Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka Roberta Kościelnego znanego z łamów choćby "Warszawskiej Gazety" dobitnie ukazuje, że poza wszystkimi mniej lub bardziej ważnymi kwestiami społeczno-politycznymi, trwa systematyczna, skoordynowana, zaplanowana i nieustająca wojna wypowiedziana cywilizacji łacińskiej. Wojna, która toczy się na naszych oczach.
Jak sprawić, aby nóż, narzędzie zbrodni, nie zdradził swym przyszłym ofiarom celu do osiągnięcia którego zostanie użyty? Należy umieścić go między łyżką a widelcem, wówczas jako element zestawu sztućców doskonale ukryje, że w rzeczywistości stanowi telum occidendi. I o nim właśnie, czyli o starym i skompromitowanym na wieczne czasy marksizmie, oraz o mechanizmach ukrywania go w platerowym kostiumie zakłamanych, choć pięknie brzmiących idei oraz haseł trucizn, jest ta książka
Robert Kościelny (ur. 1962) – historyk i publicysta. Autor książek, m.in. Rzeczpospolita oskarżanych narodów, Szczecin 2003, Przedmurze chrześcijaństwa, Kraków 2013, Wiosna wolnych Polaków. Wersja szczecińska, Warszawa 2017. Publikacje o charakterze naukowym m.in. w „Kwartalniku Historycznym”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Naszej Przeszłości”. Jako komentator polityczno-społeczny współpracuje z „Warszawską Gazetą”, natomiast artykuły popularnonaukowe zamieszcza w „Wiedzy i Życiu”, „Świecie Wiedzy” oraz magazynie „Focus Historia”. Mieszka w Szczecinie.
Kilka lat po rewolucji bolszewickiej w Rosji, 21 marca 1925 r., Gilbert Keith Chesterton, słynny brytyjski pisarz, eseista, oraz wyborny polemista zmagający się z gnostycyzmem i komunizmem, zanotował, że nowe systemy komunistyczne „nie buntują się przeciwko nienormalnej tyranii; buntują się przeciwko temu, co uważają za normalną tyranię – tyranię normalności”. „Nie buntują się przeciwko królowi” – pisał – „Buntują się przeciwko obywatelowi”.
Słowa amerykańskiego magazynu „Spectator”, opisującego współczesną Amerykę trawioną nowotworem poprawności politycznej, doskonale oddają obraz tych, którzy zbuntowali się przeciwko „tyranii normalności”. (...)
Również Józef Mackiewicz był przekonany o tym, że marksizm ma niezwykłe zdolności do przepoczwarzania się i mutacji, nie tracąc nic ze swej istoty. A istotę tej ideologii oddał w słowach zawartych w powieści Kontra: „Katastrofa to nie śmierć połowy ludzkości w wojnie atomowej. Katastrofa to życie całej ludzkości pod panowaniem ustroju komunistycznego”.
Fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita
ISBN:978-83-65546-61-6
Projekt okładki:Maciej Harabasz
Redakcja i korekta:Anna Olechno
Wydanie tej książki, podobnie jak innych projektów wydawnictwa Prohibita, NIE zostało sfinansowane z pieniędzy podatników.
Wydawca:Wydawnictwo PROHIBITAPaweł Toboła-Pertkiewiczwww.prohibita.plwydawnictwo@prohibita.plTel: 22 425 66 68facebook.com/WydawnictwoProhibitawww.twitter.com/Multibookpl
Sprzedaż książki w internecie:
Kilka lat po rewolucji bolszewickiej w Rosji, 21 marca 1925 r., Gilbert Keith Chesterton, słynny brytyjski pisarz, eseista, oraz wyborny polemista zmagający się z gnostycyzmem i komunizmem, zanotował, że nowe systemy komunistyczne „nie buntują się przeciwko nienormalnej tyranii; buntują się przeciwko temu, co uważają za normalną tyranię – tyranię normalności”. „Nie buntują się przeciwko królowi” – pisał – „Buntują się przeciwko obywatelowi”.
Słowa amerykańskiego magazynu „Spectator”, opisującego współczesną Amerykę trawioną nowotworem poprawności politycznej, doskonale oddają obraz tych, którzy zbuntowali się przeciwko „tyranii normalności”:
Ta quasi-religijna kasta i jej katechizm różnorodności kierują obecnie instytucjami narodu. Nie tylko w mediach, akademiach, reklamie i rozrywce, ale także w korporacjach, rządach i wojsku, kapelani różnorodności egzekwują nowe prawo kanoniczne. Przekonana o swojej specjalnej wizji moralnej kasta nie ma zamiaru cedować władzy ani tolerować wolnomyślicieli. Jej zadaniem jest wykorzenienie i stłumienie heretyków i tego co określają mianem nienawiści oraz propagowanie artykułów świętej wiary. W rezultacie wolność sumienia i nauki znajduje się pod wyjątkowym atakiem. Preferencje międzyrasowe, przywilej białych, kultura gwałtu, zmiany dominacji rasowych, równe wyniki ocen niezależnie od wkładu pracy i rzeczywistych zdolności i dowolna liczba zwodniczych idei stają się doktryną instytucjonalną.
Z kolei Cid Lazarou z „The Epoch Times” zauważa:
To, co komplikuje sprawę, to fakt, że lewicowa ideologia jest trudna do ustalenia, między innymi dlatego, że jej zwolennicy celowo zaciemniają i wprowadzają w błąd odnośnie do natury swych poglądów. Nie jest to jednak jedyny powód; ich ideologia ma być płynna, dostosowująca się i zmieniająca wszędzie tam, gdzie jest to konieczne, szczególnie w obliczu porażki. Podczas gdy lewicowcy nigdy nie przyznają się do tych niepowodzeń, nieuchronnie obwiniając o nie swoich przeciwników, stali się ekspertami w przechodzeniu od jednego celu do drugiego bez ujawniania swojej tożsamości.
Również Józef Mackiewicz był przekonany o tym, że marksizm ma niezwykłe zdolności do przepoczwarzania się i mutacji, nie tracąc nic ze swej istoty. A istotę tej ideologii oddał w słowach zawartych w powieści Kontra: „Katastrofa to nie śmierć połowy ludzkości w wojnie atomowej. Katastrofa to życie całej ludzkości pod panowaniem ustroju komunistycznego”.
W sierpniu 1920 r. bolszewickie hordy – napływające z azjatyckich stepów, niczym u zarania chrześcijańskiej Europy Hunowie czy później Awarowie, zagrzewane ludobójczą, przenikniętą jadem destrukcji ideologią „naukowego komunizmu” oraz leninowską zasadą „grab nagrabliennoje” (czyli rabuj zagrabione) – zostały rozgromione przez wojsko polskie. Jedna z największych i najważniejszych dla losów świata bitwa warszawska, zwana Cudem nad Wisłą, została wygrana przez obrońców cywilizacji łacińskiej. Chore marzenia hersztów powstałej dwa lata wcześniej Rosji bolszewickiej, o tym aby ich rojenia zapanowały w całej Europie, a później świecie, nie mogły się przeto, wówczas, ziścić.
Wcześniej przywódców założonej w marcu 1919 r. tzw. III Międzynarodówki, lub Międzynarodówki Komunistycznej zwanej też Kominternem (Kommunisticzeskij Internacjonał), spotkały trzy dotkliwe ciosy. W styczniu 1919 r. zduszono w Niemczech próbę komunistycznej rewolty w Berlinie – zwanej „powstaniem Związku Spartakusa”. Była to organizacja komunistyczna Niemiec, zawiadywana m.in. przez Różę Luksemburg i Juliana Marchlewskiego, która przekształciła się później w Komunistyczną Partię Niemiec, wchodzącą w skład Kominternu. Na początku maja 1919 r., po niespełna miesiącu istnienia, upadła Bawarska Republika Rad, na czele której stał Eugene Levine, komunista pochodzenia żydowskiego. W tym krótkim okresie czasu uzbrojone bandy rewolucyjne były w stanie zaprowadzić taki terror, że wkrótce Levine i jego „Republika” stały się wśród mieszkańców nie tylko Monachium i Bawarii, ale całych Niemiec, symbolem sowieckiego reżimu i bolszewickiej bezwzględności.
W sierpniu 1919 r., po pięciu miesiącach istnienia, upadła inna „Republika Rad” – Węgierska. Był to drugi po Rosji bolszewickiej twór moskiewskich komunistów. Bowiem o ile Levine przejął władzę w Bawarii poniekąd wbrew centrali w Berlinie (a co za tym idzie – również w Moskwie), o tyle Bela Kun został wysłany ze stolicy światowego proletariatu do Budapesztu osobiście przez Lenina, aby tam robić rewolucję. „Będę kierować działalnością stanowczo, po marksistowsku” – zapewniał Kun wodza rewolucji (jak mówiono o przywódcy bolszewickiego puczu z listopada 1917 r.). Autorzy Czarnej księgi komunizmu przypominają, że był to pierwszy przypadek, kiedy bolszewicy mogli dokonać „eksportu” swojej rewolucji1. Zanim rząd komunistyczny upadł pod wpływem interwencji wojsk rumuńskich, zdążył utworzyć trybunały rewolucyjne oraz węgierską Armię Czerwoną, jak też zamknąć w więzieniach swoich przeciwników politycznych oraz rozpocząć proces odbierania posiadaczom ich własności, zwany „nacjonalizacją” wielkich majątków ziemskich i przemysłowych.
W tym czasie krwawo zaznaczyli się „Chłopcy Lenina”. Był to oddział terrorystyczny mordujący Węgrów uznanych za „wrogów ludu”. Liczbę ofiar tych, działających przecież niezbyt długo, zbrodniarzy liczy się w setkach. Arthur Koestler, węgierski komunista i późniejszy agent Kominternu, utrzymywał, że było ich 500.
Mimo, że Bela Kun był z pochodzenia Żydem, rząd rewolucyjny, w celu mobilizacji mas w obliczu wkroczenia wojsk rumuńskich kierujących się teraz wprost na Budapeszt, odwoływał się do nastrojów antyżydowskich. Na plakatach oskarżających węgierskich Żydów, że nie chcą iść na front, umieszczano taką oto treść: „Likwidujcie ich, gdy nie chcą oddawać życia dla naszej świętej sprawy” – dyktatury proletariatu. Pojawiły się też pomysły, aby w celu uzyskania od obywateli bezwzględnego posłuszeństwa urządzić „czerwoną Noc św. Bartłomieja”2.
Po upadku węgierskiej komuny Kun uchodzi do Sowietów, gdzie otrzymuje stanowisko komisarza politycznego Armii Czerwonej walczącej z wojskiem gen. Piotra Wrangla. Podobnie jak na Węgrzech, także i tu zaznacza się jego okrutny charakter – dokonał egzekucji wziętych do niewoli białych oficerów, obiecując im wcześniej, w zamian za poddanie się, darować życie. Był też współodpowiedzialny za eksterminację ludności Krymu, jaka rozpętała się po zajęciu przez bolszewików tego półwyspu. Zamordowano wówczas co najmniej 50 tys. ludzi, choć niektóre źródła mówią, że ofiar czerwonego terroru było trzy razy tyle – 150 tys.3
Międzynarodówka Komunistyczna (nazwana przez Lenina „sztabem generalnym światowej rewolucji”) na swym II Kongresie odbywającym się w lipcu 1920 r. (czyli w czasie, gdy wojska bolszewickie podchodziły pod Warszawę, aby „po trupie białej Polski” ścielić drogę do „ogólnego wszechświatowego pożaru rewolucji”) liczyła na to, że mimo wcześniejszych niepowodzeń uda się wzniecić bolszewicką pożogę, w której spłonie „stary świat”. „Przepierzenie” – jak nazywano odrodzone państwo polskie, oddzielające ojczyznę światowego proletariatu, czyli Rosję Sowiecką, od zrewoltowanych robotników Niemiec i pozostałych krajów Europy Zachodniej – wydawało się rozpadać z trzaskiem pod ciosami Armii Czerwonej, czyli wspomnianych na wstępie półdzikich hord, wyrwanych ze swych naturalnych środowisk; ludów rozłożystych i bezkresnych euroazjatyckich stepów, potomków Chanatu Krymskiego, Chanatu Astrachańskiego, Chanatu Kazańskiego, którym Rosja (zanim w końcu nie wybiła się na niezależność od nich w XVI w.) płacić musiała haracz – „ordinskije protory”.
