Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
38 osób interesuje się tą książką
Śmiały to pierwsza część dwutomowej opowieści o jednym z najwybitniejszych polskich władców. O świecie, w którym żył i o królestwie, które podźwignął z ruin. Pełna sekretnych żywiołów, głębokiej miłości, ale także przemocy i zdrady.
W drugiej połowie XI wieku Europą wstrząsały potężne konflikty. W rebeliach pogańskich mordowano biskupów, zaczęła się wielka schizma, spór między papiestwem i cesarstwem osiągnąłapogeum. Król Niemiec walczył z własnymi poddanymi, Czechy, Węgry i Ruś Kijowska pogrążone były w bratobójczych wojnach. W tym burzliwym czasie piętnastoletniBolesław po nagłej śmierci ojca, Kazimierza Odnowiciela, został władcą zrujnowanego Królestwa Polskiego. Możni tylko czekali, aż zaczną rządzić zza pleców młodego księcia. On jednak szybko pojął, że w sztuce wojennej najważniejsza jest gra dyplomatyczna, a najtrudniejsze bitwy rozgrywa się z tymi, którzy są najbliżej. Udowodnił, że nie bez powodu nazwano go imieniem pierwszego króla i potwierdził swe prawa do dziedzictwa po nim.
Autorka z benedyktyńską dokładnością i nieposkromioną wyobraźnią rekonstruuje dawne dzieje, z rozmachem tworząc świat, od którego trudno się oderwać. Nie brakuje w nim gorzkich diagnoz, politycznego wyrachowania i zaskakujących zwrotów akcji. Jest i to, co u niej bardzo ważne: kobiety wydobyte z mroku dziejów.
Historii uczymy się w czasie przeszłym dokonanym. Ja chcę ją opowiadać w czasie teraźniejszym, chcę zaprosić Czytelników do chwili jej tworzenia. Gdy wspominamy króla Bolesława Szczodrego, dodajemy: „to ten, który zabił biskupa”. To nie było jego największe osiągnięcie. Cofnijmy się w czasie. Poznajmy Bolesława Śmiałego.
Elżbieta Cherezińska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 557
Ciężkie, nabrzmiałe wodą chmury przetaczały się nad Wisłą. Wiatr pchał je z wysiłkiem pod prąd nurtu, od Skałki ku wawelskiemu wzgórzu. Od niewielkiej świątyni ku potężnemu zamkowi. Kamienne wieże Wawelu górowały nad rzeką i rozłożonym u jej nurtu miastem.
Dalej, za jego murami, wzbijały się w niebo słupy dymu z ognisk. Tego dnia palono je dla dusz zmarłych, by zaprosić je na uczty, które nazajutrz wyprawi się na Jare Gody. Gdyby jednak ktoś spytał pilnujących ognia ludzi, po co to robią, odparliby, że palą zeszłoroczne śmieci przed Zmartwychwstaniem Pańskim. W chałupach za miejskimi murami kobiety zamknęły się w izbach przed wzrokiem chłopców i mężczyzn, by barwić jajka na świąteczną ucztę. W burakach, łupinach cebuli, korze olszowej. Stare kobiety z czcią celebrowały zamknięte w skorupce życie, dojrzałe pewnie trzymały je w garści, młódki chichotały na myśl o jajku w zaciśniętej dłoni. Po uczcie gospodynie zaniosą jajka na pole, a ich mężowie z ukłonem włożą je w bruzdę ziemi, na plon, na urodzaj, na dobrą dolę.
W stronę miasta ciągnęła procesja nabożnych żebraków, na jej czele kapłan niósł krzyż, znak zbliżającej się Męki Pańskiej. Tego roku, zwanego od zeszłych żniw „wielkim głodem”, bo nie było w królestwie domostwa, w którym nie odejmowano by sobie od ust, ich pochód nabierał szczególnego znaczenia. Nabożni żebracy stawali się w oczach przechodniów uosobieniem ich samych: jeszcze nieobdartych, jeszcze nieżebrzących, ale od dawna głodnych. Biedacy co rusz przystawali, klękali i śpiewali rzewnie, a pobożnie; każdy z nich marzył, że szczęście uśmiechnie się do niego, że znajdzie się w gronie dwunastu wybrańców, którym sam książę umyje nogi na ostatniej przed Zmartwychwstaniem mszy. A potem nakarmi do syta w dworskiej kuchni.
Namira prowadzona przez straż książęcą szła w górę wawelskiego wzgórza, ku głównej bramie zamku. Na jej prostych, szerokich plecach kołysał się duży kosz, z zawartością szczelnie owiniętą haftowanym płótnem. W ręku trzymała gładką leszczynową laskę, zwieńczoną żelaznym sierpem, poniżej niego brzozowy wianek, młode listki drżały na wietrze. Co krok, co stuknięcie laską w podwawelski bruk, rozlegał się brzęk uwieszonych wokół wianka ozdób. Na cienkich łańcuszkach tańczyły srebrne figurki wijących się węży, ptaków i koni. Były i inne, pozbawione podobieństwa do istot żywych, ale niepozbawione znaczenia. Gwałtowny, silniejszy niż wcześniej podmuch wiatru, popchnął Namirę, kobieta zaparła się o laskę.
