Śmierć Prometeusza, albo lewą marsz! O marksizmie kulturowym - Dr Robert Kościelny - ebook

Śmierć Prometeusza, albo lewą marsz! O marksizmie kulturowym ebook

Kościelny Robert

4,5

Opis

Książka Roberta Kościelnego znanego z łamów choćby "Warszawskiej Gazety" dobitnie ukazuje, że poza wszystkimi mniej lub bardziej ważnymi kwestiami społeczno-politycznymi, trwa systematyczna, skoordynowana, zaplanowana i nieustająca wojna wypowiedziana cywilizacji łacińskiej. Wojna, która toczy się na naszych oczach.

Jak sprawić, aby nóż, narzędzie zbrodni, nie zdradził swym przyszłym ofiarom celu do osiągnięcia którego zostanie użyty? Należy umieścić go między łyżką a widelcem, wówczas jako element zestawu sztućców doskonale ukryje, że w rzeczywistości stanowi telum occidendi. I o nim właśnie, czyli o starym i skompromitowanym na wieczne czasy marksizmie,  oraz o mechanizmach ukrywania go w platerowym kostiumie zakłamanych, choć pięknie brzmiących idei oraz haseł trucizn, jest ta książka

Robert Kościelny (ur. 1962) – historyk i publicysta. Autor książek, m.in. Rzeczpospolita oskarżanych narodów, Szczecin 2003, Przedmurze chrześcijaństwa, Kraków 2013, Wiosna wolnych Polaków. Wersja szczecińska, Warszawa 2017. Publikacje o charakterze naukowym m.in. w „Kwartalniku Historycznym”, „Przeglądzie Humanistycznym”, „Naszej Przeszłości”. Jako komentator polityczno-społeczny współpracuje z „Warszawską Gazetą”, natomiast artykuły popularnonaukowe  zamieszcza w  „Wiedzy i Życiu”, „Świecie Wiedzy” oraz magazynie „Focus Historia”. Mieszka w Szczecinie.

Kilka lat po rewolucji bolszewickiej w Rosji, 21 marca 1925 r., Gilbert Keith Chesterton, słynny brytyjski pisarz, eseista, oraz wyborny polemista zmagający się z gnostycyzmem i komunizmem, zanotował, że nowe systemy komunistyczne „nie buntują się  przeciwko nienormalnej tyranii; buntują się przeciwko temu, co uważają za normalną tyranię – tyranię normalności”. „Nie buntują się przeciwko królowi” – pisał – „Buntują się przeciwko obywatelowi”.

Słowa amerykańskiego magazynu „Spectator”, opisującego współczesną Amerykę trawioną nowotworem poprawności politycznej, doskonale oddają obraz tych, którzy zbuntowali się przeciwko „tyranii normalności”. (...)

Również Józef Mackiewicz był przekonany o tym, że marksizm ma niezwykłe zdolności do przepoczwarzania się i mutacji, nie tracąc nic ze swej istoty. A istotę tej ideologii  oddał w słowach zawartych w powieści Kontra: „Katastrofa to nie śmierć połowy ludzkości w wojnie atomowej. Katastrofa to życie całej ludzkości pod panowaniem ustroju komunistycznego”.

Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght to this edi­tion © by Wy­daw­nic­two Pro­hi­bi­ta

ISBN:978-83-65546-61-6

Pro­jekt okład­ki:Ma­ciej Ha­ra­basz

Re­dak­cja i ko­rek­ta:Anna Olech­no

Wy­da­nie tej książ­ki, po­dob­nie jak in­nych pro­jek­tów wy­daw­nic­twa Pro­hi­bi­ta, NIE zo­sta­ło sfi­nan­so­wa­ne z pie­nię­dzy po­dat­ni­ków.

Wy­daw­ca:Wy­daw­nic­two PRO­HI­BI­TAPa­weł To­bo­ła-Per­t­kie­wiczwww.pro­hi­bi­ta.plwy­daw­nic­two@pro­hi­bi­ta.plTel: 22 425 66 68fa­ce­bo­ok.com/Wy­daw­nic­two­Pro­hi­bi­tawww.twit­ter.com/Mul­ti­bo­okpl

Sprze­daż książ­ki w in­ter­ne­cie:

Zamiast wstępu

Kilka lat po re­wo­lu­cji bol­sze­wic­kiej w Ro­sji, 21 mar­ca 1925 r., Gil­bert Ke­ith Che­ster­ton, słyn­ny bry­tyj­ski pi­sarz, ese­ista, oraz wy­bor­ny po­le­mi­sta zma­ga­ją­cy się z gno­sty­cy­zmem i ko­mu­ni­zmem, za­no­to­wał, że nowe sys­te­my ko­mu­ni­stycz­ne „nie bun­tu­ją się prze­ciw­ko nie­nor­mal­nej ty­ra­nii; bun­tu­ją się prze­ciw­ko temu, co uwa­ża­ją za nor­mal­ną ty­ra­nię – ty­ra­nię nor­mal­no­ści”. „Nie bun­tu­ją się prze­ciw­ko kró­lo­wi” – pi­sał – „Bun­tu­ją się prze­ciw­ko oby­wa­te­lo­wi”.

Sło­wa ame­ry­kań­skie­go ma­ga­zy­nu „Spec­ta­tor”, opi­su­ją­ce­go współ­cze­sną Ame­ry­kę tra­wio­ną no­wo­two­rem po­praw­no­ści po­li­tycz­nej, do­sko­na­le od­da­ją ob­raz tych, któ­rzy zbun­to­wa­li się prze­ciw­ko „ty­ra­nii nor­mal­no­ści”:

 

Ta qu­asi-re­li­gij­na ka­sta i jej ka­te­chizm róż­no­rod­no­ści kie­ru­ją obec­nie in­sty­tu­cja­mi na­ro­du. Nie tyl­ko w me­diach, aka­de­miach, re­kla­mie i roz­ryw­ce, ale tak­że w kor­po­ra­cjach, rzą­dach i woj­sku, ka­pe­la­ni róż­no­rod­no­ści eg­ze­kwu­ją nowe pra­wo ka­no­nicz­ne. Prze­ko­na­na o swo­jej spe­cjal­nej wi­zji mo­ral­nej ka­sta nie ma za­mia­ru ce­do­wać wła­dzy ani to­le­ro­wać wol­no­my­śli­cie­li. Jej za­da­niem jest wy­ko­rze­nie­nie i stłu­mie­nie he­re­ty­ków i tego co okre­śla­ją mia­nem nie­na­wi­ści oraz pro­pa­go­wa­nie ar­ty­ku­łów świę­tej wia­ry. W re­zul­ta­cie wol­ność su­mie­nia i na­uki znaj­du­je się pod wy­jąt­ko­wym ata­kiem. Pre­fe­ren­cje mię­dzy­ra­so­we, przy­wi­lej bia­łych, kul­tu­ra gwał­tu, zmia­ny do­mi­na­cji ra­so­wych, rów­ne wy­ni­ki ocen nie­za­leż­nie od wkła­du pra­cy i rze­czy­wi­stych zdol­no­ści i do­wol­na licz­ba zwod­ni­czych idei sta­ją się dok­try­ną in­sty­tu­cjo­nal­ną.

 

Z ko­lei Cid La­za­rou z „The Epoch Ti­mes” za­uwa­ża:

 

To, co kom­pli­ku­je spra­wę, to fakt, że le­wi­co­wa ide­olo­gia jest trud­na do usta­le­nia, mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, że jej zwo­len­ni­cy ce­lo­wo za­ciem­nia­ją i wpro­wa­dza­ją w błąd od­no­śnie do na­tu­ry swych po­glą­dów. Nie jest to jed­nak je­dy­ny po­wód; ich ide­olo­gia ma być płyn­na, do­sto­so­wu­ją­ca się i zmie­nia­ją­ca wszę­dzie tam, gdzie jest to ko­niecz­ne, szcze­gól­nie w ob­li­czu po­raż­ki. Pod­czas gdy le­wi­cow­cy ni­g­dy nie przy­zna­ją się do tych nie­po­wo­dzeń, nie­uchron­nie ob­wi­nia­jąc o nie swo­ich prze­ciw­ni­ków, sta­li się eks­per­ta­mi w prze­cho­dze­niu od jed­ne­go celu do dru­gie­go bez ujaw­nia­nia swo­jej toż­sa­mo­ści.

 

Rów­nież Jó­zef Mac­kie­wicz był prze­ko­na­ny o tym, że mark­sizm ma nie­zwy­kłe zdol­no­ści do prze­po­czwa­rza­nia się i mu­ta­cji, nie tra­cąc nic ze swej isto­ty. A isto­tę tej ide­olo­gii od­dał w sło­wach za­war­tych w po­wie­ści Kon­tra: „Ka­ta­stro­fa to nie śmierć po­ło­wy ludz­ko­ści w woj­nie ato­mo­wej. Ka­ta­stro­fa to ży­cie ca­łej ludz­ko­ści pod pa­no­wa­niem ustro­ju ko­mu­ni­stycz­ne­go”.

 

Roz­dział 1. Polska – pierwsza do walki z nihilizmem!

W sierp­niu 1920 r. bol­sze­wic­kie hor­dy – na­pły­wa­ją­ce z azja­tyc­kich ste­pów, ni­czym u za­ra­nia chrze­ści­jań­skiej Eu­ro­py Hu­no­wie czy póź­niej Awa­ro­wie, za­grze­wa­ne lu­do­bój­czą, prze­nik­nię­tą ja­dem de­struk­cji ide­olo­gią „na­uko­we­go ko­mu­ni­zmu” oraz le­ni­now­ską za­sa­dą „grab na­gra­blien­no­je” (czy­li ra­buj za­gra­bio­ne) – zo­sta­ły roz­gro­mio­ne przez woj­sko pol­skie. Jed­na z naj­więk­szych i naj­waż­niej­szych dla lo­sów świa­ta bi­twa war­szaw­ska, zwa­na Cu­dem nad Wi­słą, zo­sta­ła wy­gra­na przez obroń­ców cy­wi­li­za­cji ła­ciń­skiej. Cho­re ma­rze­nia hersz­tów po­wsta­łej dwa lata wcze­śniej Ro­sji bol­sze­wic­kiej, o tym aby ich ro­je­nia za­pa­no­wa­ły w ca­łej Eu­ro­pie, a póź­niej świe­cie, nie mo­gły się prze­to, wów­czas, zi­ścić.

Wcze­śniej przy­wód­ców za­ło­żo­nej w mar­cu 1919 r. tzw. III Mię­dzy­na­ro­dów­ki, lub Mię­dzy­na­ro­dów­ki Ko­mu­ni­stycz­nej zwa­nej też Ko­min­ter­nem (Kom­mu­ni­sti­cze­skij In­ter­na­cjo­nał), spo­tka­ły trzy do­tkli­we cio­sy. W stycz­niu 1919 r. zdu­szo­no w Niem­czech pró­bę ko­mu­ni­stycz­nej re­wol­ty w Ber­li­nie – zwa­nej „po­wsta­niem Związ­ku Spar­ta­ku­sa”. Była to or­ga­ni­za­cja ko­mu­ni­stycz­na Nie­miec, za­wia­dy­wa­na m.in. przez Różę Luk­sem­burg i Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go, któ­ra prze­kształ­ci­ła się póź­niej w Ko­mu­ni­stycz­ną Par­tię Nie­miec, wcho­dzą­cą w skład Ko­min­ter­nu. Na po­cząt­ku maja 1919 r., po nie­speł­na mie­sią­cu ist­nie­nia, upa­dła Ba­war­ska Re­pu­bli­ka Rad, na cze­le któ­rej stał Eu­ge­ne Le­vi­ne, ko­mu­ni­sta po­cho­dze­nia ży­dow­skie­go. W tym krót­kim okre­sie cza­su uzbro­jo­ne ban­dy re­wo­lu­cyj­ne były w sta­nie za­pro­wa­dzić taki ter­ror, że wkrót­ce Le­vi­ne i jego „Re­pu­bli­ka” sta­ły się wśród miesz­kań­ców nie tyl­ko Mo­na­chium i Ba­wa­rii, ale ca­łych Nie­miec, sym­bo­lem so­wiec­kie­go re­żi­mu i bol­sze­wic­kiej bez­względ­no­ści.

W sierp­niu 1919 r., po pię­ciu mie­sią­cach ist­nie­nia, upa­dła inna „Re­pu­bli­ka Rad” – Wę­gier­ska. Był to dru­gi po Ro­sji bol­sze­wic­kiej twór mo­skiew­skich ko­mu­ni­stów. Bo­wiem o ile Le­vi­ne prze­jął wła­dzę w Ba­wa­rii po­nie­kąd wbrew cen­tra­li w Ber­li­nie (a co za tym idzie – rów­nież w Mo­skwie), o tyle Bela Kun zo­stał wy­sła­ny ze sto­li­cy świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu do Bu­da­pesz­tu oso­bi­ście przez Le­ni­na, aby tam ro­bić re­wo­lu­cję. „Będę kie­ro­wać dzia­łal­no­ścią sta­now­czo, po mark­si­stow­sku” – za­pew­niał Kun wo­dza re­wo­lu­cji (jak mó­wio­no o przy­wód­cy bol­sze­wic­kie­go pu­czu z li­sto­pa­da 1917 r.). Au­to­rzy Czar­nej księ­gi ko­mu­ni­zmu przy­po­mi­na­ją, że był to pierw­szy przy­pa­dek, kie­dy bol­sze­wi­cy mo­gli do­ko­nać „eks­por­tu” swo­jej re­wo­lu­cji1. Za­nim rząd ko­mu­ni­stycz­ny upadł pod wpły­wem in­ter­wen­cji wojsk ru­muń­skich, zdą­żył utwo­rzyć try­bu­na­ły re­wo­lu­cyj­ne oraz wę­gier­ską Ar­mię Czer­wo­ną, jak też za­mknąć w wię­zie­niach swo­ich prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych oraz roz­po­cząć pro­ces od­bie­ra­nia po­sia­da­czom ich wła­sno­ści, zwa­ny „na­cjo­na­li­za­cją” wiel­kich ma­jąt­ków ziem­skich i prze­my­sło­wych.

W tym cza­sie krwa­wo za­zna­czy­li się „Chłop­cy Le­ni­na”. Był to od­dział ter­ro­ry­stycz­ny mor­du­ją­cy Wę­grów uzna­nych za „wro­gów ludu”. Licz­bę ofiar tych, dzia­ła­ją­cych prze­cież nie­zbyt dłu­go, zbrod­nia­rzy li­czy się w set­kach. Ar­thur Ko­estler, wę­gier­ski ko­mu­ni­sta i póź­niej­szy agent Ko­min­ter­nu, utrzy­my­wał, że było ich 500.

Mimo, że Bela Kun był z po­cho­dze­nia Ży­dem, rząd re­wo­lu­cyj­ny, w celu mo­bi­li­za­cji mas w ob­li­czu wkro­cze­nia wojsk ru­muń­skich kie­ru­ją­cych się te­raz wprost na Bu­da­peszt, od­wo­ły­wał się do na­stro­jów an­ty­ży­dow­skich. Na pla­ka­tach oskar­ża­ją­cych wę­gier­skich Ży­dów, że nie chcą iść na front, umiesz­cza­no taką oto treść: „Li­kwi­duj­cie ich, gdy nie chcą od­da­wać ży­cia dla na­szej świę­tej spra­wy” – dyk­ta­tu­ry pro­le­ta­ria­tu. Po­ja­wi­ły się też po­my­sły, aby w celu uzy­ska­nia od oby­wa­te­li bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa urzą­dzić „czer­wo­ną Noc św. Bar­tło­mie­ja”2.

Po upad­ku wę­gier­skiej ko­mu­ny Kun ucho­dzi do So­wie­tów, gdzie otrzy­mu­je sta­no­wi­sko ko­mi­sa­rza po­li­tycz­ne­go Ar­mii Czer­wo­nej wal­czą­cej z woj­skiem gen. Pio­tra Wran­gla. Po­dob­nie jak na Wę­grzech, tak­że i tu za­zna­cza się jego okrut­ny cha­rak­ter – do­ko­nał eg­ze­ku­cji wzię­tych do nie­wo­li bia­łych ofi­ce­rów, obie­cu­jąc im wcze­śniej, w za­mian za pod­da­nie się, da­ro­wać ży­cie. Był też współ­od­po­wie­dzial­ny za eks­ter­mi­na­cję lud­no­ści Kry­mu, jaka roz­pę­ta­ła się po za­ję­ciu przez bol­sze­wi­ków tego pół­wy­spu. Za­mor­do­wa­no wów­czas co naj­mniej 50 tys. lu­dzi, choć nie­któ­re źró­dła mó­wią, że ofiar czer­wo­ne­go ter­ro­ru było trzy razy tyle – 150 tys.3

Mię­dzy­na­ro­dów­ka Ko­mu­ni­stycz­na (na­zwa­na przez Le­ni­na „szta­bem ge­ne­ral­nym świa­to­wej re­wo­lu­cji”) na swym II Kon­gre­sie od­by­wa­ją­cym się w lip­cu 1920 r. (czy­li w cza­sie, gdy woj­ska bol­sze­wic­kie pod­cho­dzi­ły pod War­sza­wę, aby „po tru­pie bia­łej Pol­ski” ście­lić dro­gę do „ogól­ne­go wszech­świa­to­we­go po­ża­ru re­wo­lu­cji”) li­czy­ła na to, że mimo wcze­śniej­szych nie­po­wo­dzeń uda się wznie­cić bol­sze­wic­ką po­żo­gę, w któ­rej spło­nie „sta­ry świat”. „Prze­pie­rze­nie” – jak na­zy­wa­no od­ro­dzo­ne pań­stwo pol­skie, od­dzie­la­ją­ce oj­czy­znę świa­to­we­go pro­le­ta­ria­tu, czy­li Ro­sję So­wiec­ką, od zre­wol­to­wa­nych ro­bot­ni­ków Nie­miec i po­zo­sta­łych kra­jów Eu­ro­py Za­chod­niej – wy­da­wa­ło się roz­pa­dać z trza­skiem pod cio­sa­mi Ar­mii Czer­wo­nej, czy­li wspo­mnia­nych na wstę­pie pół­dzi­kich hord, wy­rwa­nych ze swych na­tu­ral­nych śro­do­wisk; lu­dów roz­ło­ży­stych i bez­kre­snych eu­ro­azja­tyc­kich ste­pów, po­tom­ków Cha­na­tu Krym­skie­go, Cha­na­tu Astra­chań­skie­go, Cha­na­tu Ka­zań­skie­go, któ­rym Ro­sja (za­nim w koń­cu nie wy­bi­ła się na nie­za­leż­ność od nich w XVI w.) pła­cić mu­sia­ła ha­racz – „or­din­ski­je pro­to­ry”.

