury, niemal całkiem przesłaniające światło słoneczne. Niesione powiewem wiatru ostre drobinki padały na twarz, osiadały na dżinsowej katanie i spodniach. Chłopak się wzdrygnął i ponownie ujął w dłonie ucha siatek. Powinien się pośpieszyć, jeśli chciał zdążyć przed śnieżycą.
– Kaj idziecie w takó szudere, panoczku? Moge wos przybrać.
Sanie nadjechały tak cicho, że dojrzał je dopiero wtedy, gdy się odwrócił na dźwięk głosu woźnicy. Tuż nad głową zabrzmiało głośne parsknięcie, a koński pysk z wyszczerzonymi zębami zbliżył się niebezpiecznie do twarzy Ditmara. Chłopak uskoczył w popłochu i wpadł po kolana w kopny śnieg.
– Prr!
Zakutany w wielgachną kurtkę mężczyzna zeskoczył z sań i pomógł Fajlhauerowi wydostać się z zaspy, informując przy tym, że jedzie na Równe, jeśli więc miastowy chłopak zmierza do studenckiej chatki, może zabrać się z nim aż do Białki. Ucieszony Ditmar błyskawicznie umieścił plecak i siatki na saniach.
– Dziękuję bardzo. – Z westchnieniem ulgi usiadł obok woźnicy, dając odpoczynek plecom nienawykłym do dźwigania. – Ciężkie te zakupy jak pieron.
– Trza było mniej piwska włożyć do rugzaka, to byłoby lekcyj – roześmiał się mężczyzna. – Ale studenciokóm wypić mus.
– Nic z tego. – Ditmar odwzajemnił uśmiech. – To tylko ubranie, jedzenie i nafta. Nie jestem studentem.
– Ale?! – zdziwił się woźnica. – To kaj idziesz? Mosz tu kany rodzine?
– Miałem ciotkę, ale ponad trzy lata temu umarła. Nazywała się Ewa Cieślar, mieszkała koło Barańskiego Mostu.
– Staro Jewka to twoja ciotka? Podziwejcie się, ludkowie! Przeca jo cie u niyj widzioł pore razy. Nazywała cie Dito, ja?
– Ja – przytaknął chłopak, zadowolony, że nadal pamięta wiślańską gwarę i że ten ponadpięćdziesięcioletni mężczyzna wreszcie przestał się do niego zwracać przez „wy”. – Przyjeżdżałem do niej na wakacje i na ferie. Zapisała mi swój dom i właśnie tam idę – wyjaśnił, zauważywszy w oczach woźnicy błysk ciekawości.
– Naprowde chcesz tam mieszkać?! Przeca w tej chałpie niy ma próndu ani wody, ani nawet porzóndnej cesty, coby dojechać. Nie łobroź się, chłapiec, ale to ni ma życiy dlo ciebie. Sóm to uwidzisz, jak napadze tyle śniega, że ani do ustępu nie dóńdziesz.
Ditmar wiedział doskonale o wszystkich niedogodnościach i trochę go przerażała wizja życia w prymitywnych warunkach, teraz jednak poczuł złość, że został oceniony jako miastowy laluś, który z niczym nie umie sobie poradzić.
– Nie mam innego wyjścia – odpowiedział twardo. – Już się zameldowałem, a od stycznia zacznę robotę u Tadeusza Grucy.
Zaskoczony mężczyzna aż się zacukał i dość długo trwało, nim odzyskał zdolność mówienia. Mruknął coś niezrozumiałego i szarpnął lejcami, by zmusić powolnie stąpającego konia do przyśpieszenia kroku.
– Zawieze cie do Barańskiego Mostu – powiedział wreszcie, a w jego głosie pojawiła się nutka współczucia. – A jakbyś nie doł rady, prziyjdź do nas, jakisi kónt do spanio zawsze sie nóndzie. Łatwo do nas trefić, bo to piyrszo chałpa łod drogi.
Jakiś czas później Ditmar wyskoczył z sań i objuczony zakupami, podziękował za pomoc i zaproszenie. Przez chwilę obserwował oddalający się zaprzęg, nim ruszył między drzewa po ledwie widocznej ścieżce. Jego wczorajsze ślady zniknęły, przysypał je coraz gęściej padający śnieg. Na szczęście od domu nie dzieliło go więcej jak dwieście metrów, zdążył więc dojść, zanim rozpętało się białe piekło.
Drewno na opał przynosił już po omacku i chociaż szopka, zwana przez miejscowych drzewnią, znajdowała się tuż za rogiem budynku, kilka razy omal się nie zgubił, doszczętnie oślepiony białym puchem oblepiającym twarz i sklejającym powieki. Mimo to nie przerywał pracy, dopóki nie przeszkodził mu mrok tak gęsty, że Ditmar przestał widzieć cokolwiek. W sieni odwiesił na haczyk dżinsową katanę, białą od śniegu i sztywną od mrozu. Nie było sensu suszyć jej nad piecem; zbyt cienkie na taką pogodę okrycie musiało ustąpić pola grubej kurtce i poczekać do wiosny, gdy znów nadejdzie jego kolej.
Rozpalił w piecu, następnie przy nikłym światełku wydobywającym się przez dziurki w drzwiczkach i spomiędzy żeliwnych blach rozpakował zakupy. Delikatnie odrywał metki od grubych kalesonów, slipek, bluz i spodni, w niemal nabożnym skupieniu układał to wszystko w dużej skrzyni z rzeźbionym wiekiem, skąd wcześniej wyjął ubrania ciotki. Potem przebrał się w suchą odzież, świeżą i pachnącą nowością, i wreszcie poczuł się jak człowiek. Nie myślał dotąd, jak wielką przyjemność może sprawić świadomość, że ma na sobie ubranie będące jego wyłączną własnością, nie zaś wydawane przez funkcyjnego, co prawda czyste, prosto z pralni, lecz przedtem z pewnością noszone przez innego więźnia.
W brzuchu zaburczało głośno. Ditmar dołożył do pieca, zapalił naftową lampę i zajął się przyrządzaniem posiłku. Był zbyt głodny, by tracić czas na gotowanie czegokolwiek, ukroił więc tylko kilka kromek chleba i zjadł łapczywie, odgryzając kiełbasę wprost ze sporego pęta. Po posiłku spojrzał na przystawioną do pieca niską półkę, służącą jako podręczny blat, podczas gdy niżej, za zasłoną z wyblakłego materiału, stały garnki, rondle i patelnie.