— Matko Namiro, wezmę od was ten kosz — odezwał się usłużnie młody chłopak ze straży. — Będzie lżej, poniosę, chociaż do bramy.
— Nie poniesiesz, Witoszku — powiedziała cicho, nie patrząc na chłopca. Zrobiła kilka kroków, lecz wiatr jakby się zawziął, potężne podmuchy uderzały z ukosa, raz za razem, jakby chciały zepchnąć Namirę i jej eskortę z drogi na zamek. Przystanęła, sześciu zbrojnych zrobiło to samo. Wsunęła targane wiatrem włosy pod chustę i odwróciła się od zamku w stronę Wisły. Podmuch szarpnął jej spódnicami. Pokazała zbrojnym, że mają się rozsunąć, odsłonić widok, a oni zrobili to, jakby całe życie słuchali jej rozkazów. Namira wyprostowała plecy, mocniej zacisnęła dłoń na lasce; srebrne konie, ptaki i węże plątane podmuchami zatańczyły na wietrze z brzękiem. Popatrzyła na Wisłę. Na zmagania chmur nad jej nurtem. Przeniosła wzrok na Skałkę. Wiatr nieoczekiwanie ustał, splątane łańcuszki pod ciężarem koni, ptaków i węży wolnym ruchem rozplątały się same. Zza chmur przebiło się niskie słońce, jego promień zalśnił ostro na żelaznym sierpie jej laski. Młodzian, który przed chwilą ofiarował się, że poniesie kosz, przeżegnał się ukradkiem.
— Coś hula dziś między dwoma krakowskimi wzgórzami — powiedziała Namira, nie mrużąc oczu przed celującym prosto w nie słońcem. Pełnia księżyca, Jare Gody i pierwsza wiosenna burza — pomyślała, nie mówiąc tego głośno — to wieszczy rok gwałtownych zmian.
Wiatr zerwał się momentalnie. Tym razem przeciwny, odepchnął chmury znad Wawelu z powrotem na Skałkę. Namira przyjrzała się temu uważnie, a potem odwróciła i ruszyła w górę. Przywitał ją niski dźwięk rogu na pierwszej bramie. Odpowiedział mu odległy głos dzwonu z kościoła na Skałce.
*
Do mszy Wieczerzy Pańskiej jeszcze było daleko, w kościele Świętego Gereona nie rozpalono świec, panował półmrok rozjaśniony ledwie kilkoma oliwnymi lampami. Jedna z nich podświetla od dołu wielki krucyfiks wiszący nad prostym, kamiennym ołtarzem. Pociemniałe drewno sprawiało, że ciało Chrystusa wydawało się wyschnięte i stare. W jego boku czerniła się rana. Druga w sercu, trzecia pod żebrem, podziurawione były uda, kolana i dłonie. W każdym otworze, głęboko, wsunięty był okruch relikwii. Nieco z boku, pod kamiennym filarem, siedziała drobna, pięćdziesięcioletnia kobieta. Z daleka wyglądała jak mniszka, w ciemnym habicie, welonie, z prostym krzyżem na piersi. Z bliska dało się dostrzec, że habit był obszerną suknią z granatowego jedwabiu, ramowaną taśmą z połyskliwym, ciemnozłotym haftem. Podwika, okalająca jej twarz lśniącą linią, była z najcieńszego płótna, a czepek zakrywający czoło, to cieniutka, koronkowa siateczka. Jedwabny, ciemny welon przytrzymywał diadem misternie zdobiony niewielkimi granatami, układającymi się w geometryczny wzór, wypunktowany przez równo rozmieszczone perły. Krucyfiks na jej piersi był szczerozłoty. I nie na krześle siedziała, lecz na tronie. Drewniany Chrystus znad ołtarza zdawał się patrzeć na kobietę szeroko otwartymi oczami. Jej powieki były spuszczone, twarz odprężona. Sączyła wino. Rubinowa kropla zalśniła na jej dolnej, pełnej wardze.
Dźwięk kroków wiodących od zakrystii zburzył spokój tej chwili. Wydawało się, że kobieta westchnęła, w każdym razie jej pierś uniosła się i opadła. Zręcznym ruchem oddała kielich służce ukrytej w podcieniu nawy i otworzyła oczy. Nie wstała. Skinieniem głowy przywitała dwóch mnichów. Starszy z nich wystąpił naprzód. Miał długą, ciemną brodę i gładko wygoloną głowę. Chybotliwy płomyk oliwnej lampy odbijał się od niej, jakby nad głową mnicha lśniło własne światło.
— Królowo Rychezo — pokłonił się jej. Jego głos był niski, wibrujący. — Raduje nas twój widok. Nie spodziewaliśmy się…
— Ojcze Aronie — przerwała mu. Jej głos brzmi władczo, przyjemnie drażniąc ucho. — Przywiozłam mu koronę.
