34,90 zł
Młody taksówkarz ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. Sprawa jest tym bardziej niepokojąca, że można mówić już o serii podobnych przypadków… W dodatku każda z ofiar była widziana po raz ostatni w tym samym miejscu – w okolicach dworca w Gdyni. Czy uda się rozwiązać tę kryminalną zagadkę?
Na podstawie książki powstał film Ostatni kurs w reżyserii Jana Batorego. W ekranizacji wzięli udział między innymi Barbara Rylska, Stanisław Mikulski i Emil Karewicz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Twoja śmierć ma dobry wzrok. Nigdy dotąd nie widziałem jej w takim przebraniu. Albo kierują tobą ludzie, którzy udają, że wiedzą, albo ty sam udajesz, że wiesz to, czego nie wiesz. Ale nie przypuszczam, abyś powrócił kiedykolwiek i ujawnił nam, co się znajduje na końcu drogi.
William Szekspir, Cymbeline, akt V
ROZDZIAŁ,
w którym pomimo dobrej woli obu stron Śmierć nie spotyka się z Kowalskim
Skończył się gorący, bezchmurny dzień nad morzem. Na dalekim cyplu niewidzialna latarnia morska puściła w ruch dwa białe promienie, muskając nimi leżące na redzie statki, ptasie sylwetki dźwigów, usypiające na wodzie mewy i rozrzucone na łagodnych wzgórzach miasto. Na linii styku wód i lądu pootwierały się kolorowe oczka lamp pozycyjnych i boi sygnałowych, które kołysały się na morzu spokojnym, falującym leniwie i pokrytym plamami oliwy. Wilgotny odblask świateł wieczoru położył się na szybach okien i na wyślizganych szynach skomplikowanej siatki torów kolejowych, oplatających port i uciekających pomiędzy wzgórza w głąb lądu, który niknął już pośród nocy.
Pociąg pośpieszny, którym Śmierć jechała na spotkanie z Kowalskim, był jeszcze daleko od miasta, lecz zbliżał się nieustannie z nieuchronną pewnością dobrze pracującego mechanizmu. Oczywiście Kowalski nie miał o tym pojęcia. Nie wiedział także, że gdyby pewna dziewczyna nie wybrała się z wizytą do ciotki, idąc tą właśnie ulicą, a nie inną, nie dożyłby następnego ranka. Nie dożyłby najprawdopodobniej następnego ranka, gdyby dziewczyna ta nie spostrzegła, że jest bardzo przystojny, i gdyby odeszła, nie zatrzymując się zupełnie bez potrzeby na tak długo przed oknem zamkniętej księgarni. No i nie dożyłby, oczywiście, następnego ranka, gdyby nie miał narzeczonej i gdyby narzeczona ta nie była tak bardzo zazdrosna, że nerwy ponosiły ją nieomal automatycznie na widok każdej kobiety zdradzającej jakiekolwiek zainteresowanie jego osobą.
W chwili kiedy zaczyna się nasza opowieść, Kowalski jest sam, stoi na chodniku jednej z ulic śródmieścia Gdyni i spogląda na zegarek. Oczekuje Kazimierza Kity, jedynego swego przyjaciela, z którym do spółki ma taksówkę numer 448, bardzo starego opla – najprawdopodobniej weterana drugiej wojny światowej. Kowalski ma dziś nocną zmianę i umówili się, że dziesięć przed dziesiątą Kita podjedzie do tego właśnie narożnika, żeby przekazać wóz.
Kowalski zerknął na zegarek i westchnął. Była za pięć dziesiąta. Podszedł do skraju chodnika, spojrzał w lewo i w prawo, ale żaden samochód nie pojawiał się w perspektywie ulicy.
Zawrócił i stanął przed jasno oświetloną witryną księgarni, przyglądając się od niechcenia okładkom, pogwizdując cicho i bardzo fałszywie, a jednocześnie zastanawiając się nad tym, w który kraniec rozległego Trójmiasta mógł pchnąć Kazika jakiś daleki kurs.
