11,99 zł
Heath Thurston jest przystojny i bogaty, lecz ma porywczy temperament. Od lat prowadzi wojnę o słuszną jego zdaniem sprawę i okoliczni mieszkańcy go nie lubią. Gdy poznaje piękną geodetkę Ruby Bennett, jego złość do świata nieco słabnie. Jeszcze nie wie, że obudził w niej namiętność, że Ruby od pierwszej chwili chce go uwieść i przeżyć z nim wiele szalonych dni i nocy...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 159
Rok wydania: 2025
Karen Booth
Smak namiętności
Tłumaczenie:
Julita Mirska
Tytuł oryginału: Rancher After Midnight
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2023, Harlequin Desire, 2014
Redaktor serii: Ewa Godycka
© 2022 by Harlequin Enterprises ULC
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o. o., Warszawa 2025
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Gorący Romans są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Bez ograniczania wyłącznych praw autora i wydawcy, jakiekolwiek nieautoryzowane wykorzystanie tej publikacji do szkolenia generatywnych technologii sztucznej inteligencji (AI) jest wyraźnie zabronione. HarperCollins korzysta również ze swoich praw na mocy artykułu 4(3) Dyrektywy o jednolitym rynku cyfrowym 2019/790 i jednoznacznie wyłącza tę publikację z wyjątku dotyczącego eksploracji tekstu i danych.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 34A
www.harpercollins.pl
ISBN: 978-83-291-2393-8
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Nie cieszył się specjalną sympatią, przeciwnie, wszyscy w Royal mieli go za upartego dupka, przynajmniej tak mu się wydawało. Nie przejmował się tym. Niech sobie gadają, co im się podoba; on, Heath Thurston, nie zrezygnuje ze swej misji. Zamierzał do końca walczyć o sprawiedliwość dla swojej mamy Cynthii i przyrodniej siostry Ashley. Obie nie żyły, nie mogły walczyć o siebie, a nikogo nie obchodziła krzywda, jaką im za życia wyrządzono.
Nawet Nolan, jego brat bliźniak, uważał, że nie warto tracić czasu na Grandinów i Lattimore’ów, dwie najpotężniejsze rodziny w mieście. Odpuść, stary. Łatwo mu jest mówić; piętnaście lat temu wyjechał z Teksasu, zostawiając wszystko na jego głowie.
Owszem, wrócił do Royal, ale z miejsca trafiła go strzała Amora: zakochał się w Chelsea, w Chelsea Grandin! I ją poślubił. Heath nie mógł w to uwierzyć. Dziewięć miesięcy temu rozpoczął swą krucjatę, a teraz miał w rodzinie przedstawicielkę wrogiego rodu.
W dodatku padał śnieg.
- Szlag! – zaklął, spoglądając przez szybę Forda F-150 Limited. Powinien był sprawdzić prognozę.
Jechał porozmawiać z Ruby Rose Bennett. Sporządziła ona raport na temat występowania ropy na terenach Grandinów i Lattimore’ów, w którym napisała, że trudno o jednoznaczną ocenę. Według starego raportu ropy tu nie było. Heath chciał mieć jasną, klarowną odpowiedź: jest ropa albo jej nie ma. Jeżeli jest, to Cynthia i Ashley mają – czy raczej miałyby – do niej prawo.
On ich nie zawiedzie. Wprawdzie sytuacja nie wygląda obiecująco, ale nie jest bez szans. Miał niejednego asa w rękawie, poza tym liczył na pomoc panny Bennett.
Kierując się GPS-em, skręcił w podjazd prowadzący do jej domu. Mieszkała poza granicami miasta, w cichej wiejskiej okolicy. Tu działki były duże, a zabudowania niewidoczne z szosy. Szutrowa droga wiła się pod górę, potem w dół między gęsto rosnącymi drzewami.
Nigdy nie widział Ruby Rose Bennett na oczy, ale wyobrażał sobie, że jest to siwowłosa starsza pani.
Zawód geodety nie należał do łatwych, szczególnie w Teksasie. Na ogół wykonywali go mężczyźni; Heathowi kojarzyli się z chudymi żylastymi starszymi panami. Może dlatego spodziewał się, że panna Bennett będzie siwą zasuszoną siedemdziesięciolatką.