Mnich wstrzymał powietrze, uniósł brew, jak ktoś, kto intensywnie myśli.
— Nie spodziewaliśmy się — powtórzył z namysłem.
Rycheza skinęła dłonią, każdy z trzech pierścieni na jej palcach był drobny, bo dłoń wydawała się należeć do dziecka, nie królowej. Z cienia wysunęła się służąca ze skrzynką w objęciach. Rycheza poruszyła palcami, przynaglająco, dziewczyna otworzyła wieko skrzyni. Wewnątrz, na wyściełanym purpurą dnie, spoczywała niewielka cierniowa korona.
— Łatwiej znosić ciernie, gdy są złote — powiedziała do Arona królowa. W jej głosie słychać było przekorę, ale nie drwinę, choć Rycheza doskonale wiedziała, o jakiej koronie pomyślał benedyktyn. On już powściągnął emocje, wyrażone wcześniej uniesieniem brwi. Wziął z rąk służki królowej skrzynkę i wpatrywał się w złote ciernie. Przeniósł wzrok na starego, wysuszonego Chrystusa nad ołtarzem, jakby brał miarę z jego opuszczonej na piersi głowy.
— Królowa ma nieomylne wyczucie proporcji i czasu — powiedział z uznaniem. — Jutro Wielki Piątek, cierniem ukoronowanie.
— Owszem — odpowiedziała Rycheza, jakby o czym innym. A potem poruszyła dłońmi, rozejrzała się jak ktoś budzący się z drzemki. Zatrzymała spojrzenie na ciężkiej, żelaznej kracie opartej o ścianę świątyni. Przeniosła wzrok na drzwi do kościelnego skarbca, z których ją zdjęto. — Nie sądziłam, że tu wrócę — odezwała się do Arona po chwili. — Widzę ich, jakby to było wczoraj, buntowników, zdrajców, przeniewierców. Ich spojrzenia śledzą mnie z każdego kąta.
— To wspomnienia — zaprzeczył jej słowom Aron. — Czas minął.
— Przecież wiem — zaśmiała się nieoczekiwanie Rycheza i wstała z fotela, wyciągając ku niemu ramiona. Aron padł przed nią na kolana, a ona przyciągnęła jego głowę do piersi. — Dobrze cię widzieć, stary przyjacielu — powiedziała i pocałowała go w gładko wygoloną czaszkę. Benedyktyn skamieniał pod tym nieoczekiwanym pocałunkiem. Zrozumiał, iż ona wie, że czas minął, a dawni buntownicy przetrwali.
Na drewnianym wawelskim krużganku stał książę Kazimierz i jego młodsza siostra, Adelajda. Z wysokości piętra patrzyli, jak otwierają się bramy.
— Gdzie matka? — spytał Kazimierz.
— Modli się — nieuważnie odpowiedziała siostra, nie patrząc na niego, tylko z niecierpliwością wpatrując się w ciężkie skrzydło bramy. — Rozkazała nie przeszkadzać.
— Już zdążyłem zapomnieć, jaka jest władcza — uśmiechnął się książę. — Z daleka kocham ją żarliwiej.
Siostra wysoko zadarła podbródek, parodiując królową.
— Odkąd przyjechała, prostuję się, aż bolą mnie plecy — westchnęła.
Najpierw usłyszeli stukanie laski i brzdęk ozdób; sylwetkę wchodzącej przesłaniali zbrojni z książęcej straży. Adelajda stanęła na palcach i, żeby lepiej widzieć, wychyliła się przez balustradę. Zbrojni, czyniąc honory, rozstąpili się przed Namirą.
— To ona? — spytała z przejęciem książęca siostra.
Wraz z rozwartą na całą szerokość bramą na dziedziniec wtargnął podmuch wiatru. Szarpnął chustką na głowie Namiry tak, że przez chwilę haftowane płótno osłoniło jej twarz. Gdy opadło z powrotem na ramiona, Kazimierz kiwnął głową i powiedział:
— Tak. Idzie na burzę — dodał zduszonym głosem.
Zacisnął palce na balustradzie, aż pobielały mu knykcie. Ponad nimi ostro odbijał się kwadratowy książęcy pierścień z rubinem. Od wiatru zatańczyły na dziedzińcu wiechcie słomy i upadły wprost pod nogi Namiry. Przeszła po nich mocnym krokiem z pobrzękiwaniem laski.
— Była przy naszych narodzinach? — zapytała Adelajda, śledząc każdy jej krok.
— Nie — speszył się Kazimierz, na jego policzki wystąpiły rumieńce. — Jest na to za młoda. Ma jakieś trzydzieści lat…
— Bo ja wiem? Może ma więcej? — siostra roześmiała się nerwowo. — Różnie o nich mówią… Jak mam się do niej zwracać? — niespokojnie chwyciła brata za rękaw.