Półka krótkim bokiem blokowała dostęp do drzwi, za którymi znajdowało się… Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek przebywał w tamtym pokoju, przesunął więc mebel i nacisnął klamkę. W nozdrza buchnął mu stęchły zapach dawno nieużywanego pomieszczenia, wymieszany z ostrym odorem, którego nie umiał zidentyfikować. Było zbyt ciemno, by mógł coś dojrzeć, zabrał więc lampę ze stołu i uniósł wysoko, by oświetliła jak największy obszar.
Pierwsze, co zobaczył, to przytwierdzony w rogu do ściany łańcuch, potem wzrok zarejestrował inne szczegóły. Ditmar zawrócił do kuchni i starannie zamknął za sobą drzwi. Wiedział już, do czego służyło tamto pomieszczenie, nie miał natomiast pomysłu, jak mógłby je wykorzystać. Może zrobić tam dodatkowe pokoje?
– Taa, jasne – mruknął, rozśmieszony nagłym pragnieniem powiększenia powierzchni mieszkalnej. – Potrzebne mi te pokoje jak zęby w dupie.
Miał już do dyspozycji dwa, a mimo to sypiał na ustawionym w rogu kuchni tapczanie, by nie musieć rozpalać ognia także w drugim piecu. Zresztą i tak nie miałby czym umeblować większej liczby pomieszczeń.
Rozważania przerwał mu donośny gwizd. Ditmar zdjął czajnik z rozgrzanej do czerwoności blachy i napełnił wrzątkiem duży fajansowy kubek, pamiętający chyba jeszcze czasy Gomułki. Znowu wrzucił kilka szczap do pieca, odstawił czajnik na jego skraj i wciągnąwszy w nozdrza aromat świeżo zaparzonej kawy, usiadł na powrót. Upił łyk gorącego płynu, rozmyślając przy tym o własnych kolejach losu.
Myśl się urwała, rozproszona głośnym trzaskiem spalanego drewna. Chłopak zmierzył wzrokiem stertę zgromadzonych przy piecu szczap i skrzywił się, stwierdziwszy, że jutro znowu będzie musiał uzupełnić zapas. Dobrze, że przynajmniej na dziś powinno wystarczyć. Szkoda, że drewutnia znajduje się na zewnątrz domu, wygodniej byłoby…
– Oczywiście! – wykrzyknął nagle.
Aż się zdziwił, że od razu nie wpadł na ten pomysł. Dodatkowe pokoje na nic by mu się nie przydały, co innego składzik na opał. Będzie musiał tylko sprawdzić, czy w pomieszczeniu będącym nieużywaną od lat oborą nie pozostały jakieś nieprzyjemne dowody obecności zwierząt, a potem zajmie się przenoszeniem zapasów drewna.
Zwizualizował w głowie wygląd budynku. Obok drewutni przytulonej do bocznej ściany znajdowały się drzwi, których przeznaczenia dotąd nie zgłębił, choć mijał je za każdym razem, gdy szedł po drewno. Chciał jak najszybciej znaleźć się w ciepłym domu i odkładał zwiedzanie na później. Teraz domyślił się, że było to zewnętrzne wejście do obory, trudno bowiem było przypuszczać, że cioteczna babka przeprowadzała zwierzęta przez kuchnię.
– Los wcale nie jest taki niełaskawy – mruknął i wziął kolejny łyk, uśmiechając się z zadowoleniem.
Odczuwany jeszcze niedawno gniew minął, teraz chłopak czuł się prawie szczęśliwy. Prawie, bo jedna sprawa ciągle pozostawała niezałatwiona. Gdzieś tam znajdował się człowiek, który był mu winny ponad trzy lata życia, i Ditmar przysiągł, że nie spocznie, dopóki nie pozna jego nazwiska. A wtedy zmusi go, żeby zapłacił.
Rozdział 2
Kochający krewni
8 stycznia 1993, Bielsko-Biała
Nic nie zwiastowało nieszczęścia. Tego dnia był co prawda piątek, ale ani trzynastego, ani grudnia, zatem nie powinien nieść ze sobą pecha, w dodatku podwójnego. Stało się jednak inaczej. Po lekcjach, gdy Apolonia Swift zmierzała na przystanek autobusowy, znienacka usłyszała za sobą skrzeczący, zapijaczony głos:
– No nareszcie! Ile, kurwa, można czekać?
Nawet się nie obejrzała, pewna, że słowa skierowane są do kogoś innego. Myślami bujała w obłokach i chwilami miała wrażenie, że podobnie jak one unosi się w powietrzu, tak wielkie rozpierało ją szczęście. Przyśpieszyła kroku w obawie, że autobus jej ucieknie, a do tego nie mogła dopuścić. Szła przecież na pierwszą poważną randkę!
Ktoś przytrzymał ją za rękę tak niespodziewanie, że omal się nie przewróciła, pociągnięta do przodu siłą impetu. Szarpnęła się gniewnie, lecz koścista, potwornie brudna dłoń z czarnymi obwódkami wokół połamanych paznokci nie puszczała, mocno wczepiona w rękaw kurtki, a tamten głos znów się odezwał:
– Cześć, Pola. Nie przywitasz się z babcią?
Apolonia odwróciła się gwałtownie i oto stanęła oko w oko z kobietą będącą jej najgorszym koszmarem.
Przez sześć lat mieszkania z dala od babki zdołała niemal całkiem o niej zapomnieć. Niemal, bo jeszcze do niedawna się zdarzało, że śniła, iż znowu jest tamtym bezradnym dzieckiem, wyzywanym, bitym i głodzonym, nierozumiejącym przyczyn nienawiści. Krzyczała wówczas przez sen i miotała się w pościeli, chcąc uciec od przerażających wizji, lecz one trwały, gdyż nie umiała sama się z nich wyzwolić.
Na szczęście zawsze pojawiało się któreś z przybranych rodziców i przytulało ją mocno, mówiąc te wszystkie czułe, pełne miłości słowa, którymi jak świat światem rodzice uspokajają swoje dzieci. W dniu trzynastych urodzin poznała prawdę o swoim poczęciu i powodach nienawiści babki i od tamtego czasu koszmar już nie powrócił. Do teraz, z tą tylko różnicą, że tym razem nie pojawił się we śnie, lecz na jawie.
Przerażona i pełna obrzydzenia, zdołała jakoś wyszarpnąć się z uścisku szponiastej dłoni i co sił w nogach pognała na przystanek, a za nią biegły najgorsze, dobrze znane z dawnych lat wyzwiska. Autobus właśnie przyjechał i Apolonia wsiadła, odgradzając się w ten sposób od wrzasków potwornej staruchy. Tak ją nazwała, bo choć Graczykowa nie mogła mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, sprawiała wrażenie starszej o co najmniej trzy dekady, w dodatku jej wygląd sugerował, że spędziła je w mogile. Gdyby nie brak ubytków na ciele, można by podejrzewać, iż jest zombie z horroru oglądanego ostatnio przez dziewczynę z kasety wymienionej na giełdzie przy ulicy Warszawskiej.