Porozumiewali się mejlowo. I raz rozmawiali przez telefon: miała szorstki chropawy głos kogoś mocno doświadczonego przez życie.
Padał coraz większy śnieg. Dziwne. Heath mieszkał w Royal od urodzenia i na palcach jednej ręki mógł policzyć, kiedy zimą tak śnieżyło. Może to znak nadchodzących zmian? Oby także zmian w jego życiu. Męczyła go walka z Grandinami i Lattimore’ami. Chciał, by oddali to, co zagarnęli, tak aby w końcu mógł zająć się swoim życiem.
Wreszcie zobaczył dom. Wybrukowany podjazd prowadził do małej uroczej chaty o niebieskich ścianach i spadzistym dachu. Na parapetach stały ozdobione świątecznie skrzynki z gałązkami cedru, sosny i ostrokrzewu pokryte świeżą warstwą śniegu.
Zaparkował pod kępą wysokich drzew, licząc, że osłonią samochód przed śniegiem, zgasił silnik i wysiadł.
Powietrze było lodowate. Wsuwając ręce do kieszeni, wszedł na ganek i zastukał do drzwi przystrojonych świątecznym wieńcem. Wewnątrz paliło się światło.
Po chwili zastukał jeszcze raz. Może starsza pani z trudem się porusza? I może dlatego w jej raporcie nie było jednoznacznej odpowiedzi. Jeśli tak, będzie musiał wynająć innego geodetę.
Drzwi otworzyły się, a Heathowi zaparło dech. Miał przed sobą piękną kobietę, wysoką, szczupłą, o falujących jasnych włosach, zielonych oczach i różowych ustach.
- Dzień dobry… - wydukał, opuszczając na moment wzrok. – Czy zastałem Ruby Rose Bennett?
- Pan Heath Thurston, prawda? – Powiodła po nim wzrokiem.
Poczuł się zakłopotany. I podniecony. Skąd ona wie, kim on jest?
- Tak. Zleciłem pannie Bennett pewne zadanie. Chciałbym je z nią omówić. – Zerknął do środka.
- No dobrze, chociaż nie jestem odpowiednio ubrana jak na spotkanie biznesowe. – Kobieta miała na sobie biały sweter, który zsuwał się z jednego ramienia, ukazując kawałek gładkiej skóry, oraz opięte dżinsy. – Mógł pan zadzwonić albo napisać i się umówić.
- Zaraz, zaraz… - Nerwowo usiłował dopasować wizję siwowłosej starszej pani do tej pięknej, apetycznie wyglądającej kobiety. – To pani jest Ruby Rose…?
- Wystarczy Ruby, bez Rose. Chociaż lubię Rose. Tak miała na imię moja mama.
Miał ochotę się roześmiać. Rzadko zdarzało mu się aż tak pomylić.
- W porządku. A zatem, panno Ruby, musimy porozmawiać.
- Tak jak powiedziałam, należało zadzwonić. Albo wysłać esemesa.
- Dzwoniłem. I wysłałem.
- Kiedy?
- Wczoraj. I dziś rano.
- Jest sobota. Dwa dni po Bożym Narodzeniu. Święta spędzam na kanapie. Z książką i szklaneczką rumu. Powinien pan tego spróbować.
Nie podobał mu się jej protekcjonalny ton.
- Nie potrzebuję rad, panno Bennett. Zatrudniłem panią, żeby sprawdzić, czy na ziemi Grandinów i Lattimore’ów występuje ropa. Odpowiedź, że trudno o jednoznaczny wynik, mnie nie zadowala. Albo jest ropa, albo jej nie ma.
- Przykro mi, na pewne sprawy nie mam wpływu. Chętnie udzieliłabym panu dokładnej odpowiedzi, ale teren na to nie pozwala. Badania pochłonęłyby znacznie więcej pieniędzy.
- Jeszcze więcej? Ja nie chcę wiercić, chcę usłyszeć „tak” lub „nie”.
- Niestety to nie takie proste. – Nagle zerwał się ostry wiatr. Ruby objęła się w pasie. – Najchętniej kazałabym panu wracać do domu, ale jeśli koniecznie chce pan ze mną porozmawiać, to nie na tym wietrze. Zapraszam.
- Świetnie, znakomicie – ucieszył się Heath. Minąwszy próg, wytarł buty o chodnik.