Teraz ów bakczysz miała uiszczać Europa, a niedługo również cały świat. Bo tym stepowym zuchwalcom, nad którymi niegdyś powiewały sztandary z końskiego włosia, a teraz rozpościerał się czerwony sztandar rewolucji, jedno tylko było w głowach – brać od tych, którzy mają, dlatego że mają właśnie, i zrównać wszystko, co zastaną na swej drodze, do jednolitego poziomu – stepu. Płaskiego jak blat stołu, przy którym zasiadać będą członkowie czerezwyczajki, bolszewickiej policji politycznej, wyrokując kogo jeszcze należy skrócić o głowę, aby „wszyscy byli równi”. Ta azjatycka mentalność była jak najbardziej na rękę czerwonym chanom, którzy swoją stolicą (swoim Bachczysarajem) uczynili teraz Moskwę, a podbite kraje zamierzali przekształcić w ułusy rządzone z centrali twardą ręką współczesnych Tamerlanów.
To Czyngis-chan, inny, wcześniejszy mongolski zdobywca, jako pierwszy wprowadził pełny absolutyzm w Rosji – zauważył amerykański historyk Warren H. Carroll4. Rosyjscy bolszewicy poszli jego śladem, nie zaś Piotra I, twórcy imperium carów, bowiem ten żywił estymę do Zachodu, a tamci – nienawiść zrodzoną z poczucia jej obcości i niezrozumienia.
Jak w wiekach ubiegłych muzułmański półksiężyc, tak dziś czerwona gwiazda sowiecka godłem jest potęgi niosącej zagładę cywilizacji i kulturze świata chrześcijańskiego. I jak wówczas, tak też dziś narody i państwa Europy nie dorosły do zrozumienia naglącej konieczności solidarnej postawy i solidarnego działania przed obliczem groźnego niebezpieczeństwa; zamiast tego krótkowzroczny egoizm, który albo obojętnie patrzy na nieszczęście sąsiada, w nadziei, że może coś na tem zarobić, albo nawet wchodzi w układy z wrogiem, głupio się łudząc, że dość jest chcieć pokoju z nim, aby ten pokój mieć
– pisał na początku trzeciej dekady XX w. prof. Marian Zdziechowski5.
W przeddzień zwycięskiej, jak sądzono, ofensywy wojsk Tuchaczewskiego na Warszawę komuniści (z Rosji, Francji, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Holandii, z krajów skandynawskich i innych krajów europejskich, w tym również z Polski, a także spoza Starego Kontynentu – z USA i z Japonii) uznali, że:
We wszystkich prawie krajach Europy i Ameryki walka klasowa wchodzi w okres wojny domowej. W takiej sytuacji komuniści nie mogą żywić zaufania do burżuazyjnej praworządności. Ich powinnością jest tworzenie wszędzie równoległego aparatu nielegalnego, który w decydującej chwili mógłby pomóc partii w wypełnieniu jej obowiązku wobec rewolucji6.
Delegaci Kominternu z napięciem czekali na kolejne informacje napływające z frontu, śledząc z uwagą postępy sowieckich wojsk. Grigorij Zinowiew, bliski współpracownik Lenina, przewodniczący Komitetu Wykonawczego Kominternu, wspominał:
W hallu kongresu wisiała olbrzymia mapa, na której oznaczano codziennie ruchy naszych wojsk […]. Był to pewnego rodzaju symbol. Najwybitniejsi przedstawiciele międzynarodowego proletariatu śledzili ze wstrzymanym oddechem i bijącym sercem każdy ruch naszych armii i wszyscy zdawali sobie doskonale sprawę, że jeśli cel wojskowy postawiony przez naszą armię zostanie osiągnięty, będzie to oznaczało olbrzymie przyspieszenie międzynarodowej rewolucji proletariackiej7.
W tym czasie, kiedy krwawe łuny płonących kościołów, dworków ziemiańskich, mieszczańskich kamienic podchodziły pod stolicę państwa osamotnionego w walce z najbardziej zajadłym wrogiem Zachodu, II Kongres III Międzynarodówki wydał odezwę, która głosiła, że „zadanie proletariatu wszystkich krajów polega na tym, aby przeszkadzać rządom Anglii, Francji, Ameryki i Włoch w okazywaniu przez nie pomocy białej Polsce”. W miejscach, gdzie środowiska kapitalistyczne nie ustąpiłyby przed protestami robotników, nakazano organizować strajki, a w razie konieczności – „stosować nawet gwałt”.
O trafności osądu cytowanego wyżej prof. Zdziechowskiego, który obnaża krótkowzroczny egoizm obywateli Zachodu, świadczą czyny tychże. W lipcu 1920 roku w wielu krajach Europy odbywały się strajki, mające na celu… wsparcie idących ze Wschodu barbarzyńców spod czerwonej gwiazdy. W szeregu ośrodków przemysłowych Zachodu, w metropoliach i stolicach Wielkiej Brytanii, Francji, Czechosłowacji, Niemiec działały komitety pomocy Rosji sowieckiej. Powstawały one z poduszczenia komunistycznych frakcji partii socjaldemokratycznych. Moskwa finansowała potajemnie antypolską propagandę prasową. Akcja była zorganizowana i koordynowana przez Komintern. Wielu robotników, umiejętnie indoktrynowanych przez lokalnych komunistów i ich ośrodki propagandowe, uwierzyło, że idąca ze Wschodu nawałnica obdarzy ich lepszymi warunkami pracy i płacy, wolnością i poczuciem stabilizacji życiowej. Niech tylko upadnie Polska, ten ostatni bastion wstecznictwa i bigoterii, ten – jak będą mówić później komuniści – „pokraczny bękart traktatu wersalskiego”.
W tych upalnych (zwłaszcza politycznie) dniach lata 1920 roku przez Europę biegło hasło: „Ręce precz od Rosji” oraz „Ani jednego naboju dla pańskiej Polski”. Czescy kolejarze już w maju tegoż roku zatrzymali w Brzecławiu francuskie transporty broni dla „białej Polski”, a na początku lipca ogłosili strajk generalny na linii kolejowej Bogumin-Koszyce. Akcje strajkowe poparł rząd Czechosłowacji, ogłaszając 9 sierpnia 1920 roku ścisłą neutralność w wojnie polsko-sowieckiej. Podobne stanowisko przyjął również rząd Niemiec (25 lipca). W sierpniu dokerzy niemieccy w Wolnym Mieście Gdańsku – jedynym w powstałej sytuacji połączeniu Rzeczypospolitej ze światem – odmówili rozładunku statków z pomocą dla Polski.
Tymczasem w odradzającej się po 123 latach niewoli Rzeczypospolitej wszelkie prowokacje ze strony komunistów kończyły się niepowodzeniem. „Wiosną 1920 r. jednodniowy strajk powszechny, zorganizowany przez aktyw komunistyczny na znak protestu przeciwko wojnie z bolszewicką Rosją, zakończył się fiaskiem. Podobny los spotkał także szereg innych lokalnych wystąpień zapoczątkowanych przez komunistów na przełomie maja i czerwca tegoż samego roku”, czytamy na stronie JPilsudzki.org8.
A tymczasem „gęsta zasłona utkana z nieświadomych złudzeń i celowego fałszu, z naiwnej niewiedzy i bezcelowego kłamstwa” zakryła Rosję sowiecką „przed wzrokiem człowieka Zachodu”. Przytoczone słowa wypowiedział Leon Kozłowski. Zmarły w 1927 r., zrazu radykalny socjalista, przebywając w Rosji w okresie przewrotu bolszewickiego, wyleczył się z idei socjalistycznych. „Wierzył […] w misję klasy robotniczej, ale krwawe i dzikie rządy bolszewickie przekonały go, że wszelki mesjanizm klasowy jest rzeczą występną w samym korzeniu swoim” – pisano po jego śmierci, tłumacząc tym samym powody zwrotu w poglądach na tzw. ruch robotniczy.
Pierwszy raz w dziejach najnowszych cywilizowana Europa ujrzy w nihilistach – destruktorach wartości wypracowanych przez pokolenia władców, rycerzy, krzyżowców, konkwistadorów, odkrywców nowych lądów, duchownych, moralistów, intelektualistów, ale też i ludzi rzemiosła, handlu i pracy na roli łacińskiego Zachodu – swoich wybawców. Ex Oriente lux, w czasie gdy Wschód reprezentuje samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce, staje się oksymoronem. Jednak nie dla tych, którzy – zarówno wówczas, gdy bolszewickie hordy antycywilizacji niczym trąba powietrzna wymiatały z polskiej ziemi ludzi i ich dobytek, pozostawiając za sobą zgliszcza i stosy trupów, jak i w kolejnych dekadach – będą w sowieckiej Rosji upatrywać Ziemi Obiecanej, na której urzeczywistnia się zasada sprawiedliwości społecznej, nie wiedząc, a czasami po prostu, nie chcąc wiedzieć, że jest to miraż, tym bardziej przekonujący do siebie, im rozleglejsza jest pustka, na której wyrasta.
Ale nie po raz ostatni, bowiem ten „pierwszy raz” zapoczątkował całą serię osobliwych postaw, poglądów i działań obywateli Zachodu – od pracowników niewykwalifikowanych po pisarzy, artystów, intelektualistów, niebawem nazwanych przez Lenina czule „użytecznymi idiotami”. Zrodził omam, każący widzieć w strażnikach „z twarzą Kałmuka” nowych wybawców Europy upadłej na kolana po Wielkiej Wojnie. Spowodował wynurzenie się na powierzchnię życia społecznego i politycznego Europy całego tego kłębowiska głupoty, naiwności, pięknoduchostwa ludzi sytych i zbyt ociężałych, aby zadać sobie trud poważniejszej refleksji. Kłębowiska…? Żmijowiska raczej, które tak bardzo zaciąży na dziejach świata. Lenin znów miał na to swoje określenie – „kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy”. Sznurek, a właściwie stryk nieprzytomnych nadziei na to, że może być coś słuszniejszego, bardziej rozsądnego, umożliwiającego lepszy, wszechstronniejszy rozwój intelektualno-duchowy niż stara cywilizacja łacińska. I nie „sprzedadzą”, a złożą w ofierze przed brodatymi bogami komunizmu – Marksem i Engelsem. I przed ich wąsatym najwyższym kapłanem – Stalinem.
I jeszcze złożą te „piękne dzieci strasznych mieszczan”, tę latorośl sytej burżuazji, przed czerwonymi terrorystami – dań naiwnej ufności w to, że owo „lepsze i słuszniejsze” może przybyć na wychudzonych szkapach, w słomianych łapciach lub zgoła boso, wspomagane bagnetem, szablą i taczanką z kulomiotem. Wprost z azjatyckich stepów, z zapadłych chutorów, z nor miejskiej żulii. Bo z takich to zakazanych interiorów, schorzałych trzewi byłego imperium Romanowów, wypełzła ta cała „proletariacka” armia.
Jej opis pozostawił naoczny świadek, proboszcz parafii pw. Św. Idziego w Wyszkowie – ks. Wiktor Mieczkowski:
Nadciągnęła i piechota, która swoim wyglądem wzbudzała litość, gdyż większość była boso lub w łapciach […]. Boleść serca ściskała na widok tej głodnej i obdartej rzeszy […]. Komisarze bolszewiccy, z którymi dysputowałem w różnych okolicznościach, na ogół byli to zwyczajni aferzyści i wykolejeńcy życiowi, jakich często można było spotkać w Rosji. Zaledwie mała ich cząstka znała Marksa i mogła coś konkretnego powiedzieć o idei bolszewickiej […] Wyszedłem na plac, by zobaczyć wychodzące pułki. Były one zdekompletowane, zaledwie po kilkuset ludzi liczące, obdarte lub też w kobiecej odzieży i kapeluszach. Artylerii niewiele, ale za to obozów bez liku, gdyż oprócz własnej pędzili przed sobą miejscową ludność, która pod presją dowoziła im amunicję.