Wymarzona randka trwała zaledwie piętnaście minut. Apolonia nie zdążyła nawet się dobrać do galaretki pokrytej czapą bitej śmietany, gdy w „Delicjach” pojawiły się dwie dziewczyny i już od drzwi pomachały radośnie w ich stronę.
– Cześć, Krzysiek. Te krzesła są wolne? Możemy się przysiąść?
– Zajęte – odpowiedział jakimś takim nieprzyjemnie zimnym, pogardliwym tonem. – Idźcie sobie gdzie indziej.
Odeszły bez słowa i rozejrzały się wokół, nigdzie jednak nie było wolnego miejsca, ruszyły więc do wyjścia. Apolonia śledziła je wzrokiem, zaskoczona zachowaniem chłopaka. Wyglądały na sympatyczne, cóż więc by szkodziło, gdyby się dosiadły?
– Czemu powiedziałeś, że krzesła są zajęte? Ktoś ma tu przyjść?
Wzruszył ramionami.
– Nikt. Po prostu nie chciałem, żeby z nami siedziały.
W duszy Apolonii rozśpiewały się słowiki. Lub skowronki, czy jak tam nazywają się te ptaki, o których nieraz wspominają poeci w wierszach o miłości.
– Dlaczego nie? – spytała miękko.
Chciała to usłyszeć z jego ust, bo co innego się domyślać, że jest się dla kogoś najważniejszym w świecie, a co innego, gdy ów ktoś powie to wprost.
– Nie chciałem, żeby znajomi zobaczyli, że siedzę z nimi przy stoliku. Wiesz, kim są ich starzy? Matka Kamili jest krawcową, matka Izki sprzątaczką, a ojcowie nigdzie nie pracują, tylko cały dzień chleją piwsko. Normalnie margines. Co tak patrzysz? Przecież to przypał kolegować się z dziewczynami z takich rodzin. One niczego w życiu nie osiągną, pójdą w ślady swoich starych. Na genetykę nic nie poradzisz.
Przemawiał nawiedzonym tonem niczym inkwizytor na procesie czarownic i chyba nawet nie zauważył, że Apolonia wstała i wyszła z „Delicji”. Nieszczęścia naprawdę chadzają parami – stwierdziła z rozpaczą w drodze na autobus. Jak ja teraz mam żyć? Czemu Krzysiek musiał okazać się takim bucem? A może naprawdę jestem gorsza przez to, kim byli moi rodzice i dziadkowie? Mam w sobie geny pijaków, gwałciciela i dziewczyny opóźnionej w rozwoju. Czy z tego powodu jestem skazana na taki sam los?
W domu poszła wprost do swojego pokoju, gdzie mogła sobie popłakać bez narażania się na idiotyczne uwagi w stylu: „Ty płaczesz?”, „Też mi powód do biadolenia”, jakich rodzice nie szczędzili jej koleżankom. Jakby sami nigdy nie mieli czternastu lat! Na szczęście Inga i Norbert byli inni. Nie zadawali zbędnych pytań, ograniczali się do stwierdzenia, że jeśli chciałaby się zwierzyć lub prosić o pomoc, oni zawsze chętnie jej wysłuchają i doradzą. Tak też postąpili i tym razem, za co była im głęboko wdzięczna. Nie miała ochoty opowiadać o nieudanej randce ani tym bardziej o spotkaniu z babką.
10 stycznia 1993, gdzieś w Polsce
– Gdzie znowu leziesz?! Niedziela jest!
– I co z tego? Dzień jak każdy inny.
– Jak śmiesz bluźnić w moim domu! – ryknął starszy z mężczyzn. – Na kolana, smarku, i módl się o wybaczenie!
– W twoim domu – powtórzył Teodor z gryzącą ironią. – Nie wiedziałem, że już przepisała na ciebie to mieszkanie. Że też się nie bała tak bez ślubu.
– Nie twoja sprawa, gówniarzu!
– Chyba jednak moja – odpowiedział, dziwiąc się swojej odwadze. Dotąd zawsze unikał konfrontacji. – Bo to nieładnie kogoś pouczać, a samemu żyć w grzechu. Kto jak kto, ale ty nie masz prawa rzucać kamieniem.
Spodziewał się uderzenia i przygotował się na nie, pewien, że będzie to policzek wymierzony otwartą dłonią, typowy plaskacz, jak mawiali w szkole. Twardy, żylasty kułak trafił go w podbródek tak mocno, że chłopak zatoczył się na ścianę i wolno osunął na podłogę. Świat wokół zawirował, lecz zanim oczy zasnuła mgła, zdążył zobaczyć kobietę stojącą w drzwiach pokoju. Jej wargi wykrzywiał zły, pełny satysfakcji uśmiech. Z czego ona tak się cieszy, ta ciotka, o której istnieniu tak długo nie miał pojęcia?
Nastała ciemność, pochłaniając wszystkie myśli, i Teodor nie zdążył znaleźć odpowiedzi na to pytanie.
Gdy odzyskał przytomność, przekonał się, że został przetransportowany do dużego pokoju i umieszczony na kolanach przed komodą ze stojącym na niej obrazem Matki Boskiej. Poruszył nogami związanymi w kostkach i pokiwał z politowaniem głową nad tym bezprzykładnym objawem religijnego fanatyzmu. Przez lewy policzek przebiegł mu prąd bólu i dopiero wtedy chłopak przypomniał sobie kłótnię w przedpokoju i jej zaskakujący finał. Chciał obmacać podbródek, lecz przekonał się, że nie może tego zrobić – złączone w nadgarstkach dłonie omotano mu apaszką, a tę przywiązano do uchwytu szuflady.
– No tak, przecież jakoś trzeba było mnie utrzymać w pozycji grzesznika błagającego o odpuszczenie win.
Powiedział to dość głośno, nikt jednakże nie zareagował. W mieszkaniu panowała niczym niezmącona cisza, domyślił się więc, że wszyscy są w kościele.
– Bogobojna rodzinka, żeby ich prąd popieścił – mruknął cicho.
Nie miał nawet siły się złościć. Byli niereformowalni, nic nie mogło ich przekonać, że postępują źle, narzucając innym swoje przekonania. Wcześniej myślał, że to tylko takie gadanie, ale właśnie miał okazję się dowiedzieć, że gotowi są użyć siły, byle tylko przeforsować własną wolę. Widział teraz wyraźnie, iż Faustyna miała rację, kiedy twierdziła, że gdyby dać im władzę, nie tylko najbliższa okolica, ale i cała Polska wnet rozjarzyłaby się płomieniami stosów.