- Buty proszę zdjąć.
- Wolałbym nie, jeśli to pani nie przeszkadza.
- Czy kiedyś odnawiał pan drewnianą podłogę, panie Thurston? Własnoręcznie? – Uniosła pytająco brwi.
- Nie.
- A ja tak i nie pozwolę, żeby mój wysiłek poszedł na marne. Proszę zdjąć buty.
- Ale moja wizyta potrwa tylko chwilę.
Kobieta roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Ludzie mają rację. Jest pan uparty jak osioł.
Nie różniła się od innych mieszkańców Royal. Uważała jego upór za wadę, a nim kierowała miłość do matki oraz poczucie sprawiedliwości.
Jednego była pewna: Heath nie spełni jej prośby. Widywała takich jak on, bogatych, aroganckich, ale pierwszy raz widziała te cechy w tak atrakcyjnym opakowaniu.
Heath Thurston był wysoki, co najmniej piętnaście centymetrów wyższy od niej. Miał gęste ciemne włosy oraz piwne oczy o niezwykle intensywnym spojrzeniu. Po raz pierwszy od lat ciśnienie jej skoczyło z powodu mężczyzny. Czy to znaczy, że wreszcie wraca do życia? Po stracie, jakiej doświadczyła, sądziła, że to się już nie stanie.
Zastanawiała się, czy nie popełniła błędu, przyjmując zlecenie od Heatha. Pierwsze kłopoty pojawiły się, gdy pojechała przeprowadzić badanie i drogę zastąpił jej Vic Grandin. Był podejrzliwy, nie podobała mu się jej obecność. Parę dni później w miejscowej restauracji podsłuchała rozmowę na temat Grandinów: temat ojcostwa i nieślubnych dzieci wszystkich podniecał.
Słyszała też sporo krytycznych uwag na temat Heatha: że jest chciwy i mściwy. Czy na pewno chodzi mu o ropę, czy może coś się za tym kryje? Nie chciała mieszać się do cudzych spraw.
- Napije się pan czegoś? – spytała, idąc do przestronnego salonu połączonego z kuchnią.
Ścianę wyburzyła trzy lata temu zaraz po kupnie domu.
- Nie, dziękuję.
- A może jednak? Kawy albo…
Pokręcił głową.
- Chciałbym porozmawiać, a zaraz potem wracać.
- Może słusznie, bo jak nie przestanie padać, to wkrótce droga będzie nieprzejezdna. Co chce pan wiedzieć?
- Co znaczy „niejednoznaczny” wynik? Albo jest ropa, albo jej nie ma.
- Już mówiłam, to nie jest takie proste, zwłaszcza w tej części Teksasu. Zrobiłam wszystko, co mogłam, dysponując wyznaczonym budżetem.
- Czyli?
- Zbadałam powierzchnię formacji skalnych. Wykryłam obecność łupka, który może wskazywać na obecność ropy. Przeprowadziłam też odczyty sejsmiczne, które nie potwierdziły występowania ropy. Dlatego wynik jest „niejednoznaczny”. To wszystko zawarłam w raporcie.
Heath zacisnął usta.
- Co jest bardziej wiarygodne? Formacje i łupki czy odczyty?
- Odczyty.
- Zdarzają się błędy?
- Nie, ale test testowi nierówny.
Przeszła na drugą stronę wyspy oddzielającej kuchnię od salonu i podniosła kubek z kakao, które przygotowała sobie przed przyjściem gościa. Trochę wystygło, ale i tak było pyszne.
- Żeby mieć stuprocentową pewność, trzeba ściągnąć ciężki sprzęt i dokonać wierceń. Mówimy o kilkunastu, może kilkudziesięciu tysiącach dolarów. Mogę to załatwić, jeśli pan sobie życzy. – Tak, przyjęłaby od niego drugie zlecenie, a nawet trzecie. Potrzebowała pieniędzy. – Musiałby pan jednak przekonać Grandinów i Lattimore’ów, żeby wyrazili zgodę.