I wtedy dziewczyna wyszła zza rogu, idąc w jego kierunku. Pusta ulica najpierw podała mu echo kroków, później uniósł głowę. Już z daleka zauważył, że dziewczyna jest smukła, ubrana w białą sukienkę i niesie pleciony koszyk. Ponieważ niecierpliwił się trochę, a Kazik powinien był nadjechać lada sekunda, więc nie spojrzał na nią po raz drugi i odwrócił się ku wystawie sklepu. Ale że wystawa w nocy działa trochę jak lustro, zobaczył w niej własne odbicie: wysokiego, barczystego, młodego mężczyznę o szczupłej, opalonej twarzy, wesołych oczach i krótkich, ciemnych, trochę zmierzwionych włosach, które lubił odruchowo przeczesywać palcami. Ubrany był w czarne brezentowe spodnie, rozpiętą na piersi kolorową koszulę i skórzaną szoferską kurtkę, zarzuconą luźno na ramiona, bo wieczór był bardzo ciepły.
Odgłos kroków ucichł i Kowalski ujrzał obok siebie odbity w szybie, zamglony zarys dziewczyny. Nieznacznie zwrócił oczy w lewo, a potem znowu spojrzał na wystawę. Dziewczyna studiowała z uwagą okładki książek, przesuwając powoli oczyma od jednej do drugiej. Kowalski odruchowo przygładził palcami czuprynę, powstrzymał uśmiech i chrząknął cicho. Dziewczyna nie drgnęła. Zachowywała się tak, jak gdyby prócz niej nie było nikogo przed sklepem. Chrząknął więc po raz drugi i nabrawszy głęboko powietrza jak człowiek, który niespodziewanie musi skoczyć do wody, powiedział z miną zagubionego, dobrego dziecka:
– Przepraszam bardzo… bo właśnie pani na pewno zna się dobrze na książkach, prawda? A ja muszę kupić jedną książkę.
Dziewczyna raptownie odwróciła ku niemu głowę. Minę miała trochę zagniewaną, ale zaraz uniosła ze zdziwieniem ładne, czarne, nieomal zrośnięte nad nosem brwi.
– Jak to, proszę pana? Przecież księgarnie już dawno są zamknięte. Nie kupi pan dzisiaj żadnej książki.
– Tak, ja wiem, bardzo dobrze wiem, że nie dzisiaj. Ale pomyślałem sobie, że tego… że dobrze by było, żebym sobie jutro kupił taką książkę.
– A jaką? – Dostrzegł, że dziewczyna z trudem powstrzymuje uśmiech.
– Taką, widzi pani, poważną jakąś. Nie znam się na tym, bo czasu zupełnie nie mam. Tyle tylko, że się jakiś kryminał przeczyta, i to wszystko. Ciągle zajęty jestem i… – zaplątał się trochę, ale zaraz dokończył: – Właśnie to, że czasu człowiek nie ma na co innego niż robota. Prawie na nic się nie ma czasu.
Westchnął i rozłożył ręce, jak gdyby chcąc wziąć cały świat na świadka, że mówi to serio i nie ma żadnych złych zamiarów.
– To zupełnie jak ja. – Dziewczyna przełożyła koszyczek z prawej ręki do lewej i mimowolnym, ładnym, zupełnie niepotrzebnym ruchem poprawiła włosy nad czołem. – Ale ja to muszę powiedzieć, że po prostu przepadam za kryminałami, no i za takimi, żeby było w nich coś bardzo smutnego o miłości. Wie pan, o tym, że się kochają, a nic im się nie udaje, bo źli ludzie albo zły los przeszkadzają ciągle i dopiero na końcu wszystko się pięknie zgadza i są szczęśliwi.
– Tak. – Kiwnął głową ze zrozumieniem. – To też jest niezłe, ale czasami za smutne. Szczególnie jak się smutnie kończy. Lubię, kiedy on ją ratuje w ostatniej chwili, gdy już, już ma się stać coś strasznego i żadnego ratunku dla niej znikąd nie ma. Po tym ocaleniu ona zawsze zaczyna się w nim kochać. – Urwał i uśmiechnął się, patrząc na nią odważnymi, wesołymi oczyma. – Żeby tak być szczerym, to panią uratowałbym z przyjemnością.