Jakżeż inaczej wygląda współczesna „armia”, ta nie już spod znaku komunistycznej gwiazdy, ale muzułmańskiego półksiężyca, ciągnąca tym razem z Syrii, Libii czy z rozpalonych słońcem trzewi Czarnego Lądu. Wychodząca z południa i południowego-wschodu Europy na ziemie obfite w socjał i zamieszkałe przez ludzi sytych i rozbrojonych moralnie polit-poprawnością. Zbrojna nie w szable, nahajki czy mauzery, a w telefony komórkowe, smartfony, laptopy. Ubrana nie w waciaki czy ukradziony lub ściągnięty z trupów przyjemniejszy dla oka przyodziewek, ale modne dresy, obuwie. Kierowana i zarządzana nie przez sieć iskrówek, ale system Android. Choć pragnienia tych nowych hord, z pustyń Arabii i afrykańskich sawann, podobne – najeść się do syta, nakraść, a resztę zniszczyć. W miejsce ładu i porządku, jaki tu kwitł od stuleci, wprowadzić anty cywilizację. Używać, a nie budować. Brać wszystko, nie dając w zamian nic.
Ks. Mieczkowski – jak pisze Paweł Cichocki na stronie jpilsudzki.org:
w swych wspomnieniach nadmieniał również o planach sowieckiego dowództwa, które aby zachęcić żołnierzy do dalszej walki, przewidywało dwudniową grabież Warszawy po jej zdobyciu. Na tę okoliczność wielu czerwonoarmistów posiadało już szczegółowe plany miasta z zaznaczonymi instytucjami użyteczności publicznej, przedsiębiorstwami oraz sklepami, gdzie miały znajdować się bogactwa i kosztowności9.
Jak w praktyce miała wyglądać działalność „aparatu” pomocniczego – wspomnianego w dokumencie zatytułowanym 21 warunków przyjęcia do Międzynarodówki Komunistycznej, uchwalonego latem 1920 r. na II Kongresie III Międzynarodówki – w „wypełnieniu obowiązku wobec rewolucji”, pokazała krótkotrwała, na nasze i Europy szczęście, historia Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski (Polrewkomu).
Polrewkom utworzony został 23 lipca 1920 w Smoleńsku przez Rosyjską Partię Komunistyczną (bolszewików) w wyniku przekształcenia Biura Polskiego przy Komitecie Centralnym partii bolszewickiej. Biuro składało się z działaczy komunistycznych z terenów Polski, przebywających wówczas w Sowietach. Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski działał pod przewodnictwem Juliana Marchlewskiego, a w jego skład wchodzili: Feliks Kohn, Edward Próchniak, Feliks Dzierżyński oraz Józef Unszlicht. Grupa ta wraz z jeszcze kilkudziesięciu osobami, równie jak wymienione wyżej nazwiska przeznaczonymi do władzy w Polsce, przemieszczała się w pociągu pancernym za frontem nacierającej Armii Czerwonej.
Pierwszy do Białegostoku zajętego przez bolszewików trzy dni wcześniej dotarł w nocy z 1 na 2 sierpnia Julian Marchlewski, który na zorganizowanym naprędce wiecu poinformował zebranych mieszkańców miasta o powstaniu Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski oraz o uchwalonym właśnie manifeście, wzywając jednocześnie robotników, by ci wsparli czynnie nową władzę. Dlaczego Białystok stał się „stolicą” mającego powstać pierwszego na ziemiach polskich bolszewickiego tworu? Było to bowiem największe miasto zdobyte przez czerwonoarmistów, jakie w tym czasie znajdowało się za tzw. linią Curzona.
Czym dla ciał „białych Polaków” były bagnety, tym dla ich umysłów i dusz miała być propaganda. Należy to bardzo mocno podkreślić – marksiści zawsze działali dwutorowo. I o ile z bagnetów i terroru, jako środków swojego podboju świata, z czasem musieli zrezygnować, z propagandy, tj. plucia ludziom w dusze, nie zrezygnowali nigdy. A nawet od pewnego momentu uczynili z niej główne narzędzie, za pomocą którego chcieli narzucić swoją wizję rzeczywistości. Będzie o tym mowa w kolejnych rozdziałach książki.
Jak słusznie pisał Paweł Cichocki:
Analizując treść programu zawartego w odezwie [manifeście, o którym mówił Marchlewski na wspomnianym wiecu w Białymstoku – R.K], nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ma on jedynie wydźwięk propagandowy, o typowo populistycznym zabarwieniu, gdzie rewolucyjne hasła mieszają się z czystą demagogią. Wyczytać w nim m.in. można, iż Polska Partia Socjalistyczna jest zdrajczynią sprawy robotniczej, a kojarzony z jej środowiskiem J. Piłsudski stworzył Legiony, które zamiast walczyć o wolność ludu, wspomagały oprawcę Polaków – cesarza Wilhelma. Wedle innych słów manifestu państwo polskie, po wielkiej wojnie, uzyskało niepodległość od Anglii i Francji pod warunkiem przyjęcia na siebie roli żandarma Europy, tłumiącego wszelkie zarzewia rewolucji proletariackiej.
Na samym końcu odezwy Polrewkom, jako rząd tymczasowy, ogłaszał:
Fabryki i kopalnie należy wydrzeć z rąk kapitalistów i spekulantów – paskarzy. Przechodzą one na własność narodu i zarząd ich obejmą Komitety Robotnicze. Folwarki i lasy również przechodzą na własność i pod zarząd narodu. Obszarników trzeba powypędzać, a zarządzać folwarkami będą Komitety Parobczańskie. Ziemia włościan-pracowników pozostaje nietykalna. […] Gdy w całej Polsce zostanie zwalony rząd krwawy, który wtrącił kraj w wojnę zbrodniczą – zjazd delegatów ludu roboczego miast i wsi utworzy Polską Socjalistyczną Republikę Rad. […] Armia Czerwona, ożywiona uczuciem braterstwa robotniczego, pomoże Wam. Współdziałajmy więc z nią wszystkimi siłami. […] Uzbrajajcie się spiesznie dla obrony zdobytej wolności!
Treść manifestu nie była jedynym zagraniem propagandowym. Jego ogłoszeniu towarzyszyły też inne działania indoktrynacyjne:
W celach agitacyjnych wykorzystywano przede wszystkim drukowane w olbrzymich ilościach broszury, plakaty, pisma oraz ulotki – docierające zarówno do Polaków, jak i do żołnierzy walczących w szeregach Armii Czerwonej. Nieodzowne w szerzeniu rewolucyjnych haseł stały się także mityngi, przedstawienia oraz koncerty. W materiałach opracowywanych i kolportowanych przez bolszewików, zazwyczaj podkreślano przyjazne zamiary wobec polskiego proletariatu, nienawiść rezerwując wyłącznie dla burżuazji, kapitalistów, obszarników i polskich panów10.
Oprócz programu rolnego, w którym zapewniano, że „dziedzice zostają wypędzeni”, a ziemia “stanowi odtąd własność ludu”, TKRP opracował i wydał deklarację o wolności sumienia. Ustanowiono też trybunały rewolucyjne, bynajmniej nie po to, aby tej wolności sumienia bronić, o czym niebawem przekonali się mieszkańcy obszarów zajętych przez komunistów: Podlasia i części Mazowsza. Roman Łągwa stanął na czele formacji wojskowej, nazwanej Polską Armią Czerwoną, mającej wspierać sowietów w zniewalaniu kraju. Do 2. Białostockiego Pułku Strzelców zgłosiło się zaledwie 70 osób, a liczebność całej PAC wyniosła 176 ochotników. Na wieść o tym, że wojska bolszewickie podchodzą pod Warszawę, kierownictwo TKRP (Marchlewski, Dzierżyński i Kohn) przyjechało do Wyszkowa, aby wraz z Armią Czerwoną wkroczyć do stolicy. Pozostali członkowie Komitetu, w tym Próchniak, przebywali nadal w Białymstoku11.
Polska wrogość, obrzydzenie wręcz, do nowych, „światłych” i jakoby postępowych praw i zasad zaskoczyła samych komunistów oraz wszystkie „postępowe siły” w Europie i świecie. Że nie chciał ich posiadacz, dziedzic, kamienicznik czy potentat przemysłowy, to było rzeczą oczywistą, ale nie pragnął ich również proletariusz polski, robotnik rolny, parobek dworski, gnieżdżąca się w czworakach biedota wiejska. A przecież był to bolszewicki target, do którego kierowano propagandę pełną resentymentów wobec tych, co mają, z którego też rekrutowała się armia zbirów, najeżdżająca polską ziemię. Nie mógł się temu nadziwić również socjalista Stefan Żeromski:
I oto teraz na ostrzu bagnetu Chińczyka, w świście nahajki Kozaka, wśród turkotu kulomiotów, nastawionych przez Łotysza przeciwko niewinnej, najzacniejszej w Polsce krwi, przeciwko krwi młodzieńczej, miało się nam objawiać nowe prawo, narzucone z zewnątrz, prawo wyższe, głębsze i sprawiedliwsze, niż nasze. Stał między nami i tem wojskiem z zewnątrz przychodzącem wielomilionowy bezrolny i bezdomny lud i miał między ojczyzną i przychodniami wybierać. O, Polacy! Niech wasze ręce składają się do modlitwy, albowiem ci bezrolni i bezdomni Polskę wybrali. To nic, że tam i sam ten i ów poszedł z rozpaczy za wrogiem. Cały bowiem lud polski poszedł w bój za ojczyznę. Opasali się pasem żołnierskim nędzarze, którzy na własność w ojczyźnie mają tylko grób, i z męstwem, na którego widok oniemiał z zachwytu świat, uderzyli w wojska najeźdźców. Od krańca ziemi polskiej do drugiego krańca, gdziekolwiek brzmi nasza mowa, jeden się podniósł krzyk: niech żyje ojczyzna!
Marchlewski, Kohn i Dzierżyński przez kilkanaście godzin przebywali na plebanii w Wyszkowie, złożywszy 15 sierpnia niespodziewaną „wizytę” ks. proboszczowi Wiktorowi Mieczkowskiemu, podczas której dyskutowali z nim o nadchodzącej przyszłości. Ksiądz kanonik przedstawił później obraz tej rozmowy: „Widziałem, że miny ich były poważne i ze mną nadzwyczaj swobodnie dyskutowali, nie zdradzając się, że jadą do Warszawy. Przykro mi było, że ludzie tak inteligentni powiększają liczbę zdrajców Ojczyzny, być może jako fanatycy obłędu bolszewickiego”.
Następnego dnia „wizytatorzy”, na wieść o odwrocie Armii Czerwonej spod Warszawy, wsiedli do automobilu i zamiast (jak byli jeszcze dzień wcześniej przekonani) do zajętej przez bolszewików stolicy, udali się spiesznie w przeciwną stronę – do Białegostoku. A wraz z nimi pociągnęły niedobitki armii Tuchaczewskiego. „Odetchnąłem, gdy ich auto pomknęło w stronę Białegostoku” – pisał ks. Mieczkowski, mimowolny gospodarz „biesów rewolucji”. Sieć rewkomów uległa rozpadowi, spontanicznie zaczęły powstawać oddziały partyzanckie, które napadały i nękały Armię Czerwoną.
Do rangi symbolu, dowodzącego słuszności stwierdzenia, że komuniści posługiwali się słowem propagandy jak bagnetem, a gdy tego już nie stało, używali propagandy w miejsce bagnetu, urasta fakt, że jak zauważył Przemysław Sieradzan:
Choć stało się oczywiste, że dni białostockiego komitetu są już policzone, artykuły oficjalnego organu TKRP nadal utrzymane są w tonie triumfalistycznym. Przykładem może być artykuł Dwa światy, w którym Feliks Kon pisze: Stary świat ginie, ale rodzi się nowy, wielki, potężny, w tym świecie prawdziwie niepodległa Polska Socjalistyczna Republika Rad poczesne zajmie stanowisko12.