— Matko Rzepicho, albo: matko Namiro — odpowiedział i przygryzł wargę.
— Trochę się jej boję — powiedziała siostra i puszczając jego rękaw, zatrzymała obie dłonie na swoim brzuchu. — Sam wiesz… dzisiaj przyszedł czas twojej Dobroniegi, mój będzie na jesień. Tyle się o Rzepichach nasłuchałam, nie od matki, rozumiesz, pani matka nic o takich sprawach nie powie, ale od kobiet na dworze…
— Nie słuchaj bab — lekceważąco powiedział Kazimierz, wpatrując się w idącą, jakby chciał z wysokości krużganku prześwietlić zawartość kosza, który niosła na plecach.
— A kogo mam słuchać? — zdenerwowała się Adelajda. — Co ty możesz wiedzieć o porodzie i o niej? — ruchem drżącej brody pokazała na kroczącą przez dziedziniec Namirę.
Książę Kazimierz oderwał wzrok od kobiety i wreszcie spojrzał na siostrę. Adelajda była od niego siedem lat młodsza, ledwie przekroczyła dwudziesty rok życia. Bladą, szczupłą twarz okalała biała podwika kryjąca włosy. Ciemny, wielkopostny welon spływał jej na plecy. Miała intensywnie granatowe oczy ich matki, Rychezy. I teraz, w tej jednej chwili, ani krztyny jej pewności siebie. Chwycił siostrę mocno za ramiona.
— Wiem tylko tyle, że kobiety z jej rodu od początku czasów przyjmują na świat nasze dzieci. Przez szacunek i na pamiątkę żony Piasta, nazywane są Rzepichami. Na dobrą… — zawahał się, ale powiedział — …wróżbę. Żadna z nich nie zawiodła, rozumiesz? A żeby znaleźć Namirę, matkę Namirę — poprawił się — zjeździłem pół Starszej Polski, w środku wojny z Mazowszem, z Pomorzem…
— A ona nie powinna siedzieć na Gople? — przerwała Adelajda, dowodząc, że coś jednak wie o Rzepichach.
— Powinna, ale spróbuj jej powiedzieć, że coś musi — parsknął śmiechem Kazimierz. — Wyrwałem ją z Mazowsza, bo wiedziałem, że choćby się paliło i waliło, zwyczajowi nie uchybię, nie odpuszczę. Piast musi przyjść na świat przez ręce Rzepichy.
— A Piastówna? — przekornie spytała Adelajda i Kazimierz dostrzegł, że już się uspokoiła, na jej policzki wróciły kolory. Puścił siostrę, mówiąc:
— I Piastówna.
Oboje wyjrzeli na dziedziniec i zobaczyli, jak Namira zatrzymuje się przed kamienną ścianą kościoła Świętego Gereona. Odstawiła laskę, rozkrzyżowała ramiona. A potem pochyliła się nieco ku kościelnemu murowi, przywarła do niego dłońmi i dotknęła czołem kamiennej ściany. Trwała tak, w bezruchu, a straż książęca, w pełnym skupienia milczeniu jej towarzyszyła.
— Czy ona w ogóle jest ochrzczona? — wyszeptała tknięta przeczuciem Adelajda.
Kazimierz nie odpowiedział, znów przygryzł wargę. Namira oderwała dłonie od muru kościoła Świętego Gereona, chwyciła swoją laskę z wiankiem brzozowym i sierpem. W tej samej chwili odezwała się kościelna kołatka wzywająca na mszę Wieczerzy Pańskiej i przez niewielkie, boczne drzwi wyszedł z wnętrza ojciec Aron. Stał kilkanaście kroków przed Namirą, na drodze prowadzącej do książęcego skrzydła zamku, na jej drodze. Dwaj strażnicy wysunęli się przed Rzepichę, jakby chcieli zapewnić jej spokojne przejście. Gdy mijała Arona, śmiało zwróciła ku niemu głowę i spojrzała mu w oczy. A on jej. I oboje skinęli sobie jednocześnie. Zabrzęczały ozdoby przywieszone na łańcuszkach do jej laski. Mnich uniósł kołatkę, jakby chciał nią potrząsnąć, lecz zaniechał.
— Nie wiem, czy jest ochrzczona — odpowiedział siostrze Kazimierz. — Ale tradycja, która łączy Rzepichy z rodem Piastów, jest święta.
Adelajda chciała coś dodać, ale odpuściła, bo na dziedzińcu pojawił się orszak ubogich. Bosonodzy, zgięci wpół, mamroczący modlitwy, sunęli ku kościołowi.
— Twoi święci nędzarze, bracie — pchnęła lekko księcia ku jego obowiązkom.
Prowadzący ich kapłan oparł krzyż o ścianę kościoła Świętego Gereona, w tym samym miejscu, co chwilę wcześniej Rzepicha postawiła laskę. I dwunastu biedaków upadło na kolana, składając niski pokłon przed ścianą. Ojciec Aron pokręcił głową i głośno uderzył w kołatkę.