Te­raz ów bak­czysz mia­ła uisz­czać Eu­ro­pa, a nie­dłu­go rów­nież cały świat. Bo tym ste­po­wym zu­chwal­com, nad któ­ry­mi nie­gdyś po­wie­wa­ły sztan­da­ry z koń­skie­go wło­sia, a te­raz roz­po­ście­rał się czer­wo­ny sztan­dar re­wo­lu­cji, jed­no tyl­ko było w gło­wach – brać od tych, któ­rzy mają, dla­te­go że mają wła­śnie, i zrów­nać wszyst­ko, co za­sta­ną na swej dro­dze, do jed­no­li­te­go po­zio­mu – ste­pu. Pła­skie­go jak blat sto­łu, przy któ­rym za­sia­dać będą człon­ko­wie cze­re­zwy­czaj­ki, bol­sze­wic­kiej po­li­cji po­li­tycz­nej, wy­ro­ku­jąc kogo jesz­cze na­le­ży skró­cić o gło­wę, aby „wszy­scy byli rów­ni”. Ta azja­tyc­ka men­tal­ność była jak naj­bar­dziej na rękę czer­wo­nym cha­nom, któ­rzy swo­ją sto­li­cą (swo­im Bach­czy­sa­ra­jem) uczy­ni­li te­raz Mo­skwę, a pod­bi­te kra­je za­mie­rza­li prze­kształ­cić w ułu­sy rzą­dzo­ne z cen­tra­li twar­dą ręką współ­cze­snych Ta­mer­la­nów.

To Czyn­gis-chan, inny, wcze­śniej­szy mon­gol­ski zdo­byw­ca, jako pierw­szy wpro­wa­dził peł­ny ab­so­lu­tyzm w Ro­sji – za­uwa­żył ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk War­ren H. Car­roll4. Ro­syj­scy bol­sze­wi­cy po­szli jego śla­dem, nie zaś Pio­tra I, twór­cy im­pe­rium ca­rów, bo­wiem ten ży­wił es­ty­mę do Za­cho­du, a tam­ci – nie­na­wiść zro­dzo­ną z po­czu­cia jej ob­co­ści i nie­zro­zu­mie­nia.

 

Jak w wie­kach ubie­głych mu­zuł­mań­ski pół­księ­życ, tak dziś czer­wo­na gwiaz­da so­wiec­ka go­dłem jest po­tę­gi nio­są­cej za­gła­dę cy­wi­li­za­cji i kul­tu­rze świa­ta chrze­ści­jań­skie­go. I jak wów­czas, tak też dziś na­ro­dy i pań­stwa Eu­ro­py nie do­ro­sły do zro­zu­mie­nia na­glą­cej ko­niecz­no­ści so­li­dar­nej po­sta­wy i so­li­dar­ne­go dzia­ła­nia przed ob­li­czem groź­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa; za­miast tego krót­ko­wzrocz­ny ego­izm, któ­ry albo obo­jęt­nie pa­trzy na nie­szczę­ście są­sia­da, w na­dziei, że może coś na tem za­ro­bić, albo na­wet wcho­dzi w ukła­dy z wro­giem, głu­pio się łu­dząc, że dość jest chcieć po­ko­ju z nim, aby ten po­kój mieć

– pi­sał na po­cząt­ku trze­ciej de­ka­dy XX w. prof. Ma­rian Zdzie­chow­ski5.

W przed­dzień zwy­cię­skiej, jak są­dzo­no, ofen­sy­wy wojsk Tu­cha­czew­skie­go na War­sza­wę ko­mu­ni­ści (z Ro­sji, Fran­cji, Włoch, Nie­miec, Wiel­kiej Bry­ta­nii, Ho­lan­dii, z kra­jów skan­dy­naw­skich i in­nych kra­jów eu­ro­pej­skich, w tym rów­nież z Pol­ski, a tak­że spo­za Sta­re­go Kon­ty­nen­tu – z USA i z Ja­po­nii) uzna­li, że:

 

We wszyst­kich pra­wie kra­jach Eu­ro­py i Ame­ry­ki wal­ka kla­so­wa wcho­dzi w okres woj­ny do­mo­wej. W ta­kiej sy­tu­acji ko­mu­ni­ści nie mogą ży­wić za­ufa­nia do bur­żu­azyj­nej pra­wo­rząd­no­ści. Ich po­win­no­ścią jest two­rze­nie wszę­dzie rów­no­le­głe­go apa­ra­tu nie­le­gal­ne­go, któ­ry w de­cy­du­ją­cej chwi­li mógł­by po­móc par­tii w wy­peł­nie­niu jej obo­wiąz­ku wo­bec re­wo­lu­cji6.

 

De­le­ga­ci Ko­min­ter­nu z na­pię­ciem cze­ka­li na ko­lej­ne in­for­ma­cje na­pły­wa­ją­ce z fron­tu, śle­dząc z uwa­gą po­stę­py so­wiec­kich wojsk. Gri­go­rij Zi­no­wiew, bli­ski współ­pra­cow­nik Le­ni­na, prze­wod­ni­czą­cy Ko­mi­te­tu Wy­ko­naw­cze­go Ko­min­ter­nu, wspo­mi­nał:

 

W hal­lu kon­gre­su wi­sia­ła ol­brzy­mia mapa, na któ­rej ozna­cza­no co­dzien­nie ru­chy na­szych wojsk […]. Był to pew­ne­go ro­dza­ju sym­bol. Naj­wy­bit­niej­si przed­sta­wi­cie­le mię­dzy­na­ro­do­we­go pro­le­ta­ria­tu śle­dzi­li ze wstrzy­ma­nym od­de­chem i bi­ją­cym ser­cem każ­dy ruch na­szych ar­mii i wszy­scy zda­wa­li so­bie do­sko­na­le spra­wę, że je­śli cel woj­sko­wy po­sta­wio­ny przez na­szą ar­mię zo­sta­nie osią­gnię­ty, bę­dzie to ozna­cza­ło ol­brzy­mie przy­spie­sze­nie mię­dzy­na­ro­do­wej re­wo­lu­cji pro­le­ta­riac­kiej7.

 

W tym cza­sie, kie­dy krwa­we łuny pło­ną­cych ko­ścio­łów, dwor­ków zie­miań­skich, miesz­czań­skich ka­mie­nic pod­cho­dzi­ły pod sto­li­cę pań­stwa osa­mot­nio­ne­go w wal­ce z naj­bar­dziej za­ja­dłym wro­giem Za­cho­du, II Kon­gres III Mię­dzy­na­ro­dów­ki wy­dał ode­zwę, któ­ra gło­si­ła, że „za­da­nie pro­le­ta­ria­tu wszyst­kich kra­jów po­le­ga na tym, aby prze­szka­dzać rzą­dom An­glii, Fran­cji, Ame­ry­ki i Włoch w oka­zy­wa­niu przez nie po­mo­cy bia­łej Pol­sce”. W miej­scach, gdzie śro­do­wi­ska ka­pi­ta­li­stycz­ne nie ustą­pi­ły­by przed pro­te­sta­mi ro­bot­ni­ków, na­ka­za­no or­ga­ni­zo­wać straj­ki, a w ra­zie ko­niecz­no­ści – „sto­so­wać na­wet gwałt”.

O traf­no­ści osą­du cy­to­wa­ne­go wy­żej prof. Zdzie­chow­skie­go, któ­ry ob­na­ża krót­ko­wzrocz­ny ego­izm oby­wa­te­li Za­cho­du, świad­czą czy­ny tych­że. W lip­cu 1920 roku w wie­lu kra­jach Eu­ro­py od­by­wa­ły się straj­ki, ma­ją­ce na celu… wspar­cie idą­cych ze Wscho­du bar­ba­rzyń­ców spod czer­wo­nej gwiaz­dy. W sze­re­gu ośrod­ków prze­my­sło­wych Za­cho­du, w me­tro­po­liach i sto­li­cach Wiel­kiej Bry­ta­nii, Fran­cji, Cze­cho­sło­wa­cji, Nie­miec dzia­ła­ły ko­mi­te­ty po­mo­cy Ro­sji so­wiec­kiej. Po­wsta­wa­ły one z pod­usz­cze­nia ko­mu­ni­stycz­nych frak­cji par­tii so­cjal­de­mo­kra­tycz­nych. Mo­skwa fi­nan­so­wa­ła po­ta­jem­nie an­ty­pol­ską pro­pa­gan­dę pra­so­wą. Ak­cja była zor­ga­ni­zo­wa­na i ko­or­dy­no­wa­na przez Ko­min­tern. Wie­lu ro­bot­ni­ków, umie­jęt­nie in­dok­try­no­wa­nych przez lo­kal­nych ko­mu­ni­stów i ich ośrod­ki pro­pa­gan­do­we, uwie­rzy­ło, że idą­ca ze Wscho­du na­wał­ni­ca ob­da­rzy ich lep­szy­mi wa­run­ka­mi pra­cy i pła­cy, wol­no­ścią i po­czu­ciem sta­bi­li­za­cji ży­cio­wej. Niech tyl­ko upad­nie Pol­ska, ten ostat­ni ba­stion wstecz­nic­twa i bi­go­te­rii, ten – jak będą mó­wić póź­niej ko­mu­ni­ści – „po­kracz­ny bę­kart trak­ta­tu wer­sal­skie­go”.

W tych upal­nych (zwłasz­cza po­li­tycz­nie) dniach lata 1920 roku przez Eu­ro­pę bie­gło ha­sło: „Ręce precz od Ro­sji” oraz „Ani jed­ne­go na­bo­ju dla pań­skiej Pol­ski”. Cze­scy ko­le­ja­rze już w maju te­goż roku za­trzy­ma­li w Brze­cła­wiu fran­cu­skie trans­por­ty bro­ni dla „bia­łej Pol­ski”, a na po­cząt­ku lip­ca ogło­si­li strajk ge­ne­ral­ny na li­nii ko­le­jo­wej Bo­gu­min-Ko­szy­ce. Ak­cje straj­ko­we po­parł rząd Cze­cho­sło­wa­cji, ogła­sza­jąc 9 sierp­nia 1920 roku ści­słą neu­tral­ność w woj­nie pol­sko-so­wiec­kiej. Po­dob­ne sta­no­wi­sko przy­jął rów­nież rząd Nie­miec (25 lip­ca). W sierp­niu do­ke­rzy nie­miec­cy w Wol­nym Mie­ście Gdań­sku – je­dy­nym w po­wsta­łej sy­tu­acji po­łą­cze­niu Rze­czy­po­spo­li­tej ze świa­tem – od­mó­wi­li roz­ła­dun­ku stat­ków z po­mo­cą dla Pol­ski.

Tym­cza­sem w od­ra­dza­ją­cej się po 123 la­tach nie­wo­li Rze­czy­po­spo­li­tej wszel­kie pro­wo­ka­cje ze stro­ny ko­mu­ni­stów koń­czy­ły się nie­po­wo­dze­niem. „Wio­sną 1920 r. jed­no­dnio­wy strajk po­wszech­ny, zor­ga­ni­zo­wa­ny przez ak­tyw ko­mu­ni­stycz­ny na znak pro­te­stu prze­ciw­ko woj­nie z bol­sze­wic­ką Ro­sją, za­koń­czył się fia­skiem. Po­dob­ny los spo­tkał tak­że sze­reg in­nych lo­kal­nych wy­stą­pień za­po­cząt­ko­wa­nych przez ko­mu­ni­stów na prze­ło­mie maja i czerw­ca te­goż sa­me­go roku”, czy­ta­my na stro­nie JPil­sudz­ki.org8.

A tym­cza­sem „gę­sta za­sło­na utka­na z nie­świa­do­mych złu­dzeń i ce­lo­we­go fał­szu, z na­iw­nej nie­wie­dzy i bez­ce­lo­we­go kłam­stwa” za­kry­ła Ro­sję so­wiec­ką „przed wzro­kiem czło­wie­ka Za­cho­du”. Przy­to­czo­ne sło­wa wy­po­wie­dział Leon Ko­złow­ski. Zmar­ły w 1927 r., zra­zu ra­dy­kal­ny so­cja­li­sta, prze­by­wa­jąc w Ro­sji w okre­sie prze­wro­tu bol­sze­wic­kie­go, wy­le­czył się z idei so­cja­li­stycz­nych. „Wie­rzył […] w mi­sję kla­sy ro­bot­ni­czej, ale krwa­we i dzi­kie rzą­dy bol­sze­wic­kie prze­ko­na­ły go, że wszel­ki me­sja­nizm kla­so­wy jest rze­czą wy­stęp­ną w sa­mym ko­rze­niu swo­im” – pi­sa­no po jego śmier­ci, tłu­ma­cząc tym sa­mym po­wo­dy zwro­tu w po­glą­dach na tzw. ruch ro­bot­ni­czy.

Pierw­szy raz w dzie­jach naj­now­szych cy­wi­li­zo­wa­na Eu­ro­pa uj­rzy w ni­hi­li­stach – de­struk­to­rach war­to­ści wy­pra­co­wa­nych przez po­ko­le­nia wład­ców, ry­ce­rzy, krzy­żow­ców, kon­kwi­sta­do­rów, od­kryw­ców no­wych lą­dów, du­chow­nych, mo­ra­li­stów, in­te­lek­tu­ali­stów, ale też i lu­dzi rze­mio­sła, han­dlu i pra­cy na roli ła­ciń­skie­go Za­cho­du – swo­ich wy­baw­ców. Ex Orien­te lux, w cza­sie gdy Wschód re­pre­zen­tu­je sa­mo­gon­ny Me­fi­sto w le­ni­now­skiej kurt­ce, sta­je się oksy­mo­ro­nem. Jed­nak nie dla tych, któ­rzy – za­rów­no wów­czas, gdy bol­sze­wic­kie hor­dy an­ty­cy­wi­li­za­cji ni­czym trą­ba po­wietrz­na wy­mia­ta­ły z pol­skiej zie­mi lu­dzi i ich do­by­tek, po­zo­sta­wia­jąc za sobą zglisz­cza i sto­sy tru­pów, jak i w ko­lej­nych de­ka­dach – będą w so­wiec­kiej Ro­sji upa­try­wać Zie­mi Obie­ca­nej, na któ­rej urze­czy­wist­nia się za­sa­da spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej, nie wie­dząc, a cza­sa­mi po pro­stu, nie chcąc wie­dzieć, że jest to mi­raż, tym bar­dziej prze­ko­nu­ją­cy do sie­bie, im roz­le­glej­sza jest pust­ka, na któ­rej wy­ra­sta.

Ale nie po raz ostat­ni, bo­wiem ten „pierw­szy raz” za­po­cząt­ko­wał całą se­rię oso­bli­wych po­staw, po­glą­dów i dzia­łań oby­wa­te­li Za­cho­du – od pra­cow­ni­ków nie­wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych po pi­sa­rzy, ar­ty­stów, in­te­lek­tu­ali­stów, nie­ba­wem na­zwa­nych przez Le­ni­na czu­le „uży­tecz­ny­mi idio­ta­mi”. Zro­dził omam, ka­żą­cy wi­dzieć w straż­ni­kach „z twa­rzą Kał­mu­ka” no­wych wy­baw­ców Eu­ro­py upa­dłej na ko­la­na po Wiel­kiej Woj­nie. Spo­wo­do­wał wy­nu­rze­nie się na po­wierzch­nię ży­cia spo­łecz­ne­go i po­li­tycz­ne­go Eu­ro­py ca­łe­go tego kłę­bo­wi­ska głu­po­ty, na­iw­no­ści, pięk­no­du­cho­stwa lu­dzi sy­tych i zbyt ocię­ża­łych, aby za­dać so­bie trud po­waż­niej­szej re­flek­sji. Kłę­bo­wi­ska…? Żmi­jo­wi­ska ra­czej, któ­re tak bar­dzo za­cią­ży na dzie­jach świa­ta. Le­nin znów miał na to swo­je okre­śle­nie – „ka­pi­ta­li­ści sprze­da­dzą nam sznu­rek, na któ­rym ich po­wie­si­my”. Sznu­rek, a wła­ści­wie stryk nie­przy­tom­nych na­dziei na to, że może być coś słusz­niej­sze­go, bar­dziej roz­sąd­ne­go, umoż­li­wia­ją­ce­go lep­szy, wszech­stron­niej­szy roz­wój in­te­lek­tu­al­no-du­cho­wy niż sta­ra cy­wi­li­za­cja ła­ciń­ska. I nie „sprze­da­dzą”, a zło­żą w ofie­rze przed bro­da­ty­mi bo­ga­mi ko­mu­ni­zmu – Mark­sem i En­gel­sem. I przed ich wą­sa­tym naj­wyż­szym ka­pła­nem – Sta­li­nem.

I jesz­cze zło­żą te „pięk­ne dzie­ci strasz­nych miesz­czan”, tę la­to­rośl sy­tej bur­żu­azji, przed czer­wo­ny­mi ter­ro­ry­sta­mi – dań na­iw­nej uf­no­ści w to, że owo „lep­sze i słusz­niej­sze” może przy­być na wy­chu­dzo­nych szka­pach, w sło­mia­nych łap­ciach lub zgo­ła boso, wspo­ma­ga­ne ba­gne­tem, sza­blą i ta­czan­ką z ku­lo­mio­tem. Wprost z azja­tyc­kich ste­pów, z za­pa­dłych chu­to­rów, z nor miej­skiej żu­lii. Bo z ta­kich to za­ka­za­nych in­te­rio­rów, scho­rza­łych trze­wi by­łe­go im­pe­rium Ro­ma­no­wów, wy­peł­zła ta cała „pro­le­ta­riac­ka” ar­mia.

Jej opis po­zo­sta­wił na­ocz­ny świa­dek, pro­boszcz pa­ra­fii pw. Św. Idzie­go w Wy­szko­wie – ks. Wik­tor Miecz­kow­ski:

 

Nad­cią­gnę­ła i pie­cho­ta, któ­ra swo­im wy­glą­dem wzbu­dza­ła li­tość, gdyż więk­szość była boso lub w łap­ciach […]. Bo­leść ser­ca ści­ska­ła na wi­dok tej głod­nej i ob­dar­tej rze­szy […]. Ko­mi­sa­rze bol­sze­wic­cy, z któ­ry­mi dys­pu­to­wa­łem w róż­nych oko­licz­no­ściach, na ogół byli to zwy­czaj­ni afe­rzy­ści i wy­ko­le­jeń­cy ży­cio­wi, ja­kich czę­sto moż­na było spo­tkać w Ro­sji. Za­le­d­wie mała ich cząst­ka zna­ła Mark­sa i mo­gła coś kon­kret­ne­go po­wie­dzieć o idei bol­sze­wic­kiej […] Wy­sze­dłem na plac, by zo­ba­czyć wy­cho­dzą­ce puł­ki. Były one zde­kom­ple­to­wa­ne, za­le­d­wie po kil­ku­set lu­dzi li­czą­ce, ob­dar­te lub też w ko­bie­cej odzie­ży i ka­pe­lu­szach. Ar­ty­le­rii nie­wie­le, ale za to obo­zów bez liku, gdyż oprócz wła­snej pę­dzi­li przed sobą miej­sco­wą lud­ność, któ­ra pod pre­sją do­wo­zi­ła im amu­ni­cję.