Kon zapewniał tak czytelników „Gońca Czerwonego” kilka dni po pogromie, jakiego doświadczyła Armia Czerwona 15 sierpnia 1920 r.
Stefan Żeromski, który przybył na plebanię kilka dni później, doskonale opisał, kim byli owi trzej „goście”, którzy go poprzedzili, w słynnym opowiadaniu-reportażu Na probostwie w Wyszkowie:
Któż to byli ci trzej goście, którzy w tych izbach mienili się rządem polskim? Czy ich lud polski wybrał, czy ich ktokolwiek na tej ziemi mianował? Lud polski czy naród polski, tak rozumiany, jak to jest w ich zwyczaju, nie naznaczał żadnego z nich na godność, którą sobie wybrali. Naznaczeni zostali przez kogoś zwyższa, w obcym kraju, w swym zespole, w swej partii. Jako takich można by ich nazywać tylko komisarzami w znaczeniu, jakiego ten wyraz nabrał w opinii ludowej polskiej podczas długoletniej działalności komisarzy po krestjańskim diełam, za poprzedniej inwazji carów moskiewskich na ziemię polską. I tamci stawali przecie w obronie ludu polskiego wobec ucisku szlachty. Tamci także opierali pomoc swoją dla chłopów polskich na nieprzeliczonej ilości bagnetów. Jedna tylko różnica: tamci komisarze nie byli z naszego rodu. Krew polska nie płynęła w ich żyłach. Ci rodacy dla poparcia swej władzy przyprowadzili na nasze pola, na nędzne miasteczka, na dwory i chałupy posiedzicieli, na miasta przywalone brudem i zdruzgotane tyloletnią wojną – obcą armię, masę, złożoną z ludzi ciemnych, zgłodniałych, żądnych obłowienia się i sołdackiej rozpusty.
Trzy tygodnie rządów Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski pozostawiły po sobie krwawy ślad. Wspomniane trybunały rewolucyjne ścigały i zabijały przeciwników władzy sowieckiej. W organizowaniu terroru odznaczyli się szczególnie Romuald Muklewicz i Adam Kaczorowski (Sławiński). Według krakowskiego dziennika „Czas” przez cały okres działalności Polrewkomu czekiści rozstrzelali w Białymstoku 16 osób, w tym: prezydenta miasta Szymańskiego, prezesa zarządu Filipowicza oraz endeckich radnych Siemaszkę i Glińskiego13. Był to swoisty „mord symboliczny”, bowiem w grupie zabitych mieścił się przekrój lokalnej społeczności: trzech ziemian, trzech funkcjonariuszy policji, trzech oficerów, jeden związkowiec, proboszcz, kupiec żydowski i książę tatarski oraz trzy inne osoby.
Spirala terroru rozkręcała się na dobre, a właściwie – na złe, na koszmarne. Co potrafili czekiści, którym szefował obecny zrazu w Białymstoku, a później w Wyszkowie Feliks Dzierżyński – noszący budzący grozę przydomek „Krwawy Feliks”, na zmianę z dwoma innymi: „Żelazny Feliks” i „Czerwony Kat” – pokazały dwa pierwsze lata ich działalności. George Leggett pisał, że w latach 1918-1920 Czeka zabiła przynajmniej 140 tys. ludzi, a więc – „siedem razy tyle, ile wynosiła liczba zabitych przez rząd caratu w ciągu całego wieku przed rewolucją!”. Należy dodać, że jest to wskaźnik uwzględniający jedynie egzekucje, natomiast pomija niezliczone ofiary więzień i tortur. Prawdziwa liczba ofiar może wynosić ponad milion istnień14.
Richard Pipes, amerykański historyk i sowietolog pochodzenia polsko-żydowskiego, dowodził, że w kwietniu 1919 r., z inspiracji Dzierżyńskiego i za zgodą Lenina, rząd sowiecki wydał rozkaz założenia sieci obozów koncentracyjnych, co najmniej po jednym na każdą gubernię, tworząc w ten sposób zaczyn pod budowę systemu obozów, znanego później jako GUŁag. Pomysł czerwonych totalistów w Rosji przejmie i „twórczo” rozwinie totalitaryzm brunatny w Niemczech, którego wodzem był Adolf Hitler. Do 1923 r. władza radziecka zbudowała 315 obozów15. Do takich to „atrakcji” spieszno było obywatelom państw Zachodu. A fakt, że wielu z nich nie miało pojęcia, co się w tym czasie w Kraju Rad działo, stanowi czynnik drugorzędny. Bowiem kolejne lata istnienia Czerwonego Caratu i napływające stamtąd coraz szerszym strumieniem informacje nie zdołały wygasić sympatii do komunizmu nie tylko tych, ale też następnych pokoleń mieszkańców Wolnego Świata, a wydarzenia z lat 60. XX stulecia oraz ogromne sukcesy marksizmu, w wersji kulturowej, będą tego smętnym dowodem.
Wojsko polskie, wsparte przez miejscową ludność, zdobyło Białystok 22 sierpnia. Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski w pośpiechu opuścił miasto, uciekając tam, skąd przyszedł – do Rosji.
Wkrótce zaprzestał działalności, a jego członkowie zostali przydzieleni do sztabów frontowych lub obozów jenieckich w celu bezskutecznego, jak się okazało, werbowania ochotników do Polskiej Armii Czerwonej. Po sowietach zostały upiorne wspomnienia, nad których zatarciem trudziła się później, całe szczęście nie dość skutecznie, peerelowska propaganda; w tym historycy, nadal pozostający – również po przemianach początku lat 90. XX stulecia – mentorami i wychowawcami nowych pokoleń badaczy i nauczycieli. Stąd do dnia dzisiejszego, wśród części Polaków, którzy bezczelnie sami siebie nazywają „elitą”, wciąż istnieją chore inklinacje do marksizmu i takież sentymenty do Peerelu.
Na odgłos strzałów rozlegających się za Bugiem dr Julian Marchlewski, jego kolega Feliks Dzierżyński, pomazany od stóp do głów krwią ludzką, i szanowny weteran socjalizmu Feliks Kohn – dali drapaka z Wyszkowa. Pozostał po nich tylko wielki swąd spalonej benzyny, trocha cukru oraz wspomnienie dyskursów, prowadzonych przy stole i pod jabłoniami cienistego sadu. Przed wyjazdem dr Juljan Marchlewski powtarzał raz wraz melancholijnie:
«Miałeś, chłopie, złoty róg,
Miałeś, chłopie, czapkę z piór…
Został ci się ino sznur»…
Jak w wielu innych rzeczach, tak i tutaj, niedoszły władca mylił się zasadniczo. Złotego rogu Polski, wcale w ręku nie trzymał. Czapka krakowska również mu nie przystoi. Jeżeli jaki strój, to już chyba okrągła, aksamitna czapeczka moskiewska, obstawiona wokoło pawiemi piórami prędzej mu będzie pasowała. Tę już do końca życia nosić mu wypadnie. Nawet do biednego sznura od polskiego złotego rogu nie ma prawa ten najeźdźca. Kto na ziemię ojczystą, chociażby grzeszną i złą, wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, splądrował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł z ojczyzny. Nie może ona być dla niego już nigdy domem, ni miejscem spoczynku. Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła16.
A jednak, mimo słów Stefana Żeromskiego, dla takich ludzi, którzy pojawią się ponownie po dwudziestu latach z Armią Czerwoną, znalazło się nie tylko miejsce i dom, ale znalazła się też i władza, i godności, tytuły i pieniądze. Rządzili oni, a później ich dzieci, wnuki. A dziś władają nami ich duchowi spadkobiercy, „wewnętrzni Moskale” – jak nazwał ten typ Polaków poeta i pisarz Jarosław Rymkiewicz.
Doświadczenie komunizmu (choć jego marę odgoniła polska szabla znad Wisły) oraz ponura i groźna obecność tego systemu za kruchym kordonem granicznym, przez który co i rusz przenikała sowiecka agentura, rodziły w wielu pisarzach, myślicielach, zauroczonych polskością i jej dziejami przedmurza cywilizowanego świata, myśli eschatologiczne, prorockie, trafnie (niestety) przewidujące co będzie dalej, tak z Polską, jak z Europą i światem. Marian Zdziechowski pisał wówczas: „Stoimy w obliczu końca historii. Dzień każdy świadczy o zastraszających postępach dżumy moralnej, która od Rosji sowieckiej pędząc, zagarnia wszystkie kraje, wżera się w organizmy wszystkich narodów, wszędzie procesy rozkładowe wszczyna, w odmętach zgnilizny i zdziczenia pogrąża”. A w tym czasie nowotwór bolszewizmu niszczył, zdrowe do tej pory, katolickie kraje Meksyku i Hiszpanii. Stawał się coraz bardziej popularny na Zachodzie Europy.
Patrząc na to, myśl nastraja się eschatologicznie. Należę do tych, zdaje się nielicznych, którzy bardzo wyraźnie słyszą huk nadchodzącej nawałnicy, o której powiedziano, że przyjdą dnie ucisku, jakie nie były od początku stworzenia, powstanie naród przeciw narodowi, królestwo przeciw królestwu, nastąpi obrzydliwość spustoszenia i ludzie schnąć będą ze strachu, a gdy ujrzycie to wszystko, wiedzcie, iż Pan blisko jest, we drzwiach [Mat. 24:33]17.
I jeszcze inne spostrzeżenie Zdziechowskiego u progu wojny, która w swym okrucieństwie starać się będzie dorównać zdziczeniu i bestialstwu rewolucji bolszewickiej: tragicznie bezmyślna Europa, uległszy hipnozie bolszewickiego okrucieństwa, wzięła je za objaw siły przetwarzającej świat; nawet ludzie z sumieniem, jak Romain Rolland, zagłuszyli sumienia swoje i służą bolszewikom. Gdzie zaś, jak w Niemczech, wystąpiono do walki z nimi, innych metod jak bolszewickie nie wynaleziono”. Stąd już blisko do konkluzji, której trafność jeszcze nie raz będziemy wspominać:
Słowem, bolszewizuje się świat. Europa i wraz z nią Polska zapadają w błoto upadku moralnego. Człowiek wyzuty z indywidualności i sumienia, z mentalnością szpiega, z duszą kata, a poddany dyscyplinie katorgi [Louis Bertrand] zostaje uznany, zgodnie z ewangelią sowiecką, za ideał człowieka i wzór dla czasów naszych, a propagandzie nowego ideału w rozmaitych jego postaciach, stosownie do miejsca i środowiska, ogół społeczeństwa naszego przypatruje się z życzliwą neutralnością18.
Marksizm, niezależnie czy w siermiężnej jeszcze, bolszewickiej wersji, czy w z lekka przypudrowanej i z „ludzką twarzą” wersji socjalistycznej, czy wreszcie – polit-poprawnej, zawsze będzie największym niebezpieczeństwem dla ludzkich dusz i umysłów. Nie zadowala się li tylko zdobyczami materialnymi, przejęciem cudzej własności, bowiem
plany i cele wroga tego […] sięgają nierównie dalej! Nic podobnego historia dotychczas nie zapisała. Chodzi tu bowiem o wskrzeszenie czegoś, co bezpowrotnie, jak się zdawało, odeszło w dal przeszłości, tj. pańszczyzny – o przeistoczenie świata w jeden wielki dom niewoli, w jakiś kołchoz, mówiąc żargonem sowieckim, w którym człowiek stałby się automatem bez myśli i bez woli, albowiem myśleć i mieć wolę jest przywilejem tylko partii, przywilejem czerezwyczajki będącej jej widomym wyrazem19.
Sukces marksizmu i jego dysfunkcyjnej ideologii spowodowany był tym, że świat nie posłuchał rady Stefana Żeromskiego: „Pokonawszy bolszewizm na polu bitwy, należy go pokonać w sednie jego idei. Na miejsce bolszewizmu należy postawić zasady wyższe odeń, sprawiedliwsze, mądrzejsze i doskonalsze”. Ostatecznie świat uznał, że na miejsce bolszewizmu siermiężnego nie należy „postawić zasad wyższych odeń”, ale trzeba jeszcze więcej bolszewizmu – z tym że bardziej finezyjnego.