Księżna Dobroniega była przerażona. Serce jej łomotało, odkąd na Wawel przyjechała królowa Rycheza, jej teściowa. Nie, księżniczka kijowska nie łudziła się, że stara dama z Lotaryngii przybyła na jej rozwiązanie. Wiedziała, że asystowała najmłodszej córce, Gertrudzie, tej, która jest złotem swej matki, wychowanicą opatek cesarskich klasztorów, najstarszych i najcenniejszych w Rzeszy. Stara królowa towarzyszy córce w drodze ku nowemu życiu, bo chce mieć pewność, że jej rodowy klejnot zyska najlepszą oprawę. Tyle że drogi Gertrudy i Dobroniegi zbiegły się, jakby prządki ich losów zamieniły się na chwilę wrzecionami. W złą godzinę — myślała Dobroniega i jeszcze bardziej się bała.
Nie była najmłodsza. Jak na pierworódkę, stara. Miała dwadzieścia siedem lat, urodziwą twarz swej matki, cesarzówny Bizancjum i wąskie biodra, które wieszczyły kłopoty. Takie biodra może mieć mniszka, nie księżna pani. Jej brat Jarosław, wielki kniaź kijowski, nie mógł jej wydać, gdy był czas po temu. Bo posłańcy królów nie dali się zwieść szerokim bizantyjskim szatom Dobroniegi, prędzej czy później od nielojalnej służki zdobywali wiadomość, jak się ma rzecz z ich panią. Znikali za kijowską Złotą Bramą, przesyłając ukłony. Nigdy nie wracali. Dopiero Kazimierz był wystarczająco zdesperowany. Młody książę, któremu możni odebrali królestwo. Prawowity dziedzic, którego na złotej smyczy chciał prowadzić cesarz, a on zerwał się z tych więzów i pokrzyżował cesarskie plany, wiążąc się z córą Rusi. A kiedy zobaczył ją w noc poślubną, kiedy położył swoje duże dłonie na jej wąskich biodrach, westchnął i powtórzył przysięgę: „Na dobre i na złe”. I poczęła, poczęła od razu, kwartał nie minął od wesela, a już czuła wzrastające w jej łonie ziarno. Brzuch pęczniał szybko. „Dziecko będzie duże” — mówili. „To musi być syn”. Kazimierz wynagrodził jej brata Jarosława ośmiuset mężami, potomkami tych, których spod Kijowa uprowadził jego dziad, Bolesław Chrobry. Wraz z rodzinami wyszło tego prawie pięć tysięcy ludzi. Żywe wiano Dobroniegi. „Nie żal płacić życiem za życie” — powtarzał Kazimierz i dotykał brzucha, który rósł równie szybko, jak jej strach. Bywały dni, że ciężko było wstać, jakby miały pęknąć jej biodra. Śniła to. Śniła, że podczas mszy w kościele Świętego Gereona jej biodra rozrywają się z trzaskiem, lecz wierni nie patrzą na nią, kamienne mury zwielokrotniają dźwięk, ludzie zadzierają głowy, ona też i widzi, jak wielki krucyfiks odrywa się od ściany, upada powoli, gwoździe wysuwają się z rozeschniętych drewnianych dłoni Chrystusa, oddzielając Ukrzyżowanego od narzędzia męki, odrywając Chrystusa od krzyża, każde spada z osobna. Ojciec Aron nie chce przerwać mszy, jakby nic się nie stało, a ona pęka przed jego ołtarzem, rozwiera się dołem, niczym wrota walącego się zamku, spod jej sukni płynie rzeka krwi. Budziła się z krzykiem, dziecko w jej brzuchu kopało wściekle, jakby dusiło się w tych wąskich biodrach. A teraz Kazimierz znalazł dla niej tę kobietę i powiedział, że Rzepichy nie straciły przy porodzie żadnego dziecka Piastów. To ją przybiło. Będzie pierwszą. I na to wszystko zjechała do Krakowa Rycheza. Mała i drobna, a matka trojga. Zgodnie ze zwyczajem będzie towarzyszyć Dobroniedze wraz ze swymi córkami, żywym dowodem, że żony Piastów potrafiły dobrze urodzić. Dobroniega zamknęła oczy i pomyślała, że jedyne, czego pragnie przed śmiercią, to kąpiel. Ciepła, kojąca kąpiel. Wyobraziła sobie wodę płynącą po jej plecach. I poczuła pierwszy skurcz.
Namira dostała izbę i dwie panny na posługi. Kazała zanieść do komnaty rodzącej gorącą wodę i trójnóg. A w zamkowej kuchni nastawić polewkę na kurze i młodych pokrzywach.
— Matko Rzepicho, jest Wielki Post…
Ludzie w kraju żyją w wielkim głodzie i nie nazywają go postem — przeszło przez głowę Namiry.
— …my od tygodni ino na żurze, śledziu i chlebie — głos służącej był przyciszony, jakby zdradzała tajemnicę wiary.