– Mnie? Kiedy mi nic nie grozi. – Dziewczyna zaczęła się śmiać. Znowu przerzuciła koszyczek do prawej ręki i ruszyła powoli. Kowalski szedł obok niej, przyglądając się długim cieniom ich postaci, wydłużającym się tym bardziej, im dalej odchodzili od świecącej za plecami latarni.
– Nigdy nie wiadomo, co dziewczynie może grozić. – Zastanowił się. – Mógłby, na przykład, ktoś chcieć panią porwać.
– Wcale bym się nie zmartwiła! – Dziewczyna parsknęła śmiechem. – Czasem to sobie nawet marzę, żeby się coś takiego stało. To by była jakaś wielka przygoda w życiu…
– Nie o tym myślałem. Wyobraziłem sobie, że chciałby panią porwać jakiś zły człowiek, handlarz żywym towarem czy ktoś taki… I już by panią porywał, a wtedy ja bym wyjechał moim wozem zza rogu i jakoś by się wszystko ułożyło.
Rozejrzała się z komicznym zdumieniem i Kowalski pomyślał z cichą satysfakcją, że znajomość właściwie jest już zawarta.
– Przecież pan nie ma żadnego wozu.
– E… mam – powiedział, skromnie spuszczając oczy – to znaczy mam taksówkę, do spółki z kolegą. Właśnie czekam tu na niego, bo teraz moja kolej na noc. – Zerknął na zegarek. – Spóźnił mi się już dziesięć minut.
Spojrzała na niego z nietajonym szacunkiem.
– To chyba musi być przyjemnie tak sobie jeździć przez cały dzień samochodem i jeszcze zarabiać na tym. Zazdroszczę panu.
– Nie ma czego. Taka sama praca jak każda inna. A pani gdzie pracuje?
– Na poczcie, w okienku. Jestem taka panienka z okienka. W urzędzie na Grabówku. Strasznie nudno. – Mówiła już do niego, jakby się znali od dawna. – Tylko po pierwszym każdego miesiąca jest tłok. Wszyscy wtedy płacą jakieś raty i za telefon. A potem znowu cicho. Siedzi człowiek i w okno patrzy. Żebym miała taką taksówkę jak pan, tobym chyba nigdy z niej nie wysiadała! Tak lubię, żeby ciągle się coś zmieniało: ludzie, miejscowości…
Odruchowo wziął ją pod rękę. Znał takie dziewczyny. Nudziły się i zawsze były w poszukiwaniu kogoś, kto by z nimi chciał gdzieś pójść, gdzieś pojechać, coś przeżyć. Poza tym była, zdaje się, bardzo gadatliwa.
Ale Kowalski, chociaż nie posiadał zbyt wielu wad, a w każdym razie nie więcej niż inni ludzie, miał jedną, z którą nie umiał nawet walczyć: słabość do każdej przystojnej dziewczyny. Po prostu musiał uśmiechnąć się na widok ładnej buzi i musiał coś powiedzieć, nawet gdyby nie chciał. A przecież już od paru miesięcy naprawdę nie chciał, bo w głębi serca wiedział, że jest zakochany w Marlence Sęk. Równocześnie wiedział, że Marlena jest najbardziej zazdrosną dziewczyną, jeżeli nie pod słońcem, to w każdym razie na całym pięćsetkilometrowym pasie wybrzeża. Gdyby była gdzieś w okolicy taka druga, musiałby chyba o niej usłyszeć.
Ale nie chciał teraz myśleć zbyt wiele o Marlenie.
– Tak pani lubi „spacerować” samochodem? – zapytał pogodnie. – To może jak Kazik – to znaczy mój kolega – zajedzie tutaj, pojedziemy sobie gdzieś trochę? Wieczorem miasto zawsze jest ciekawsze, wie pani? Ciągle się coś dzieje.
– To pan chyba nieżonaty? – Dziewczyna się roześmiała. – Żonaty bałby się zapraszać obcą osobę na przejażdżkę.
– Nie… – Kowalski zawahał się na mgnienie oka. – Żonaty nie jestem.