Z tego upadku powojennej Europy – która znów, tym razem po drugiej Wielkiej Wojnie, chyliła kark przed czerwonym totalitaryzmem – doskonale zdawał sobie sprawę Andrzej Bobkowski. Dlatego właśnie uciekł z niej (lub może raczej od niej) daleko do Ameryki Południowej, gdzie, jak sądził (ku swemu przerażeniu, naiwnie) nie wkroczy nigdy komunistyczny Lewiatan, nienawidzący wszystkiego co żyje i niemający względu na normy, limity, standardy, okólniki, wytyczne – cały ten arsenał współczesnych kajdan i łańcuchów, którymi niegdyś przykuwano do więziennych ścian tylko najgroźniejszych przestępców, a dziś robi się to samo ze spokojnymi, pracowitymi ludźmi, „z myślą o ich dobrze pojętym interesie i bezpieczeństwie”.
Jerzy Giedroyc pisał o Bobkowskim, że był on „pod wielkim wrażeniem upadku i rozkładu Europy, nienawidził jej zmurszałych ideologii, widział tu przyszłość w bardzo czarnych barwach i chciał rozpocząć nowe życie w Ameryce Południowej”20. Zauważył także, że mężczyzna „miał pasję życia, z którego czerpał wielkimi garściami”, a taką postawę nie sposób było pogodzić z powolną, podstępną, ale nieuchronną i jak suchoty galopującą bolszewizacją Starego Kontynentu. „Europejczyk, który nie chce być wolny, przestaje być Europejczykiem. Aby nim pozostać, musiałem wyjechać”, wyjaśniał powody opuszczenia Europy autor Szkiców piórkiem, w których zresztą łaja Zachód za to samo, co wielki Józef Mackiewicz. Ów ostatni stwierdzał:
To, co doprowadza mnie do szału, to mówienie o Rosji, jakby to był zupełnie normalny kraj, partner Anglii i Ameryki itd. Naprawdę ciemnota, naprawdę zupełne średniowiecze. Jest to taki sam totalizm, jak każdy inny, ale nie wolno o tym mówić. […] I totalizm sowiecki jest w sumie straszniejszy od hitlerowskiego, bo przeżera także duszę, wgryza się głębiej, atakując całego człowieka. Ale nikt nie chce WIDZIEĆ21.
Klęska armii Tuchaczewskiego poniesiona na przedpolach Warszawy, rozbicie Armii Konnej Budionnego pod Komarowem, wrześniowa ofensywa nad Niemnem Józefa Piłsudzkiego zakończona kolejnym wspaniałym sukcesem wojsk polskich, a wreszcie traktat ryski, kończący w marcu 1921 r. wojnę Polaków (i wspomagających ich oddziałów żołnierzy ukraińskich pod dowództwem generała Mychajło Omelianowicza-Pawlenki) z bolszewią – wszystko to w sposób oczywisty pokazało, że w tym czasie koncepcja „światowej rewolucji” stała się sprawą beznadziejną.
Jednak marksiści – również ci „kulturowi”, o czym niebawem będzie mowa – nie zwykli liczyć się z rzeczywistością, kierując się zasadą Hegla, ujętą w słynnym powiedzeniu tego niemieckiego myśliciela: „Jeśli teoria nie zgadza się z faktami, tym gorzej dla faktów”. Mimo tylu świadectw mówiących, że „procesy dziejowe”, które doprowadziłyby do wrzenia rewolucyjnego w każdym z państw europejskich, jeszcze nie wystąpiły, w marcu 1921 r. Komintern ponownie szykował się do „eksportu” rewolucji. Tym razem wybrano Saksonię na miejsce „spontanicznego” przewrotu, który ogarnie całe Niemcy. I tym razem – przedsięwzięcie nie powidło się. Podobnie jak kolejne próby, podejmowane jeszcze do połowy lat 20. (ponownie w Saksonii, Turyngii oraz w Estonii i Bułgarii). „Po dotkliwych niepowodzeniach w Europie dyrygowany przez Stalina Komintern znalazł kolejne pole walki – Chiny, i tam też skierował swe wysiłki”, piszą autorzy Czarnej księgi komunizmu.
Skierowanie wzroku na Azję Środkową nie oznacza, w żadnym wypadku, że komuniści zrezygnowali w tym czasie z Europy. Argusowe oko cały czas spoczywało na Starym Kontynencie – wszak Argus to potwór wielooki.
„Lasem polskich dzid narody zasłaniane od podboju wynuciły pieśń swobody, pieśń miłości, pieśń pokoju” – pisał Franciszek Morawski w wierszu Giermek. A później nie tylko niewdzięczne za tę polską łaskę, ale i przewrotne, z własnej, nieprzymuszonej woli, zaczęły śpiewać Międzynarodówkę i łasić się do sowieckich walonek.
samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce
posyłał w teren wnuczęta Aurory
chłopców o twarzach ziemniaczanych
bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach
Zaiste ich retoryka była aż nazbyt parciana
(Marek Tulliusz obracał się w grobie)
łańcuchy tautologii parę pojęć jak cepy
dialektyka oprawców żadnej dystynkcji w rozumowaniu
składnia pozbawiona urody koniunktiwu
Te słynne słowa Pana Cogito, którymi Zbigniew Herbert opisywał estetyczne wrażenia, jakich doświadczył w wyniku kontaktu z komunistycznym łajnem naniesionym po wojnie na polską ziemię – na sowieckich butach oraz kamaszach ich polskich pomagierów – były i są aż nadto prawdziwe. Jak jednak wiemy z poprzedniego rozdziału, marksiści chcąc podbić Europę, a później świat, posługiwali się (często naprzemiennie) fizycznym terrorem i propagandowym duraczeniem. A do tego „parę pojęć jak cepy” mogło okazać się narzędziem niewystarczającym. Trzeba było zbudować cały system idei, wręcz duchowy i intelektualny GUŁag, w którym – niby w niewidzialnej klatce, jakimś ezoterycznym więzieniu – będzie można zamknąć całe narody.
Pamiętajmy o tym, że komunizm, czy też tzw. realny socjalizm, to ustrój pierwszy w dziejach ludzkości od początku do końca wymyślony. Do tej pory było tak: najpierw ludzka aktywność, regulowana i modyfikowana przez zmieniające się z różnych powodów warunki – społeczne, polityczne, kulturowe, jak też ekonomiczne, a nawet przyrodnicze – a dopiero później tworzony przez tę aktywność system, który też ulegał naturalnym przemianom. Wstrząsy społeczne, jakie następowały, nie były przez nikogo planowane i inspirowane, bowiem stanowiły bezpośrednią reakcję na powstały kryzys o różnorakim podłożu. Najczęściej był to cały splot kryzysorodnych czynników, w którym czynnik ekonomiczny (jeśli w ogóle występował) był – wbrew twierdzeniom marksistów – częstokroć nie tym najważniejszym, ale jednym z wielu.
Natomiast teraz ma być tak: najpierw tworzymy teoretyczny model systemu (jak sądzono – idealnego), by następnie wtłoczyć weń całe narody i społeczeństwa, w tym celu posługując się proletariatem jako „najbardziej postępową i rewolucyjną siłą społeczną”. Oczywiście „proletariat” w praktyce oznaczał Armię Czerwoną oraz czekistów, jako siły nie tylko najbardziej postępowe z postępowych, ale też najbardziej skuteczne w urzeczywistnianiu bolszewickich rojeń. Nawet wbrew woli samego proletariatu – nie mówiąc już o chłopstwie i grupie społecznej nazwanej później „inteligencją pracującą miast i wsi”.
Oczywiście, sami marksiści inaczej ujmowali proces przemian, który miał się rozpocząć rewolucją społeczną, buntem mas, a zakończyć ustanowieniem Światowej Republiki Rad. Teoretycy komunizmu odwoływali się do dziejowych praw obiektywnych, do procesów społecznych, których biegu, w przeciwieństwie do biegu syberyjskich rzek, nie da się odwrócić:
Fundamentalne prawo rewolucji […] brzmi następująco: aby mogło dojść do rewolucji, nie wystarczy, że masy wyzyskiwane i uciśnione zdadzą sobie sprawę, że nie można już dalej żyć w dawny sposób. Rewolucja może odnieść tryumf jedynie wtedy, gdy „niższe klasy” nie chcą żyć w dawny sposób, a „klasy wyższe” nie mogą kontynuować dawnego stylu życia. Prawdę tę można wyrazić innymi słowami: rewolucja jest niemożliwa bez ogólnonarodowego kryzysu, dotykającego zarówno wyzyskiwanych, jak wyzyskujących1.
W tym oficjalnym, propagandowym ujęciu zadaniem partii komunistycznej jako awangardy proletariatu (czyli najbardziej postępowej klasy społecznej) było zawczasu przewidzieć pojawienie się procesów rewolucyjnych, a w dalszej kolejności, gdy już nastąpiły – stanąć na czele „rwącego nurtu przemian”, po to, by pokierować nim zgodnie z prawami dziejowymi. A czym są te prawa i jaki jest ich kierunek – najdoskonalej wiedzieli aktualni przywódcy światowego ruchu robotniczego, którego creme de la creme znajdował się teraz w Moskwie. A o tym, kto miał być tym aktualnym przywódcą, decydowały ostre walki frakcyjne w łonie partii bolszewickiej, znaczonej niejednokrotnie trupami mniej fortunnych towarzyszy. Innymi słowy: wszystko działo się w umysłach teoretyków i działaczy politycznych, a realizowane było rękami żołnierzy Armii Czerwonej i funkcjonariuszy policji politycznej.
Ludzie, jak to zdążyliśmy już zauważyć, mówiąc o fiasku planów Kominternu, zazwyczaj nie mieli ochoty być wprawdzie „równi”, ale za to biedni i zniewoleni. Nie spieszno im było do świata wymyślonego przez ludzi nienawidzących otaczającej ich rzeczywistości, chcących ją zniszczyć w imię urzeczywistnienia rojeń o systemie, w którym „każdy [będzie pracował] według swoich zdolności, każdemu [będzie dane] według jego potrzeb”2. Ludzi burzących do fundamentów dotychczasowy dorobek cywilizacyjny Zachodu. Wznoszących „morderców barak” na miejscu „pałacu sprawiedliwości”. Dlatego stosowanie przemocy nie było jakimś wypaczeniem marksizmu, ale jego immanentną, wewnętrzną cechą. Również marksizmu kulturowego – o czym niejednokrotnie przyjdzie nam w tej pracy wspominać.
Za falami demonów rewolucji, w szpiczastych czapkach z czerwoną gwiazdą, wypuszczonych z piekła stepów i zakazanych wielkomiejskich zaułków, szli, niczym kapłani krwawych azteckich bogów, ludzie (złego) ducha przemian, a właściwie – patologicznej mutacji tkanki rzeczywistości. Szli intelektualiści, teoretycy rewolucji, chłodni rachmistrze ludzkich kości pozostawionych tam, gdzie przemknęły szakale watahy krasnoarmiejców i przewaliły się złowrogie szwadrony śmierci bolszewickiej policji politycznej. Jak wyglądali ci ludzie? Posłużmy się znów piórem socjalisty Żeromskiego, który pijąc herbatę w mieszkaniu na plebanii w Wyszkowie, w której jeszcze trzy dni wcześniej przebywali Marchlewski, Kohn i Dzierżyński (słodząc gorący napój „cukrem kostkowym w najlepszym gatunku”, pozostawionym w księżowskiej cukiernicy przez dr. Juliana Marchlewskiego „w popłochu ucieczki”), snuł takie to rozważania:
Zapijając gorącą herbatę, jak przez sen przypomniałem sobie postać dra Juliana Marchlewskiego. Pierwszy raz widziałem go niegdyś, przed wieloma laty w pracowni bibliotekarskiej Rapperswilu, w izbie na drugim piętrze, o prastarym, niskim sklepieniu, ciasnej i zapchanej mnóstwem książek, katalogów i rękopisów.
W tym czasie Stefan Żeromski pracował tam jako bibliotekarz i miał okazję „pewnego zimowego dnia” obsługiwać dwoje doktorów nauk ekonomicznych: Różę Luksemburg i Juliana Marchlewskiego.