Odsunął od siebie myśli o siostrze i zaczął analizować możliwości uwolnienia się z tej upokarzającej pozycji. I nie tylko. Po tym, co dzisiaj zaszło, nie mógł pozostać w tym domu ani chwili dłużej. Bo jeśli uwięzili go z powodu głupiej kłótni, do czego by się posunęli, gdyby poznali prawdę? A prędzej czy później wszystko się wyda.
Znowu poruszył nogami, usiłując przesunąć się do przodu. Zyskał niewiele, dwa, góra trzy centymetry, ale też nie potrzebował dużo, tyle, by po pochyleniu głowy dosięgnąć zębami końca apaszki. Brakowało jeszcze trochę, więc znów mozolnie przesunął najpierw jedno, potem drugie kolano. Potem jeszcze dwa razy i wreszcie końce zawiązanej na kokardkę apaszki znalazły się w zasięgu zębów.
Najpierw wyczuł lekki opór, później zaś śliska tkanina gładko wysunęła się z węzła i zwisała teraz luźno z uchwytu. Wystarczyło złapać ją końcami palców, by za pomocą zębów uwolnić ręce, a wówczas rozwiązanie więzów krępujących nogi było kwestią niespełna minuty.
Nie zwlekając, pobiegł do swojego pokoju, a podczas pakowania do torby najpotrzebniejszych rzeczy po raz pierwszy pomyślał z sympatią o jego poprzednim lokatorze. Przedtem uważał za naturalne, że zamieszkał w tym pokoju, teraz jednak poczuł wyrzuty sumienia. To, co mówili o tamtym, niekoniecznie musiało być prawdą.
– Wybacz, kolego – szepnął, spoglądając na jaśniejszy prostokąt, gdzie przedtem wisiał plakat przedstawiający zespół Slayer. – Pewnie jesteś tak samo winny, jak i ja. Żałuję, że wywaliłem do zsypu twoje rzeczy.
Jego poprzednik oczywiście nie odpowiedział, ale Teodor i tak poczuł się lepiej. Doszedł do wniosku, że jakoś lżej mu teraz na duszy, i dorzucił jeszcze ciche „przepraszam”. Potem zaniósł torbę do przedpokoju i szybko się ubrał. Przez moment rozważał, co zrobić z kluczami, zanim zdecydował, że po prostu zostawi je na haczyku, dokładnie tak samo, jak postąpiła Faustyna, kiedy bez pożegnania opuszczała tę parodię rodzinnego domu. Czy zrozumieją przesłanie? Bardzo w to wątpił, we własnym mniemaniu byli wszak bardziej nieomylni od samego Boga.
Bez przeszkód opuścił dom, lecz szczęście opuściło go tuż za progiem. Niemal się z nimi zderzył, gdy zbiegał po schodach prowadzących do bloku. Zamarł, niezdolny do wykonania żadnego ruchu, i tylko przypatrywał się tym trojgu, na próżno szukając w ich twarzach bodaj odrobiny zawstydzenia. Niczego takiego tam nie było, znalazł tylko zawziętość i gniew. I zdziwienie, że zdołał się uwolnić.
– Skąd się tu wziąłeś? – spytała jedna z kobiet, ta, którą kazano mu nazywać mamą. Poczuł dojmujący wstyd, że to robił.
– Zerwałem więzy – oznajmił twardo jak nie on. I nie miał na myśli pęt zrobionych z jedwabnej apaszki, tylko inne, dużo trwalsze. – Nie mówię „do widzenia”, bo więcej mnie tu nie zobaczycie. Tak jak Faustyny.
– Nigdzie nie pójdziesz! – ryknął mężczyzna i złapał go za ramię.
Teodor nigdy więcej, nawet w myślach, nie zamierzał nazwać go ojcem, a już tym bardziej tatą. Być mu posłusznym także nie. Wyszarpnął ramię z uścisku i pędem rzucił się w stronę przystanku, nie zważając na histeryczne wrzaski kobiet: „Bartłomieju, nic ci nie jest?”, „Bartłomieju, on chyba zwariował!”.
Teodor miał to wszystko w głębokim poważaniu.
13 stycznia 1993, Bielsko-Biała
Następne dni minęły spokojnie. We wtorek Apolonia uświadomiła sobie, że uczucie do Krzyśka jednak nie było prawdziwą miłością. Nie mogło nią być, skoro na wspomnienie chłopaka czuła jedynie pogardę i w myślach nie określała go teraz inaczej jak „zarozumiały dupek”. Z kwestią dziedziczenia i jego wpływu na przyszłe losy także się już uporała, choć tu nie obyło się bez interwencji przybranych rodziców. Nie mogąc sobie poradzić z zawiłością problemu, w trakcie niedzielnego obiadu zapytała ich o to wprost, a oni jak zwykle nie uchylili się od odpowiedzi.
– Ten chłopak jest idiotą – stwierdził krótko Norbert. – Dziedziczy się wygląd i inteligencję, ale charakter człowieka kształtują bodźce zewnętrzne. Gdyby było inaczej, ja musiałbym być oszalałym na punkcie pieniędzy chciwusem, skłonnym do największej podłości dla pomnożenia majątku. A mama…
Urwał i zerknął z czułością na Ingę, która odwzajemniła spojrzenie.
– Tata ma rację. W przeciwnym razie ja powinnam być chwiejna, niezdecydowana i unikająca odpowiedzialności jak mój ojciec. Posłuchaj, Lońka. Na pewno nie jesteś opóźniona w rozwoju, zresztą defekt twojej mamy wziął się z komplikacji podczas porodu, a tego się nie dziedziczy. Na zostanie gwałcicielem nie masz szans, a co do alkoholizmu, to owszem, uzależnienie może być wrodzone, ale tylko w przypadku, gdy matka pije, będąc w ciąży.
– To, jaka będziesz w przyszłości, zależy wyłącznie od ciebie – zakończył Norbert, a uspokojona Lońka przestała zaprzątać sobie tym głowę i porzuciła wspomnienie o feralnym piątku. Dużo gorsze było spotkanie z babką.
Graczykowa prawdopodobnie musiała ją śledzić, w środę bowiem pojawiła się pod szkołą i na nic się zdało odwracanie głowy w drugą stronę i udawanie, że niczego się nie zauważyło. Podobnie jak w piątek, Graczykowa pobiegła za Apolonią, dogoniła tuż za zakrętem i znowu koścista, brudna dłoń wpiła się w rękaw kremowej kurtki. Tym razem trzymała mocniej i próba wyszarpnięcia się ze szponiastego uścisku nie przyniosła żadnego efektu.