– Oho! – Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem. – Narzeczona, tak? Widzi pan, jak to nieładnie! My, kobiety, zawsze wam wierzymy, nie wiadomo dlaczego, a wy…
Zawiesiła głos i nie dokończyła, ale uśmiech na jej ustach świadczył, że nie zanadto przejęła się losem nieznanej narzeczonej tego na pół nieznajomego sobie człowieka.
– O, jedzie mój wóz! – powiedział prędko Kowalski, słysząc za plecami szum silnika. Przystanęli i odwrócili się.
Trochę rozklekotany stary opel wysunął się powoli zza rogu ulicy i skręcił w ich kierunku. Po chwili zatrzymał się i siedzący za kierownicą człowiek skinął im głową. Potem wysiadł, wytarł pot z czoła nagim przedramieniem i zatrzasnąwszy drzwiczki, podszedł ku stojącym. Dziewczyna nieznacznie wyzwoliła rękę i znowu poprawiła włosy.
– Dobry wieczór – powiedział Kita, patrząc na dziewczynę, a mówiąc do Kowalskiego. – Bałem się, że będziesz się tu nudził, ale widzę, że pani była taka grzeczna, że zaczekała z tobą. Żebym wiedział, że tak jest, nie gnałbym z Sopotu na złamanie karku, bez pasażera. – Ukłonił się z wyczekującą miną.
Kowalski zrobił nieokreślony ruch ręką.
– To mój kolega, pan Kita, a to… znajoma. – Tamci podali sobie ręce. – A ja też się jeszcze nie przedstawiłem, Kowalski jestem. – Wziął w swoją wielką, opaloną rękę drobną, ale jeszcze ciemniejszą dłoń dziewczyny i ucałował ją poważnie.
– Ahaa… – powiedział Kita ze zrozumieniem. – To pewnie pani czekała na taksówkę i powiedziałeś, że możesz odwieźć panią, jak tylko przyjadę? Rozumiem.
– Nie. – Kowalski energicznie potrząsnął głową i znowu ujął dziewczynę pod ramię. – Pani właśnie chciała mi poradzić, jaką mam książkę jutro kupić.
– Książkę? – powiedział Kita z tak wyraźnym niedowierzaniem, jak gdyby przyjaciel zakomunikował mu, że ta ładna dziewczyna chce mu dopomóc w kupnie zdrowego młodego nosorożca. – A na co ci książka, Heniu?
– A tak… Wiesz, człowiek musi czasami coś poważnego przeczytać. – Kowalski zdawał się o tym absolutnie przekonany. – Prawda, panno… panno…
– Halinka – powiedziała dziewczyna. – Ale ja już pójdę. Szłam do cioci i już tak późno, że ciocia mnie skrzyczy. Zawsze się do niej spóźniam, a dzisiaj spóźniłam się chyba już z półtorej godziny. Prosiła, żebym u niej zanocowała, bo się źle czuje.
– No, to podwiozę panią do cioci! – zadecydował stanowczo Kowalski. – A jakby się nam trafił po drodze jakiś pasażer, to nadłożymy trochę, prawda?
– Bardzo pan grzeczny, ale ciocia mieszka o tam, zaraz za rogiem.
– To nic. – Kowalski puścił ją i uniósł rękę, wskazując zapraszającym gestem samochód, stojący potulnie przy krawężniku i pomrukujący cicho niewygaszonym silnikiem. – Zawsze jakoś dojedziemy do cioci na czas.
Podszedł do drzwiczek taksówki i otworzył je.
– Konie już zaprzężone, jaśnie panienko! – Ukłonił się nisko, a potem skinął przyjacielowi. – Serwus, Kaziu! To do jutra!
– Serwus! – Kita odwracał się już na pięcie, żeby odejść. – Będę punktualnie o dziesiątej! Tylko mi się gdzie nie zawierusz!
– Nie ma obawy! Panna Halinka nie da mi zginąć! – Kowalski zgasił motor, potem zapuścił go znowu, patrząc na dziewczynę, która usadowiła się obok niego, uśmiechając się. Położył dłoń na biegach i spojrzał na nią spod oka. – To co? Musi pani tak od razu pojechać do cioci?