- Mam prawo własności do ropy; mogę kopać i wiercić, żeby dotrzeć do tego, co znajduje się pod powierzchnią. Swoje prawa mogę w dowolnej chwili sprzedać spółce naftowej, która jutro sprowadzi tu sprzęt do wiercenia…
- Przykro mi, żadna spółka nie kupi w ciemno praw. A „dowody”, którymi pan dysponuje, są niewystarczające. – Wiedziała, jak działają firmy naftowe, nie są skore do wyrzucania pieniędzy w błoto. – Te rozległe tereny Grandinów i Lattimore’ów są przepiękne. Naprawdę chce pan zniszczyć tak wspaniały krajobraz?
Heath wzruszył ramionami.
- Może na to zasłużyli.
O ile się orientowała, Thurston nie był szczególnie lubianym człowiekiem, ale zrobiło jej się go żal. Wydawał się zdesperowany, a tacy ludzie często postępują nierozsądnie.
- Zakładam, że zna pan wyniki badań przeprowadzonych przed laty? Nie wykazały śladów ropy.
- Widziała pani ten dokument?
- Tak. Po przeprowadzeniu własnych badań zerknęłam do starych. Też mi się nie podobał ten „niejednoznaczny” wynik. Chciałam być pewna, że niczego nie przeoczyłam.
- Nie ufam tamtym badaniom.
- Bo zlecili je Grandinowie i Lattimore’owie? To ich ziemia. Chcieli sprawdzić, co się pod nią kryje.
- Ale mają powody, żeby kłamać.
- Akurat o tym nic mi nie wiadomo, ale Henry Lawrence nie zafałszowałby wyników. Mój ojciec był geodetą i przyjaźnił się z Henrym; mówił o nim w samych superlatywach. To jeden z najlepszych fachowców w branży. Jeśli nie znalazł ropy, to jej tam nie ma. Swoim nazwiskiem nie poświadczyłby nieprawdy.
- Skoro tak pani w niego wierzy, dlaczego nie wspomniała pani o nim w raporcie?
- Bo nie mogłam zrobić badań, które on wykonał. Miałam przepisać jego wyniki? To nie byłoby etyczne.
- Etyczne? – Heath prychnął. – Podejrzewam, że jest to pojęcie obce Grandinom i Lattimore’om. – Z jego głosu przebijała gorycz.
- Czy w waszym sporze chodzi o ropę? – spytała Ruby. – Czy o coś więcej?
- Chodzi o dwóch bogatych wpływowych facetów, którzy próbowali uciszyć samotną matkę, bo nie chcieli przyjąć odpowiedzialności za dziecko spłodzone przez jednego z ich synów. Tym dzieckiem była moja siostra przyrodnia Ashley.
No tak, czyli sprawa dotyczy ojcostwa, o którym rozmawiali wszyscy w Royal.
- A tą samotną matką jest twoja mama?
- Obie nie żyją, ona i Ashley. Tydzień temu Ashley skończyłaby trzydzieści osiem lat. Miała przed sobą całe życie.
Ruby skinęła głową. Czyli chodzi o stratę i cierpienie. Sama od lat zmagała się z czymś podobnym. Starając się uciec od bólu, przyjechała do Royal. Wczuwając się w sytuację Heatha, dokonała w głowie obliczeń i postanowiła podzielić się drobnym szczegółem, na który wcześniej zwróciła uwagę. Wcześniej nie miało to większego znaczenia, ale teraz…
- Widział pan datę na raporcie Henry’ego? – spytała.
- Nie miałem raportu w ręku, jedynie słyszałem o nim od prawnika.
- Trzeba to jeszcze sprawdzić, ale kierując się datą urodzin Ashley, wydaje mi się, że Henry sporządził raport rok przed przyznaniem twojej matce praw do ropy.
Heath znieruchomiał; w jego oczach pojawiła się furia.
- Naprawdę?
- Tak. – Ruby przełknęła ślinę.
- Więc te sukinsyny od początku wiedziały, że ropy nie ma. Śpią na forsie, a mojej matce dali ochłap bez wartości, żeby ją uciszyć. – Przeczesał włosy, po czym podrapał się po brodzie. – Oszukali ją. Chryste! Co za padalce!
- Przepraszam, nie chciałam być posłańcem złych wieści…
- Muszę iść. – Okręcił się na pięcie.
Zawahała się. Może lepiej się nie wtrącać? Ale nie. Nie podobała jej się myśl o krezusach wykorzystujących słabą kobietę.
- Poczekaj!
- Dzięki za pomoc, Ruby. I przepraszam, że zakłóciłem pani spokój. – Heath wyszedł, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Heath, poczekaj! – Szarpnęła za klamkę.
Padał coraz gęstszy śnieg, wiatr przybrał na sile. Widoczność była prawie zerowa. Postać Heatha zlewała się z krajobrazem. Psiakość, jazda w tych warunkach grozi śmiercią.
- Heath, proszę, zatrzymaj się. – Wciągnęła buty, chwyciła kurtkę i wyszła na ganek.
Pewnie usłyszał jej kroki, bo obejrzał się.
- Muszę się z kimś spotkać. Wracaj do domu.
- Jesteś zbyt wzburzony, żeby prowadzić. – Zbiegła po drewnianych schodkach i ruszyła po śliskim podjeździe. Targane wiatrem gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu. – W dodatku ta pogoda, nie warto ryzykować…
Nagle rozległ się ogłuszający trzask. Był to dźwięk łamiącego się drzewa. Ruby odskoczyła, zachwiała się, wyrzuciła w bok ręce i po chwili rymsnęła na pupę. Zrobiło jej się czarno przed oczami. Poczuła przejmujący ból w nogach i plecach. Ponownie rozległ się trzask, a po nim huk; ziemia się zatrzęsła.
Heath rzucił się na ratunek, ale tylko pogorszył sytuację. Opadł na kolano, chwycił Ruby za ramię, ale siła impetu sprawiła, że pchnął ją na plecy, a sam wylądował na niej. Pomyślała, że z bliska jego spojrzenie jest jeszcze bardziej dzikie i ogniste.
- Co to było? – spytał. – Przypominało trzęsienie ziemi.
- Drzewo – odparła, starając się nie myśleć o tym, jak przyjemnie jest czuć na sobie jego ciało.
Wskazała za siebie głową. Dwudziestometrowy łysy cyprys runął na podjazd, blokując dojazd do domu. Drzewo było uschnięte; już dawno należało je ściąć.
- Zwaliło się. Nie wyjedziesz.
Obejrzał się przez ramię.
- Nic nie rozumiem. Nie miewamy w Royal takiej pogody.
Roześmiała się.
- Powiedziałem coś śmiesznego?
- Dyskutujesz z faktami? – Mrużąc oczy, popatrzyła w niebo. Wielkie płatki śniegu wirowały w powietrzu.
Od śnieżycy zdecydowanie wolała gorące teksaskie lato, ale czasem lubiła odmianę. Ponownie utkwiła wzrok w twarzy Heatha. Mimo że włosy miał mokre od śniegu, a policzki czerwone od mrozu, wciąż był bardzo przystojny.
- Może byśmy wstali?
Zamrugał, jakby jej słowa wyrwały go z zadumy.
- Oczywiście. Przepraszam. Nic ci nie jest? – Obejmując ją w pasie, pomógł jej dźwignąć się na nogi.
Przez ułamek sekundy korciło ją, by go pocałować. Miło byłoby poczuć jego usta na swoich. Uznała jednak, że za dużo ma wrażeń jak na jeden dzień.
- Wszystko w porządku. – Cofnęła się krok. – Muszę wezwać kogoś, żeby usunął to drzewo, inaczej utkniemy tu na dobre. – Była mokra i czuła pulsujący ból w pośladku.
- A ja muszę pilnie porozumieć się z bratem – rzekł Heath, marszcząc czoło. Wyjął komórkę i popatrzył na ekran. – Nie ma zasięgu.
- Czyli nikt nie usunie drzewa.
- Cholera, muszę jechać…
- To sprawa życia i śmierci?
- Dla mnie bardzo ważna. Najważniejsza.
Ruby powoli traciła cierpliwość.
- Pytam, czy ktoś umrze, jeśli wejdziesz się ogrzać i poczekać, aż przestanie padać.
- Nie umrze. – Skrzywił się.
- No dobra. – Ostrożnie, by się nie pośliznąć, skierowała się do domu.
- Co „no dobra”?
- Chodź do środka, zanim zamienisz się w sopel lodu – rzuciła przez ramię.
- Pewnie tym razem nie wpuścisz mnie w butach?
Parsknęła śmiechem. Podejrzewała, że to będzie długa wizyta.
- Nie, tym razem ci się nie upiecze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