 

Jak­żeż ina­czej wy­glą­da współ­cze­sna „ar­mia”, ta nie już spod zna­ku ko­mu­ni­stycz­nej gwiaz­dy, ale mu­zuł­mań­skie­go pół­księ­ży­ca, cią­gną­ca tym ra­zem z Sy­rii, Li­bii czy z roz­pa­lo­nych słoń­cem trze­wi Czar­ne­go Lądu. Wy­cho­dzą­ca z po­łu­dnia i po­łu­dnio­we­go-wscho­du Eu­ro­py na zie­mie ob­fi­te w so­cjał i za­miesz­ka­łe przez lu­dzi sy­tych i roz­bro­jo­nych mo­ral­nie po­lit-po­praw­no­ścią. Zbroj­na nie w sza­ble, na­haj­ki czy mau­ze­ry, a w te­le­fo­ny ko­mór­ko­we, smart­fo­ny, lap­to­py. Ubra­na nie w wa­cia­ki czy ukra­dzio­ny lub ścią­gnię­ty z tru­pów przy­jem­niej­szy dla oka przy­odzie­wek, ale mod­ne dre­sy, obu­wie. Kie­ro­wa­na i za­rzą­dza­na nie przez sieć iskró­wek, ale sys­tem An­dro­id. Choć pra­gnie­nia tych no­wych hord, z pu­styń Ara­bii i afry­kań­skich sa­wann, po­dob­ne – na­jeść się do syta, na­kraść, a resz­tę znisz­czyć. W miej­sce ładu i po­rząd­ku, jaki tu kwitł od stu­le­ci, wpro­wa­dzić anty cy­wi­li­za­cję. Uży­wać, a nie bu­do­wać. Brać wszyst­ko, nie da­jąc w za­mian nic.

Ks. Miecz­kow­ski – jak pi­sze Pa­weł Ci­choc­ki na stro­nie jpil­sudz­ki.org:

 

w swych wspo­mnie­niach nad­mie­niał rów­nież o pla­nach so­wiec­kie­go do­wódz­twa, któ­re aby za­chę­cić żoł­nie­rzy do dal­szej wal­ki, prze­wi­dy­wa­ło dwu­dnio­wą gra­bież War­sza­wy po jej zdo­by­ciu. Na tę oko­licz­ność wie­lu czer­wo­no­ar­mi­stów po­sia­da­ło już szcze­gó­ło­we pla­ny mia­sta z za­zna­czo­ny­mi in­sty­tu­cja­mi uży­tecz­no­ści pu­blicz­nej, przed­się­bior­stwa­mi oraz skle­pa­mi, gdzie mia­ły znaj­do­wać się bo­gac­twa i kosz­tow­no­ści9.

 

Jak w prak­ty­ce mia­ła wy­glą­dać dzia­łal­ność „apa­ra­tu” po­moc­ni­cze­go – wspo­mnia­ne­go w do­ku­men­cie za­ty­tu­ło­wa­nym 21 wa­run­ków przy­ję­cia do Mię­dzy­na­ro­dów­ki Ko­mu­ni­stycz­nej, uchwa­lo­ne­go la­tem 1920 r. na II Kon­gre­sie III Mię­dzy­na­ro­dów­ki – w „wy­peł­nie­niu obo­wiąz­ku wo­bec re­wo­lu­cji”, po­ka­za­ła krót­ko­trwa­ła, na na­sze i Eu­ro­py szczę­ście, hi­sto­ria Tym­cza­so­we­go Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go Pol­ski (Po­lrew­ko­mu).

Po­lrew­kom utwo­rzo­ny zo­stał 23 lip­ca 1920 w Smo­leń­sku przez Ro­syj­ską Par­tię Ko­mu­ni­stycz­ną (bol­sze­wi­ków) w wy­ni­ku prze­kształ­ce­nia Biu­ra Pol­skie­go przy Ko­mi­te­cie Cen­tral­nym par­tii bol­sze­wic­kiej. Biu­ro skła­da­ło się z dzia­ła­czy ko­mu­ni­stycz­nych z te­re­nów Pol­ski, prze­by­wa­ją­cych wów­czas w So­wie­tach. Tym­cza­so­wy Ko­mi­tet Re­wo­lu­cyj­ny Pol­ski dzia­łał pod prze­wod­nic­twem Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go, a w jego skład wcho­dzi­li: Fe­liks Kohn, Edward Próch­niak, Fe­liks Dzier­żyń­ski oraz Jó­zef Unsz­licht. Gru­pa ta wraz z jesz­cze kil­ku­dzie­się­ciu oso­ba­mi, rów­nie jak wy­mie­nio­ne wy­żej na­zwi­ska prze­zna­czo­ny­mi do wła­dzy w Pol­sce, prze­miesz­cza­ła się w po­cią­gu pan­cer­nym za fron­tem na­cie­ra­ją­cej Ar­mii Czer­wo­nej.

Pierw­szy do Bia­łe­go­sto­ku za­ję­te­go przez bol­sze­wi­ków trzy dni wcze­śniej do­tarł w nocy z 1 na 2 sierp­nia Ju­lian Mar­chlew­ski, któ­ry na zor­ga­ni­zo­wa­nym na­pręd­ce wie­cu po­in­for­mo­wał ze­bra­nych miesz­kań­ców mia­sta o po­wsta­niu Tym­cza­so­we­go Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go Pol­ski oraz o uchwa­lo­nym wła­śnie ma­ni­fe­ście, wzy­wa­jąc jed­no­cze­śnie ro­bot­ni­ków, by ci wspar­li czyn­nie nową wła­dzę. Dla­cze­go Bia­ły­stok stał się „sto­li­cą” ma­ją­ce­go po­wstać pierw­sze­go na zie­miach pol­skich bol­sze­wic­kie­go two­ru? Było to bo­wiem naj­więk­sze mia­sto zdo­by­te przez czer­wo­no­ar­mi­stów, ja­kie w tym cza­sie znaj­do­wa­ło się za tzw. li­nią Cur­zo­na.

Czym dla ciał „bia­łych Po­la­ków” były ba­gne­ty, tym dla ich umy­słów i dusz mia­ła być pro­pa­gan­da. Na­le­ży to bar­dzo moc­no pod­kre­ślić – mark­si­ści za­wsze dzia­ła­li dwu­to­ro­wo. I o ile z ba­gne­tów i ter­ro­ru, jako środ­ków swo­je­go pod­bo­ju świa­ta, z cza­sem mu­sie­li zre­zy­gno­wać, z pro­pa­gan­dy, tj. plu­cia lu­dziom w du­sze, nie zre­zy­gno­wa­li ni­g­dy. A na­wet od pew­ne­go mo­men­tu uczy­ni­li z niej głów­ne na­rzę­dzie, za po­mo­cą któ­re­go chcie­li na­rzu­cić swo­ją wi­zję rze­czy­wi­sto­ści. Bę­dzie o tym mowa w ko­lej­nych roz­dzia­łach książ­ki.

Jak słusz­nie pi­sał Pa­weł Ci­choc­ki:

 

Ana­li­zu­jąc treść pro­gra­mu za­war­te­go w ode­zwie [ma­ni­fe­ście, o któ­rym mó­wił Mar­chlew­ski na wspo­mnia­nym wie­cu w Bia­łym­sto­ku – R.K], nie spo­sób oprzeć się wra­że­niu, że ma on je­dy­nie wy­dźwięk pro­pa­gan­do­wy, o ty­po­wo po­pu­li­stycz­nym za­bar­wie­niu, gdzie re­wo­lu­cyj­ne ha­sła mie­sza­ją się z czy­stą de­ma­go­gią. Wy­czy­tać w nim m.in. moż­na, iż Pol­ska Par­tia So­cja­li­stycz­na jest zdraj­czy­nią spra­wy ro­bot­ni­czej, a ko­ja­rzo­ny z jej śro­do­wi­skiem J. Pił­sud­ski stwo­rzył Le­gio­ny, któ­re za­miast wal­czyć o wol­ność ludu, wspo­ma­ga­ły opraw­cę Po­la­ków – ce­sa­rza Wil­hel­ma. We­dle in­nych słów ma­ni­fe­stu pań­stwo pol­skie, po wiel­kiej woj­nie, uzy­ska­ło nie­pod­le­głość od An­glii i Fran­cji pod wa­run­kiem przy­ję­cia na sie­bie roli żan­dar­ma Eu­ro­py, tłu­mią­ce­go wszel­kie za­rze­wia re­wo­lu­cji pro­le­ta­riac­kiej.

 

Na sa­mym koń­cu ode­zwy Po­lrew­kom, jako rząd tym­cza­so­wy, ogła­szał:

 

Fa­bry­ki i ko­pal­nie na­le­ży wy­drzeć z rąk ka­pi­ta­li­stów i spe­ku­lan­tów – pa­ska­rzy. Prze­cho­dzą one na wła­sność na­ro­du i za­rząd ich obej­mą Ko­mi­te­ty Ro­bot­ni­cze. Fol­war­ki i lasy rów­nież prze­cho­dzą na wła­sność i pod za­rząd na­ro­du. Ob­szar­ni­ków trze­ba po­wy­pę­dzać, a za­rzą­dzać fol­war­ka­mi będą Ko­mi­te­ty Pa­rob­czań­skie. Zie­mia wło­ścian-pra­cow­ni­ków po­zo­sta­je nie­ty­kal­na. […] Gdy w ca­łej Pol­sce zo­sta­nie zwa­lo­ny rząd krwa­wy, któ­ry wtrą­cił kraj w woj­nę zbrod­ni­czą – zjazd de­le­ga­tów ludu ro­bo­cze­go miast i wsi utwo­rzy Pol­ską So­cja­li­stycz­ną Re­pu­bli­kę Rad. […] Ar­mia Czer­wo­na, oży­wio­na uczu­ciem bra­ter­stwa ro­bot­ni­cze­go, po­mo­że Wam. Współ­dzia­łaj­my więc z nią wszyst­ki­mi si­ła­mi. […] Uzbra­jaj­cie się spiesz­nie dla obro­ny zdo­by­tej wol­no­ści!

 

Treść ma­ni­fe­stu nie była je­dy­nym za­gra­niem pro­pa­gan­do­wym. Jego ogło­sze­niu to­wa­rzy­szy­ły też inne dzia­ła­nia in­dok­try­na­cyj­ne:

 

W ce­lach agi­ta­cyj­nych wy­ko­rzy­sty­wa­no przede wszyst­kim dru­ko­wa­ne w ol­brzy­mich ilo­ściach bro­szu­ry, pla­ka­ty, pi­sma oraz ulot­ki – do­cie­ra­ją­ce za­rów­no do Po­la­ków, jak i do żoł­nie­rzy wal­czą­cych w sze­re­gach Ar­mii Czer­wo­nej. Nie­odzow­ne w sze­rze­niu re­wo­lu­cyj­nych ha­seł sta­ły się tak­że mi­tyn­gi, przed­sta­wie­nia oraz kon­cer­ty. W ma­te­ria­łach opra­co­wy­wa­nych i kol­por­to­wa­nych przez bol­sze­wi­ków, za­zwy­czaj pod­kre­śla­no przy­ja­zne za­mia­ry wo­bec pol­skie­go pro­le­ta­ria­tu, nie­na­wiść re­zer­wu­jąc wy­łącz­nie dla bur­żu­azji, ka­pi­ta­li­stów, ob­szar­ni­ków i pol­skich pa­nów10.

 

Oprócz pro­gra­mu rol­ne­go, w któ­rym za­pew­nia­no, że „dzie­dzi­ce zo­sta­ją wy­pę­dze­ni”, a zie­mia “sta­no­wi od­tąd wła­sność ludu”, TKRP opra­co­wał i wy­dał de­kla­ra­cję o wol­no­ści su­mie­nia. Usta­no­wio­no też try­bu­na­ły re­wo­lu­cyj­ne, by­naj­mniej nie po to, aby tej wol­no­ści su­mie­nia bro­nić, o czym nie­ba­wem prze­ko­na­li się miesz­kań­cy ob­sza­rów za­ję­tych przez ko­mu­ni­stów: Pod­la­sia i czę­ści Ma­zow­sza. Ro­man Łą­gwa sta­nął na cze­le for­ma­cji woj­sko­wej, na­zwa­nej Pol­ską Ar­mią Czer­wo­ną, ma­ją­cej wspie­rać so­wie­tów w znie­wa­la­niu kra­ju. Do 2. Bia­ło­stoc­kie­go Puł­ku Strzel­ców zgło­si­ło się za­le­d­wie 70 osób, a li­czeb­ność ca­łej PAC wy­nio­sła 176 ochot­ni­ków. Na wieść o tym, że woj­ska bol­sze­wic­kie pod­cho­dzą pod War­sza­wę, kie­row­nic­two TKRP (Mar­chlew­ski, Dzier­żyń­ski i Kohn) przy­je­cha­ło do Wy­szko­wa, aby wraz z Ar­mią Czer­wo­ną wkro­czyć do sto­li­cy. Po­zo­sta­li człon­ko­wie Ko­mi­te­tu, w tym Próch­niak, prze­by­wa­li na­dal w Bia­łym­sto­ku11.

Pol­ska wro­gość, obrzy­dze­nie wręcz, do no­wych, „świa­tłych” i ja­ko­by po­stę­po­wych praw i za­sad za­sko­czy­ła sa­mych ko­mu­ni­stów oraz wszyst­kie „po­stę­po­we siły” w Eu­ro­pie i świe­cie. Że nie chciał ich po­sia­dacz, dzie­dzic, ka­mie­nicz­nik czy po­ten­tat prze­my­sło­wy, to było rze­czą oczy­wi­stą, ale nie pra­gnął ich rów­nież pro­le­ta­riusz pol­ski, ro­bot­nik rol­ny, pa­ro­bek dwor­ski, gnież­dżą­ca się w czwo­ra­kach bie­do­ta wiej­ska. A prze­cież był to bol­sze­wic­ki tar­get, do któ­re­go kie­ro­wa­no pro­pa­gan­dę peł­ną re­sen­ty­men­tów wo­bec tych, co mają, z któ­re­go też re­kru­to­wa­ła się ar­mia zbi­rów, na­jeż­dża­ją­ca pol­ską zie­mię. Nie mógł się temu na­dzi­wić rów­nież so­cja­li­sta Ste­fan Że­rom­ski:

 

I oto te­raz na ostrzu ba­gne­tu Chiń­czy­ka, w świ­ście na­haj­ki Ko­za­ka, wśród tur­ko­tu ku­lo­mio­tów, na­sta­wio­nych przez Ło­ty­sza prze­ciw­ko nie­win­nej, naj­zac­niej­szej w Pol­sce krwi, prze­ciw­ko krwi mło­dzień­czej, mia­ło się nam ob­ja­wiać nowe pra­wo, na­rzu­co­ne z ze­wnątrz, pra­wo wyż­sze, głęb­sze i spra­wie­dliw­sze, niż na­sze. Stał mię­dzy nami i tem woj­skiem z ze­wnątrz przy­cho­dzą­cem wie­lo­mi­lio­no­wy bez­rol­ny i bez­dom­ny lud i miał mię­dzy oj­czy­zną i przy­chod­nia­mi wy­bie­rać. O, Po­la­cy! Niech wa­sze ręce skła­da­ją się do mo­dli­twy, al­bo­wiem ci bez­rol­ni i bez­dom­ni Pol­skę wy­bra­li. To nic, że tam i sam ten i ów po­szedł z roz­pa­czy za wro­giem. Cały bo­wiem lud pol­ski po­szedł w bój za oj­czy­znę. Opa­sa­li się pa­sem żoł­nier­skim nę­dza­rze, któ­rzy na wła­sność w oj­czyź­nie mają tyl­ko grób, i z mę­stwem, na któ­re­go wi­dok onie­miał z za­chwy­tu świat, ude­rzy­li w woj­ska na­jeźdź­ców. Od krań­ca zie­mi pol­skiej do dru­gie­go krań­ca, gdzie­kol­wiek brzmi na­sza mowa, je­den się pod­niósł krzyk: niech żyje oj­czy­zna!

 

Mar­chlew­ski, Kohn i Dzier­żyń­ski przez kil­ka­na­ście go­dzin prze­by­wa­li na ple­ba­nii w Wy­szko­wie, zło­żyw­szy 15 sierp­nia nie­spo­dzie­wa­ną „wi­zy­tę” ks. pro­bosz­czo­wi Wik­to­ro­wi Miecz­kow­skie­mu, pod­czas któ­rej dys­ku­to­wa­li z nim o nad­cho­dzą­cej przy­szło­ści. Ksiądz ka­no­nik przed­sta­wił póź­niej ob­raz tej roz­mo­wy: „Wi­dzia­łem, że miny ich były po­waż­ne i ze mną nad­zwy­czaj swo­bod­nie dys­ku­to­wa­li, nie zdra­dza­jąc się, że jadą do War­sza­wy. Przy­kro mi było, że lu­dzie tak in­te­li­gent­ni po­więk­sza­ją licz­bę zdraj­ców Oj­czy­zny, być może jako fa­na­ty­cy obłę­du bol­sze­wic­kie­go”.

Na­stęp­ne­go dnia „wi­zy­ta­to­rzy”, na wieść o od­wro­cie Ar­mii Czer­wo­nej spod War­sza­wy, wsie­dli do au­to­mo­bi­lu i za­miast (jak byli jesz­cze dzień wcze­śniej prze­ko­na­ni) do za­ję­tej przez bol­sze­wi­ków sto­li­cy, uda­li się spiesz­nie w prze­ciw­ną stro­nę – do Bia­łe­go­sto­ku. A wraz z nimi po­cią­gnę­ły nie­do­bit­ki ar­mii Tu­cha­czew­skie­go. „Ode­tchną­łem, gdy ich auto po­mknę­ło w stro­nę Bia­łe­go­sto­ku” – pi­sał ks. Miecz­kow­ski, mi­mo­wol­ny go­spo­darz „bie­sów re­wo­lu­cji”. Sieć rew­ko­mów ule­gła roz­pa­do­wi, spon­ta­nicz­nie za­czę­ły po­wsta­wać od­dzia­ły par­ty­zanc­kie, któ­re na­pa­da­ły i nę­ka­ły Ar­mię Czer­wo­ną.

Do ran­gi sym­bo­lu, do­wo­dzą­ce­go słusz­no­ści stwier­dze­nia, że ko­mu­ni­ści po­słu­gi­wa­li się sło­wem pro­pa­gan­dy jak ba­gne­tem, a gdy tego już nie sta­ło, uży­wa­li pro­pa­gan­dy w miej­sce ba­gne­tu, ura­sta fakt, że jak za­uwa­żył Prze­my­sław Sie­ra­dzan:

 

Choć sta­ło się oczy­wi­ste, że dni bia­ło­stoc­kie­go ko­mi­te­tu są już po­li­czo­ne, ar­ty­ku­ły ofi­cjal­ne­go or­ga­nu TKRP na­dal utrzy­ma­ne są w to­nie trium­fa­li­stycz­nym. Przy­kła­dem może być ar­ty­kuł Dwa świa­ty, w któ­rym Fe­liks Kon pi­sze: Sta­ry świat gi­nie, ale ro­dzi się nowy, wiel­ki, po­tęż­ny, w tym świe­cie praw­dzi­wie nie­pod­le­gła Pol­ska So­cja­li­stycz­na Re­pu­bli­ka Rad po­cze­sne zaj­mie sta­no­wi­sko12.

 

Kon za­pew­niał tak czy­tel­ni­ków „Goń­ca Czer­wo­ne­go” kil­ka dni po po­gro­mie, ja­kie­go do­świad­czy­ła Ar­mia Czer­wo­na 15 sierp­nia 1920 r.