– Chyba tak… – powiedziała z wahaniem. – Zresztą co by pan sobie o mnie pomy…
Nie dokończyła, bo zanim wóz drgnął, dobiegł ich ostrzegawczy głos Kity.
– Heniek! Ruszaj!
Gdyby Kowalski zrobił to, czego chciał jego przyjaciel, to znaczy: ruszył, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale Kowalski zdziwił się i odwrócił głowę, nie ruszając z miejsca.
Zobaczył Kitę stojącego na chodniku, a tuż za nim nadchodzącą szybko…
Uśmiech zniknął z twarzy Kowalskiego, jak gdyby ktoś przejechał po niej mokrą gąbką. Zgrabna, smukła, jasnowłosa dziewczyna przecinała chodnik, zbliżając się szybko do taksówki.
Stuk, stuk, stuk… Małe pantofelki na bardzo wysokich obcasach wybijały energiczny rytm. Na twarzy dziewczyny też już nie było uśmiechu. Zbliżyła się i Kowalski spojrzał w zielone oczy, które od roku uważał za najpiękniejsze oczy świata, a które nie były teraz piękne. Zwęziły się i rzucały malutkie zielone ogniki, których pomimo najwyższych wysiłków nie pokochał nigdy i obawiał się bardziej niż czegokolwiek, chociaż był człowiekiem odważnym i niełatwo go było przestraszyć.
Jasnowłosa dziewczyna podeszła do auta i pochyliwszy się lekko, znieruchomiała, wpatrzona w siedzącą wewnątrz parę. Nie odezwała się ani jednym słowem.
Wreszcie powoli wyciągnęła rękę. Siedząca w środku pasażerka cofnęła się mimowolnie. Ale jasnowłosa spokojnie dotknęła dłonią licznika i pochyliła chorągiewkę.
– Zapomniałeś złamać licznik – powiedziała. – Bardzo jesteś roztargniony, Heniu…
Kowalski ożył w tej chwili i uśmiechnął się z ogromnym wysiłkiem.
– Marlenka! – powiedział z lekkością i swobodą, w których nawet dziecko dostrzegłoby ogromny wysiłek człowieka niebędącego aktorem i zmuszonego do intonacji absolutnie odległej od uczuć, jakie go w tej chwili przepełniały. – Co tu robisz? Myślałem, że już dawno śpisz!
– Jestem o tym przekonana. – Marlenka była nadal spokojna, ale w głosie jej zadrżała maleńka nutka, która wywołała w Kowalskim panikę, a jego towarzyszce kazała zesztywnieć na siedzeniu.
– Zaczekaj! Tylko odwiozę panią i zaraz wracam. – Kątem oka dostrzegł stojącego na chodniku Kitę, który powoli zapalał papierosa, obserwując całą scenę poprzez płomyk zapałki.
– Myślę, że ta pani doskonale pójdzie sobie pieszo. – Głos Marlenki podniósł się ostrzegawczo, ale ciągle jeszcze mówiła cicho. – Na pewno jest przyzwyczajona do długich spacerów.
Dopiero teraz Halinka odzyskała głos.
– Jak pani do mnie mówi? – powiedziała, chcąc, żeby to zabrzmiało z godnością, ale słowa te wypadły trochę żałośnie. – Ja tylko…
– Siostro… – Marlenka zakołysała się lekko. Kita zgasił zapałkę i znieruchomiał z papierosem w kąciku ust. – Powiedziałam ci, że pójdziesz pieszo, a jeżeli nie pójdziesz, to… – tu głos na chwilę odmówił jej posłuszeństwa, a potem wzniósł się nagle nieomal do krzyku – to cię odniosą!
– Ale przecież ja… Co też pani…
Mówiąc to, protestując, otworzyła drzwiczki i minęła Marlenkę, która powoli odwróciła się za nią i patrzyła za oddalającą się sylwetką. Razem z nią patrzył Kowalski, siedzący nadal za szybą auta, i Kita, stojący na chodniku. Dopiero kiedy pośpieszne kroki dziewczyny ucichły nagle za rogiem, Marlena odwróciła się błyskawicznie na pięcie.