Czyż można było wówczas przypuścić, że w tych niepokaźnych figurach dwojga wywołańców, zbiegów, emigrantów obsługuję przyszłą męczennicę spartakowskiej rewolucji, zamordowaną w bestialski sposób na ulicach Berlina przez rozjuszoną ludność, oraz przyszłego wielkorządcę naszej biednej ojczyzny, krótko, co prawda, sprawującego swą nad nami władzę i, jak dotychczas, w niepokaźnym Wyszkowie.
Dokładniej rzecz ujmując, po upadku wspomnianego wcześniej powstania Związku Spartakusa, 15 stycznia 1919 r., działaczka została pojmana wraz z Karlem Liebknechtem i Wilhelmem Pieckim (który zdołał zbiec) przez policję. Po czym przekazano więźniów żołnierzom Freikorpsu, którzy po przesłuchaniu pobili, a następnie strzałem z pistoletu w skroń zamordowali Różę Luksemburg. Jej zwłoki wrzucono do Landwehrkanal, gdzie odnaleziono je dopiero 1 lipca tegoż samego roku.
Powróćmy jednak do wspomnień snutych nad szklanką parującej herbaty.
Przypomniałem sobie nadto, że przecież dr Julian Marchlewski to jest mój szanowny wydawca. Posiadam stos jego listów, w których na licznych arkuszach spisane są statuty, umowy, kontrakty co do tłumaczenia pewnych moich pisanin na język niemiecki. […] Opity i rozgrzany przypomniałem sobie drugiego z wielkorządców — Feliksa Kohna. Widywałem go na procesie Stanisława Brzozowskiego w Krakowie, jako jednego z sędziów. Postać wywiędła, zniszczona, człowiek jak gdyby ze mgły, o twarzy sympatycznej nerwowego utopisty – bohater warszawskiego „Proletaryatu”. Jeden z tych, których dumne cienie w kajdanach widywało się na zbiorowej fotografii „proletaryatczyków” w izbach socjalistów.
Trzeci stanowczo nieproszony gość na wyszkowskiej plebanii – o którym wspominał autor Popiołów – to „Krwawy Feliks”:
Feliksa Dzierżyńskiego mam szczęście nie znać osobiście. Nigdy nie byłem w promieniu jego jurysdykcji i cieszę się świadomością, iż nigdy nie widziałem ani jego twarzy, ani nie dotykałem ręki krwią obmazanej po łokieć, ani słyszałem wyrazów z jego ust wychodzących. Wyznaję, iż to imię i nazwisko, wymówione w mej obecności, sprawia na mnie obmierzłe wrażenie duszności i jakby torsji.
Dwu subtelnych intelektualistów, w tym jeden tak wysublimowany, że zdawał się „człowiekiem jak gdyby ze mgły”, oraz rzeźnik. Jeden, ale za to jaki! Te proporcje warto zapamiętać, bo składają się na fantazmat, również naszych czasów, w których przyszło nam żyć i zmagać się z innym typem bolszewizmu i z innymi komisarzami. Nie z budionówką na głowie, ale bywa, że z biretem uczonego lub kaszkietem, homburgiem czy inną kanotierą brukselskiego nababa, otulonego nie w kufajkę-ciałogrzejkę na watolinie czy „leninowską kurtkę”, ale noszącego dumnie dobrze skrojone garnitury od Armaniego czy Hugo Bossa – „z wełny dziewiczej”.
I jest to fantazmat pozornej przewagi ducha i intelektu, które jednak okazują się zwykłą watą słowną i pojęciową, maskującą swą delikatną materią obecność tego, co w tym wszystkim było najważniejsze, choć wstydliwie do czasu ukrywane, i rozstrzygające – ostrza krwawego majchra wystrzępionego na wypruwaniu trzewi „wroga klasowego”.
Rozwijajcie się w marszu!
Wgadaniach robimy pauzę.
Ciszej tam, mówcy!
Dzisiaj
ma głos
towarzysz Mauzer.
…jak pisał w wierszu Lewą marsz z 1919 r. Włodzimierz Majakowski (właśnie jeden z tych duchów rewolucji, wieszczów nowych czasów) do marynarzy maszerujących na front walki z kontrrewolucją. Zachęcał on równie gorliwie do walki z „pańską Polską”, tą ostatnią zawalidrogą w marszu do nowego, wspaniałego świata zmajstrowanego przez pierwszorzędnych fachowców z Kominternu, tworząc w 1920 r. propagandowe, antypolskie plakaty.
Zali wzrok orli zgaśnie?
Czyż ulegniemy w walce?!
Ciaśniej
ściśnijcie światu na gardle
proletariatu palce!
Naprzód pierś podaj nagą,
niech flaga na niebo zawiewa!
Kto tam znów rusza prawą?
Lewa!
Lewa!
Lewa!
…grzmiał ten trubadur Wielkiego Października, dopóki również na jego gardle nie zaciśnięto „proletariackich palców” oskarżeń o „wypaczenia i odejście od doktryny”, co pociągnęło za sobą zgon poety „w nie do końca jasnych okolicznościach”.
I jeszcze jedna rzecz dla naszych rozważań istotna: że sobie ci ideowcy nie szkodowali. Dogadzając swym przyziemnym potrzebom wygodnego i sytego życia, nie zważali na to, że w ten sposób łamią najświętsze (jeśli można by tak rzec w tym zgoła nieświętym kontekście) zasady, z którymi przybyli na polską ziemię, i z którymi zamierzali iść dalej, aż do brzegów Atlantyku. A później – jeszcze dalej.
Przyszli władcy Polski i Warszawy, według relacji wszystkich obecnych, byli otoczeni silną strażą, która z nabitą bronią pilnowała ich kwatery na plebanii; jeździli znakomitym i wytwornym automobilem, jedli i pili doskonale, spali wygodnie. (Zawsze zadaję sobie pytanie, czem też ludzie tego rodzaju zarabiają na to dostatnie życie? Głosząc zasady prawa, opartego jedynie na pracy, sami stoją na poziomie wszystkich zwyczajnych władców, którzy swe stanowisko odziedziczyli lub posiedli na mocy takiej lub owakiej intrygi)
– czytamy w Na plebanii w Wyszkowie.
Ten sposób życia, w którym bezczelnie, ostentacyjnie zaprzecza się głoszonym ideałom, kontynuować będą następcy Krwawego Feliksa i tych jego kamratów „jak gdyby ze mgły”. Ludzie ci otrzymają nawet swoją nazwę – champagne socialist, czyli „kawiorowa lewica”. Jej odpowiednikiem w skomunizowanej Polsce była „bananowa młodzież”, czyli te wszystkie „zbuntowane” przeciw swoim rodzicom, wygodnie osadzonym w nowych realiach, latorośle bonzów komunistycznych. Przyjdzie jeszcze wrócić do tego osobliwego zjawiska buntu „cudownych dzieci Lwa Trockiego” w Europie i Ameryce, wyrażającego się w słynnej dacie 1968 r., bowiem ich rola w propagowaniu nowej formy (bo przecież nie treści) marksizmu będzie niemała.
W jaki sposób można było przykryć te wszystkie szalbierstwa, łgarstwa bezczelne, intrygi i tę obłudę czerwoną? Można…? – Należało! Wszak któżby dał się przekonać do sowietów, ich bolszewizmu czy idei komunistycznej, przepoczwarzonej w naszych czasach w marksizm kulturowy, gdyby powiedziano mu wprost, czym to trąca? Że cuchnie to niewolą, a wcześniej cierpieniem prokrustowego łoża – formatowaniem człowieka, takim, jakim on jest, do z góry wymyślonego schematu, wedle którego winien wzrastać. W tym zbrodniczym systemie zawsze była perwersja: łamano kręgosłupy, każąc się później radować z ortopedycznego gorsetu; ucinano kończyny, chwaląc się tym, jakie to coraz doskonalsze protezy się rychtuje, ku pożytkowi i wygodzie zoperowanych bez znieczulenia. A tych, którzy nie widzą najmniejszego sensu w takim przewrotnym postępowaniu, nazywać się będzie kontrrewolucją, czarnoseciństwem, bigoterią, a później: skrajną prawicą, faszystami, różnego typu „fobami”, rasistami, ekstremistami czy oszołomami lub moherami – gdy rzecz dziać się będzie między Odrą a Bugiem.
Dlatego żaden inny system nie potrzebował tak bardzo specjalistów od „pałowania świadomości”, jak to ujął jeden z polskich polityków z nurtu specyficznie pojętego liberalizmu (później również członek europarlamentu i eurokomisarz). Czarnoksiężników słów, potrafiących wmówić, że śnieg jest czarny jak smoła, a ta znowu – biała jak śnieg.
Niebawem po klęsce zadanej im przez nasze wojska nad Wisłą i Niemnem
Sowiety […] szybko i umiejętnie przygotowują przyszłą ofensywę, ale nauczone doświadczeniem z 1920 roku nie rozpoczną jej dopóki nie będą miały pewności, że rozbrojenie psychiczne Europy stało się faktem dokonanym. Drogą do tego rozbrojenia psychicznego jest propaganda, której wszystkie nici we wszystkich krajach schodzą się w sowieckich poselstwach i agencjach handlowych! I która w upatrzonych do najazdu i zdobycia państwach zręcznie wyzyskuje wszystkie czynniki niezadowolenia, wynikające z warunków zarówno społecznych, jak i politycznych, z walk klasowych i z walk narodowościowych3.
Propaganda – umiejętność odwracania kota ogonem, tworzenia świata iluzji, w której białe nie jest białe, tylko różowe, albo jeszcze innego koloru. A czasami, gdy taka jest „mądrość etapu”, może być nawet czarne. A czarne jak sadza, z kolei, może ponad śnieg bielszym się stać, gdy zapragnie tego iluzjonista z jaczejki czerwonego cyrku.
Edward Louis James Bernays to austriacko-amerykański pionier public relations i propagandy. W latach 20. XX w. opublikował książkę Propaganda. To nieduże objętościowo dziełko (w wydaniu z 1928 r. liczy 159 stron) miało pewnie większy wpływ na skuteczność sprzedaży przez macherów od ociosywania ludzkich umysłów, od tandety myślowej, niż te wszystkie Marksowe „Kapitały” czy opasłe tomy politgramot Lenina, nie mówiąc już o makulaturze Wielkiego Językoznawcy – Józefa Stalina. Pod głównymi twierdzeniami, które zawarł Bernays, podpisaliby się wszyscy propagandyści świata, z komunistycznymi na czele.
[Dziś] mniejszość odkryła siłę, która pomoże jej wpłynąć na większość społeczeństwa. Odkryto, że możliwe jest takie sformatowanie umysłów mas, które skieruje je w pożądanym [przez propagandystów – R.K.] kierunku. Przy obecnej strukturze społecznej jest to nieuniknione. Cokolwiek ważnego w skali społecznej jest dziś robione, czy w polityce, finansach, przemyśle, rolnictwie, opiece społecznej, edukacji i na innych polach, musi być wspomagane działalnością propagandową. Propaganda jest siłą sprawczą niewidzialnego rządu4 .
Autor Propagandy nie owija w bawełnę, ale mówi jak jest: powszechne wykształcenie nie dało człowiekowi mądrości, nie „oświeciło” go. Dało mu iluzję tego, że wpływa na swoje środowisko społeczne, że rządzi przez swych reprezentantów: „zamiast rozumu, powszechne wykształcenie wręczyło mu matrycę ze sloganami, z odredakcyjnymi wstępniakami, z wydrukowanymi danymi naukowymi, z trywialnymi powiastkami tabloidów i bzdurnymi historyjkami, ale nie dało mu oryginalnego, samodzielnego myślenia”. W efekcie: matryca każdego człowieka jest duplikatem milionów innych i dlatego wystarczy jeden impuls, aby wszyscy zareagowali identycznie, aby wyrażali nieodróżnialne od siebie „swoje prywatne” opinie, które w rzeczywistości są prywatności i samodzielności zaprzeczeniem. Ludzie myślą, że są elitarnymi odbiorcami ekskluzywnych treści, podczas gdy w rzeczywistości są masowymi przeżuwaczami idei, które otrzymują „hurtowo”.
Propagandą nazywamy mechanizm, który pozwala rozprzestrzeniać się ideom na szeroką skalę, i nie ma w niej – zdaniem Edwarda Bernaysa – nic gorszącego ani złego. Autor podniósł w ten sposób samo pojęcie do godności metody, której opanowanie i sprawne stosowanie w życiu politycznym oznaczać miało nie przebiegłość obdarzonego złą wolą hochsztaplera, ale sprawność artysty5. „Mam świadomość, że słowo propaganda nasuwa złe skojarzenia – pisze – ale o tym, czy propaganda jest czymś dobrym czy złym, decyduje jej zawartość merytoryczna oraz to, czy skłania ona jej odbiorcę do zachowań i postaw zgodnych z oczekiwaniami propagandysty”6 (jak również tych, którzy go najęli do tej roboty).
Posłuchajmy jeszcze wynurzeń ojca współczesnej propagandy, bo jest w nich zapowiedź wszystkich tych chwytów, które stosować będą marksiści kulturowi…
Propagandę wyrażoną bez ogródek, bez owijania w watę słowną, o której wyżej wspomniano, dany autor uznaje za właściwą i nazywa ją „zjawiskiem ze wszech miar zdrowym, mogącym szczycić się szlachętnym pochodzeniem i szacowną historią”. Fakt, że dzisiejszy człowiek patrzy na nią podejrzliwie, stanowi dla niego tylko dowód na to, jak dużo dziecka pozostaje w przeciętnym dorosłym człowieku.
„Jeśli w toczącej się dyskusji jakaś grupa pisze i opowiada się za określonym postępowaniem, wierząc, że jest ono dobre dla obywateli przez nią reprezentowanych, to czy według niej uprawia propagandę?” – pyta, a dalej w odpowiedzi stwierdza: „Ani trochę. Ludzie ci uważają, że wypowiadają oczywistą prawdę. Ale pozwólmy, aby inna grupa przedstawiła przeciwny punkt widzenia, wówczas błyskawicznie otrzyma miano uprawiającej propagandę”7.
Współczesna propaganda to konsekwentny, metodyczny i trwały wysiłek zmierzający do stworzenia właściwie ex nihilo (tj. z niczego, wbrew stwierdzeniu ex nihilo nihil fit ‘z niczego nic się nie stworzy’) – lub z bardzo wątłych przesłanek i niewielu faktów – wydarzeń, które odpowiednio ukształtują relacje społeczne, wpłyną na przedsięwzięcia, idee i określone grupy ludzi. Kreowanie za pomocą słów określonych okoliczności czy sytuacji, ukierunkowujących ludzką aktywność, oraz tworzenie w milionach umysłów pożądanych przez kreatora obrazów rzeczywistości jest zjawiskiem powszechnym. „W praktyce żadne poważniejsze przedsięwzięcie nie może się obyć bez propagandy, niezależnie, czy chcesz zbudować katedrę, założyć uniwersytet, sprzedać wyprodukowany film, upłynnić dużą ilość obligacji czy wpłynąć na wybór prezydenta” – przekonuje pozbawiony (jak widać) złudzeń Edward Bernays.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że propaganda to zjawisko zarówno powszechne, jak i stałe. Nie ma takiej rzeczywistości ludzkiej, która nie byłaby mniej czy bardziej szczelnie owinięta w całun propagandy, niepodana w opakowaniu, które ma przekonać „konsumenta”, że w środku znajduje się nie to, co się znajduje, ale to, co znajdować się powinno. A powinno to, co służy – mówiąc językiem Lwa Rywina – „grupie trzymającej władzę” (w zachowaniu zarówno dobrego samopoczucia, jak i dominacji w społeczeństwie). I jeszcze jedna uwaga Bernaysa godna naszej uwagi: „Propaganda jest tym dla umysłu, czym dyscyplina wojskowa dla żołnierzy – utrzymuje go w karności, posłuszeństwie i przewidywalności jego zachowań”. Te miliony ludzi o zdyscyplinowanych, ociosanych przez propagandę umysłach stanowią potężną siłę, której presji mają ulec prawodawcy, wydawcy, nauczyciele. Dotychczasowi liderzy opinii staną się niczym kawałki drewna miotanego tam i sam przez przybrzeżne fale – głosi autor Propagandy, powołując się przy tym na słowa Waltera Lippmanna (innego specjalisty od operowania świadomością bez znieczulenia)8.
Propaganda jest więc kłamstwem, co samo w sobie – zdaniem Bernaysa – nie jest ani dobre, ani złe. Dobre jest wtedy, gdy jest kłamstwem skutecznym, pomagającym osiągnąć cel, tj. zapanować nad ludźmi i zarządzać nimi. Złe, gdy jest nieskuteczna, gdy nie pomaga, ale przeszkadza w osiągnięciu tego, co się zaplanowało – czy to na zebraniu korporacji, czy to podczas obrad „demokratycznego” rządu, czy to na posiedzeniu Biura Politycznego. „Wstyd, to kraść i dać się złapać”, mówi knajackie powiedzenie. Propagandysta zapewne stwierdziłby, że coś w tym jest.
Dobrze… Ale jaki ma być ten demiurg czasów współczesnych, prestidigitator w komunistycznym i każdym innym namiocie cyrkowym rozbitym nad światem? Iluzjonista, magik wyciągający ze swego kapelusza coraz to nowe „fakty” medialne, sprzedający je jako fakty bezprzymiotnikowe? Optyk tworzący i nasadzający na nosy bliźnich okulary, w których co i rusz zmienia barwy szkieł, przymocowując je na trwałe do twarzy? Ten cudotwórca, potrafiący ukręcić bicz z piasku…? Edward Bernays i na to ma odpowiedź.
Swój wykład zaczyna od pytania, w którym ukazuje się cała przerażająca rozpiętość oddziaływania propagandowego:
Kim są ci ludzie, którzy bez naszej wiedzy obdarzają nas swoimi ideami w sposób tak wirtuozerski, że uważamy je za przez siebie wymyślone; [ci ludzie, którzy] mówią nam, kogo mamy podziwiać, a kim gardzić, co sądzić o własności, podatkach, cenie gumy, planie Dawesa, o imigrantach; kto mówi nam, jak powinny być urządzone nasze domy, jakie meble powinniśmy do nich kupić, jakie menu powinniśmy serwować na nasze stoły, jaki rodzaj koszuli winniśmy nosić, jakie sporty uprawiać, jakimi zawodami emocjonować, jakie organizacje charytatywne wspierać, jakie dzieła sztuki podziwiać, jakiego żargonu używać, z jakich żartów się śmiać?9
Nie trzeba wkładać zbyt wielkiego wysiłku w przypomnienie sobie nazwisk tych ludzi, których opiniom ulegamy, nawet bezwiednie – przekonuje autor. To cała plejada, konstelacja gwiazd, pod którą się rodzimy i która kieruje nami podczas wędrówki po bezdrożach życia. Dzięki nim mamy punkty odniesienia, więc nie musimy błądzić niczym Odys z towarzyszami po morzach starożytnej Hellady, zanim trafimy w końcu do Itaki naszego przeznaczenia, którą nieodmiennie okazuje się Hades… Więc kim są ci ludzie? Są to bliscy naszemu sercu politycy, nauczyciele, kapłani, intelektualiści, pisarze, artyści, aktorzy, różni showmani i celebryci – stwierdza Bernays. Z pozoru dziesiątki, a nawet setki i tysiące nazwisk…
Lecz dobrze wiemy, że wielu z tych liderów opinii kierowana jest przez osoby, których nazwiska znane są tylko nielicznym. Wielu polityków buduje swój publiczny przekaz w oparciu o wskazówki człowieka, o którym mało kto, spoza ścisłego grona polityków, słyszał. Wymowni i wpływowi moraliści otrzymują wytyczne do swych kazań od wąskiego grona najwyższych kościelnych autorytetów, również mało komu, poza wtajemniczonymi, znanych. […] Prezydencki kandydat może zostać wysunięty w odpowiedzi na przygniatającą popularność wśród wyborców, ale tak naprawdę został on wybrany przez pół tuzina mężczyzn, obradujących na temat kandydatury przy okrągłym stole w zaciszu jakiegoś pokoju hotelowego10.
Pamiętajmy o tym głębokim przekonaniu, które wyziera z tekstu Edwarda Bernaysa, bo podzielać je będą również bolszewicy, posługując się propagandą i – o wiele od nich sprawniejsi w tym zakresie – marksiści kulturowi. Oni podniosą sztandar czerwonej propagandy bardzo wysoko! A przekonanie to brzmi: naprawdę niewielka liczba fachowców, dobrze zorganizowanych i usadowionych w newralgicznych punktach systemu zarządzania ludźmi, może dużo. Autor Propagandy przez „może dużo” rozumie dokładnie to, co zwrot ten oznacza: „Jeśli zrozumieliśmy mechanizm i motywy umysłu grupowego, czy możemy wówczas kontrolować i dyscyplinować masy według naszej woli i bez ich wiedzy? Niedawna praktyka propagandowa udowodniła, że jest to możliwe, przynajmniej do pewnego stopnia i pewnych granic”11 .
Natomiast propagatorzy marksistowscy będą bardziej pewni siebie i swoich umiejętności transformowania rzeczywistości w nierzeczywistość, uznając że sprawna propaganda może właściwie wszystko zrobić z ludźmi: skłonić ich do każdej pożądanej przez siebie reakcji, wyrobić w nich odruchy psa Pawłowa. Mówiąc ustami marksistów – będą się ślinić, kiedy im nakażemy, będą się łasić, kiedy nam będzie to potrzebne, będą służyć i podawać łapę. Będą też warczeć i atakować z furią. Będą, wreszcie, pokornie zdychać u naszych stóp, kiedy oznajmimy im, że zaszła właśnie taka potrzeba.
Niewidzialny rząd to pojęcie względne, bowiem jak twierdzi Bernays: „Różni ludzie rządzą nami i kierują naszymi wyborami w różnych segmentach naszego życia. Inna siła może stać za tronem w polityce, inna manipuluje federalną stopą dyskontową, a jeszcze inna decyduje, jaki taniec stanie się modny na przyszłorocznych dancingach”. Przykładowo – w rękach niewielkiej grupy ludzi znajduje się program nauczania dla większości szkół. I to oni decydują o tym, jaki będzie poziom wykształcenia oraz za pomocą jakich idei młodym ludziom będzie się meblować w głowach. Rodzice również tworzą takie mini-ośrodki decyzyjne w stosunku do swoich dzieci.
Dlatego istnieje tendencja do skomasowania tych porozrzucanych po różnych segmentach życia ośrodków władzy. Im jest ich mniej – tym lepiej. Bo tym sprawniejsze jest zarządzanie „materiałem ludzkim”. Bernays pisze, że niewidzialny rząd zmierza do koncentracji władzy i dlatego „jest ona w rękach nielicznych”, a to „z powodu kosztów, jakie pociąga za sobą zręczne kierowanie maszyną społeczną, która kontroluje opinie oraz zachowania mas”. Reklama, która ma skutecznie wpłynąć na postawy milionów ludzi jest bardzo droga, „podobnie, jak drogie jest pozyskanie i przekonanie przywódców grup, którzy dyktują społeczeństwu, co powinni myśleć i jak działać”12.
Jeśli możesz wpłynąć na ludzi, którzy są liderami w swojej społeczności, automatycznie wpływasz na tę społeczność – przekonuje Bernays. Dlatego nie dziwimy się, że każda władza tak wiele poświęca czasu na to, aby pozyskać „autorytety moralne”, aby mieć wpływ na media oraz uczelnie, gdzie kształci się przyszłe elity – niechby prowincjonalne, małomiasteczkowe – miejsca z pozoru nieważne. Suma takich „zaścianków” staje się ścianą postaw i zachowań, o którą rozbijają się wszelkie próby przeciwstawienia się dominującym i korzystnym dla rzeczywistej elity władzy tendencjom społecznym, ekonomicznym, kulturalnych et caetera.
W dzisiejszych czasach, aby wpływać na ludzi, nie trzeba przemawiać do zgromadzonego tłumu lub zrewoltowanych mas wylewających się w proteście na ulice. Dziś można skutecznie oddziaływać na ludzi, którzy siedzą bezpiecznie w swoich domach: „Ponieważ człowiek ze swej natury jest istotą stadną, czuje się współuczestnikiem grupy, nawet wówczas, gdy siedzi w swoim pokoju za zasłoniętymi firankami. Jego umysł zachowuje wzorce wdrukowane weń przez wpływ grupy”. Więc… siedzimy sobie w biurze i zastanawiamy się, co można by kupić do mieszkania, aby sprawić, by wszyscy goście, których do niego zaprosimy, zachwycali się naszym nadzwyczajnym i oryginalnym gustem. I wydaje się nam cały czas, że dokonamy zakupów według własnego uznania. To jednak tylko iluzja: „W rzeczywistości nasz wybór jest wypadkową szeregu wrażeń, które układają się w naszym umyśle w szablon, zgodnie z którym zapada nasza decyzja. Wrażenia te, a co za tym idzie, owa klisza, zgodnie z którą podejmujemy nasze samodzielne i oryginalne decyzje, pochodzą z zewnątrz i kierują nami, zupełnie tego nieświadomymi”13.
Wchodzimy zatem w świat kłamstwa dobrze uzasadnionego. Do jego twórców pasują słowa, jakimi zwrócił się Pan Jezus do faryzeuszów: „Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa” [J 8,44].
Nic przeto dziwnego, że świadome wprowadzanie kogoś w błąd, sprowadzanie na manowce iluzji, do miejsca, w którym rzeczywistość jest jedynie sztukaterią, rekwizytem lub nędzną podróbką udającą oryginał – więc, że to wszystko sprowadzało niegdyś na człowieka hańbę. Pozbawiało godności honorowych. „Jesteś kłamcą!” – to stwierdzenie było dla rycerza największą obelgą, jak zauważa znawca średniowiecznej mentalności Jacques Le Goff, bowiem wyłączało go ze świata ludzi prawdomównych, dotrzymujących słowa, a więc: wyłączał go ze świata w ogóle. Ówczesny system polityczno-społeczny, w którym żył człowiek honoru, czyli system lenny, opierał się na słowie. Na słowie prawdy. I na wierności temu słowu – dawanemu seniorowi w akcie hołdu lennego.
Ten demonizm, te duszne opary piekła, dostrzegł i wyraził, po kilkunastu latach życia w komunistycznym Pandemonium, Michał Bułhakow, opisując zdarzenia, jakie miały miejsce w Moskwie po przybyciu do niej sił nieczystych w dzień, w którym „wydawało się, że nie ma już czym oddychać”. Jak pisała Tatiana Stepnowska: „Idąc śladem rozważań Bułhakowa, można dostrzec w samej nazwie rosyjskiej stolicy czartowskie mokradła, gdyż słowo Moskwa pochodzi od staroruskiego mosky – wilgoć”14. A z owej wilgoci – iluż ludzi „jak gdyby ze mgły” mogło się zrodzić? I w samej rzeczy się zrodziło!
Profesor Moskiewskiej Akademii Duchownej, diakon Andriej Kurajew uznał, że niektóre wątki w powieści, występujące w tak zwanych rozdziałach Piłata, stanowią mistrzowsko ukrytą część jawnej w utworze satyry na ówczesną rzeczywistość radziecką z jej propagandą ateistyczną, którą Kurajew nazywa wprost „propagandą satanizmu”.
Czy w Rosji bolszewickiej lat 20. i 30. XX w., w okresie rządów zrazu Wodza Rewolucji, a później Ludojada z Kaukazu (jak nazywano Stalina), propagowano kult szatana? Nie – Marksa, nie – Engelsa, a nawet, nie – Lenina czy Stalina, tylko diabła? Przecież na zwoływanych pod przymusem i groźbą utraty wolności (a i życia nawet) wiecach poparcia (lub – wprost przeciwnie – potępienia, bo to wszystko zależało od mądrości etapu) był tłum. Przygnany nahajkami strachu dźwigał ogromne portrety brodatych i wąsatych bogów komunizmu, wspomnianych wyżej kreatorów, teoretyków i realizatorów niewyobrażalnej niedoli tych ludzi, spędzonych teraz jak bydło i zbitych w szarą masę. Nie było tam obrazów diabła ani piekła, ani diabolicznego pentagramu. Te gęby na portretach, aczkolwiek ohydne, były ludzkie. Kozia broda Lenina była Lenina, a nie Lucypera lub symbolizującego go tryka. Wypisane cyrylicą słowa nie wzywały Belzebuba („władcy much”), tylko proletariuszy wszystkich krajów – do łączenia się, do tworzenia związku naszego bratniego. To idee Lenina miały być wiecznie żywe, a nie miazmaty wydobywające się z demonicznej gardzieli…
Jednakże portrety tak teoretyków, jak zarządców piekła, jaki urządził komunizm Rosjanom i narodom przez Rosję podbitym, przywodzą na myśl tzw. nadpisane ikony. Generalnie chodzi o to, że pod warstwą kanoniczną świętego obrazu znajdowały się sceny przedstawiające diabły, piekło. Taki ikonopis zwany wówczas bohomazem (stąd zapewne nasz bohomaz) najpierw „mazał” wizerunek diabła lub piekła, a później, gdy farba wyschła, nanosił wizerunki świętych, aby przykryć swój prawdziwy zamysł – kult szatana i skuteczne uprawianie czarnej magii. W Internecie możemy znaleźć informację, że po raz pierwszy o takiej ikonie wspomina się w żywocie Wasilija Błażennego, który spisano w szesnastym wieku. Opisano tam następującą sytuację… Na bramie przy wjeździe do miasta zawieszono ikonę, pod którą zgromadził się tłum ludzi. Wasilij nie zamierzał się jednak modlić i zniszczył obraz kamieniem. Pytany, dlaczego to zrobił, odpowiedział, że pod główną warstwą farb ukryte jest piekło. Rzeczywiście, gdy zeskrobano zewnętrzną powłokę, oczom modlących się ludzi ukazały się diabły15 .
Czy podobna intencja nie kryła się za twórczością „artystów” socrealizmu, którzy malowali majestatycznych w wyglądzie komunistycznych „świętych” i radosne widoki socjalistycznego raju, maskując rzeczywistość, na którą składały się rządy okrutnych karłów i piekło, bez reszty wypełniające życie codzienne obywateli Rosji Radzieckiej – zrazu, a później – Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich?
John Goodwyn Barmby, założyciel Towarzystwa Propagandy Komunistycznej w Anglii w latach 40. XIX w., mówił o powstaniu kościoła, w którym „diabeł zostanie przemieniony w Boga”. Natomiast Theodore Dezamy, w tym samym czasie, we Francji, głosił, że celem komunizmu (on to jako pierwszy użył określenia „partia komunistyczna”) jest rządzenie światem za pomocą jednego światowego rządu sprawującego kontrolę nad wszelką własnością oraz pieniędzmi i wprowadzającego jeden wspólny język. Komunizm, mówił ten egzaltowany młodzian, jest „radykalnym środkiem do zniszczenia, do zgilotynowania jednym cięciem […] całego zła”. A jeszcze wcześniej Filippo Buonarroti, Włoch, uważał, że po zmieniającej oblicze ziemi rewolucji dokonanej przez zawodowych rewolucjonistów (on wprowadził to pojęcie do wokabularza postępowca) właśnie zawodowi intelektualiści-rewolucjoniści jako elita będą rządzić. „Uniwersalistyczna iluzja – fundament wiary rewolucyjnej typu jakobińskiego czy leninowskiego”, zauważyłby zapewne Francois Furet16.
Czym ma więc być ta rewolucja? Czasem świeckiej apokalipsy – twierdzi Warren H. Carroll – w której rewolucjoniści pragnęliby „zastąpić Chrystusa w momencie końca świata, a następnie osądzić ów świat, potępić go i stworzyć nowego człowieka, nowe niebo i nową ziemię”. Tymczasem Antoine de Saint-Just odkrywa karty, z jakimi najbardziej fanatyczni przeciwnicy monarchii Burbonów szli do przewrotu 1789 r., pisząc właśnie wówczas utwór zatytułowany Organt, w którym piekło dokonuje inwazji i podboju nieba. „Niech wszystko obróci się w chaos, a z chaosu niech wyłoni się nowy odrodzony świat” – woła z kolei w Manifeście plebejskim z 1795 r. „Gracchus” Babeuf, według własnego świadectwa, inspirowany m.in. przez Saint-Justa. A z kolei jego uczeń i entuzjastyczny zwolennik Pierre Sylvain Marechal prorokował rok później: „Rewolucja francuska jest jedynie prekursorem innej rewolucji, znacznie większej i bardziej mrocznej, która będzie ostatnia”17.
Zanim powstanie „jutrzenka swobody”, zmierzch musi zapaść nad światem. Co wychynie z tego mroku? Na pewno nie twarz Boga, raczej człowieka, który zastąpi Stwórcę. Czy opis tego oblicza znajdziemy w Przepowiedni18 Michała Lermontowa?
Zabłyśnie wtedy władcza twarz człowieka
I poznasz go, i pojmiesz, patrząc z bliska,
Dlaczego nóż w prawicy jego błyska…
I biada ci! Twój lęk, twej widok trwogi
Zbudzi w nim, wiedz! Li tylko śmiech złowrogi;
I wszystko w nim okrutne i ponure,
Jak jego płaszcz i skroń wzniesiona w górę…
Karol Marks, protoplasta tych wszystkich spraw, o których mówimy i mówić będziemy w tej książce, miał powiedzieć, że „socjalistyczny człowiek” nie tylko nie powinien, ale nawet nie może prowadzić dywagacji na temat istnienia Boga. Należy mu tego zabronić. Wszak religia to Opium des Volkes – ‘opium ludu’. Ten zwrot zostanie później zmieniony przez bolszewików na „opium dla ludu”. A co nie było blekotem19? Oczywiście – rewolucja! To ona zajęła miejsce Najwyższego. Ta straszna hipostaza, nawiązująca w swym okrucieństwie do najkrwawszych mitów pogańskich wszystkich kontynentów. Warren H. Carroll przypomina, że chociaż zarówno Marks, jak i drugi najwybitniejszy teoretyk rewolucji Lew Trocki, byli Żydami, to obaj byli ateistami, bałwochwalcami i zdrajcami zarówno wiary mojżeszowej, jak i cywilizacji łacińskiej – podobnie zresztą jak Lenin, wychowany w rodzinie chrześcijańskiej: „Często zapomina się o tym, że to właśnie w obrębie judaizmu znajdujemy długą i straszną historię zdrady przez Żydów ich własnej wiary – historię Żyda odstępcy jako bałwochwalcy”20.
Komuniści będą kontynuować myśl ojców-założycieli. Lenin kilkakrotnie podejmował tę ideę Marksa, pisząc:
Religia jest jedną z odmian ucisku duchowego, który wszędzie dławi masy ludowe, przytłoczone wieczną pracą na innych, biedą i osamotnieniem. Bezsilność klas wyzyskiwanych w walce z wyzyskiwaczami równie nieuchronnie rodzi wiarę w lepsze życie pozagrobowe, jak bezsilność dzikusa w walce z przyrodą rodzi wiarę w bogów, diabły, cuda itp. Tego, kto przez całe życie pracuje i cierpi nędzę, religia uczy pokory i cierpliwości w życiu ziemskim, pocieszając nadzieją nagrody w niebie. Tych zaś, którzy żyją z cudzej pracy, religia uczy dobroczynności w życiu ziemskim, oferując im bardzo tanie usprawiedliwienie ich całej egzystencji wyzyskiwaczy i sprzedając po przystępnej cenie bilety wstępu do szczęśliwości niebieskiej. Religia to opium ludu. Religia to rodzaj duchowej gorzałki, w której niewolnicy kapitału topią swe ludzkie oblicze, swoje roszczenia do choćby trochę godnego ludzkiego życia21.