Ste­fan Że­rom­ski, któ­ry przy­był na ple­ba­nię kil­ka dni póź­niej, do­sko­na­le opi­sał, kim byli owi trzej „go­ście”, któ­rzy go po­prze­dzi­li, w słyn­nym opo­wia­da­niu-re­por­ta­żu Na pro­bo­stwie w Wy­szko­wie:

 

Któż to byli ci trzej go­ście, któ­rzy w tych izbach mie­ni­li się rzą­dem pol­skim? Czy ich lud pol­ski wy­brał, czy ich kto­kol­wiek na tej zie­mi mia­no­wał? Lud pol­ski czy na­ród pol­ski, tak ro­zu­mia­ny, jak to jest w ich zwy­cza­ju, nie na­zna­czał żad­ne­go z nich na god­ność, któ­rą so­bie wy­bra­li. Na­zna­cze­ni zo­sta­li przez ko­goś zwyż­sza, w ob­cym kra­ju, w swym ze­spo­le, w swej par­tii. Jako ta­kich moż­na by ich na­zy­wać tyl­ko ko­mi­sa­rza­mi w zna­cze­niu, ja­kie­go ten wy­raz na­brał w opi­nii lu­do­wej pol­skiej pod­czas dłu­go­let­niej dzia­łal­no­ści ko­mi­sa­rzy po kre­stjań­skim die­łam, za po­przed­niej in­wa­zji ca­rów mo­skiew­skich na zie­mię pol­ską. I tam­ci sta­wa­li prze­cie w obro­nie ludu pol­skie­go wo­bec uci­sku szlach­ty. Tam­ci tak­że opie­ra­li po­moc swo­ją dla chło­pów pol­skich na nie­prze­li­czo­nej ilo­ści ba­gne­tów. Jed­na tyl­ko róż­ni­ca: tam­ci ko­mi­sa­rze nie byli z na­sze­go rodu. Krew pol­ska nie pły­nę­ła w ich ży­łach. Ci ro­da­cy dla po­par­cia swej wła­dzy przy­pro­wa­dzi­li na na­sze pola, na nędz­ne mia­stecz­ka, na dwo­ry i cha­łu­py po­sie­dzi­cie­li, na mia­sta przy­wa­lo­ne bru­dem i zdru­zgo­ta­ne ty­lo­let­nią woj­ną – obcą ar­mię, masę, zło­żo­ną z lu­dzi ciem­nych, zgłod­nia­łych, żąd­nych ob­ło­wie­nia się i soł­dac­kiej roz­pu­sty.

 

Trzy ty­go­dnie rzą­dów Tym­cza­so­we­go Ko­mi­te­tu Re­wo­lu­cyj­ne­go Pol­ski po­zo­sta­wi­ły po so­bie krwa­wy ślad. Wspo­mnia­ne try­bu­na­ły re­wo­lu­cyj­ne ści­ga­ły i za­bi­ja­ły prze­ciw­ni­ków wła­dzy so­wiec­kiej. W or­ga­ni­zo­wa­niu ter­ro­ru od­zna­czy­li się szcze­gól­nie Ro­mu­ald Mu­kle­wicz i Adam Ka­czo­row­ski (Sła­wiń­ski). We­dług kra­kow­skie­go dzien­ni­ka „Czas” przez cały okres dzia­łal­no­ści Po­lrew­ko­mu cze­ki­ści roz­strze­la­li w Bia­łym­sto­ku 16 osób, w tym: pre­zy­den­ta mia­sta Szy­mań­skie­go, pre­ze­sa za­rzą­du Fi­li­po­wi­cza oraz en­dec­kich rad­nych Sie­masz­kę i Gliń­skie­go13. Był to swo­isty „mord sym­bo­licz­ny”, bo­wiem w gru­pie za­bi­tych mie­ścił się prze­krój lo­kal­nej spo­łecz­no­ści: trzech zie­mian, trzech funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji, trzech ofi­ce­rów, je­den związ­ko­wiec, pro­boszcz, ku­piec ży­dow­ski i ksią­żę ta­tar­ski oraz trzy inne oso­by.

Spi­ra­la ter­ro­ru roz­krę­ca­ła się na do­bre, a wła­ści­wie – na złe, na kosz­mar­ne. Co po­tra­fi­li cze­ki­ści, któ­rym sze­fo­wał obec­ny zra­zu w Bia­łym­sto­ku, a póź­niej w Wy­szko­wie Fe­liks Dzier­żyń­ski – no­szą­cy bu­dzą­cy gro­zę przy­do­mek „Krwa­wy Fe­liks”, na zmia­nę z dwo­ma in­ny­mi: „Że­la­zny Fe­liks” i „Czer­wo­ny Kat” – po­ka­za­ły dwa pierw­sze lata ich dzia­łal­no­ści. Geo­r­ge Leg­gett pi­sał, że w la­tach 1918-1920 Cze­ka za­bi­ła przy­naj­mniej 140 tys. lu­dzi, a więc – „sie­dem razy tyle, ile wy­no­si­ła licz­ba za­bi­tych przez rząd ca­ra­tu w cią­gu ca­łe­go wie­ku przed re­wo­lu­cją!”. Na­le­ży do­dać, że jest to wskaź­nik uwzględ­nia­ją­cy je­dy­nie eg­ze­ku­cje, na­to­miast po­mi­ja nie­zli­czo­ne ofia­ry wię­zień i tor­tur. Praw­dzi­wa licz­ba ofiar może wy­no­sić po­nad mi­lion ist­nień14.

Ri­chard Pi­pes, ame­ry­kań­ski hi­sto­ryk i so­wie­to­log po­cho­dze­nia pol­sko-ży­dow­skie­go, do­wo­dził, że w kwiet­niu 1919 r., z in­spi­ra­cji Dzier­żyń­skie­go i za zgo­dą Le­ni­na, rząd so­wiec­ki wy­dał roz­kaz za­ło­że­nia sie­ci obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, co naj­mniej po jed­nym na każ­dą gu­ber­nię, two­rząc w ten spo­sób za­czyn pod bu­do­wę sys­te­mu obo­zów, zna­ne­go póź­niej jako GU­Łag. Po­mysł czer­wo­nych to­ta­li­stów w Ro­sji przej­mie i „twór­czo” roz­wi­nie to­ta­li­ta­ryzm bru­nat­ny w Niem­czech, któ­re­go wo­dzem był Adolf Hi­tler. Do 1923 r. wła­dza ra­dziec­ka zbu­do­wa­ła 315 obo­zów15. Do ta­kich to „atrak­cji” spiesz­no było oby­wa­te­lom państw Za­cho­du. A fakt, że wie­lu z nich nie mia­ło po­ję­cia, co się w tym cza­sie w Kra­ju Rad dzia­ło, sta­no­wi czyn­nik dru­go­rzęd­ny. Bo­wiem ko­lej­ne lata ist­nie­nia Czer­wo­ne­go Ca­ra­tu i na­pły­wa­ją­ce stam­tąd co­raz szer­szym stru­mie­niem in­for­ma­cje nie zdo­ła­ły wy­ga­sić sym­pa­tii do ko­mu­ni­zmu nie tyl­ko tych, ale też na­stęp­nych po­ko­leń miesz­kań­ców Wol­ne­go Świa­ta, a wy­da­rze­nia z lat 60. XX stu­le­cia oraz ogrom­ne suk­ce­sy mark­si­zmu, w wer­sji kul­tu­ro­wej, będą tego smęt­nym do­wo­dem.

Woj­sko pol­skie, wspar­te przez miej­sco­wą lud­ność, zdo­by­ło Bia­ły­stok 22 sierp­nia. Tym­cza­so­wy Ko­mi­tet Re­wo­lu­cyj­ny Pol­ski w po­śpie­chu opu­ścił mia­sto, ucie­ka­jąc tam, skąd przy­szedł – do Ro­sji.

Wkrót­ce za­prze­stał dzia­łal­no­ści, a jego człon­ko­wie zo­sta­li przy­dzie­le­ni do szta­bów fron­to­wych lub obo­zów je­niec­kich w celu bez­sku­tecz­ne­go, jak się oka­za­ło, wer­bo­wa­nia ochot­ni­ków do Pol­skiej Ar­mii Czer­wo­nej. Po so­wie­tach zo­sta­ły upior­ne wspo­mnie­nia, nad któ­rych za­tar­ciem tru­dzi­ła się póź­niej, całe szczę­ście nie dość sku­tecz­nie, pe­ere­low­ska pro­pa­gan­da; w tym hi­sto­ry­cy, na­dal po­zo­sta­ją­cy – rów­nież po prze­mia­nach po­cząt­ku lat 90. XX stu­le­cia – men­to­ra­mi i wy­cho­waw­ca­mi no­wych po­ko­leń ba­da­czy i na­uczy­cie­li. Stąd do dnia dzi­siej­sze­go, wśród czę­ści Po­la­ków, któ­rzy bez­czel­nie sami sie­bie na­zy­wa­ją „eli­tą”, wciąż ist­nie­ją cho­re in­kli­na­cje do mark­si­zmu i ta­kież sen­ty­men­ty do Pe­ere­lu.

 

Na od­głos strza­łów roz­le­ga­ją­cych się za Bu­giem dr Ju­lian Mar­chlew­ski, jego ko­le­ga Fe­liks Dzier­żyń­ski, po­ma­za­ny od stóp do głów krwią ludz­ką, i sza­now­ny we­te­ran so­cja­li­zmu Fe­liks Kohn – dali dra­pa­ka z Wy­szko­wa. Po­zo­stał po nich tyl­ko wiel­ki swąd spa­lo­nej ben­zy­ny, tro­cha cu­kru oraz wspo­mnie­nie dys­kur­sów, pro­wa­dzo­nych przy sto­le i pod ja­bło­nia­mi cie­ni­ste­go sadu. Przed wy­jaz­dem dr Jul­jan Mar­chlew­ski po­wta­rzał raz wraz me­lan­cho­lij­nie:

«Mia­łeś, chło­pie, zło­ty róg,

Mia­łeś, chło­pie, czap­kę z piór…

Zo­stał ci się ino sznur»…

Jak w wie­lu in­nych rze­czach, tak i tu­taj, nie­do­szły wład­ca my­lił się za­sad­ni­czo. Zło­te­go rogu Pol­ski, wca­le w ręku nie trzy­mał. Czap­ka kra­kow­ska rów­nież mu nie przy­stoi. Je­że­li jaki strój, to już chy­ba okrą­gła, ak­sa­mit­na cza­pecz­ka mo­skiew­ska, ob­sta­wio­na wo­ko­ło pa­wie­mi pió­ra­mi prę­dzej mu bę­dzie pa­so­wa­ła. Tę już do koń­ca ży­cia no­sić mu wy­pad­nie. Na­wet do bied­ne­go sznu­ra od pol­skie­go zło­te­go rogu nie ma pra­wa ten na­jeźdź­ca. Kto na zie­mię oj­czy­stą, cho­ciaż­by grzesz­ną i złą, wro­ga od­wiecz­ne­go na­pro­wa­dził, zdep­tał ją, stra­to­wał, splą­dro­wał, spa­lił, złu­pił rę­ko­ma cu­dzo­ziem­skie­go żoł­dac­twa, ten się wy­zuł z oj­czy­zny. Nie może ona być dla nie­go już ni­g­dy do­mem, ni miej­scem spo­czyn­ku. Na zie­mi pol­skiej nie ma dla tych lu­dzi już ani tyle miej­sca, ile zaj­mą sto­py czło­wie­ka, ani tyle, ile zaj­mie mo­gi­ła16.

 

A jed­nak, mimo słów Ste­fa­na Że­rom­skie­go, dla ta­kich lu­dzi, któ­rzy po­ja­wią się po­now­nie po dwu­dzie­stu la­tach z Ar­mią Czer­wo­ną, zna­la­zło się nie tyl­ko miej­sce i dom, ale zna­la­zła się też i wła­dza, i god­no­ści, ty­tu­ły i pie­nią­dze. Rzą­dzi­li oni, a póź­niej ich dzie­ci, wnu­ki. A dziś wła­da­ją nami ich du­cho­wi spad­ko­bier­cy, „we­wnętrz­ni Mo­ska­le” – jak na­zwał ten typ Po­la­ków po­eta i pi­sarz Ja­ro­sław Rym­kie­wicz.

Do­świad­cze­nie ko­mu­ni­zmu (choć jego marę od­go­ni­ła pol­ska sza­bla znad Wi­sły) oraz po­nu­ra i groź­na obec­ność tego sys­te­mu za kru­chym kor­do­nem gra­nicz­nym, przez któ­ry co i rusz prze­ni­ka­ła so­wiec­ka agen­tu­ra, ro­dzi­ły w wie­lu pi­sa­rzach, my­śli­cie­lach, za­uro­czo­nych pol­sko­ścią i jej dzie­ja­mi przed­mu­rza cy­wi­li­zo­wa­ne­go świa­ta, my­śli escha­to­lo­gicz­ne, pro­roc­kie, traf­nie (nie­ste­ty) prze­wi­du­ją­ce co bę­dzie da­lej, tak z Pol­ską, jak z Eu­ro­pą i świa­tem. Ma­rian Zdzie­chow­ski pi­sał wów­czas: „Sto­imy w ob­li­czu koń­ca hi­sto­rii. Dzień każ­dy świad­czy o za­stra­sza­ją­cych po­stę­pach dżu­my mo­ral­nej, któ­ra od Ro­sji so­wiec­kiej pę­dząc, za­gar­nia wszyst­kie kra­je, wże­ra się w or­ga­ni­zmy wszyst­kich na­ro­dów, wszę­dzie pro­ce­sy roz­kła­do­we wsz­czy­na, w od­mę­tach zgni­li­zny i zdzi­cze­nia po­grą­ża”. A w tym cza­sie no­wo­twór bol­sze­wi­zmu nisz­czył, zdro­we do tej pory, ka­to­lic­kie kra­je Mek­sy­ku i Hisz­pa­nii. Sta­wał się co­raz bar­dziej po­pu­lar­ny na Za­cho­dzie Eu­ro­py.

 

Pa­trząc na to, myśl na­stra­ja się escha­to­lo­gicz­nie. Na­le­żę do tych, zda­je się nie­licz­nych, któ­rzy bar­dzo wy­raź­nie sły­szą huk nad­cho­dzą­cej na­wał­ni­cy, o któ­rej po­wie­dzia­no, że przyj­dą dnie uci­sku, ja­kie nie były od po­cząt­ku stwo­rze­nia, po­wsta­nie na­ród prze­ciw na­ro­do­wi, kró­le­stwo prze­ciw kró­le­stwu, na­stą­pi obrzy­dli­wość spu­sto­sze­nia i lu­dzie schnąć będą ze stra­chu, a gdy uj­rzy­cie to wszyst­ko, wiedz­cie, iż Pan bli­sko jest, we drzwiach [Mat. 24:33]17.

 

I jesz­cze inne spo­strze­że­nie Zdzie­chow­skie­go u pro­gu woj­ny, któ­ra w swym okru­cień­stwie sta­rać się bę­dzie do­rów­nać zdzi­cze­niu i be­stial­stwu re­wo­lu­cji bol­sze­wic­kiej: tra­gicz­nie bez­myśl­na Eu­ro­pa, ule­gł­szy hip­no­zie bol­sze­wic­kie­go okru­cień­stwa, wzię­ła je za ob­jaw siły prze­twa­rza­ją­cej świat; na­wet lu­dzie z su­mie­niem, jak Ro­ma­in Rol­land, za­głu­szy­li su­mie­nia swo­je i słu­żą bol­sze­wi­kom. Gdzie zaś, jak w Niem­czech, wy­stą­pio­no do wal­ki z nimi, in­nych me­tod jak bol­sze­wic­kie nie wy­na­le­zio­no”. Stąd już bli­sko do kon­klu­zji, któ­rej traf­ność jesz­cze nie raz bę­dzie­my wspo­mi­nać:

 

Sło­wem, bol­sze­wi­zu­je się świat. Eu­ro­pa i wraz z nią Pol­ska za­pa­da­ją w bło­to upad­ku mo­ral­ne­go. Czło­wiek wy­zu­ty z in­dy­wi­du­al­no­ści i su­mie­nia, z men­tal­no­ścią szpie­ga, z du­szą kata, a pod­da­ny dys­cy­pli­nie ka­tor­gi [Lo­uis Ber­trand] zo­sta­je uzna­ny, zgod­nie z ewan­ge­lią so­wiec­ką, za ide­ał czło­wie­ka i wzór dla cza­sów na­szych, a pro­pa­gan­dzie no­we­go ide­ału w roz­ma­itych jego po­sta­ciach, sto­sow­nie do miej­sca i śro­do­wi­ska, ogół spo­łe­czeń­stwa na­sze­go przy­pa­tru­je się z życz­li­wą neu­tral­no­ścią18.

 

Mark­sizm, nie­za­leż­nie czy w sier­mięż­nej jesz­cze, bol­sze­wic­kiej wer­sji, czy w z lek­ka przy­pu­dro­wa­nej i z „ludz­ką twa­rzą” wer­sji so­cja­li­stycz­nej, czy wresz­cie – po­lit-po­praw­nej, za­wsze bę­dzie naj­więk­szym nie­bez­pie­czeń­stwem dla ludz­kich dusz i umy­słów. Nie za­do­wa­la się li tyl­ko zdo­by­cza­mi ma­te­rial­ny­mi, prze­ję­ciem cu­dzej wła­sno­ści, bo­wiem

 

pla­ny i cele wro­ga tego […] się­ga­ją nie­rów­nie da­lej! Nic po­dob­ne­go hi­sto­ria do­tych­czas nie za­pi­sa­ła. Cho­dzi tu bo­wiem o wskrze­sze­nie cze­goś, co bez­pow­rot­nie, jak się zda­wa­ło, ode­szło w dal prze­szło­ści, tj. pańsz­czy­zny – o prze­isto­cze­nie świa­ta w je­den wiel­ki dom nie­wo­li, w ja­kiś koł­choz, mó­wiąc żar­go­nem so­wiec­kim, w któ­rym czło­wiek stał­by się au­to­ma­tem bez my­śli i bez woli, al­bo­wiem my­śleć i mieć wolę jest przy­wi­le­jem tyl­ko par­tii, przy­wi­le­jem cze­re­zwy­czaj­ki bę­dą­cej jej wi­do­mym wy­ra­zem19.

 

Suk­ces mark­si­zmu i jego dys­funk­cyj­nej ide­olo­gii spo­wo­do­wa­ny był tym, że świat nie po­słu­chał rady Ste­fa­na Że­rom­skie­go: „Po­ko­naw­szy bol­sze­wizm na polu bi­twy, na­le­ży go po­ko­nać w sed­nie jego idei. Na miej­sce bol­sze­wi­zmu na­le­ży po­sta­wić za­sa­dy wyż­sze odeń, spra­wie­dliw­sze, mą­drzej­sze i do­sko­nal­sze”. Osta­tecz­nie świat uznał, że na miej­sce bol­sze­wi­zmu sier­mięż­ne­go nie na­le­ży „po­sta­wić za­sad wyż­szych odeń”, ale trze­ba jesz­cze wię­cej bol­sze­wi­zmu – z tym że bar­dziej fi­ne­zyj­ne­go.