— Bez tego wasza pani nie zmartwychwstanie — odpowiedziała poważnie, a gdy dziewczyna zbladła na bluźnierstwo, Namira zaśmiała się i dodała: — Powiedz, że dla mnie.
— Dobrze — z ulgą odetchnęła dziewczyna. — Matce Namirze niczego nie wolno odmówić.
— Dawno się Piast nie rodził — pokręciła głową Rzepicha, gdy służebna zniknęła. — Wszyscy zapomnieli, co robić.
— Prawda to — żarliwie potwierdziła druga z dziewcząt i dodała szybko: — Żadna z nas nigdy matki Rzepichy nie widziała.
— Młode jesteście — odpowiedziała Namira.
— Matka też! A mnie mówili, że Rzepichy stare…
— Moja matka ma osiemdziesiąt dwa lata i jeszcze do porodów chodzi. A cioteczna siostra dwadzieścia, tyle co ty, dziewczyno, i już od dawna dzieci przyjmuje. Ja skończyłam czterdziesty rok trzy lata temu…
— To nie wiedziałam — powiedziała zaskoczona dziewczyna. — Myślałam, że matka młodsza…
— Podaj mi buty. — Namira pokazała na swoje rzeczy, równo ułożone na ławie pod oknem.
Kończyła się przebierać. Miała na sobie koszulę z białego lnu zdobioną wokół szyi czerwonym ściegiem. Na niej wygodną suknię z cienkiej wełny, z krótszym rękawem, tak, że szerokie, zdobione haftem mankiety giezła wystawały pięknie spod spodu. I najważniejszą część ubioru Rzepichy: czerwoną zapaskę w geometryczne czarne maki. Przepasała się krajką z wełny w kolorze pszenicznych kłosów. Zaciągnęła ją mocniej, poprawiła węzeł; wełna była trochę sztywna, na ten poród wszystko, co ubrała, było nowiuśkie, jak należy. To w końcu piastowskie narodziny.
— Moja babulka chodziła w takich butach — powiedziała dziewczyna, przynosząc łapcie. — Z wiązowego łyka.
— Te są brzozowe — ofuknęła ją Namira i przysiadła na drugiej ławie, żeby obwiązać płócienne, bielutkie onuce.
— Aha, brzozowe — bezmyślnie powtórzyła dziewczyna, trzymając je w wyciągniętej ręce, jakby parzyły.
— Wiesz dlaczego? — już łagodnie zapytała Rzepicha.
Służka zarumieniła się i spuściła głowę.
O wszystkim zapomnieli — z goryczą pomyślała Namira, ale wyjaśniła jej spokojnie:
— Brzoza jest drzewem Matki Mokoszy, dziewczyno.
— Uhm — mruknęła nieuważnie służka i dodała: — O, matko, o Mokoszy to ja nie słyszała już dawno. Ale tak, tak, moja babulka do końca życia chadzała w swoich łapciach.
— Jak ci na imię?
— Jarka.
— Skąd jesteś, Jarko?
— Stąd — wzruszyła ramionami dziewczyna, jakby Namira ją obraziła.
— Rozumiem. A skąd pochodziła twoja babka? Bo przecież nie „stąd” — z ledwie słyszalnym przekąsem powiedziała Rzepicha. — Nic nie ma w tym wstydliwego, dziewczyno. Pierwsi Piastowie przesiedlali tych, których podbili. Dzisiaj niewielu mieszka, jak ja, w miejscu, z którego pochodzi jego rodzina.
— Rzepichy są, były i będą — z szacunkiem wyszeptała Jarka. — A moi byli gdzieś znad Obry… — dodała, rumieniąc się.
— Bardzo zacne rody — pochwaliła Namira. — Stare, zasłużone. Powinnaś być dumna.
Wzięła od dziewczyny łapcie i do każdego włożyła po pędzie młodego żyta, a potem zaczęła je obwiązywać wokół kostek.
— A ty czemu takich nie nosisz, Jarko? — zapytała mimochodem.
— No bo ja pracuję na zamku… — bąknęła służka i się zaczerwieniła.
— …i zdarłabyś je w pół dnia, biegając na posługi w te i w tamte po kamiennych posadzkach — zaśmiała się Namira.
Dziewczyna nie wiedziała, czy Rzepicha z niej kpi, czy rozumie, ale zatrzymała się na chwilę, gdy Namira dodała:
— Twoja babcia nosiła łapcie z wiązowego łyka, bo chciała ochrony przed złymi duchami, zapamiętaj.
Służka otworzyła usta i zamknęła je dłonią, jakby się wystraszyła, a potem odwróciła się od Rzepichy.
— To pewnie i na ucztę na Jare Gody nie idziesz, Jarka — mruknęła pod nosem Namira, nie patrząc, jak dziewczyna ukradkiem robi znak krzyża.
Namira nie zawracała sobie nią głowy, takie jak ona znała aż nadto. Poprawiła sploty warkoczy, jej włosy miały barwę gryczanego miodu, puszyły się łatwo. Przeciągnęła po nich zwilżoną dłonią i sięgnęła po wianek. Nic jeszcze nie kwitło, uplotła go z młodych gałązek brzozy, z wierzbowych witek z baziami, i oplotła gdzieniegdzie wiecznie zielonym barwinkiem. Założyła na głowę, potem kosz na ramiona i wzięła w rękę laskę. Była gotowa. Stanęła przed drzwiami i stuknęła trzykroć o posadzkę, aż zabrzęczało. Drzwi izby otworzył książę Kazimierz. Czekał, więc i on był gotów. Wyszła do niego, a on podał jej ramię.
— Wszędzie cię szukałem — powiedział, gdy wchodzili schodami ku książęcym komnatom. — I długo nie mogłem znaleźć. Zapadłaś się jak kamień w wodę.
Namira nie odpowiedziała. Trzymała głowę wysoko.
— Moja szanowna matka i moje siostry czekają — zaczął.
— A moje kraszą jajka na Jare Gody — odpowiedziała i stuknęła laską. — Obchodzi mnie tylko twoja żona — dodała po chwili.
— Ona… — chciał coś powiedzieć, ale zaniechał. Przystanął.
— Nie zatrzymuj. Jej poród już się zaczął. — Namira nacisnęła na jego ramię. Uległ jej.
— To twój pierwszy raz — szepnął.
— Nie — spojrzała na niego kpiąco. — Ja dzieci już rodziłam. To tylko mój pierwszy piastowski poród.
Byli na miejscu. Zbrojni otworzyli przed nimi drzwi komnaty księżnej Dobroniegi.
— Każ odwołać tych ludzi z bronią — rozkazała Namira. — Zamiast nich postaw doświadczone staruchy i zręczne panny. Poród to dawanie życia, a nie odbieranie. Nie chcę tu pola bitwy.
Puściła ramię Kazimierza, on powiedział poważnie:
— Ty dowodzisz, matko Rzepicho. — I skinął na podwładnych. Ci bez słowa odeszli, szczęk ich broni Namira odegnała potrząśnięciem laską. Potem przeciągnęła nią wokół wejścia do komnaty, jakby sierpem zrywała niewidzialną pajęczynę. Trwało to ledwie mgnienie. Stanęła w drzwiach, wsparła laskę o biodro i położyła dwa palce na wieńczącym ją sierpie. A przekraczając próg, odwróciła się ku Kazimierzowi i złożyła obietnicę:
— Przyjmę na świat twoje dziecko, mój panie, jak czyniły to moje matki twym ojcom, moje babki twym dziadom, od czasów początków, waszych i naszych, od czasu życia, które wyszło z wód Gopła.
— Niech się stanie — odpowiedział Kazimierz i w duchu dodał: — Amen.
W komnacie było duszno i jasno, bo zapalono dziesiątki świec i zawarto okiennice przed nadciągającą burzą. Namira chwilę przyzwyczajała oczy, weszła tu z półmroku.
— Chwała Matce — powiedziała, unosząc laskę.
— Bożej Rodzicielce — odpowiedziała jej Adelajda, odruchowo kładąc dłoń na ledwie zaokrąglonym brzuchu. — Dziękujemy za przybycie — skłoniła się lekko i zająknęła na chwilę — Rzepicho Matko.
— Już się zaczęło — odezwała się druga, młodsza z panien. Jej głos był głębokim, pospiesznym szeptem, nerwowym i głośnym, jakby rwanym. Namira przyjrzała się dziewczynie. Ta jedna była niezamężna: rozpuszczone włosy przytrzymane kosztownym naczółkiem, ciemne oczy, cera jasna, jakby kąpała się w śmietanie. Ostry podbródek, suknia w barwie poczernionego wina. Wytrawna i wielkopostna — nazwała ją w myślach Namira.
— Jestem Gertruda, książęca siostra — sama przedstawiła się dziewczyna, bo w komnacie nie było żadnych dworskich panien.
Gdyby była kotką, uderzałaby ogonem po bokach, przyczajona — pomyślała Namira i skinęła jej głową.
— Nie odbierałaś moich dzieci — stwierdziła trzecia z kobiet, siedząca na szerokim wyściełanym tronie, skryta pod ciemnym welonem, bardzo drobna.
— Nigdy nie odbieramy dzieci, królowo — powiedziała Namira. — My przyjmujemy je na świat.
— Ach, słowa. — Rycheza machnęła upierścienioną dłonią. — Gertrud, dolej matce wina. Jest duszno. Więc kto przyjmował moje dzieci? — spytała kąśliwie.
— Moja matka, Radomira. Zwali ją „Rzepichą dwóch królów”, bo przyjęła dzieci króla Bolesława i wszystkich jego żon oraz twoje i króla Mieszka II.
— Wszystkie — powtórzyła Rycheza, upijając długi łyk wina. — Dlaczego ty nie przyszłaś do moich porodów? — Zmierzyła Namirę wzrokiem od łapci po wianek. — Zdajesz się być w stosownym wieku, by móc przyjąć i moje, gdy był czas po temu.
— Czyż moja matka, Rzepicha Radomira, nie sprawiła się dość dobrze? — odpowiedziała pytaniem Namira. — Każde z twoich dzieci przeżyło — spojrzała na obie jej córki i wróciła wzrokiem do wygodnie rozpartej królowej. — A i ty, pani, cieszyłaś się w połogu dobrym zdrowiem. Gdzie rodząca?
— Tam. — Adelajda wskazała na stojące pod ścianą, osłonięte szczelnie ciężkimi kotarami łoże. Namira ruszyła ku niemu.
— Czekaj — rozkazała Rycheza i oddała Gertrudzie kielich z winem. Wyprostowała się na siedząco na całą wysokość swej delikatnej sylwetki. Córki stały po jej bokach jak wieże. — Czy twoja matka przyjęła na świat inne dzieci mego — zacisnęła szczęki i wysoko uniosła podbródek — nieżyjącego męża?
Jej córki odwróciły głowy ku matce jednocześnie, Gertruda jak kotka gotowa do ataku, Adelajda niczym gołębica ochronnie rozkładająca skrzydła.
— Poród jest jak tajemnica spowiedzi — powiedziała Namira — chyba, że wyjawić ją chce sama rodząca. Moja matka była położną dwóch królów. Ale przyjęła na świat setki dzieci zwykłych ludzi. Rzepichy obowiązuje lojalność wobec Piastów. I wobec kobiet, które otworzyły przed nimi swe łona.
Namira uchyliła kotarę łoża. Zobaczyła siedzącą, wystraszoną i spoconą kobietę, obejmującą brzuch, jakby ten miał wybuchnąć. Odciągnęła kotarę odsłaniając jeden z boków łoża, a potem skrzyżowała ramiona na piersiach i w pas skłoniła się przed rodzącą.
— Księżno Dobroniego, jestem Rzepicha Namira, przyszłam pomóc ci w narodzinach. Czego ci trzeba?
— Powietrza — wyszeptała księżna.
Namira skinęła głową i nie unosząc głosu, przywołała służki. Kazała zgasić większość świec, zostawić tylko jeden, ośmioramienny świecznik.
— Rozewrzyjcie okiennice i otwórzcie okna.
— Będzie przeciąg — zaprotestowała Rycheza.
— Przynieście okrycie dla królowej — rzekła i wróciła do swoich zajęć. Nakazała rozpalić mały ogień w żelaznej misie, ustawić nad nim trójnóg. Ze swojego kosza wyjęła niewielki garnuszek zdobiony w snopy zboża i zawiesiła nad ogniem, by zacząć warzyć napary. Gdy służki przytargały sagan gorącej wody, nalała jej do miski i podwinąwszy rękawy koszuli, długo myła dłonie i ramiona, po łokcie. Wytarła je starannie bieluśkim płótnem, natarła palce olejem i wróciła do rodzącej. Zbadała ją ostrożnie, swoimi plecami zasłaniając przed wzrokiem kobiet. Gdy skończyła, zobaczyła, że Dobroniega z całych sił zaciska powieki.
— Otwórz oczy, pani — powiedziała.
— Kiedy to się skończy? — wyszeptała księżna, wciąż nie unosząc powiek.
— Najpierw musi się porządnie zacząć — w głębi komnaty drwiąco odezwała się królowa Rycheza.
Namira zobaczyła, jak Dobroniega kurczy się słysząc głos teściowej.
— Pokażę ci — powiedziała i uniosła swój mały palec.
Księżna otworzyła oczy, Namira zobaczyła, że są ciemne i wilgotne.
— Nie rozumiem — wyszeptała księżna, patrząc na palec położnej.
— Jeden dzień — wyjaśniła. — To dobry czas na narodziny.
— Wielki Piątek — powiedziała Gertruda tym głębokim, głośnym szeptem, który był jej głosem.
— Lepsza byłaby wielkanocna niedziela — zaprzeczyła Rycheza. — Ale ona nie wytrzyma tak długo.
— Nie wytrzymam — powiedziała Dobroniega samymi ustami, nie chcąc, by królowa komentowała i to.
— Nie będzie takiej potrzeby — uspokoiła ją Namira. — Kiedy jadłaś ostatnio, pani?
— Wczoraj — przełknęła ślinę Dobroniega. — Zanim zaczęły się skurcze.
— A kiedy ustały? — spytała Namira, choć znała odpowiedź. Księżna potwierdziła, przenosząc wzrok za jej plecy, na królową i jej córki. — Chwyć moje ręce — poleciła. — Czas wstać, to łoże ci nie służy.
— Boję się — zaprotestowała Dobroniega. — Że coś we mnie pęknie.
— Nic takiego się nie stanie — obiecała Namira i pomogła wstać rodzącej. — A teraz się przejdziemy po komnacie i powiesz służbie, jakiego byś chciała jadła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Wielki Czwartek 1043, Kraków