– Ty… ty… ty… – Zabrakło jej słów i wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz w dłoniach, oparta o błotnik samochodu.
Kowalski wyskoczył z auta i dając rozpaczliwe znaki przyjacielowi, podszedł do niej, ostrożnie próbując wziąć ją za rękę.
– Marlenko…
– Nie dotykaj mnie! – Wyrwała mu dłoń i odskoczyła. – Brzydzę się tobą. Brzyyyydzę! – Znowu zaczęła płakać. Kowalskiemu wydało się, że w okolicznych domach ludzie otwierają okna i wychylają się na zewnątrz.
– O co ci chodzi? – zapytał, czując, że ręce zaczynają mu drżeć ze zdenerwowania. – Posłuchaj mnie, przecież to była tylko pasażerka…
Ale Marlena nie słuchała go.
– Coś ty mi zrobił. Coś ty mi zrobił, Heniu… Ja się zabiję… zobaczysz. Ja tego dłużej nie wytrzymam. Jakbym wiedziała: chciałam usnąć, ale nie mogłam i wiedziałam, że się tu zmieniacie. I pomyślałam, że na pewno będziesz z jakąś… z jakąś… – Ostatnie słowo rozpłynęło się we łzach.
Kowalski obejrzał się bezradnie. Jak miliony mężczyzn przed nim był tak pełen poczucia winy, że nie mógł zdobyć się na stanowcze zaprzeczenie, które by ją przekonało, chociaż czuł, że Marlena chce się dać przekonać i czeka przecież na to, żeby jej wytłumaczył wszystko. Wiedział, że byłaby najszczęśliwsza, mogąc go przeprosić za swój wybuch. Ale na razie był tak przekonany o słuszności jej zachowania, że trudno było coś wymyślić naprędce.
– Kazik! – powiedział do przyjaciela, kiwając do niego ręką za plecami płaczącej. – Weź na chwilę wóz i jedź. Jutro odrobię za ciebie ten czas. Ja muszę z nią zostać, bo… bo sam widzisz…
– Możesz jechać! – powiedziała dziewczyna, nie unosząc głowy. – Jedź i nie wracaj.
Kowalski westchnął.
– Bądź za pół godziny na postoju przed Dworcem Głównym – powiedział. – Czekaj na mnie, a jakby ci się trafił kurs, to ja zaczekam, aż wrócisz.
Kazik Kita także westchnął. Ale nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową, wsiadł do auta i odjechał.
Kiedy samochód ruszył, Marlenka cofnęła się i z pochyloną głową, popłakując cicho, poszła przed siebie.
– Marlenka!
Dogonił ją, położył silne ręce na jej ramionach i chociaż stawiała opór, odwrócił ją ku sobie.
– Powiedz, kochana, jak to będzie? Przecież ja jestem kierowcą, mam taksówkę i z tego żyję. Może do mnie wsiąść, kto chce, staruszek czy młoda dziewczyna. I dla każdego muszę być grzeczny. Jeżeli będziesz taka zazdrosna, to co ja mam zrobić? Rzucić pracę? Odstąpić udział w wozie? Przecież mamy się pobrać. I z czego będziemy żyli? Ja nic innego nie potrafię, od chłopaka prawie siedzę za kółkiem. Nawet w wojsku byłem kierowcą. Co ja mam robić, Marlenka?
Był tak przejęty tym, co mówi, że zupełnie już zapomniał, jak wyglądała dziś wieczór prawda. Ale wiedział, że ma słuszność bez względu na to, jak ta prawda wygląda. Marlena była zazdrosna o wszystko: o kobiety, o przeszłość, o przyszłość, a najbardziej o to, że siedząc za kierownicą, znikał jej na długie godziny z pola widzenia i wtedy wyobraźnia nasuwała jej to wszystko, czego się najbardziej obawiała. Może instynktownie wyczuwała, że ten trochę za przystojny chłopak, którego tak pokochała i który zawsze był dla niej tak dobry, jest równocześnie trochę popsuty przez legion innych dziewcząt, które przewinęły się przez jego życie. Dlatego bała się wyjść za niego za mąż, chociaż było to jej jedynym poważnym pragnieniem i nie wyobrażała sobie życia bez niego. Zresztą nigdy, chociaż wszyscy jego koledzy i wszystkie jej koleżanki wiedziały, że jest jego dziewczyną, nie rozmawiali o małżeństwie.