Z tego upad­ku po­wo­jen­nej Eu­ro­py – któ­ra znów, tym ra­zem po dru­giej Wiel­kiej Woj­nie, chy­li­ła kark przed czer­wo­nym to­ta­li­ta­ry­zmem – do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę An­drzej Bob­kow­ski. Dla­te­go wła­śnie uciekł z niej (lub może ra­czej od niej) da­le­ko do Ame­ry­ki Po­łu­dnio­wej, gdzie, jak są­dził (ku swe­mu prze­ra­że­niu, na­iw­nie) nie wkro­czy ni­g­dy ko­mu­ni­stycz­ny Le­wia­tan, nie­na­wi­dzą­cy wszyst­kie­go co żyje i nie­ma­ją­cy wzglę­du na nor­my, li­mi­ty, stan­dar­dy, okól­ni­ki, wy­tycz­ne – cały ten ar­se­nał współ­cze­snych kaj­dan i łań­cu­chów, któ­ry­mi nie­gdyś przy­ku­wa­no do wię­zien­nych ścian tyl­ko naj­groź­niej­szych prze­stęp­ców, a dziś robi się to samo ze spo­koj­ny­mi, pra­co­wi­ty­mi ludź­mi, „z my­ślą o ich do­brze po­ję­tym in­te­re­sie i bez­pie­czeń­stwie”.

Je­rzy Gie­droyc pi­sał o Bob­kow­skim, że był on „pod wiel­kim wra­że­niem upad­ku i roz­kła­du Eu­ro­py, nie­na­wi­dził jej zmur­sza­łych ide­olo­gii, wi­dział tu przy­szłość w bar­dzo czar­nych bar­wach i chciał roz­po­cząć nowe ży­cie w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej”20. Za­uwa­żył tak­że, że męż­czy­zna „miał pa­sję ży­cia, z któ­re­go czer­pał wiel­ki­mi gar­ścia­mi”, a taką po­sta­wę nie spo­sób było po­go­dzić z po­wol­ną, pod­stęp­ną, ale nie­uchron­ną i jak su­cho­ty ga­lo­pu­ją­cą bol­sze­wi­za­cją Sta­re­go Kon­ty­nen­tu. „Eu­ro­pej­czyk, któ­ry nie chce być wol­ny, prze­sta­je być Eu­ro­pej­czy­kiem. Aby nim po­zo­stać, mu­sia­łem wy­je­chać”, wy­ja­śniał po­wo­dy opusz­cze­nia Eu­ro­py au­tor Szki­ców piór­kiem, w któ­rych zresz­tą łaja Za­chód za to samo, co wiel­ki Jó­zef Mac­kie­wicz. Ów ostat­ni stwier­dzał:

 

To, co do­pro­wa­dza mnie do sza­łu, to mó­wie­nie o Ro­sji, jak­by to był zu­peł­nie nor­mal­ny kraj, part­ner An­glii i Ame­ry­ki itd. Na­praw­dę ciem­no­ta, na­praw­dę zu­peł­ne śre­dnio­wie­cze. Jest to taki sam to­ta­lizm, jak każ­dy inny, ale nie wol­no o tym mó­wić. […] I to­ta­lizm so­wiec­ki jest w su­mie strasz­niej­szy od hi­tle­row­skie­go, bo prze­że­ra tak­że du­szę, wgry­za się głę­biej, ata­ku­jąc ca­łe­go czło­wie­ka. Ale nikt nie chce WI­DZIEĆ21.

 

Klę­ska ar­mii Tu­cha­czew­skie­go po­nie­sio­na na przed­po­lach War­sza­wy, roz­bi­cie Ar­mii Kon­nej Bu­dion­ne­go pod Ko­ma­ro­wem, wrze­śnio­wa ofen­sy­wa nad Nie­mnem Jó­ze­fa Pił­sudz­kie­go za­koń­czo­na ko­lej­nym wspa­nia­łym suk­ce­sem wojsk pol­skich, a wresz­cie trak­tat ry­ski, koń­czą­cy w mar­cu 1921 r. woj­nę Po­la­ków (i wspo­ma­ga­ją­cych ich od­dzia­łów żoł­nie­rzy ukra­iń­skich pod do­wódz­twem ge­ne­ra­ła My­chaj­ło Ome­lia­no­wi­cza-Paw­len­ki) z bol­sze­wią – wszyst­ko to w spo­sób oczy­wi­sty po­ka­za­ło, że w tym cza­sie kon­cep­cja „świa­to­wej re­wo­lu­cji” sta­ła się spra­wą bez­na­dziej­ną.

Jed­nak mark­si­ści – rów­nież ci „kul­tu­ro­wi”, o czym nie­ba­wem bę­dzie mowa – nie zwy­kli li­czyć się z rze­czy­wi­sto­ścią, kie­ru­jąc się za­sa­dą He­gla, uję­tą w słyn­nym po­wie­dze­niu tego nie­miec­kie­go my­śli­cie­la: „Je­śli teo­ria nie zga­dza się z fak­ta­mi, tym go­rzej dla fak­tów”. Mimo tylu świa­dectw mó­wią­cych, że „pro­ce­sy dzie­jo­we”, któ­re do­pro­wa­dzi­ły­by do wrze­nia re­wo­lu­cyj­ne­go w każ­dym z państw eu­ro­pej­skich, jesz­cze nie wy­stą­pi­ły, w mar­cu 1921 r. Ko­min­tern po­now­nie szy­ko­wał się do „eks­por­tu” re­wo­lu­cji. Tym ra­zem wy­bra­no Sak­so­nię na miej­sce „spon­ta­nicz­ne­go” prze­wro­tu, któ­ry ogar­nie całe Niem­cy. I tym ra­zem – przed­się­wzię­cie nie po­wi­dło się. Po­dob­nie jak ko­lej­ne pró­by, po­dej­mo­wa­ne jesz­cze do po­ło­wy lat 20. (po­now­nie w Sak­so­nii, Tu­ryn­gii oraz w Es­to­nii i Buł­ga­rii). „Po do­tkli­wych nie­po­wo­dze­niach w Eu­ro­pie dy­ry­go­wa­ny przez Sta­li­na Ko­min­tern zna­lazł ko­lej­ne pole wal­ki – Chi­ny, i tam też skie­ro­wał swe wy­sił­ki”, pi­szą au­to­rzy Czar­nej księ­gi ko­mu­ni­zmu.

Skie­ro­wa­nie wzro­ku na Azję Środ­ko­wą nie ozna­cza, w żad­nym wy­pad­ku, że ko­mu­ni­ści zre­zy­gno­wa­li w tym cza­sie z Eu­ro­py. Ar­gu­so­we oko cały czas spo­czy­wa­ło na Sta­rym Kon­ty­nen­cie – wszak Ar­gus to po­twór wie­lo­oki.

„La­sem pol­skich dzid na­ro­dy za­sła­nia­ne od pod­bo­ju wy­nu­ci­ły pieśń swo­bo­dy, pieśń mi­ło­ści, pieśń po­ko­ju” – pi­sał Fran­ci­szek Mo­raw­ski w wier­szu Gier­mek. A póź­niej nie tyl­ko nie­wdzięcz­ne za tę pol­ską ła­skę, ale i prze­wrot­ne, z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli, za­czę­ły śpie­wać Mię­dzy­na­ro­dów­kę i ła­sić się do so­wiec­kich wa­lo­nek.

 

Roz­dział 2. Prestidigitatorzy kłamstwa, ezoteryczni, jak gdy­by ze mgły

sa­mo­gon­ny Me­fi­sto w le­ni­now­skiej kurt­ce

po­sy­łał w te­ren wnu­czę­ta Au­ro­ry

chłop­ców o twa­rzach ziem­nia­cza­nych

bar­dzo brzyd­kie dziew­czy­ny o czer­wo­nych rę­kach

 

Za­iste ich re­to­ry­ka była aż na­zbyt par­cia­na

(Ma­rek Tul­liusz ob­ra­cał się w gro­bie)

łań­cu­chy tau­to­lo­gii parę po­jęć jak cepy

dia­lek­ty­ka opraw­ców żad­nej dys­tynk­cji w ro­zu­mo­wa­niu

skład­nia po­zba­wio­na uro­dy ko­niunk­ti­wu

 

 

Te słyn­ne sło­wa Pana Co­gi­to, któ­ry­mi Zbi­gniew Her­bert opi­sy­wał es­te­tycz­ne wra­że­nia, ja­kich do­świad­czył w wy­ni­ku kon­tak­tu z ko­mu­ni­stycz­nym łaj­nem na­nie­sio­nym po woj­nie na pol­ską zie­mię – na so­wiec­kich bu­tach oraz ka­ma­szach ich pol­skich po­ma­gie­rów – były i są aż nad­to praw­dzi­we. Jak jed­nak wie­my z po­przed­nie­go roz­dzia­łu, mark­si­ści chcąc pod­bić Eu­ro­pę, a póź­niej świat, po­słu­gi­wa­li się (czę­sto na­prze­mien­nie) fi­zycz­nym ter­ro­rem i pro­pa­gan­do­wym du­ra­cze­niem. A do tego „parę po­jęć jak cepy” mo­gło oka­zać się na­rzę­dziem nie­wy­star­cza­ją­cym. Trze­ba było zbu­do­wać cały sys­tem idei, wręcz du­cho­wy i in­te­lek­tu­al­ny GU­Łag, w któ­rym – niby w nie­wi­dzial­nej klat­ce, ja­kimś ezo­te­rycz­nym wię­zie­niu – bę­dzie moż­na za­mknąć całe na­ro­dy.

Pa­mię­taj­my o tym, że ko­mu­nizm, czy też tzw. re­al­ny so­cja­lizm, to ustrój pierw­szy w dzie­jach ludz­ko­ści od po­cząt­ku do koń­ca wy­my­ślo­ny. Do tej pory było tak: naj­pierw ludz­ka ak­tyw­ność, re­gu­lo­wa­na i mo­dy­fi­ko­wa­na przez zmie­nia­ją­ce się z róż­nych po­wo­dów wa­run­ki – spo­łecz­ne, po­li­tycz­ne, kul­tu­ro­we, jak też eko­no­micz­ne, a na­wet przy­rod­ni­cze – a do­pie­ro póź­niej two­rzo­ny przez tę ak­tyw­ność sys­tem, któ­ry też ule­gał na­tu­ral­nym prze­mia­nom. Wstrzą­sy spo­łecz­ne, ja­kie na­stę­po­wa­ły, nie były przez ni­ko­go pla­no­wa­ne i in­spi­ro­wa­ne, bo­wiem sta­no­wi­ły bez­po­śred­nią re­ak­cję na po­wsta­ły kry­zys o róż­no­ra­kim pod­ło­żu. Naj­czę­ściej był to cały splot kry­zy­so­rod­nych czyn­ni­ków, w któ­rym czyn­nik eko­no­micz­ny (je­śli w ogó­le wy­stę­po­wał) był – wbrew twier­dze­niom mark­si­stów – czę­sto­kroć nie tym naj­waż­niej­szym, ale jed­nym z wie­lu.

Na­to­miast te­raz ma być tak: naj­pierw two­rzy­my teo­re­tycz­ny mo­del sys­te­mu (jak są­dzo­no – ide­al­ne­go), by na­stęp­nie wtło­czyć weń całe na­ro­dy i spo­łe­czeń­stwa, w tym celu po­słu­gu­jąc się pro­le­ta­ria­tem jako „naj­bar­dziej po­stę­po­wą i re­wo­lu­cyj­ną siłą spo­łecz­ną”. Oczy­wi­ście „pro­le­ta­riat” w prak­ty­ce ozna­czał Ar­mię Czer­wo­ną oraz cze­ki­stów, jako siły nie tyl­ko naj­bar­dziej po­stę­po­we z po­stę­po­wych, ale też naj­bar­dziej sku­tecz­ne w urze­czy­wist­nia­niu bol­sze­wic­kich ro­jeń. Na­wet wbrew woli sa­me­go pro­le­ta­ria­tu – nie mó­wiąc już o chłop­stwie i gru­pie spo­łecz­nej na­zwa­nej póź­niej „in­te­li­gen­cją pra­cu­ją­cą miast i wsi”.

Oczy­wi­ście, sami mark­si­ści ina­czej uj­mo­wa­li pro­ces prze­mian, któ­ry miał się roz­po­cząć re­wo­lu­cją spo­łecz­ną, bun­tem mas, a za­koń­czyć usta­no­wie­niem Świa­to­wej Re­pu­bli­ki Rad. Teo­re­ty­cy ko­mu­ni­zmu od­wo­ły­wa­li się do dzie­jo­wych praw obiek­tyw­nych, do pro­ce­sów spo­łecz­nych, któ­rych bie­gu, w prze­ci­wień­stwie do bie­gu sy­be­ryj­skich rzek, nie da się od­wró­cić:

 

Fun­da­men­tal­ne pra­wo re­wo­lu­cji […] brzmi na­stę­pu­ją­co: aby mo­gło dojść do re­wo­lu­cji, nie wy­star­czy, że masy wy­zy­ski­wa­ne i uci­śnio­ne zda­dzą so­bie spra­wę, że nie moż­na już da­lej żyć w daw­ny spo­sób. Re­wo­lu­cja może od­nieść try­umf je­dy­nie wte­dy, gdy „niż­sze kla­sy” nie chcą żyć w daw­ny spo­sób, a „kla­sy wyż­sze” nie mogą kon­ty­nu­ować daw­ne­go sty­lu ży­cia. Praw­dę tę moż­na wy­ra­zić in­ny­mi sło­wa­mi: re­wo­lu­cja jest nie­moż­li­wa bez ogól­no­na­ro­do­we­go kry­zy­su, do­ty­ka­ją­ce­go za­rów­no wy­zy­ski­wa­nych, jak wy­zy­sku­ją­cych1.

 

W tym ofi­cjal­nym, pro­pa­gan­do­wym uję­ciu za­da­niem par­tii ko­mu­ni­stycz­nej jako awan­gar­dy pro­le­ta­ria­tu (czy­li naj­bar­dziej po­stę­po­wej kla­sy spo­łecz­nej) było za­wcza­su prze­wi­dzieć po­ja­wie­nie się pro­ce­sów re­wo­lu­cyj­nych, a w dal­szej ko­lej­no­ści, gdy już na­stą­pi­ły – sta­nąć na cze­le „rwą­ce­go nur­tu prze­mian”, po to, by po­kie­ro­wać nim zgod­nie z pra­wa­mi dzie­jo­wy­mi. A czym są te pra­wa i jaki jest ich kie­ru­nek – naj­do­sko­na­lej wie­dzie­li ak­tu­al­ni przy­wód­cy świa­to­we­go ru­chu ro­bot­ni­cze­go, któ­re­go cre­me de la cre­me znaj­do­wał się te­raz w Mo­skwie. A o tym, kto miał być tym ak­tu­al­nym przy­wód­cą, de­cy­do­wa­ły ostre wal­ki frak­cyj­ne w ło­nie par­tii bol­sze­wic­kiej, zna­czo­nej nie­jed­no­krot­nie tru­pa­mi mniej for­tun­nych to­wa­rzy­szy. In­ny­mi sło­wy: wszyst­ko dzia­ło się w umy­słach teo­re­ty­ków i dzia­ła­czy po­li­tycz­nych, a re­ali­zo­wa­ne było rę­ka­mi żoł­nie­rzy Ar­mii Czer­wo­nej i funk­cjo­na­riu­szy po­li­cji po­li­tycz­nej.

Lu­dzie, jak to zdą­ży­li­śmy już za­uwa­żyć, mó­wiąc o fia­sku pla­nów Ko­min­ter­nu, za­zwy­czaj nie mie­li ocho­ty być wpraw­dzie „rów­ni”, ale za to bied­ni i znie­wo­le­ni. Nie spiesz­no im było do świa­ta wy­my­ślo­ne­go przez lu­dzi nie­na­wi­dzą­cych ota­cza­ją­cej ich rze­czy­wi­sto­ści, chcą­cych ją znisz­czyć w imię urze­czy­wist­nie­nia ro­jeń o sys­te­mie, w któ­rym „każ­dy [bę­dzie pra­co­wał] we­dług swo­ich zdol­no­ści, każ­de­mu [bę­dzie dane] we­dług jego po­trzeb”2. Lu­dzi bu­rzą­cych do fun­da­men­tów do­tych­cza­so­wy do­ro­bek cy­wi­li­za­cyj­ny Za­cho­du. Wzno­szą­cych „mor­der­ców ba­rak” na miej­scu „pa­ła­cu spra­wie­dli­wo­ści”. Dla­te­go sto­so­wa­nie prze­mo­cy nie było ja­kimś wy­pa­cze­niem mark­si­zmu, ale jego im­ma­nent­ną, we­wnętrz­ną ce­chą. Rów­nież mark­si­zmu kul­tu­ro­we­go – o czym nie­jed­no­krot­nie przyj­dzie nam w tej pra­cy wspo­mi­nać.

Za fa­la­mi de­mo­nów re­wo­lu­cji, w szpi­cza­stych czap­kach z czer­wo­ną gwiaz­dą, wy­pusz­czo­nych z pie­kła ste­pów i za­ka­za­nych wiel­ko­miej­skich za­uł­ków, szli, ni­czym ka­pła­ni krwa­wych az­tec­kich bo­gów, lu­dzie (złe­go) du­cha prze­mian, a wła­ści­wie – pa­to­lo­gicz­nej mu­ta­cji tkan­ki rze­czy­wi­sto­ści. Szli in­te­lek­tu­ali­ści, teo­re­ty­cy re­wo­lu­cji, chłod­ni rach­mi­strze ludz­kich ko­ści po­zo­sta­wio­nych tam, gdzie prze­mknę­ły sza­ka­le wa­ta­hy kra­sno­ar­miej­ców i prze­wa­li­ły się zło­wro­gie szwa­dro­ny śmier­ci bol­sze­wic­kiej po­li­cji po­li­tycz­nej. Jak wy­glą­da­li ci lu­dzie? Po­służ­my się znów pió­rem so­cja­li­sty Że­rom­skie­go, któ­ry pi­jąc her­ba­tę w miesz­ka­niu na ple­ba­nii w Wy­szko­wie, w któ­rej jesz­cze trzy dni wcze­śniej prze­by­wa­li Mar­chlew­ski, Kohn i Dzier­żyń­ski (sło­dząc go­rą­cy na­pój „cu­krem kost­ko­wym w naj­lep­szym ga­tun­ku”, po­zo­sta­wio­nym w księ­żow­skiej cu­kier­ni­cy przez dr. Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go „w po­pło­chu uciecz­ki”), snuł ta­kie to roz­wa­ża­nia:

 

Za­pi­ja­jąc go­rą­cą her­ba­tę, jak przez sen przy­po­mnia­łem so­bie po­stać dra Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go. Pierw­szy raz wi­dzia­łem go nie­gdyś, przed wie­lo­ma laty w pra­cow­ni bi­blio­te­kar­skiej Rap­per­swi­lu, w izbie na dru­gim pię­trze, o pra­sta­rym, ni­skim skle­pie­niu, cia­snej i za­pcha­nej mnó­stwem ksią­żek, ka­ta­lo­gów i rę­ko­pi­sów.

 

W tym cza­sie Ste­fan Że­rom­ski pra­co­wał tam jako bi­blio­te­karz i miał oka­zję „pew­ne­go zi­mo­we­go dnia” ob­słu­gi­wać dwo­je dok­to­rów nauk eko­no­micz­nych: Różę Luk­sem­burg i Ju­lia­na Mar­chlew­skie­go.

 

Czyż moż­na było wów­czas przy­pu­ścić, że w tych nie­po­kaź­nych fi­gu­rach dwoj­ga wy­wo­łań­ców, zbie­gów, emi­gran­tów ob­słu­gu­ję przy­szłą mę­czen­ni­cę spar­ta­kow­skiej re­wo­lu­cji, za­mor­do­wa­ną w be­stial­ski spo­sób na uli­cach Ber­li­na przez roz­ju­szo­ną lud­ność, oraz przy­szłe­go wiel­ko­rząd­cę na­szej bied­nej oj­czy­zny, krót­ko, co praw­da, spra­wu­ją­ce­go swą nad nami wła­dzę i, jak do­tych­czas, w nie­po­kaź­nym Wy­szko­wie.

 

Do­kład­niej rzecz uj­mu­jąc, po upad­ku wspo­mnia­ne­go wcze­śniej po­wsta­nia Związ­ku Spar­ta­ku­sa, 15 stycz­nia 1919 r., dzia­łacz­ka zo­sta­ła poj­ma­na wraz z Kar­lem Liebk­nech­tem i Wil­hel­mem Piec­kim (któ­ry zdo­łał zbiec) przez po­li­cję. Po czym prze­ka­za­no więź­niów żoł­nie­rzom Fre­ikorp­su, któ­rzy po prze­słu­cha­niu po­bi­li, a na­stęp­nie strza­łem z pi­sto­le­tu w skroń za­mor­do­wa­li Różę Luk­sem­burg. Jej zwło­ki wrzu­co­no do Lan­dwehr­ka­nal, gdzie od­na­le­zio­no je do­pie­ro 1 lip­ca te­goż sa­me­go roku.

Po­wróć­my jed­nak do wspo­mnień snu­tych nad szklan­ką pa­ru­ją­cej her­ba­ty.

 

Przy­po­mnia­łem so­bie nad­to, że prze­cież dr Ju­lian Mar­chlew­ski to jest mój sza­now­ny wy­daw­ca. Po­sia­dam stos jego li­stów, w któ­rych na licz­nych ar­ku­szach spi­sa­ne są sta­tu­ty, umo­wy, kon­trak­ty co do tłu­ma­cze­nia pew­nych mo­ich pi­sa­nin na ję­zyk nie­miec­ki. […] Opi­ty i roz­grza­ny przy­po­mnia­łem so­bie dru­gie­go z wiel­ko­rząd­ców — Fe­lik­sa Koh­na. Wi­dy­wa­łem go na pro­ce­sie Sta­ni­sła­wa Brzo­zow­skie­go w Kra­ko­wie, jako jed­ne­go z sę­dziów. Po­stać wy­wię­dła, znisz­czo­na, czło­wiek jak gdy­by ze mgły, o twa­rzy sym­pa­tycz­nej ner­wo­we­go uto­pi­sty – bo­ha­ter war­szaw­skie­go „Pro­le­ta­ry­atu”. Je­den z tych, któ­rych dum­ne cie­nie w kaj­da­nach wi­dy­wa­ło się na zbio­ro­wej fo­to­gra­fii „pro­le­ta­ry­at­czy­ków” w izbach so­cja­li­stów.

 

Trze­ci sta­now­czo nie­pro­szo­ny gość na wy­szkow­skiej ple­ba­nii – o któ­rym wspo­mi­nał au­tor Po­pio­łów – to „Krwa­wy Fe­liks”:

 

Fe­lik­sa Dzier­żyń­skie­go mam szczę­ście nie znać oso­bi­ście. Ni­g­dy nie by­łem w pro­mie­niu jego ju­rys­dyk­cji i cie­szę się świa­do­mo­ścią, iż ni­g­dy nie wi­dzia­łem ani jego twa­rzy, ani nie do­ty­ka­łem ręki krwią ob­ma­za­nej po ło­kieć, ani sły­sza­łem wy­ra­zów z jego ust wy­cho­dzą­cych. Wy­zna­ję, iż to imię i na­zwi­sko, wy­mó­wio­ne w mej obec­no­ści, spra­wia na mnie ob­mier­z­łe wra­że­nie dusz­no­ści i jak­by tor­sji.

 

Dwu sub­tel­nych in­te­lek­tu­ali­stów, w tym je­den tak wy­su­bli­mo­wa­ny, że zda­wał się „czło­wie­kiem jak gdy­by ze mgły”, oraz rzeź­nik. Je­den, ale za to jaki! Te pro­por­cje war­to za­pa­mię­tać, bo skła­da­ją się na fan­ta­zmat, rów­nież na­szych cza­sów, w któ­rych przy­szło nam żyć i zma­gać się z in­nym ty­pem bol­sze­wi­zmu i z in­ny­mi ko­mi­sa­rza­mi. Nie z bu­dio­nów­ką na gło­wie, ale bywa, że z bi­re­tem uczo­ne­go lub kasz­kie­tem, hom­bur­giem czy inną ka­no­tie­rą bruk­sel­skie­go na­ba­ba, otu­lo­ne­go nie w ku­faj­kę-cia­ło­grzej­kę na wa­to­li­nie czy „le­ni­now­ską kurt­kę”, ale no­szą­ce­go dum­nie do­brze skro­jo­ne gar­ni­tu­ry od Ar­ma­nie­go czy Hugo Bos­sa – „z weł­ny dzie­wi­czej”.

I jest to fan­ta­zmat po­zor­nej prze­wa­gi du­cha i in­te­lek­tu, któ­re jed­nak oka­zu­ją się zwy­kłą watą słow­ną i po­ję­cio­wą, ma­sku­ją­cą swą de­li­kat­ną ma­te­rią obec­ność tego, co w tym wszyst­kim było naj­waż­niej­sze, choć wsty­dli­wie do cza­su ukry­wa­ne, i roz­strzy­ga­ją­ce – ostrza krwa­we­go maj­chra wy­strzę­pio­ne­go na wy­pru­wa­niu trze­wi „wro­ga kla­so­we­go”.

 

Roz­wi­jaj­cie się w mar­szu!

Wga­da­niach ro­bi­my pau­zę.

Ci­szej tam, mów­cy!

Dzi­siaj

ma głos

to­wa­rzysz Mau­zer.

 

…jak pi­sał w wier­szu Lewą marsz z 1919 r. Wło­dzi­mierz Ma­ja­kow­ski (wła­śnie je­den z tych du­chów re­wo­lu­cji, wiesz­czów no­wych cza­sów) do ma­ry­na­rzy ma­sze­ru­ją­cych na front wal­ki z kontr­re­wo­lu­cją. Za­chę­cał on rów­nie gor­li­wie do wal­ki z „pań­ską Pol­ską”, tą ostat­nią za­wa­li­dro­gą w mar­szu do no­we­go, wspa­nia­łe­go świa­ta zmaj­stro­wa­ne­go przez pierw­szo­rzęd­nych fa­chow­ców z Ko­min­ter­nu, two­rząc w 1920 r. pro­pa­gan­do­we, an­ty­pol­skie pla­ka­ty.

 

Zali wzrok orli zga­śnie?

Czyż ule­gnie­my w wal­ce?!

Cia­śniej

ści­śnij­cie świa­tu na gar­dle

pro­le­ta­ria­tu pal­ce!

Na­przód pierś po­daj nagą,

niech fla­ga na nie­bo za­wie­wa!

Kto tam znów ru­sza pra­wą?

Lewa!

Lewa!

Lewa!

 

…grzmiał ten tru­ba­dur Wiel­kie­go Paź­dzier­ni­ka, do­pó­ki rów­nież na jego gar­dle nie za­ci­śnię­to „pro­le­ta­riac­kich pal­ców” oskar­żeń o „wy­pa­cze­nia i odej­ście od dok­try­ny”, co po­cią­gnę­ło za sobą zgon po­ety „w nie do koń­ca ja­snych oko­licz­no­ściach”.

I jesz­cze jed­na rzecz dla na­szych roz­wa­żań istot­na: że so­bie ci ide­ow­cy nie szko­do­wa­li. Do­ga­dza­jąc swym przy­ziem­nym po­trze­bom wy­god­ne­go i sy­te­go ży­cia, nie zwa­ża­li na to, że w ten spo­sób ła­mią naj­święt­sze (je­śli moż­na by tak rzec w tym zgo­ła nie­świę­tym kon­tek­ście) za­sa­dy, z któ­ry­mi przy­by­li na pol­ską zie­mię, i z któ­ry­mi za­mie­rza­li iść da­lej, aż do brze­gów Atlan­ty­ku. A póź­niej – jesz­cze da­lej.

 

Przy­szli wład­cy Pol­ski i War­sza­wy, we­dług re­la­cji wszyst­kich obec­nych, byli oto­cze­ni sil­ną stra­żą, któ­ra z na­bi­tą bro­nią pil­no­wa­ła ich kwa­te­ry na ple­ba­nii; jeź­dzi­li zna­ko­mi­tym i wy­twor­nym au­to­mo­bi­lem, je­dli i pili do­sko­na­le, spa­li wy­god­nie. (Za­wsze za­da­ję so­bie py­ta­nie, czem też lu­dzie tego ro­dza­ju za­ra­bia­ją na to do­stat­nie ży­cie? Gło­sząc za­sa­dy pra­wa, opar­te­go je­dy­nie na pra­cy, sami sto­ją na po­zio­mie wszyst­kich zwy­czaj­nych wład­ców, któ­rzy swe sta­no­wi­sko odzie­dzi­czy­li lub po­sie­dli na mocy ta­kiej lub owa­kiej in­try­gi)

 

– czy­ta­my w Na ple­ba­nii w Wy­szko­wie.

 

Ten spo­sób ży­cia, w któ­rym bez­czel­nie, osten­ta­cyj­nie za­prze­cza się gło­szo­nym ide­ałom, kon­ty­nu­ować będą na­stęp­cy Krwa­we­go Fe­lik­sa i tych jego kam­ra­tów „jak gdy­by ze mgły”. Lu­dzie ci otrzy­ma­ją na­wet swo­ją na­zwę – cham­pa­gne so­cia­list, czy­li „ka­wio­ro­wa le­wi­ca”. Jej od­po­wied­ni­kiem w sko­mu­ni­zo­wa­nej Pol­sce była „ba­na­no­wa mło­dzież”, czy­li te wszyst­kie „zbun­to­wa­ne” prze­ciw swo­im ro­dzi­com, wy­god­nie osa­dzo­nym w no­wych re­aliach, la­to­ro­śle bon­zów ko­mu­ni­stycz­nych. Przyj­dzie jesz­cze wró­cić do tego oso­bli­we­go zja­wi­ska bun­tu „cu­dow­nych dzie­ci Lwa Troc­kie­go” w Eu­ro­pie i Ame­ry­ce, wy­ra­ża­ją­ce­go się w słyn­nej da­cie 1968 r., bo­wiem ich rola w pro­pa­go­wa­niu no­wej for­my (bo prze­cież nie tre­ści) mark­si­zmu bę­dzie nie­ma­ła.

W jaki spo­sób moż­na było przy­kryć te wszyst­kie szal­bier­stwa, łgar­stwa bez­czel­ne, in­try­gi i tę ob­łu­dę czer­wo­ną? Moż­na…? – Na­le­ża­ło! Wszak któż­by dał się prze­ko­nać do so­wie­tów, ich bol­sze­wi­zmu czy idei ko­mu­ni­stycz­nej, prze­po­czwa­rzo­nej w na­szych cza­sach w mark­sizm kul­tu­ro­wy, gdy­by po­wie­dzia­no mu wprost, czym to trą­ca? Że cuch­nie to nie­wo­lą, a wcze­śniej cier­pie­niem pro­kru­sto­we­go łoża – for­ma­to­wa­niem czło­wie­ka, ta­kim, ja­kim on jest, do z góry wy­my­ślo­ne­go sche­ma­tu, we­dle któ­re­go wi­nien wzra­stać. W tym zbrod­ni­czym sys­te­mie za­wsze była per­wer­sja: ła­ma­no krę­go­słu­py, ka­żąc się póź­niej ra­do­wać z or­to­pe­dycz­ne­go gor­se­tu; uci­na­no koń­czy­ny, chwa­ląc się tym, ja­kie to co­raz do­sko­nal­sze pro­te­zy się rych­tu­je, ku po­żyt­ko­wi i wy­go­dzie zo­pe­ro­wa­nych bez znie­czu­le­nia. A tych, któ­rzy nie wi­dzą naj­mniej­sze­go sen­su w ta­kim prze­wrot­nym po­stę­po­wa­niu, na­zy­wać się bę­dzie kontr­re­wo­lu­cją, czar­no­se­ciń­stwem, bi­go­te­rią, a póź­niej: skraj­ną pra­wi­cą, fa­szy­sta­mi, róż­ne­go typu „fo­ba­mi”, ra­si­sta­mi, eks­tre­mi­sta­mi czy oszo­ło­ma­mi lub mo­he­ra­mi – gdy rzecz dziać się bę­dzie mię­dzy Odrą a Bu­giem.

Dla­te­go ża­den inny sys­tem nie po­trze­bo­wał tak bar­dzo spe­cja­li­stów od „pa­ło­wa­nia świa­do­mo­ści”, jak to ujął je­den z pol­skich po­li­ty­ków z nur­tu spe­cy­ficz­nie po­ję­te­go li­be­ra­li­zmu (póź­niej rów­nież czło­nek eu­ro­par­la­men­tu i eu­ro­ko­mi­sarz). Czar­no­księż­ni­ków słów, po­tra­fią­cych wmó­wić, że śnieg jest czar­ny jak smo­ła, a ta zno­wu – bia­ła jak śnieg.

Nie­ba­wem po klę­sce za­da­nej im przez na­sze woj­ska nad Wi­słą i Nie­mnem

 

So­wie­ty […] szyb­ko i umie­jęt­nie przy­go­to­wu­ją przy­szłą ofen­sy­wę, ale na­uczo­ne do­świad­cze­niem z 1920 roku nie roz­pocz­ną jej do­pó­ki nie będą mia­ły pew­no­ści, że roz­bro­je­nie psy­chicz­ne Eu­ro­py sta­ło się fak­tem do­ko­na­nym. Dro­gą do tego roz­bro­je­nia psy­chicz­ne­go jest pro­pa­gan­da, któ­rej wszyst­kie nici we wszyst­kich kra­jach scho­dzą się w so­wiec­kich po­sel­stwach i agen­cjach han­dlo­wych! I któ­ra w upa­trzo­nych do na­jaz­du i zdo­by­cia pań­stwach zręcz­nie wy­zy­sku­je wszyst­kie czyn­ni­ki nie­za­do­wo­le­nia, wy­ni­ka­ją­ce z wa­run­ków za­rów­no spo­łecz­nych, jak i po­li­tycz­nych, z walk kla­so­wych i z walk na­ro­do­wo­ścio­wych3.

 

Pro­pa­gan­da – umie­jęt­ność od­wra­ca­nia kota ogo­nem, two­rze­nia świa­ta ilu­zji, w któ­rej bia­łe nie jest bia­łe, tyl­ko ró­żo­we, albo jesz­cze in­ne­go ko­lo­ru. A cza­sa­mi, gdy taka jest „mą­drość eta­pu”, może być na­wet czar­ne. A czar­ne jak sa­dza, z ko­lei, może po­nad śnieg biel­szym się stać, gdy za­pra­gnie tego ilu­zjo­ni­sta z ja­czej­ki czer­wo­ne­go cyr­ku.

Edward Lo­uis Ja­mes Ber­nays to au­striac­ko-ame­ry­kań­ski pio­nier pu­blic re­la­tions i pro­pa­gan­dy. W la­tach 20. XX w. opu­bli­ko­wał książ­kę Pro­pa­gan­da. To nie­du­że ob­ję­to­ścio­wo dzieł­ko (w wy­da­niu z 1928 r. li­czy 159 stron) mia­ło pew­nie więk­szy wpływ na sku­tecz­ność sprze­da­ży przez ma­che­rów od ocio­sy­wa­nia ludz­kich umy­słów, od tan­de­ty my­ślo­wej, niż te wszyst­kie Mark­so­we „Ka­pi­ta­ły” czy opa­słe tomy po­lit­gra­mot Le­ni­na, nie mó­wiąc już o ma­ku­la­tu­rze Wiel­kie­go Ję­zy­ko­znaw­cy – Jó­ze­fa Sta­li­na. Pod głów­ny­mi twier­dze­nia­mi, któ­re za­warł Ber­nays, pod­pi­sa­li­by się wszy­scy pro­pa­gan­dy­ści świa­ta, z ko­mu­ni­stycz­ny­mi na cze­le.

 

[Dziś] mniej­szość od­kry­ła siłę, któ­ra po­mo­że jej wpły­nąć na więk­szość spo­łe­czeń­stwa. Od­kry­to, że moż­li­we jest ta­kie sfor­ma­to­wa­nie umy­słów mas, któ­re skie­ru­je je w po­żą­da­nym [przez pro­pa­gan­dy­stów – R.K.] kie­run­ku. Przy obec­nej struk­tu­rze spo­łecz­nej jest to nie­unik­nio­ne. Co­kol­wiek waż­ne­go w ska­li spo­łecz­nej jest dziś ro­bio­ne, czy w po­li­ty­ce, fi­nan­sach, prze­my­śle, rol­nic­twie, opie­ce spo­łecz­nej, edu­ka­cji i na in­nych po­lach, musi być wspo­ma­ga­ne dzia­łal­no­ścią pro­pa­gan­do­wą. Pro­pa­gan­da jest siłą spraw­czą nie­wi­dzial­ne­go rzą­du4 .

 

Au­tor Pro­pa­gan­dy nie owi­ja w ba­weł­nę, ale mówi jak jest: po­wszech­ne wy­kształ­ce­nie nie dało czło­wie­ko­wi mą­dro­ści, nie „oświe­ci­ło” go. Dało mu ilu­zję tego, że wpły­wa na swo­je śro­do­wi­sko spo­łecz­ne, że rzą­dzi przez swych re­pre­zen­tan­tów: „za­miast ro­zu­mu, po­wszech­ne wy­kształ­ce­nie wrę­czy­ło mu ma­try­cę ze slo­ga­na­mi, z od­re­dak­cyj­ny­mi wstęp­nia­ka­mi, z wy­dru­ko­wa­ny­mi da­ny­mi na­uko­wy­mi, z try­wial­ny­mi po­wiast­ka­mi ta­blo­idów i bzdur­ny­mi hi­sto­ryj­ka­mi, ale nie dało mu ory­gi­nal­ne­go, sa­mo­dziel­ne­go my­śle­nia”. W efek­cie: ma­try­ca każ­de­go czło­wie­ka jest du­pli­ka­tem mi­lio­nów in­nych i dla­te­go wy­star­czy je­den im­puls, aby wszy­scy za­re­ago­wa­li iden­tycz­nie, aby wy­ra­ża­li nie­odróż­nial­ne od sie­bie „swo­je pry­wat­ne” opi­nie, któ­re w rze­czy­wi­sto­ści są pry­wat­no­ści i sa­mo­dziel­no­ści za­prze­cze­niem. Lu­dzie my­ślą, że są eli­tar­ny­mi od­bior­ca­mi eks­klu­zyw­nych tre­ści, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści są ma­so­wy­mi prze­żu­wa­cza­mi idei, któ­re otrzy­mu­ją „hur­to­wo”.

Pro­pa­gan­dą na­zy­wa­my me­cha­nizm, któ­ry po­zwa­la roz­prze­strze­niać się ide­om na sze­ro­ką ska­lę, i nie ma w niej – zda­niem Edwar­da Ber­nay­sa – nic gor­szą­ce­go ani złe­go. Au­tor pod­niósł w ten spo­sób samo po­ję­cie do god­no­ści me­to­dy, któ­rej opa­no­wa­nie i spraw­ne sto­so­wa­nie w ży­ciu po­li­tycz­nym ozna­czać mia­ło nie prze­bie­głość ob­da­rzo­ne­go złą wolą hochsz­ta­ple­ra, ale spraw­ność ar­ty­sty5. „Mam świa­do­mość, że sło­wo pro­pa­gan­da na­su­wa złe sko­ja­rze­nia – pi­sze – ale o tym, czy pro­pa­gan­da jest czymś do­brym czy złym, de­cy­du­je jej za­war­tość me­ry­to­rycz­na oraz to, czy skła­nia ona jej od­bior­cę do za­cho­wań i po­staw zgod­nych z ocze­ki­wa­nia­mi pro­pa­gan­dy­sty”6 (jak rów­nież tych, któ­rzy go na­ję­li do tej ro­bo­ty).

 

Po­słu­chaj­my jesz­cze wy­nu­rzeń ojca współ­cze­snej pro­pa­gan­dy, bo jest w nich za­po­wiedź wszyst­kich tych chwy­tów, któ­re sto­so­wać będą mark­si­ści kul­tu­ro­wi…

 

Pro­pa­gan­dę wy­ra­żo­ną bez ogró­dek, bez owi­ja­nia w watę słow­ną, o któ­rej wy­żej wspo­mnia­no, dany au­tor uzna­je za wła­ści­wą i na­zy­wa ją „zja­wi­skiem ze wszech miar zdro­wym, mo­gą­cym szczy­cić się szla­chęt­nym po­cho­dze­niem i sza­cow­ną hi­sto­rią”. Fakt, że dzi­siej­szy czło­wiek pa­trzy na nią po­dejrz­li­wie, sta­no­wi dla nie­go tyl­ko do­wód na to, jak dużo dziec­ka po­zo­sta­je w prze­cięt­nym do­ro­słym czło­wie­ku.

„Je­śli w to­czą­cej się dys­ku­sji ja­kaś gru­pa pi­sze i opo­wia­da się za okre­ślo­nym po­stę­po­wa­niem, wie­rząc, że jest ono do­bre dla oby­wa­te­li przez nią re­pre­zen­to­wa­nych, to czy we­dług niej upra­wia pro­pa­gan­dę?” – pyta, a da­lej w od­po­wie­dzi stwier­dza: „Ani tro­chę. Lu­dzie ci uwa­ża­ją, że wy­po­wia­da­ją oczy­wi­stą praw­dę. Ale po­zwól­my, aby inna gru­pa przed­sta­wi­ła prze­ciw­ny punkt wi­dze­nia, wów­czas bły­ska­wicz­nie otrzy­ma mia­no upra­wia­ją­cej pro­pa­gan­dę”7.

Współ­cze­sna pro­pa­gan­da to kon­se­kwent­ny, me­to­dycz­ny i trwa­ły wy­si­łek zmie­rza­ją­cy do stwo­rze­nia wła­ści­wie ex ni­hi­lo (tj. z ni­cze­go, wbrew stwier­dze­niu ex ni­hi­lo ni­hil fit ‘z ni­cze­go nic się nie stwo­rzy’) – lub z bar­dzo wą­tłych prze­sła­nek i nie­wie­lu fak­tów – wy­da­rzeń, któ­re od­po­wied­nio ukształ­tu­ją re­la­cje spo­łecz­ne, wpły­ną na przed­się­wzię­cia, idee i okre­ślo­ne gru­py lu­dzi. Kre­owa­nie za po­mo­cą słów okre­ślo­nych oko­licz­no­ści czy sy­tu­acji, ukie­run­ko­wu­ją­cych ludz­ką ak­tyw­ność, oraz two­rze­nie w mi­lio­nach umy­słów po­żą­da­nych przez kre­ato­ra ob­ra­zów rze­czy­wi­sto­ści jest zja­wi­skiem po­wszech­nym. „W prak­ty­ce żad­ne po­waż­niej­sze przed­się­wzię­cie nie może się obyć bez pro­pa­gan­dy, nie­za­leż­nie, czy chcesz zbu­do­wać ka­te­drę, za­ło­żyć uni­wer­sy­tet, sprze­dać wy­pro­du­ko­wa­ny film, upłyn­nić dużą ilość ob­li­ga­cji czy wpły­nąć na wy­bór pre­zy­den­ta” – prze­ko­nu­je po­zba­wio­ny (jak wi­dać) złu­dzeń Edward Ber­nays.

Naj­waż­niej­sze w tym wszyst­kim jest to, że pro­pa­gan­da to zja­wi­sko za­rów­no po­wszech­ne, jak i sta­łe. Nie ma ta­kiej rze­czy­wi­sto­ści ludz­kiej, któ­ra nie by­ła­by mniej czy bar­dziej szczel­nie owi­nię­ta w ca­łun pro­pa­gan­dy, nie­poda­na w opa­ko­wa­niu, któ­re ma prze­ko­nać „kon­su­men­ta”, że w środ­ku znaj­du­je się nie to, co się znaj­du­je, ale to, co znaj­do­wać się po­win­no. A po­win­no to, co słu­ży – mó­wiąc ję­zy­kiem Lwa Ry­wi­na – „gru­pie trzy­ma­ją­cej wła­dzę” (w za­cho­wa­niu za­rów­no do­bre­go sa­mo­po­czu­cia, jak i do­mi­na­cji w spo­łe­czeń­stwie). I jesz­cze jed­na uwa­ga Ber­nay­sa god­na na­szej uwa­gi: „Pro­pa­gan­da jest tym dla umy­słu, czym dys­cy­pli­na woj­sko­wa dla żoł­nie­rzy – utrzy­mu­je go w kar­no­ści, po­słu­szeń­stwie i prze­wi­dy­wal­no­ści jego za­cho­wań”. Te mi­lio­ny lu­dzi o zdy­scy­pli­no­wa­nych, ocio­sa­nych przez pro­pa­gan­dę umy­słach sta­no­wią po­tęż­ną siłę, któ­rej pre­sji mają ulec pra­wo­daw­cy, wy­daw­cy, na­uczy­cie­le. Do­tych­cza­so­wi li­de­rzy opi­nii sta­ną się ni­czym ka­wał­ki drew­na mio­ta­ne­go tam i sam przez przy­brzeż­ne fale – gło­si au­tor Pro­pa­gan­dy, po­wo­łu­jąc się przy tym na sło­wa Wal­te­ra Lip­p­man­na (in­ne­go spe­cja­li­sty od ope­ro­wa­nia świa­do­mo­ścią bez znie­czu­le­nia)8.

Pro­pa­gan­da jest więc kłam­stwem, co samo w so­bie – zda­niem Ber­nay­sa – nie jest ani do­bre, ani złe. Do­bre jest wte­dy, gdy jest kłam­stwem sku­tecz­nym, po­ma­ga­ją­cym osią­gnąć cel, tj. za­pa­no­wać nad ludź­mi i za­rzą­dzać nimi. Złe, gdy jest nie­sku­tecz­na, gdy nie po­ma­ga, ale prze­szka­dza w osią­gnię­ciu tego, co się za­pla­no­wa­ło – czy to na ze­bra­niu kor­po­ra­cji, czy to pod­czas ob­rad „de­mo­kra­tycz­ne­go” rzą­du, czy to na po­sie­dze­niu Biu­ra Po­li­tycz­ne­go. „Wstyd, to kraść i dać się zła­pać”, mówi kna­jac­kie po­wie­dze­nie. Pro­pa­gan­dy­sta za­pew­ne stwier­dził­by, że coś w tym jest.

Do­brze… Ale jaki ma być ten de­miurg cza­sów współ­cze­snych, pre­sti­di­gi­ta­tor w ko­mu­ni­stycz­nym i każ­dym in­nym na­mio­cie cyr­ko­wym roz­bi­tym nad świa­tem? Ilu­zjo­ni­sta, ma­gik wy­cią­ga­ją­cy ze swe­go ka­pe­lu­sza co­raz to nowe „fak­ty” me­dial­ne, sprze­da­ją­cy je jako fak­ty bez­przy­miot­ni­ko­we? Optyk two­rzą­cy i na­sa­dza­ją­cy na nosy bliź­nich oku­la­ry, w któ­rych co i rusz zmie­nia bar­wy szkieł, przy­mo­co­wu­jąc je na trwa­łe do twa­rzy? Ten cu­do­twór­ca, po­tra­fią­cy ukrę­cić bicz z pia­sku…? Edward Ber­nays i na to ma od­po­wiedź.

Swój wy­kład za­czy­na od py­ta­nia, w któ­rym uka­zu­je się cała prze­ra­ża­ją­ca roz­pię­tość od­dzia­ły­wa­nia pro­pa­gan­do­we­go:

 

Kim są ci lu­dzie, któ­rzy bez na­szej wie­dzy ob­da­rza­ją nas swo­imi ide­ami w spo­sób tak wir­tu­ozer­ski, że uwa­ża­my je za przez sie­bie wy­my­ślo­ne; [ci lu­dzie, któ­rzy] mó­wią nam, kogo mamy po­dzi­wiać, a kim gar­dzić, co są­dzić o wła­sno­ści, po­dat­kach, ce­nie gumy, pla­nie Da­we­sa, o imi­gran­tach; kto mówi nam, jak po­win­ny być urzą­dzo­ne na­sze domy, ja­kie me­ble po­win­ni­śmy do nich ku­pić, ja­kie menu po­win­ni­śmy ser­wo­wać na na­sze sto­ły, jaki ro­dzaj ko­szu­li win­ni­śmy no­sić, ja­kie spor­ty upra­wiać, ja­ki­mi za­wo­da­mi emo­cjo­no­wać, ja­kie or­ga­ni­za­cje cha­ry­ta­tyw­ne wspie­rać, ja­kie dzie­ła sztu­ki po­dzi­wiać, ja­kie­go żar­go­nu uży­wać, z ja­kich żar­tów się śmiać?9

 

Nie trze­ba wkła­dać zbyt wiel­kie­go wy­sił­ku w przy­po­mnie­nie so­bie na­zwisk tych lu­dzi, któ­rych opi­niom ule­ga­my, na­wet bez­wied­nie – prze­ko­nu­je au­tor. To cała ple­ja­da, kon­ste­la­cja gwiazd, pod któ­rą się ro­dzi­my i któ­ra kie­ru­je nami pod­czas wę­drów­ki po bez­dro­żach ży­cia. Dzię­ki nim mamy punk­ty od­nie­sie­nia, więc nie mu­si­my błą­dzić ni­czym Odys z to­wa­rzy­sza­mi po mo­rzach sta­ro­żyt­nej Hel­la­dy, za­nim tra­fi­my w koń­cu do Ita­ki na­sze­go prze­zna­cze­nia, któ­rą nie­odmien­nie oka­zu­je się Ha­des… Więc kim są ci lu­dzie? Są to bli­scy na­sze­mu ser­cu po­li­ty­cy, na­uczy­cie­le, ka­pła­ni, in­te­lek­tu­ali­ści, pi­sa­rze, ar­ty­ści, ak­to­rzy, róż­ni show­ma­ni i ce­le­bry­ci – stwier­dza Ber­nays. Z po­zo­ru dzie­siąt­ki, a na­wet set­ki i ty­sią­ce na­zwisk…

 

Lecz do­brze wie­my, że wie­lu z tych li­de­rów opi­nii kie­ro­wa­na jest przez oso­by, któ­rych na­zwi­ska zna­ne są tyl­ko nie­licz­nym. Wie­lu po­li­ty­ków bu­du­je swój pu­blicz­ny prze­kaz w opar­ciu o wska­zów­ki czło­wie­ka, o któ­rym mało kto, spo­za ści­słe­go gro­na po­li­ty­ków, sły­szał. Wy­mow­ni i wpły­wo­wi mo­ra­li­ści otrzy­mu­ją wy­tycz­ne do swych ka­zań od wą­skie­go gro­na naj­wyż­szych ko­ściel­nych au­to­ry­te­tów, rów­nież mało komu, poza wta­jem­ni­czo­ny­mi, zna­nych. […] Pre­zy­denc­ki kan­dy­dat może zo­stać wy­su­nię­ty w od­po­wie­dzi na przy­gnia­ta­ją­cą po­pu­lar­ność wśród wy­bor­ców, ale tak na­praw­dę zo­stał on wy­bra­ny przez pół tu­zi­na męż­czyzn, ob­ra­du­ją­cych na te­mat kan­dy­da­tu­ry przy okrą­głym sto­le w za­ci­szu ja­kie­goś po­ko­ju ho­te­lo­we­go10.

 

Pa­mię­taj­my o tym głę­bo­kim prze­ko­na­niu, któ­re wy­zie­ra z tek­stu Edwar­da Ber­nay­sa, bo po­dzie­lać je będą rów­nież bol­sze­wi­cy, po­słu­gu­jąc się pro­pa­gan­dą i – o wie­le od nich spraw­niej­si w tym za­kre­sie – mark­si­ści kul­tu­ro­wi. Oni pod­nio­są sztan­dar czer­wo­nej pro­pa­gan­dy bar­dzo wy­so­ko! A prze­ko­na­nie to brzmi: na­praw­dę nie­wiel­ka licz­ba fa­chow­ców, do­brze zor­ga­ni­zo­wa­nych i usa­do­wio­nych w new­ral­gicz­nych punk­tach sys­te­mu za­rzą­dza­nia ludź­mi, może dużo. Au­tor Pro­pa­gan­dy przez „może dużo” ro­zu­mie do­kład­nie to, co zwrot ten ozna­cza: „Je­śli zro­zu­mie­li­śmy me­cha­nizm i mo­ty­wy umy­słu gru­po­we­go, czy mo­że­my wów­czas kon­tro­lo­wać i dys­cy­pli­no­wać masy we­dług na­szej woli i bez ich wie­dzy? Nie­daw­na prak­ty­ka pro­pa­gan­do­wa udo­wod­ni­ła, że jest to moż­li­we, przy­naj­mniej do pew­ne­go stop­nia i pew­nych gra­nic”11 .

Na­to­miast pro­pa­ga­to­rzy mark­si­stow­scy będą bar­dziej pew­ni sie­bie i swo­ich umie­jęt­no­ści trans­for­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści w nie­rze­czy­wi­stość, uzna­jąc że spraw­na pro­pa­gan­da może wła­ści­wie wszyst­ko zro­bić z ludź­mi: skło­nić ich do każ­dej po­żą­da­nej przez sie­bie re­ak­cji, wy­ro­bić w nich od­ru­chy psa Paw­ło­wa. Mó­wiąc usta­mi mark­si­stów – będą się śli­nić, kie­dy im na­ka­że­my, będą się ła­sić, kie­dy nam bę­dzie to po­trzeb­ne, będą słu­żyć i po­da­wać łapę. Będą też war­czeć i ata­ko­wać z fu­rią. Będą, wresz­cie, po­kor­nie zdy­chać u na­szych stóp, kie­dy oznaj­mi­my im, że za­szła wła­śnie taka po­trze­ba.

Nie­wi­dzial­ny rząd to po­ję­cie względ­ne, bo­wiem jak twier­dzi Ber­nays: „Róż­ni lu­dzie rzą­dzą nami i kie­ru­ją na­szy­mi wy­bo­ra­mi w róż­nych seg­men­tach na­sze­go ży­cia. Inna siła może stać za tro­nem w po­li­ty­ce, inna ma­ni­pu­lu­je fe­de­ral­ną sto­pą dys­kon­to­wą, a jesz­cze inna de­cy­du­je, jaki ta­niec sta­nie się mod­ny na przy­szło­rocz­nych dan­cin­gach”. Przy­kła­do­wo – w rę­kach nie­wiel­kiej gru­py lu­dzi znaj­du­je się pro­gram na­ucza­nia dla więk­szo­ści szkół. I to oni de­cy­du­ją o tym, jaki bę­dzie po­ziom wy­kształ­ce­nia oraz za po­mo­cą ja­kich idei mło­dym lu­dziom bę­dzie się me­blo­wać w gło­wach. Ro­dzi­ce rów­nież two­rzą ta­kie mini-ośrod­ki de­cy­zyj­ne w sto­sun­ku do swo­ich dzie­ci.

Dla­te­go ist­nie­je ten­den­cja do sko­ma­so­wa­nia tych po­roz­rzu­ca­nych po róż­nych seg­men­tach ży­cia ośrod­ków wła­dzy. Im jest ich mniej – tym le­piej. Bo tym spraw­niej­sze jest za­rzą­dza­nie „ma­te­ria­łem ludz­kim”. Ber­nays pi­sze, że nie­wi­dzial­ny rząd zmie­rza do kon­cen­tra­cji wła­dzy i dla­te­go „jest ona w rę­kach nie­licz­nych”, a to „z po­wo­du kosz­tów, ja­kie po­cią­ga za sobą zręcz­ne kie­ro­wa­nie ma­szy­ną spo­łecz­ną, któ­ra kon­tro­lu­je opi­nie oraz za­cho­wa­nia mas”. Re­kla­ma, któ­ra ma sku­tecz­nie wpły­nąć na po­sta­wy mi­lio­nów lu­dzi jest bar­dzo dro­ga, „po­dob­nie, jak dro­gie jest po­zy­ska­nie i prze­ko­na­nie przy­wód­ców grup, któ­rzy dyk­tu­ją spo­łe­czeń­stwu, co po­win­ni my­śleć i jak dzia­łać”12.

Je­śli mo­żesz wpły­nąć na lu­dzi, któ­rzy są li­de­ra­mi w swo­jej spo­łecz­no­ści, au­to­ma­tycz­nie wpły­wasz na tę spo­łecz­ność – prze­ko­nu­je Ber­nays. Dla­te­go nie dzi­wi­my się, że każ­da wła­dza tak wie­le po­świę­ca cza­su na to, aby po­zy­skać „au­to­ry­te­ty mo­ral­ne”, aby mieć wpływ na me­dia oraz uczel­nie, gdzie kształ­ci się przy­szłe eli­ty – niech­by pro­win­cjo­nal­ne, ma­ło­mia­stecz­ko­we – miej­sca z po­zo­ru nie­waż­ne. Suma ta­kich „za­ścian­ków” sta­je się ścia­ną po­staw i za­cho­wań, o któ­rą roz­bi­ja­ją się wszel­kie pró­by prze­ciw­sta­wie­nia się do­mi­nu­ją­cym i ko­rzyst­nym dla rze­czy­wi­stej eli­ty wła­dzy ten­den­cjom spo­łecz­nym, eko­no­micz­nym, kul­tu­ral­nych et ca­ete­ra.

W dzi­siej­szych cza­sach, aby wpły­wać na lu­dzi, nie trze­ba prze­ma­wiać do zgro­ma­dzo­ne­go tłu­mu lub zre­wol­to­wa­nych mas wy­le­wa­ją­cych się w pro­te­ście na uli­ce. Dziś moż­na sku­tecz­nie od­dzia­ły­wać na lu­dzi, któ­rzy sie­dzą bez­piecz­nie w swo­ich do­mach: „Po­nie­waż czło­wiek ze swej na­tu­ry jest isto­tą stad­ną, czu­je się współ­uczest­ni­kiem gru­py, na­wet wów­czas, gdy sie­dzi w swo­im po­ko­ju za za­sło­nię­ty­mi fi­ran­ka­mi. Jego umysł za­cho­wu­je wzor­ce wdru­ko­wa­ne weń przez wpływ gru­py”. Więc… sie­dzi­my so­bie w biu­rze i za­sta­na­wia­my się, co moż­na by ku­pić do miesz­ka­nia, aby spra­wić, by wszy­scy go­ście, któ­rych do nie­go za­pro­si­my, za­chwy­ca­li się na­szym nad­zwy­czaj­nym i ory­gi­nal­nym gu­stem. I wy­da­je się nam cały czas, że do­ko­na­my za­ku­pów we­dług wła­sne­go uzna­nia. To jed­nak tyl­ko ilu­zja: „W rze­czy­wi­sto­ści nasz wy­bór jest wy­pad­ko­wą sze­re­gu wra­żeń, któ­re ukła­da­ją się w na­szym umy­śle w sza­blon, zgod­nie z któ­rym za­pa­da na­sza de­cy­zja. Wra­że­nia te, a co za tym idzie, owa kli­sza, zgod­nie z któ­rą po­dej­mu­je­my na­sze sa­mo­dziel­ne i ory­gi­nal­ne de­cy­zje, po­cho­dzą z ze­wnątrz i kie­ru­ją nami, zu­peł­nie tego nie­świa­do­my­mi”13.

Wcho­dzi­my za­tem w świat kłam­stwa do­brze uza­sad­nio­ne­go. Do jego twór­ców pa­su­ją sło­wa, ja­ki­mi zwró­cił się Pan Je­zus do fa­ry­ze­uszów: „Wy ma­cie dia­bła za ojca i chce­cie speł­niać po­żą­da­nia wa­sze­go ojca. Od po­cząt­ku był on za­bój­cą i w praw­dzie nie wy­trwał, bo praw­dy w nim nie ma. Kie­dy mówi kłam­stwo, od sie­bie mówi, bo jest kłam­cą i oj­cem kłam­stwa” [J 8,44].

Nic prze­to dziw­ne­go, że świa­do­me wpro­wa­dza­nie ko­goś w błąd, spro­wa­dza­nie na ma­now­ce ilu­zji, do miej­sca, w któ­rym rze­czy­wi­stość jest je­dy­nie sztu­ka­te­rią, re­kwi­zy­tem lub nędz­ną pod­rób­ką uda­ją­cą ory­gi­nał – więc, że to wszyst­ko spro­wa­dza­ło nie­gdyś na czło­wie­ka hań­bę. Po­zba­wia­ło god­no­ści ho­no­ro­wych. „Je­steś kłam­cą!” – to stwier­dze­nie było dla ry­ce­rza naj­więk­szą obe­lgą, jak za­uwa­ża znaw­ca śre­dnio­wiecz­nej men­tal­no­ści Ja­cqu­es Le Goff, bo­wiem wy­łą­cza­ło go ze świa­ta lu­dzi praw­do­mów­nych, do­trzy­mu­ją­cych sło­wa, a więc: wy­łą­czał go ze świa­ta w ogó­le. Ów­cze­sny sys­tem po­li­tycz­no-spo­łecz­ny, w któ­rym żył czło­wiek ho­no­ru, czy­li sys­tem len­ny, opie­rał się na sło­wie. Na sło­wie praw­dy. I na wier­no­ści temu sło­wu – da­wa­ne­mu se­nio­ro­wi w ak­cie hoł­du len­ne­go.

Ten de­mo­nizm, te dusz­ne opa­ry pie­kła, do­strzegł i wy­ra­ził, po kil­ku­na­stu la­tach ży­cia w ko­mu­ni­stycz­nym Pan­de­mo­nium, Mi­chał Buł­ha­kow, opi­su­jąc zda­rze­nia, ja­kie mia­ły miej­sce w Mo­skwie po przy­by­ciu do niej sił nie­czy­stych w dzień, w któ­rym „wy­da­wa­ło się, że nie ma już czym od­dy­chać”. Jak pi­sa­ła Ta­tia­na Step­now­ska: „Idąc śla­dem roz­wa­żań Buł­ha­ko­wa, moż­na do­strzec w sa­mej na­zwie ro­syj­skiej sto­li­cy czar­tow­skie mo­kra­dła, gdyż sło­wo Mo­skwa po­cho­dzi od sta­ro­ru­skie­go mo­sky – wil­goć”14. A z owej wil­go­ci – iluż lu­dzi „jak gdy­by ze mgły” mo­gło się zro­dzić? I w sa­mej rze­czy się zro­dzi­ło!

Pro­fe­sor Mo­skiew­skiej Aka­de­mii Du­chow­nej, dia­kon An­driej Ku­ra­jew uznał, że nie­któ­re wąt­ki w po­wie­ści, wy­stę­pu­ją­ce w tak zwa­nych roz­dzia­łach Pi­ła­ta, sta­no­wią mi­strzow­sko ukry­tą część jaw­nej w utwo­rze sa­ty­ry na ów­cze­sną rze­czy­wi­stość ra­dziec­ką z jej pro­pa­gan­dą ate­istycz­ną, któ­rą Ku­ra­jew na­zy­wa wprost „pro­pa­gan­dą sa­ta­ni­zmu”.

Czy w Ro­sji bol­sze­wic­kiej lat 20. i 30. XX w., w okre­sie rzą­dów zra­zu Wo­dza Re­wo­lu­cji, a póź­niej Lu­do­ja­da z Kau­ka­zu (jak na­zy­wa­no Sta­li­na), pro­pa­go­wa­no kult sza­ta­na? Nie – Mark­sa, nie – En­gel­sa, a na­wet, nie – Le­ni­na czy Sta­li­na, tyl­ko dia­bła? Prze­cież na zwo­ły­wa­nych pod przy­mu­sem i groź­bą utra­ty wol­no­ści (a i ży­cia na­wet) wie­cach po­par­cia (lub – wprost prze­ciw­nie – po­tę­pie­nia, bo to wszyst­ko za­le­ża­ło od mą­dro­ści eta­pu) był tłum. Przy­gna­ny na­haj­ka­mi stra­chu dźwi­gał ogrom­ne por­tre­ty bro­da­tych i wą­sa­tych bo­gów ko­mu­ni­zmu, wspo­mnia­nych wy­żej kre­ato­rów, teo­re­ty­ków i re­ali­za­to­rów nie­wy­obra­żal­nej nie­do­li tych lu­dzi, spę­dzo­nych te­raz jak by­dło i zbi­tych w sza­rą masę. Nie było tam ob­ra­zów dia­bła ani pie­kła, ani dia­bo­licz­ne­go pen­ta­gra­mu. Te gęby na por­tre­tach, acz­kol­wiek ohyd­ne, były ludz­kie. Ko­zia bro­da Le­ni­na była Le­ni­na, a nie Lu­cy­pe­ra lub sym­bo­li­zu­ją­ce­go go try­ka. Wy­pi­sa­ne cy­ry­li­cą sło­wa nie wzy­wa­ły Bel­ze­bu­ba („wład­cy much”), tyl­ko pro­le­ta­riu­szy wszyst­kich kra­jów – do łą­cze­nia się, do two­rze­nia związ­ku na­sze­go brat­nie­go. To idee Le­ni­na mia­ły być wiecz­nie żywe, a nie mia­zma­ty wy­do­by­wa­ją­ce się z de­mo­nicz­nej gar­dzie­li…

Jed­nak­że por­tre­ty tak teo­re­ty­ków, jak za­rząd­ców pie­kła, jaki urzą­dził ko­mu­nizm Ro­sja­nom i na­ro­dom przez Ro­sję pod­bi­tym, przy­wo­dzą na myśl tzw. nad­pi­sa­ne iko­ny. Ge­ne­ral­nie cho­dzi o to, że pod war­stwą ka­no­nicz­ną świę­te­go ob­ra­zu znaj­do­wa­ły się sce­ny przed­sta­wia­ją­ce dia­bły, pie­kło. Taki iko­no­pis zwa­ny wów­czas bo­ho­ma­zem (stąd za­pew­ne nasz bo­ho­maz) naj­pierw „ma­zał” wi­ze­ru­nek dia­bła lub pie­kła, a póź­niej, gdy far­ba wy­schła, na­no­sił wi­ze­run­ki świę­tych, aby przy­kryć swój praw­dzi­wy za­mysł – kult sza­ta­na i sku­tecz­ne upra­wia­nie czar­nej ma­gii. W In­ter­ne­cie mo­że­my zna­leźć in­for­ma­cję, że po raz pierw­szy o ta­kiej iko­nie wspo­mi­na się w ży­wo­cie Wa­si­li­ja Bła­żen­ne­go, któ­ry spi­sa­no w szes­na­stym wie­ku. Opi­sa­no tam na­stę­pu­ją­cą sy­tu­ację… Na bra­mie przy wjeź­dzie do mia­sta za­wie­szo­no iko­nę, pod któ­rą zgro­ma­dził się tłum lu­dzi. Wa­si­lij nie za­mie­rzał się jed­nak mo­dlić i znisz­czył ob­raz ka­mie­niem. Py­ta­ny, dla­cze­go to zro­bił, od­po­wie­dział, że pod głów­ną war­stwą farb ukry­te jest pie­kło. Rze­czy­wi­ście, gdy ze­skro­ba­no ze­wnętrz­ną po­wło­kę, oczom mo­dlą­cych się lu­dzi uka­za­ły się dia­bły15 .

Czy po­dob­na in­ten­cja nie kry­ła się za twór­czo­ścią „ar­ty­stów” so­cre­ali­zmu, któ­rzy ma­lo­wa­li ma­je­sta­tycz­nych w wy­glą­dzie ko­mu­ni­stycz­nych „świę­tych” i ra­do­sne wi­do­ki so­cja­li­stycz­ne­go raju, ma­sku­jąc rze­czy­wi­stość, na któ­rą skła­da­ły się rzą­dy okrut­nych kar­łów i pie­kło, bez resz­ty wy­peł­nia­ją­ce ży­cie co­dzien­ne oby­wa­te­li Ro­sji Ra­dziec­kiej – zra­zu, a póź­niej – Związ­ku So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik Ra­dziec­kich?

John Go­odwyn Barm­by, za­ło­ży­ciel To­wa­rzy­stwa Pro­pa­gan­dy Ko­mu­ni­stycz­nej w An­glii w la­tach 40. XIX w., mó­wił o po­wsta­niu ko­ścio­ła, w któ­rym „dia­beł zo­sta­nie prze­mie­nio­ny w Boga”. Na­to­miast The­odo­re Dez­amy, w tym sa­mym cza­sie, we Fran­cji, gło­sił, że ce­lem ko­mu­ni­zmu (on to jako pierw­szy użył okre­śle­nia „par­tia ko­mu­ni­stycz­na”) jest rzą­dze­nie świa­tem za po­mo­cą jed­ne­go świa­to­we­go rzą­du spra­wu­ją­ce­go kon­tro­lę nad wszel­ką wła­sno­ścią oraz pie­niędz­mi i wpro­wa­dza­ją­ce­go je­den wspól­ny ję­zyk. Ko­mu­nizm, mó­wił ten eg­zal­to­wa­ny mło­dzian, jest „ra­dy­kal­nym środ­kiem do znisz­cze­nia, do zgi­lo­ty­no­wa­nia jed­nym cię­ciem […] ca­łe­go zła”. A jesz­cze wcze­śniej Fi­lip­po Bu­onar­ro­ti, Włoch, uwa­żał, że po zmie­nia­ją­cej ob­li­cze zie­mi re­wo­lu­cji do­ko­na­nej przez za­wo­do­wych re­wo­lu­cjo­ni­stów (on wpro­wa­dził to po­ję­cie do wo­ka­bu­la­rza po­stę­pow­ca) wła­śnie za­wo­do­wi in­te­lek­tu­ali­ści-re­wo­lu­cjo­ni­ści jako eli­ta będą rzą­dzić. „Uni­wer­sa­li­stycz­na ilu­zja – fun­da­ment wia­ry re­wo­lu­cyj­nej typu ja­ko­biń­skie­go czy le­ni­now­skie­go”, za­uwa­żył­by za­pew­ne Fran­co­is Fu­ret16.

Czym ma więc być ta re­wo­lu­cja? Cza­sem świec­kiej apo­ka­lip­sy – twier­dzi War­ren H. Car­roll – w któ­rej re­wo­lu­cjo­ni­ści pra­gnę­li­by „za­stą­pić Chry­stu­sa w mo­men­cie koń­ca świa­ta, a na­stęp­nie osą­dzić ów świat, po­tę­pić go i stwo­rzyć no­we­go czło­wie­ka, nowe nie­bo i nową zie­mię”. Tym­cza­sem An­to­ine de Sa­int-Just od­kry­wa kar­ty, z ja­ki­mi naj­bar­dziej fa­na­tycz­ni prze­ciw­ni­cy mo­nar­chii Bur­bo­nów szli do prze­wro­tu 1789 r., pi­sząc wła­śnie wów­czas utwór za­ty­tu­ło­wa­ny Or­gant, w któ­rym pie­kło do­ko­nu­je in­wa­zji i pod­bo­ju nie­ba. „Niech wszyst­ko ob­ró­ci się w cha­os, a z cha­osu niech wy­ło­ni się nowy od­ro­dzo­ny świat” – woła z ko­lei w Ma­ni­fe­ście ple­bej­skim z 1795 r. „Grac­chus” Ba­beuf, we­dług wła­sne­go świa­dec­twa, in­spi­ro­wa­ny m.in. przez Sa­int-Ju­sta. A z ko­lei jego uczeń i en­tu­zja­stycz­ny zwo­len­nik Pier­re Sy­lva­in Ma­re­chal pro­ro­ko­wał rok póź­niej: „Re­wo­lu­cja fran­cu­ska jest je­dy­nie pre­kur­so­rem in­nej re­wo­lu­cji, znacz­nie więk­szej i bar­dziej mrocz­nej, któ­ra bę­dzie ostat­nia”17.

Za­nim po­wsta­nie „ju­trzen­ka swo­bo­dy”, zmierzch musi za­paść nad świa­tem. Co wy­chy­nie z tego mro­ku? Na pew­no nie twarz Boga, ra­czej czło­wie­ka, któ­ry za­stą­pi Stwór­cę. Czy opis tego ob­li­cza znaj­dzie­my w Prze­po­wied­ni18 Mi­cha­ła Ler­mon­to­wa?

 

Za­bły­śnie wte­dy wład­cza twarz czło­wie­ka

I po­znasz go, i poj­miesz, pa­trząc z bli­ska,

Dla­cze­go nóż w pra­wi­cy jego bły­ska…

I bia­da ci! Twój lęk, twej wi­dok trwo­gi

Zbu­dzi w nim, wiedz! Li tyl­ko śmiech zło­wro­gi;

I wszyst­ko w nim okrut­ne i po­nu­re,

Jak jego płaszcz i skroń wznie­sio­na w górę…

 

Ka­rol Marks, pro­to­pla­sta tych wszyst­kich spraw, o któ­rych mó­wi­my i mó­wić bę­dzie­my w tej książ­ce, miał po­wie­dzieć, że „so­cja­li­stycz­ny czło­wiek” nie tyl­ko nie po­wi­nien, ale na­wet nie może pro­wa­dzić dy­wa­ga­cji na te­mat ist­nie­nia Boga. Na­le­ży mu tego za­bro­nić. Wszak re­li­gia to Opium des Vol­kes – ‘opium ludu’. Ten zwrot zo­sta­nie póź­niej zmie­nio­ny przez bol­sze­wi­ków na „opium dla ludu”. A co nie było ble­ko­tem19? Oczy­wi­ście – re­wo­lu­cja! To ona za­ję­ła miej­sce Naj­wyż­sze­go. Ta strasz­na hi­po­sta­za, na­wią­zu­ją­ca w swym okru­cień­stwie do naj­krwaw­szych mi­tów po­gań­skich wszyst­kich kon­ty­nen­tów. War­ren H. Car­roll przy­po­mi­na, że cho­ciaż za­rów­no Marks, jak i dru­gi naj­wy­bit­niej­szy teo­re­tyk re­wo­lu­cji Lew Troc­ki, byli Ży­da­mi, to obaj byli ate­ista­mi, bał­wo­chwal­ca­mi i zdraj­ca­mi za­rów­no wia­ry moj­że­szo­wej, jak i cy­wi­li­za­cji ła­ciń­skiej – po­dob­nie zresz­tą jak Le­nin, wy­cho­wa­ny w ro­dzi­nie chrze­ści­jań­skiej: „Czę­sto za­po­mi­na się o tym, że to wła­śnie w ob­rę­bie ju­da­izmu znaj­du­je­my dłu­gą i strasz­ną hi­sto­rię zdra­dy przez Ży­dów ich wła­snej wia­ry – hi­sto­rię Żyda od­stęp­cy jako bał­wo­chwal­cy”20.

Ko­mu­ni­ści będą kon­ty­nu­ować myśl oj­ców-za­ło­ży­cie­li. Le­nin kil­ka­krot­nie po­dej­mo­wał tę ideę Mark­sa, pi­sząc:

 

Re­li­gia jest jed­ną z od­mian uci­sku du­cho­we­go, któ­ry wszę­dzie dła­wi masy lu­do­we, przy­tło­czo­ne wiecz­ną pra­cą na in­nych, bie­dą i osa­mot­nie­niem. Bez­sil­ność klas wy­zy­ski­wa­nych w wal­ce z wy­zy­ski­wa­cza­mi rów­nie nie­uchron­nie ro­dzi wia­rę w lep­sze ży­cie po­za­gro­bo­we, jak bez­sil­ność dzi­ku­sa w wal­ce z przy­ro­dą ro­dzi wia­rę w bo­gów, dia­bły, cuda itp. Tego, kto przez całe ży­cie pra­cu­je i cier­pi nę­dzę, re­li­gia uczy po­ko­ry i cier­pli­wo­ści w ży­ciu ziem­skim, po­cie­sza­jąc na­dzie­ją na­gro­dy w nie­bie. Tych zaś, któ­rzy żyją z cu­dzej pra­cy, re­li­gia uczy do­bro­czyn­no­ści w ży­ciu ziem­skim, ofe­ru­jąc im bar­dzo ta­nie uspra­wie­dli­wie­nie ich ca­łej eg­zy­sten­cji wy­zy­ski­wa­czy i sprze­da­jąc po przy­stęp­nej ce­nie bi­le­ty wstę­pu do szczę­śli­wo­ści nie­bie­skiej. Re­li­gia to opium ludu. Re­li­gia to ro­dzaj du­cho­wej go­rzał­ki, w któ­rej nie­wol­ni­cy ka­pi­ta­łu to­pią swe ludz­kie ob­li­cze, swo­je rosz­cze­nia do choć­by tro­chę god­ne­go ludz­kie­go ży­cia21.