– Nic z tego, gówniaro – zaskrzeczała kobieta. – Muszę pogadać z tym cholernym gliniarzem, który mi ciebie odebrał. Niech sobie nie myśli, że ze mną wygrał. Albo mi da forsę, albo opowiem wszystkim w Bielsku, jak to było z Elką i jego zasranym braciszkiem.
Lońka za wszelką cenę starała się nie okazać, jak bardzo jest przerażona. Była pewna, że już dawno pokonała dawne lęki, wystarczyło jednak, by popatrzyła w wodniste, pełne nienawiści oczy, a trauma powróciła. W uszach zadźwięczały słyszane od najwcześniejszego dzieciństwa słowa: „Przez ciebie moja córka umarła”, „Zabiłaś ją”, „Czemu nie zdechłaś przy porodzie”, zahuczały wyzwiska. „Kurwa”, „szmata”, „zdzira”, „pierdolony bachor” – i jeszcze wiele innych – to były nazwy nadawane jej przez babcię, a towarzyszyły temu ciągły głód i łachmany, które musiała nosić aż do całkowitego zniszczenia.
Dziewczyna z trudem oderwała się od wspomnień i włożyła wszystkie siły w to, by głos jej nie zadrżał, gdy odpowiadała Graczykowej. Nie mogła pozwolić, żeby to potworne babsko znowu wygrało.
– Nie odebrał, tylko odkupił. Zapłacił ci, a ty w zamian zrzekłaś się opieki nade mną. – Zauważyła zaskoczenie na twarzy babki i uśmiechnęła się z satysfakcją. – Myślałaś, że o niczym nie wiem i że Norbert da ci pieniądze, żebyś tylko nic mi nie powiedziała? No to muszę cię zmartwić. Wiem wszystko, a ty nie dostaniesz już nawet złotówki.
Usiłowała uwolnić rękaw, lecz Graczykowa nie zrezygnowała. Wyraz szoku na pooranej zmarszczkami twarzy ustępował z wolna, zastępowany grymasem przebiegłości; kobieta nie zamierzała skapitulować.
– Gdzie on teraz robi? Ten chuj Norbert. – Wypluła to imię ze złością. – Pytałam o niego w komendzie, ale dyżurny mówił, że nie zna żadnego Swifta. Pewnie gnoja wypierdolili z milicji, ha, ha, ha!
Zaniosła się ochrypłym rechotem, a Apolonia miała ochotę roześmiać jej się w twarz. Możesz sobie pytać do usranej śmierci – pomyślała mściwie i celowo przybierając minę niezbyt rozgarniętej, zapatrzonej wyłącznie w swoje sprawy nastolatki, odpowiedziała niezdradzającym cienia zainteresowania tonem:
– Nie mam pojęcia, gdzie Norbert pracuje. Nigdy o tym nie mówił, a ja nie pytałam, bo co mnie to obchodzi.
Graczykowa chyba uwierzyła słowom wnuczki, gdyż nie kontynuowała tematu. Zmrużyła za to chytrze wodniste oczy i wykrzywiła wargi w nieudanej imitacji przyjaznego uśmiechu, a jej głos stał się nagle przymilny.
– Mieszkacie gdzieś w pobliżu?
– Nie – warknęła dziewczyna. Nie zamierzała dać się nabrać, zmiana w zachowaniu babki była zbyt nagła, ewidentnie nastawiona na omamienie wnuczki. Tylko w jakim celu? Postanowiła się dowiedzieć. – Czemu o to pytasz?
– Bo nagle sobie uświadomiłam, że jesteś moją jedyną krewną. Oprócz ciebie nie mam nikogo na świecie i gdyby coś mi się stało…
– To nawet nie wiesz, jak mnie powiadomić, bo nie znasz adresu – dokończyła Apolonia ze smutnym uśmiechem.
W oczach Graczykowej pojawił się chytry błysk.
– Właśnie. Stara już jestem, nie mam siły na kłótnie i chcę się pogodzić z twoimi przybranymi rodzicami. Podaj mi adres, bo chciałabym ich odwiedzić, porozmawiać spokojnie i przeprosić. Dobrze ci u nich, prawda? Lepiej niż u mnie. – Otarła nieistniejącą łzę. – Pola, pewnie myślisz, że jestem potworem, ale zrozum, robiłam to wszystko dla twojego dobra. Nie chciałam, żebyś skończyła tak jak twoja matka.
Żal i gniew przebiły się przez nadludzkie opanowanie, i plan wysondowania babki całkiem wyleciał Apolonii z głowy. Wściekłość wzięła górę nad rozwagą, gdy dziewczyna wybuchnęła niekontrolowanym potokiem słów:
– I dlatego oskarżałaś sześcioletnie dziecko, że się kurwi z kim popadnie? Nazywałaś mnie dziwką i szmatą dla mojego dobra? Akurat! Jesteś potworem i nic tego nie zmieni. Nie chcę cię znać, zapijaczona suko!
Złość dodała jej takich sił, że jednym szarpnięciem uwolniła rękaw, na którym tak jak w piątek pozostały ciemne ślady po uchwycie brudnych paluchów babki. Zanim zapijaczony mózg Graczykowej zdążył zarejestrować niespodziewany zwrot akcji, dziewczyna zdążyła zyskać trzy metry przewagi.
– Zatrzymaj się, ty zdziro!
Lońka ani myślała posłuchać. Pędziła jak szalona, lecz gdy przed skrzyżowaniem przystanęła i obejrzała się za siebie, zobaczyła Graczykową tam, gdzie ją zostawiła. Najwyraźniej babka nie zamierzała jej gonić. Dziewczyna na wszelki wypadek skręciła w boczną uliczkę, choć powinna była iść prosto. Lepiej nadłożyć drogi niż zdradzić miejsce zamieszkania, Graczykowa mogła przecież mieć wspólnika, któremu zleciła śledzenie wnuczki.
Wracała ze szkoły powoli, wlokąc się noga za nogą, spoglądając obojętnie na mijanych ludzi. Z przerażeniem myślała o chwili, gdy znajdzie się w domu i będzie musiała udawać, że wszystko jest w porządku. Nie chciała przysparzać rodzicom zmartwień, wszak zrobili dla niej tyle dobrego. Musi sama rozwiązać ten problem.
Na szczęście jeszcze ich nie było, dzięki czemu zyskała trochę czasu, by przygotować się do aktorskiego debiutu. Musiała odegrać swoją rolę perfekcyjnie, nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Będzie udawać szczęśliwą, niemającą żadnych trosk dziewczynę, inaczej gotowi dojść do wniosku, że dość już przysporzyła im kłopotów, a wtedy zareagują dokładnie tak, jak powiedziała ta straszna kobieta. Po prostu ją odeślą, skąd przyszła.
Najpierw rozpaliła w piecu centralnego ogrzewania, bo choć w domu nie było jeszcze bardzo zimno, ogień zdążył już wygasnąć. Potem podgrzała zupę, jednak zdołała przełknąć zaledwie kilka łyżek, a i te z trudem przepchnęła przez ściśnięte gardło. Dławiło ją przerażenie, że po sześciu cudownych latach spędzonych tutaj, gdzie nigdy nie czuła się niechciana, miałaby wrócić do tamtej obskurnej rudery i kobiety, której nie zamierzała nigdy więcej nazywać babcią. Babcia to ktoś dobry, kochający i czuły, a tamto obrzydliwe, zapijaczone babsko nie zasługiwało, by tak się do niego zwracać.
Pierwsza do domu wróciła mama. Podziękowała z uśmiechem, gdy Apolonia postawiła przed nią talerz i nalała gorącej grochówki. Łapczywie przełykała łyżka za łyżką i dopiero w połowie zwolniła tempo. Wtedy też zwróciła uwagę na uporczywe milczenie dziewczyny.
– Lońka, czy ty przypadkiem nie jesteś chora?
– Nie. Czemu pytasz?
– Bo w ogóle się nie odzywasz, zwykle buzia ci się nie zamyka. Pokaż no się. – Inga Piątkowska-Swift wstała od stołu i uważnie przyjrzała się nastolatce, którą od początku traktowała jak własną córkę. – Zbyt zdrowo to ty nie wyglądasz. Masz załzawione oczy, zaczerwienione powieki i nos. Płakałaś czy to tylko katar?
W jej głosie brzmiało szczere zainteresowanie i tyle troski, że Apolonia z całych sił zapragnęła wykrzyczeć cały swój ból, wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. Zdawała sobie sprawę, że rodzice nigdy nie ugięliby się przed szantażem, a wtedy tamta kobieta na pewno spełniłaby swoją groźbę, nawet jeśli nie miałoby jej to przynieść żadnych wymiernych korzyści. Emilia Graczyk po prostu kochała ranić innych. Taka była zawsze, a ostatnie lata nic w tej materii nie zmieniły, nie należało zatem się łudzić, że odpuści.
– Katar. Do jutra przejdzie.
Apolonia nie chciała okłamywać przybranej matki, jednak nie miała innego wyjścia. Poza tym naprawdę miała zapchany nos. Co prawda wskutek długotrwałego płaczu, nie przeziębienia, ale Inga nie pytała o przyczyny, więc odpowiedź nie była kłamstwem.
Dziewczyna poczuła na policzku chłodną dłoń.
– Wydaje mi się, że masz gorączkę. Naprawdę dobrze się czujesz?
– Nieszczególnie – bąknęła. – Położę się na chwilę, dobrze?
Tym razem także nie skłamała, rzeczywiście cały czas przebiegały ją dreszcze spowodowane napięciem. Zrobiła sobie herbatę z sokiem malinowym i poszła do swojego pokoju, gdzie zakopała się po uszy w pościeli, by wreszcie się rozgrzać. Chyba musiała się zdrzemnąć, nagle bowiem dobiegł ją głos ojca, choć nie słyszała, by wchodził do domu. Mówił zbyt cicho, by mogła zrozumieć słowa, za to odpowiedź mamy dotarła do niej całkiem wyraźnie:
– Nie panikuj, Norbert, moim zdaniem to zwykłe przeziębienie. Ale do szkoły raczej nie powinna jutro iść. W piątek też niech zostanie w domu, lepiej, żeby nie wychodziła na tę parszywą pogodę.
Albo przybrany ojciec zaczął mówić głośniej, albo przeniósł się w inne miejsce, gdyż teraz słyszała go całkiem dobrze.
– Faktycznie strasznie piździ, jeszcze by się doprawiła. A co z Martynką? Też zostanie? Lońka może jej dopilnować…
– Zwariowałeś? – oburzyła się Inga. – Lońka powinna leżeć, a nie robić za niańkę. Ani myślę ją wykorzystywać.
– Teraz to ty przesadziłaś. Kto mówi o wykorzystywaniu? To chyba normalne, że starsza siostra opiekuje się młodszą.
– Mną Kinga nigdy się nie opiekowała, więc skąd mam wiedzieć, czy to normalne? Ale nie chciałabym jej tego narzucać. Lońka jest naszą córką, a nie służącą.
Norbert mówił coś o wdrażaniu do obowiązków, lecz Apolonia przestała słuchać. Cała mama – pomyślała z czułością o Indze, która nigdy nawet najmniejszym gestem czy słowem nie dała dziewczynie odczuć, że bardziej kocha Martynkę, która była jej rodzonym dzieckiem, a nie zaledwie bratanicą męża. Wsunęła bose stopy w ulubione, mocno już rozczłapane papcie i pobiegła do połączonego z kuchnią pokoju, zwanego nieco na wyrost salonem.
– Cześć, tata.
– Cześć, zdechlaku. Wyjdziesz z tego czy powinienem zacząć myśleć o pochówku? Wolałbym jednak, żebyś trochę z tym poczekała, bo w zimie kwiaty są cholernie drogie, grabarz też więcej żąda.
Apolonia z groźną miną zerknęła na mężczyznę, do którego była tak bardzo podobna, że niektórzy w dalszym ciągu byli przekonani, iż jest jego biologiczną córką.
– Ty sknerusie! Zaraz ci dam popalić! – Podbiegła i wycisnęła na jego policzku głośnego całusa. Potem rozejrzała się po pomieszczeniu. – A gdzie się podziała Martynka?
– W łóżku. Już dawno śpi, ty też powinnaś. Jest prawie północ.
Popatrzyła na przybraną matkę z niedowierzaniem.
– Co?! Przespałam tyle godzin?
– W dodatku jak zabita, dlatego tata pytał o ewentualny pogrzeb – odpowiedziała Inga i poczochrała włosy dziewczyny, trochę mniej ciemne od jej własnych, przy okazji dotykając jej czoła. – Nie obudziłaś się nawet wtedy, gdy Martynka krzyczała ci wprost do ucha, i moim zdaniem miałaś gorączkę. Chyba już przeszła, ale uważamy, że na wszelki wypadek do końca tygodnia powinnaś zostać w domu.
– A szkoła? – spytała niespokojnie Apolonia.
– Nie przesadzaj – włączył się Norbert. – Sama mówiłaś, że oceny na półrocze już macie wystawione. Poza tym weź pod uwagę, że jeżeli się rozchorujesz, będziesz musiała opuścić dużo więcej niż dwa dni.
Z trudem ukryła radość z niespodziewanego odroczenia wyroku. Graczykowa nie wiedziała, gdzie mieszkają Swiftowie, zatem nie zachodziła obawa, że ją tutaj znajdzie. Z tego, co Apolonia zdążyła się zorientować, ich pierwsze spotkanie było czystym przypadkiem – dziewczyna akurat wychodziła ze szkoły, gdy babka tam się znalazła. W pierwszej chwili Emilia Graczyk nawet jej nie poznała, dopiero później uświadomiła sobie, skąd zna te ciemnoniebieskie oczy pod mocno zarysowanymi czarnymi łukami brwi.
– Chyba masz rację – przyznała. – Ale nie czuję się bardzo źle, więc Martynka mogłaby też zostać w domu. Będzie mi weselej.
Po namyśle Inga przystała na ten plan i następne dni Lońka spędziła na zabawie z uwielbianą małą siostrzyczką.
Rozdział 3
Spotkanie po latach
17–18 stycznia 1993, gdzieś w Polsce
Otworzył drzwi i pierwszy wszedł do mieszkania, które teraz wydało mu się dziwnie puste i ciche. Zzuł buty i kopniakiem posłał je w stronę szafki na obuwie, potem zdjął kurtkę. Rzucił ją niedbale na taboret, wiedząc dobrze, że któraś z kobiet natychmiast umieści elementy garderoby na przynależnych im miejscach.
Gotując się z wściekłości, zajrzał do pokoju zamieszkiwanego przez Teodora. Jak ten gówniarz mógł tak postąpić? Wzgardzić wszystkim, co usiłowali mu wpoić, zrezygnować z wygodnego życia i dobrobytu?
Jak mam go odnaleźć, kiedy nie wiadomo, dokąd poszedł? Panie Boże, pomóż mi go odszukać, a przysięgam, że dostanie dobrą nauczkę. Odechce mu się raz na zawsze lekceważyć nasze zasady – przemawiał w myślach do Stwórcy, ten jednak nie dał mu żadnego znaku, że zamierza interweniować w tej sprawie.
Bartłomiej Koziniec podszedł do biurka. Przesunął dłonią po obudowie komputera Optimus 486 i znów targnęła nim złość, gdy uzmysłowił sobie, że wyjątkowo drogi prezent stoi tu teraz jak na urągowisko. Przesunął wzrokiem po jakichś szpargałach, potem przez chwilę bezmyślnie spoglądał na leżące na blacie pomięte świstki papieru i dość długo trwało, nim zrozumiał, na co patrzy. Najwyraźniej Teodor robił porządek w kieszeniach, stąd te stare bilety kolejowe. Na wszystkich powtarzała się nazwa tego samego miasta.
– Bielsko-Biała – mruknął. – Po co on tam jeździł, w dodatku w porach, kiedy powinien był przebywać w szkole? Może do dziewczyny?
Usiadł przy biurku i zastanawiał się nad niespodziewanie uzyskaną informacją. Miał przed sobą pięć biletów, z których wynikało, że pierwszy wyjazd miał miejsce drugiego grudnia. Później wyjazdy następowały w każdy piątek i jedynie w Boże Narodzenie Teodor nie odwiedził Bielska-Białej. Wszystko to wydało się Bartłomiejowi podejrzane, zabrał więc bilety i poszedł do kuchni, gdzie kobiety w milczeniu szykowały niedzielny obiad.
– Po co Teodor jechał drugiego grudnia do Bielska? Wiecie coś na ten temat?
Zgodnymi ruchami uniosły głowy i równie synchronicznie nimi pokiwały. Pierwsza odezwała się Maria, od czasu nawrócenia nazywana przez niego Anną. Nie godzi się wszak, by zwykła grzeszna kobieta nosiła imię Matki Bożej.
– Miał się spotkać z jakimś prokuratorem.
– To w związku ze studiami – dorzuciła Teresa. – Chciałeś, żeby poszedł na prawo, dlatego wybrał się z kolegami na jakąś rozprawę sądową, żeby zobaczyć na żywo, jak to wygląda. Tak nam powiedział.
– Na rozprawę w Bielsku? – zdziwił się Bartłomiej i popatrzył podejrzliwie.
Głowy znowu poszły w ruch, wykonując gest przeczenia.
– W Katowicach, ale na sali był prokurator z Bielska. Nie wiem czemu. – Anna zdenerwowała się na widok jego miny. – Teodor nie mówił.
Teresa potwierdziła jej słowa, po czym podjęła wyjaśnienie:
– Ten prokurator słyszał ich rozmowę i do nich podszedł. Podobno wypytywał o różne plany i na koniec powiedział, że może im załatwić praktykę czy coś takiego, tylko będą musieli przyjechać do Bielska. Dlatego Teodor tam pojechał.
Jakiś czas trawił odpowiedź.
– Czemu ja nic o tym nie wiem?! – wrzasnął naraz.
Kobiety skuliły się ze strachu. Przez kilka minut napawał się ich uległością, ale wkrótce ciekawość wzięła górę, dał więc znak, że mogą się odezwać.
– Pewnie nie dosłyszałeś – odezwała się ostrożnie Teresa. – Byłeś wtedy pi… niedysponowany.
Sztucznym kaszlem zamaskowała potknięcie, dzięki czemu Koziniec nie zwrócił na nie uwagi, zajęty inną myślą. Jeśli ten gnojek znowu pojechał do Bielska? Niedobrze, bo jest rozżalony, jakby mu się stała jakaś krzywda, a w tym stanie jeszcze, nie daj Boże, powie prokuratorowi zbyt wiele. Wtedy może zrobić się nieciekawie. Trzeba będzie jak najszybciej tam pojechać i odszukać smarkacza. Tylko gdzie i jak?
– Wynocha stąd! Muszę w spokoju zadzwonić – rzucił w stronę kobiet.
Wstały bez zbędnych dyskusji i cicho zniknęły za drzwiami, Bartłomiej zaś sięgnął po notes z numerami telefonów i odszukał jeden z nich, sygnowany wyłącznie pseudonimem. Modląc się w duchu, by nadal był aktualny, wykręcił sześć cyfr. Długo nikt nie odbierał, toteż aż westchnął z ulgą, gdy po ósmym sygnale usłyszał znajomy głos.
– Cześć, Szpila – rzucił na przywitanie. Tamten nie odpowiedział, więc dodał szybko: – Doktor z tej strony.
Znowu brak reakcji. Czyżby dawny kolega o nim zapomniał lub, co gorsza, nie chciał pamiętać? Nie rozstali się w idealnej zgodzie, było to zatem całkiem prawdopodobne. Co powinien teraz zrobić? Ukorzyć się? Chyba będzie musiał.
– Doktor?! – usłyszał naraz pełen zdumienia okrzyk. – Ja pierdolę! Aż mi, kurwa, mowę odjęło! Ja tu czekam na wiadomość, że cię na papieża wybrali, a ty se do mnie dzwonisz jakby nigdy nic. Gadaj, co u ciebie słychać.
Bartłomiej poczuł taką ulgę, że nawet nie zwrócił uwagi na słownictwo dawnego kolegi, choć od czasu, gdy odnalazł Boga, gorąco potępiał używanie wszelkich przekleństw i nawet niewinna „cholera” spotykała się z jego dezaprobatą. Zignorował pytanie i bez wstępów przeszedł do sedna, nie chcąc przedłużać rozmowy. Nie podejrzewał co prawda, że policja założyła mu podsłuch na telefon, jednak nigdy nie wiadomo. Licho nie śpi.
– Słuchaj, Szpila, jest sprawa. Musimy pogadać.
Rozmówca wykazał umiarkowane zainteresowanie.
– To nawijaj, jak musisz.
Mimo niedbałego tonu dało się wyczuć, że jest zaciekawiony. Koziniec uśmiechnął się lekko. Dobrze znał dawnego wspólnika.
– Nie przez telefon. Masz jutro czas? – Uznawszy cichy pomruk za potwierdzenie, mówił dalej: – Koło piątej po południu będę na dworcu, czekaj tam na mnie.
– Pociągiem będziesz jechał? – zgorszył się Szpila. – Nie masz auta?
– Auto mam, ale nie mam na zbyciu prawka, a jakąś połówkę wypadałoby ze starym kumplem zrobić.
– No, chłopie, wreszcie gadasz jak dawny Doktor. Pójdziemy do „Dworku” i wypijemy za dawne czasy. Będę czekać bankowo.
Resztę dnia Koziniec spędził przed telewizorem. Gapił się bezmyślnie na ekran, w głowie zaś kształtował się plan działania. Jeśli nie uda mu się po dobroci, przywlecze szczeniaka do domu za włosy i da mu takie baty, że gówniarzowi odechce się raz na zawsze stawać okoniem. Zwłaszcza że tyle dla niego poświęcił. Dla nich, poprawił się natychmiast, bo choć udawał przed domownikami, że wcale go to nie obeszło, ból po odejściu Faustyny nadal tkwił w jego duszy niczym cierń, niepozwalający zagoić się tej ranie.
Żona umarła niedługo po tym, jak odzyskał wolność, a Bartłomiej już wkrótce zrozumiał, że z jednej pensji nie zdoła zapewnić dzieciom godziwego życia. Nie chciał jednak wracać do tego, co było, nim na długie trzy lata zamknęły się za nim wrota zakładu karnego, dlatego wymyślił inny sposób zdobycia pieniędzy. To dla dzieci postanowił zrobić ten przekręt z mieszkaniem, to je chciał zabezpieczyć, tymczasem niewdzięczne bachory się na niego zwyczajnie wypięły.
Najpierw córka, choć ta przynajmniej nie bratała się z przedstawicielami organów ścigania, co najwyżej dała któremuś dupy w ramach swojej działalności. Ale i tak bolało, wszak nie taką przyszłość dla niej zaplanował. Ze swoją urodą i inteligencją mogła zajść naprawdę wysoko, a została zwykłą kurwą. Byłby nawet to ścierpiał, gdyby nie fakt, że jednocześnie odcięła się całkowicie od rodziny, w dodatku właśnie jego obwiniła. „Śmiesz twierdzić, że robisz wszystko na chwałę bożą? W takim razie ten twój Bóg jest tak samo podły jak ty, bo się na to godzi!” – wrzasnęła na odchodne i nigdy więcej nie wróciła. Taka już jest ta moja córka, niepokorna, nieustępliwa i zawzięta. Ma to po mnie – pomyślał z nagłym rozrzewnieniem, bo mimo wszystko nadal ją kochał. Była jego pierworodnym dzieckiem, jego księżniczką, i choć ucieszył się z narodzin syna, córka na zawsze miała pozostać na pierwszym miejscu.
Zresztą syn od początku go rozczarowywał. Słaby, chorowity i jakiś taki rozmemłany, nie chciał jeździć z ojcem na ryby i na biwak, nie garnął się do kolegów i ich zabaw, za to najchętniej w ogóle nie wychodziłby z domu. Całe godziny spędzał nad książkami, a czasami, o zgrozo, nawet pisał wiersze. Bartłomiej obwiniał o to żonę, rozpieszczającą chłopaka do granic możliwości, teraz jednak widział, że nie do końca miał rację.
Teodor po prostu taki był, chwiejny i miękki jak nie mężczyzna. To chyba pierwszy raz, kiedy się zbuntował i w innym przypadku Koziniec by się ucieszył z przejawu samodzielności chłopaka, dającego nadzieję, że jednak wyjdzie na ludzi. Niechby się buntował nawet codziennie. Ale nie tak, na litość boską! Nie musiał mieszać do tego prokuratora. Musiał przecież wiedzieć, że w ten sposób zagrozi tak długo przygotowywanej operacji.
– Chodź na kolację, wszystko jest już gotowe.
Spoglądał bezmyślnie na Teresę, zanim dotarł do niego sens wypowiedzi. Wstał i poszedł do kuchni, gdzie rzeczywiście czekał już suto zastawiony stół. Uśmiechnął się z zadowoleniem, na co kobiety także rozpromieniły się w pełnych wdzięczności uśmiechach, jakby właśnie jemu zawdzięczały ów dobrobyt, podczas gdy tak naprawdę same zarabiały dużo więcej. Zmówili dziękczynną modlitwę i zabrali się do jedzenia, później zaś mężczyzna oznajmił krótko:
– Idę spać.
– Tak wcześnie?
W głosie Anny zabrzmiała nutka rozczarowania. W pierwszej chwili miał zamiar ją ofuknąć, ale przypomniał sobie, że kwestia własności mieszkania nadal nie została załatwiona, zmusił się więc do przepraszającego uśmiechu.
– Wybacz, kochanie, że nie dotrzymam ci towarzystwa. Jestem zmęczony, a jutro mam pierwszą zmianę. Przygotuj mi na popołudnie czyste ubranie, bo jeżeli do tego czasu Teodor nie wróci, pojadę do Bielska go poszukać.
W milczeniu skinęła głową, lecz posmutniała jeszcze bardziej, toteż przez wzgląd na swoje plany wziął ją za rękę i poprowadził do pokoju służącego im za sypialnię. Uchwycił rozżalone spojrzenie Teresy, lecz nic na to nie mógł poradzić. Poza tym udawanie rodzeństwa było jej pomysłem, wiedziała dobrze, na co się pisze, gdy błagała, żeby zabrał ją z