– Słuchaj, a może byśmy się pobrali? – powiedział nagle Kowalski, idąc obok niej.
Pytanie to było tak bliskie tego, o czym właśnie myślała, że uniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona. Oczy miała ciągle jeszcze pełne łez i dlatego widziała go przez lekką, zamazującą kontury mgiełkę.
– Pobierzmy się – powtórzył. – Wtedy może wszystko będzie inaczej. I ty nie będziesz taka zazdrosna, i ja… – dokończył trochę niepewnie – też będę inny.
Znowu zaczęła płakać, ale równocześnie objęła obu rękami jego ramię, tuląc głowę do rękawa kurtki przesiąkniętej zapachem benzyny.
– Ja… ja wiem, że jestem głupia – powiedziała cicho. – Ale ja ciebie tak kocham, Heniu. Tak strasznie ciebie kocham. I jak… jak pomyślę tylko, że któraś z tych… – Urwała, odetchnęła głęboko i uniosła ku niemu twarz, już uśmiechniętą, ale ciągle jeszcze zapłakaną. – Powtórz to, coś powiedział przed chwilą.
– Powiedziałem, że dobrze będzie, jeżeli się prędko pobierzemy.
Naprzeciw nich nadchodziło dwu poważnych, starszych panów, prowadzących pieski na późny wieczorny spacer. Nie zważając na ich zdumione spojrzenia, Henryk obrócił dziewczynę ku sobie i pocałował w usta. Potem łagodnie odsunął ją i objąwszy ramieniem, ruszył w stronę jej domu.
– Mój Boże… – szepnęła. – Jaki ty dobry, a jaka ja jestem głupia jędza!
Kowalski poczuł lekkie ukłucie sumienia, ale minęło ono tak szybko, jak się pojawiło.
– Powiedz swojej mamie, że wychodzisz za mąż! – Roześmiał się. Stanęli przed bramą kamienicy, w której mieszkała. – Jutro rano będę spał, bo mam całą noc jazdy, a po obiedzie przyjdę do ciebie i wszystko obgadamy.
– Przyjdź na obiad – szepnęła. – Mama na pewno zrobi coś… coś takiego, co lubisz.
– Pomóż jej. Chciałbym jadać w domu, kiedy się ożenię. Dosyć mam jadania po knajpach.
– Och, Heniu! – Przytuliła się do niego, bliska, uspokojona i szczęśliwa. – Przepraszam! Już nigdy nie będę.
Wspięła się na palce, pocałowała go i wbiegła do bramy.
Przez chwilę patrzył za nią, potem spojrzał na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. Uśmiechnął się do siebie i pokręcił głową. Poprawił kurtkę na ramionach i swobodnym krokiem długodystansowca zaczął biec w stronę dworca, ku któremu zbliżał się z przeciwnej strony pociąg pośpieszny z Warszawy.
Ale pociąg był już blisko, a Kowalskiego dzieliło od dworca kilka długich ulic.
I dla tej prostej przyczyny Śmierć nie spotkała się tego wieczora z Kowalskim.
ROZDZIAŁ,
w którym Kowalski spóźnia się, a Śmierć nie
Kazimierz Kita zajechał przed Dworzec Główny w Gdyni i zatrzymał się na krańcu długiego szeregu taksówek. Wieczór był ciepły, a zegar wskazywał, że jeszcze pięć minut musi minąć, nim nadejdzie warszawski pociąg. Kita wyszedł więc z wozu, zapalił papierosa i zaczął pogawędkę o niczym z siedzącym na stopniu samochodu kierowcą, który zaparkował tuż przed nim. Kierowca nazywał się Rymarski i znali się od dawna. Kita usiadł obok niego i zapytał, co słychać, potem zgasił papierosa i powiedział:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki