Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
100 osób interesuje się tą książką
Przejmujące losy „białych niewolnic”, kobiet z najniższego szczebla hierarchii służby domowej. Tych, których w przedwojennej Polsce było najwięcej. Zatrudniane przez mieszczaństwo wiejskie dziewczęta zaczynały służbę mając często 15 lat. Nie miały prawa do urlopu i wypoczynku, pracowały od świtu do nocy za grosze.
Joanna Kuciel-Frydryszak zagląda do ich maleńkich pokoików w eleganckich kamienicach, przypatruje się, co robią, gdy mają wychodne, obserwuje je przy kuchennej pracy, współczuje, gdy muszą oddać swoje często nieślubne dzieci.
Ale praca służącej to mimo wszystko awans i dotknięcie lepszego świata. Dla niektórych służba stanie się przygodą życia. Inne w rodzinie chlebodawców znajdą przyjaciół i opiekunów.
W galerii służących pojawiają się zarówno te, które zapisały się w historii: Anna Kaźmierczak, prababcia kanclerz Angeli Merkel, Teosia Pytkówna, żona Stanisława Wyspiańskiego, Aniela „Ciemna”, która wymyśliła końcówkę Ferdydurke, komunistka Etla Bomsztyk, jak i te bezimienne. Zobaczymy je także podczas drugiej wojny światowej, gdy heroicznie będą pomagać swoim chlebodawcom.
Służące do wszystkiego to także opowieść o stosunkach klasowych oraz o potrzebie dominacji lepiej urodzonych nad biedakami. To momentami zabawna, a czasem gorzka lektura. Na pewno zaś ważna.
„Wspaniała! Tak wiele mówi o korzeniach naszego społeczeństwa, o wyzysku, uległości kobiet akceptujących swój niewolniczy los, ale i o sile ludzkich uczuć, zdolnych przekroczyć klasowe podziały. Dla mnie szczególnie wzruszająca, bo moja niania, która mogłaby być bohaterką tej książki, była jedną z najważniejszych osób mego dzieciństwa. Autorka wykonała ogromną pracę, dziękuję”!
Agnieszka Holland
„Z reguły nie mają nazwisk, często nawet imion. A przecież to one wyprasowały te białe koszule sławnych mężczyzn, których zdjęcia pamiętamy ze szkolnych podręczników. Służące. Nic dziś o nich nie wiemy, a one kiedyś wiedziały wszystko. Kuciel-Frydryszak pozwala nam zajrzeć do miejsca, które historycy dotąd omijali: do „służbówki”. Świetna lektura, otwiera oczy”!
Wojciech Orliński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PAMIĘCIZAPOMNIANYCH KOBIET
Służące Wyższej Szkoły Żeńskiej Panien Danysz.
Od drzwi kuchennych do frontowych,
Tam i z powrotem wiodły drogi
Mieszczańskiej naszej socjologii
I tak się węch klasowy budził –
Zdecydowany podział ludzi:
Od frontu „pan” przychodził, „pani”,
Od kuchni – „człowiek” lub „kobieta”,
Tutaj – „znajomi”, tam – „nieznani”.
Tu – my, tam – oni, jacyś, skądsiś,
Którym zakazał ktoś przez front iść.
JULIAN TUWIM, KWIATY POLSKIE
1
DO WSZYSTKIEGO Z DOBRYM GOTOWANIEM POSZUKUJE SIĘ
Ze względu na bezpośredniość współżycia służącej z domownikami mamy prawo wymagać, aby służąca nie miała żadnych wad organicznych, jak np. niemiłego odoru ciała, plam i wyrzutów, zeza, głuchoty, krótkiego wzroku, lub nie była obciążona dziedzicznie udzielającymi się dolegliwościami.
MARIA ANKIEWICZOWA, SŁUŻBA DOMOWA
Mieszkająca w Ameryce Alice Coleman Schelling, pochodząca z łódzkiej kupieckiej rodziny Hechtkopfów, zapamiętała opowieść o tym, jak jej babcia Regina zatrudniała w Łodzi służącą.
– Czy masz kawalera?
– Ta, proszę pani.
– To bardzo dobrze. Cieszę się. Jak ma na imię?
Służąca w zakłopotaniu, wiercąc się, podaje imię.
– To ładne imię. Możesz mieć wychodne ze swym chłopcem w niedzielę.
– Dziękuję pani.
– A ty jak masz na imię?
– Zosia, proszę pani.
– To też ładne imię. Ale jeśli zawołam na ciebie Basiu, Kasiu czy Jasiu, chcę, byś wiedziała, że to chodzi o ciebie, i przyszła, kiedy proszę.
Kiedy po latach Alice Coleman Schelling opisuje tę scenę, komentuje ją w ten sposób: „Kłopotliwa opowieść. Niemiło się ją teraz wspomina. Ale moja babcia była dobrą kobietą. Zagadkowa historia”.
Poznańskie służące wśród kadry i uczennic Wyższej Szkoły Żeńskiej Panien Danysz, która działała w Poznaniu w latach 1871–1909.
Prawdę mówiąc, nie jest bardzo zagadkowa: wiele dziewcząt – także w innych krajach europejskich – „traciło” swoje imię wraz z rozpoczęciem służby w nowym domu. Powody przedstawiano różne: bo mecenasowa na górze ma już Marysię, więc będziesz Zosią; bo córka ma na imię Anna, dlatego nazywać cię będziemy Rózia. A najczęściej nie podawano żadnych. Francuska historyczka Anne Marie Fugier, opisująca losy francuskich służących w XIX wieku, przypomina formułę, którą dziewczyny słyszały na początku swojej służby: „Moja droga, będziesz się nazywać Marie”. Służąca nie ma swojego imienia i nazwiska, nie ma też głosu. Jest niema, jak naiwna bretońska służąca Bécassine z francuskiego komiksu z 1905 roku, która stała się bohaterką popkultury, a namalowana została bez ust.
W polskiej prasie służące występują często pod hasłem: „Marysie, Kasie”. To wyraz na wpół familiarnego, na wpół protekcjonalnego, czasem życzliwego, a nawet czułego, ale zawsze zabarwionego wyższością stosunku. Z kolei służące wdowy lub mężatki, które spotyka się sporadycznie, nazywane są od imienia męża: Stasiowa, Jędrzejowa. Albo Bazylowa, jak wołano na służącą w rodzinnym domu varsavianisty Stanisława Gieysztora.
Poczciwa, dobra Bazylowa. Zawsze cicha, prawie nic niemówiąca, mała, drobna, sucha, o ustach zaciśniętych i zapadłych policzkach, zawsze w białym fartuchu i białym czepku z rurkowaną kryzką nad czołem, wyniańczyła nas wszystkich i szczerze się do nas przywiązała. Przyjechała z nami z Brześcia, gdzie pozostawiła swoich, i pozostała u nas przez długie lata do śmierci. Kochała nas prawdziwie, chociaż nigdy tego nie okazywała. A ileż to razy skrzyczani przez mamę byliśmy przez nią obdarowywani to pomarszczonym jabłkiem, to zeschłym ciastkiem, to kawałkiem skruszałej ze starości czekolady. Wyjmowała te łakocie ze swojego drewnianego kuferka i nam wtykała. Pachniały one trochę naftaliną i trochę stęchlizną, dla nas był to jednak zarazem zapach dobrego serca Bazylowej.
Kiedy zachorowała, rodzina oddała ją do szpitala, ponieważ siedziała u niej „na darmowym chlebie”, a mama i babcia nie chciały trzymać w domu śmiertelnie chorej obcej kobiety.
Pamiętam ją siedzącą w kuchni babcinej na kuferku przed pójściem do szpitala. Patrzyła na nas z wyrzutem. Przyznać się muszę, że ja, jak i cała rodzina nie odpłaciliśmy za jej przywiązanie równie serdeczną wzajemnością. Wyraziło się to choćby w tym, że gdy odprowadziliśmy trumnę na Wolę, bodaj nikt nie odwiedził jej grobu. A ja w pięćdziesiąt kilka lat po jej śmierci nie wiem nawet, jak ona się właściwie nazywała i jakie miała imię.
O wielu jednak wciąż pamiętają następne pokolenia. Ich powiedzonka są powtarzane wraz z informacją: „Jak mówiła nasza Andzia”, ich przepisy na zupę cytrynową wciąż krążą po rodzinie, a nieliczne listy pisane „do wielmożnej pani” przechowywane są razem z rodzinnymi skarbami. Służące stanowiły ważną część dzieciństwa ich podopiecznych, a baśnie, które opowiadały przed snem, i ciepłe ręce dawały często więcej bezpieczeństwa niż zaprzątnięci własnymi sprawami rodzice, stworzeni do mniej trywialnych czynności. Nie miały własnych spraw, dom państwa był centrum ich świata, a rodzina, której służyły, stawała się ważniejsza od ich własnej. Mimo to, gdy poszukuję w rozmaitych szufladach z rodzinnymi pamiątkami fotografii służących, prawie ich nie znajduję. Wertując stare albumy z początków XX wieku, czasem natrafiam na służącą na ganku przed domem lub na leśnym pikniku, gdy w oddali trzyma na ręku dziecko. W fotograficznym atelier niemal nigdy. Dziwny byłby pomysł zabrania ze sobą służącej do fotografa. Do tego trzeba fantazji Romany Rzepeckiej.
Romana Rzepecka z córkami i służącą, około 1907 roku.
Jest rok 1907. W poznańskim atelier fotograficznym na tle tapety w brzózki widzimy starszą panią w czerni, z wachlarzem w ręku. Otaczają ją córki: pięć wytwornych dziewcząt oraz służąca. Tej ostatniej nie da się pomylić z pannami Rzepeckimi. One w długich eleganckich sukniach z żabotami i falbaniastymi rękawami, z upiętymi wysoko włosami. Ona lekko przygarbiona, onieśmielona, w ciemnym kabatku i białym fartuchu na prostej sukni z haftowanym kołnierzykiem, w koralach i z gładkimi, zaczesanymi do tyłu włosami, z przedziałkiem na środku. „Matka i córki tworzą zamknięty krąg. Nieco z boku stoi gosposia. To dość niezwykłe, że zaproszono ją do oficjalnej fotografii” – pisze Katarzyna Męczyńska, konserwatorka sztuki, autorka monograficznego tekstu o Helenie Rzepeckiej i jej córkach. Rzeczywiście to niezwykłe, ale i te kobiety są nietuzinkowe. Romana Rzepecka, z domu Gex, to z pochodzenia Szwajcarka, nauczycielka francuskiego. Jej córka Helena, założycielka pensji dla dziewcząt, nazywana była najmądrzejszą kobietą w Poznaniu. O służącej nie wiemy niczego, nie znamy jej imienia. Może to Pelasia?
Katarzyna Męczyńska: „Tak nazywano w Poznaniu służące bez względu na ich prawdziwe imię. Stało się to właściwie ich synonimem. Nie da się ustalić, jak miała na imię służąca Rzepeckich, ale można podejrzewać, że skoro zaproszono ją do wspólnej fotografii, była dobrą służącą. Czyli pracowitą, pojętną, zgodną i lojalną”.
Gdy dziewczyna decyduje się na posadę służącej, przyjeżdża do miasta z kuferkiem. Albo tobołkiem – chustką, w której ma cały swój dobytek. Jeśli wybiera się do Krakowa, dobrze wie, dokąd ma pójść: pod pomnik Mickiewicza, gdzie w czwartki zbierają się inne dziewczęta i panie, które potrzebują służby.
„Gromadziły się pod pomnikiem na Rynku – wspominał Władysław Krygowski, społecznik i publicysta – tłumy dziewcząt i kobiet gotowych przyjąć pracę służącej lub dochodzącej obsługaczki. Przypatrywały się im panie domów, krytycznym okiem oceniały ich walory jako pracownic, a zarazem ich ewentualną niebezpieczną atrakcyjność dla pana i panicza. Dziewczęta chodziły lub stały, skromne, zawstydzone, w chustkach lub bez, w co która mogła ubrane, wyczekujące, by podeszła do nich pani «kapeluszowa»”.
Widokówka ze Lwowa, służąca podpisana jako Ksenia, 1904.
Targ pod Mickiewiczem działa do lat dwudziestych XX wieku właściwie na dziko, bez pośredników. Ale czy bezpieczniej jest u tych cwanych rajfurów, czyli stręczycieli służby domowej? Pośrednictwo pracy dla służby domowej kwitnie. Kantory stręczeń to bardzo dobry biznes, kręci się od rana do wieczora. Nad małym stolikiem pełnym papierów pochyla się ajentka. Przegląda książeczki służbowe służących, ich metryki, świadectwa i rekomendacje. Niedaleko na krzesłach siedzą panie z zamożnej klasy. Przyszły tu po swoją „dziewczynę do wszystkiego”. To służąca, która mieszka z państwem, gotuje, pali w piecu, froteruje podłogi, czyści srebra, robi zakupy, podaje kawę, herbatę, palto, otwiera drzwi, ceruje sfatygowaną garderobę pana, pani oraz panicza. Do wszystkiego.
Dziewczyny siedzą na ławkach pod oknem, wezwane przez ajentkę „do łaskawego wyboru”. W chustkach, kierpcach, zawstydzone, bo często mówią tak, że pani zrozumieć ich nie może. Czekają. Może zostaną wybrane przez jakąś dobrą panią?
Krakowski jezuita Jan Badeni, gdy przyglądał się kantorom stręczeń służby domowej pod koniec XIX wieku, skojarzenie miał jedno: z afrykańskimi targami niewolników.
To ta, to tamta pani, to ku tej, to ku innej kandydatce się zwraca, wypytuje głośno a szczegółowo o umiejętności jej i zdolności; zadaje – zawsze publicznie – tak niedyskretne „prosto z mostu” stawiane pytania, że najmniej nawet wrażliwa dziewczyna pąsem się oblewa; ogląda, opatruje, czy ręce silne i zdrowe, czy w nogach nie ma defektu; przepisuje i reguluje przyszły strój, wychody na miasto, zatrudnienie; wreszcie zatyka sobie uszy na postawione nieśmiałym głosem śmieszne, niemożliwe, wygórowane pretensje.
Ajentka nie wtrąca się do tych rozmów, bo wie, że to pani jest górą, a dziewczyna bez szans. „Zarumieniona, spłakana dziewczyna musi na służbę się zgodzić. Nie zgodzi się dziś na tę, zgodzi się jutro na inną, może jeszcze w gorszych warunkach; zgodzi się, bo głód to despotyczny pan” – pisze Badeni.
Stręczyciele i rajfurki mają złą sławę. Panie narzekają, że to naciągacze, przysyłają nieudolną służbę, aby wymieniać ją jak najczęściej. Dziewczyny zaś mają za złe, że kantory wprowadzają je do „niemoralnych domów i do Żydów”. Warszawa, 1918 rok. Etla Bomsztyk, żydowska dziewczyna, zostaje bez pracy. Rajfurka jest jej jedyną nadzieją.
W piwnicznej brudnej izbie przy ul. Miłej pełno było dziewcząt. Polki i Żydówki, ze wsi, miasteczek i miast, głodne i niewyspane siedziały tu w zaduchu po kilka miesięcy nieraz, chociaż w jedynie dostępnym dla nich zawodzie robotnic domowych nie było niby takiego bezrobocia jak w innych zawodach. Za każdą przesiedzianą noc trzeba było płacić lub dać zastaw. Bywało tak, że panie przychodziły i wybierały sobie pracownice. Podobne to było do kupna konia, np. dziewczyna musiała być tęga, o zdrowym wyglądzie. Następnie odpowiadała na pytania, czy ma narzeczonego, czy lubi chodzić na spacer lub przyjmować gości. Jeśli tak, to jest nieodpowiednia.
Bomsztyk szybko orientuje się, że rajfurka mnoży swoje dochody, oszukując. Gdy już naraja dziewczynę, po jakimś czasie ostrzega panią, że dowiedziała się o niej czegoś złego. Przestraszona pani zwalnia służącą, którą rajfurka „sprzedaje” komuś innemu, a dla pani szuka kolejnej.
Pisarz Józef Hen wspomina:
Kiedy odchodziła służąca, nie dawało się ogłoszenia do gazety „pomoc domowa do wszystkiego potrzebna od zaraz”, tylko szło się do rajfurki. (W Warszawie słowo to oznaczało pośredniczkę, a nie, jak w niektórych innych miastach, stręczycielkę). Rajfurka mieszkała w obszernej izbie w suterenie pod czterdziestym dziewiątym. Podłogi były tam niepastowane, szare od starości, w ogóle niewiele pamiętam z tamtej izby, do której zszedłem z mamą po schodkach, tylko właśnie tę szarość, może spowodowaną skąpym światłem przesączającym się przez okienka umieszczone na poziomie chodnika ulicznego. Pamiętam szarą chustkę na głowie rajfurki i szare dziewczyny siedzące z opuszczonymi głowami na żelaznych łóżkach, z węzełkami u nóg, czasem z odrapanymi walizkami.
Potem rajfurka zjawia się w domu razem z kandydatką i matka przepytuje dziewczynę: „Czy umie gotować? Czy czysta? Czy uczciwa? Czy samodzielna? Dlaczego od tamtych państwa odeszła? Czy nie latawica? Żadnych odwiedzin sobie nie życzę”.
Rajfurka nie była gadatliwa. Zapewniała tylko, że kandydatka to chodzące złoto. „Będzie paniusia zadowolona. Niech nie doczekam jutrzejszego dnia... Czy ja nie wiem, kogo pani trza przysłać?” I jeszcze do tamtej: „Będziesz miała taką panią, jakiej w życiu nie miałaś. Błogosławić będziesz ten dzień, w którym weszłaś do tego mieszkania. Łyżka cukru więcej nie ma tu znaczenia”. (Była to prawda. Przed służącą wszystko stało otworem i mamie przez myśl by nie przeszło żałować jej jedzenia albo coś odliczać czy trzymać pod kluczem). Teraz referencje. Kandydatka otwierała torebkę, wyjmowała płócienne zawiniątko, a z niego pożółkłe, posklejane „rekomendacje”, zawsze takie same: że samodzielna, że uczciwa i tak dalej. Ja się tylko dziwiłem, że skoro one wszystkie są takie nadzwyczajne, to czemu tak często zmieniają miejsce.
Na początku XX wieku w samym Krakowie działało trzydzieści sześć kantorów stręczenia służących. Gazety przestrzegały, że są pozbawione nadzoru, choć w większości miast istniały policyjne wydziały do spraw kontroli kantorów służby domowej i policjanci regularnie wizytowali te miejsca. Problem dotyczył miast mniejszych. „Goniec Częstochowski” w 1907 roku alarmował, że w mieście brakuje biura kontroli, a dwa działające w Częstochowie kantory nie dają rękojmi, że służąca będzie się prowadzić moralnie, wypełniać swoje obowiązki i że nie okradnie państwa.
Niepotrzebnie się dziennikarze „Gońca” martwili, służące stanowiły najbardziej kontrolowaną grupę społeczną, zaraz po prostytutkach. Często zresztą wpadały w sidła stręczycieli prostytutek. Jeśli nie znały nikogo w mieście, były naprawdę w kłopocie.
Medal Stowarzyszenia Sług Katolickich pod wezwaniem Świętej Zyty.
Dlatego od 1906 roku na krakowskim dworcu dyżurują zytki. Prężnie działające Stowarzyszenie Sług Katolickich pod wezwaniem Świętej Zyty wynajęło pokoik, w którym zawsze jedna z dziewcząt oczekuje na przyjazd pociągu z prowincji. Gdy ten nadjeżdża, zytka, w długiej sukni z medalem stowarzyszenia na szyi lub opaską na ramieniu, idzie na peron i przygląda się wysiadającym, a kiedy dostrzega dziewczynę o wiejskim wyglądzie, podchodzi do niej z pytaniem: „Czy panienka na służbę? Do obowiązku?”. Jeśli tak, ma propozycję: zytki w domu stowarzyszenia przy Radziwiłłowskiej mają sześcioosobowy pokoik, w którym dziewczyny mogą się zatrzymać na czas poszukiwania posady. Tam ich złe moce nie sięgną. Dzięki misji kolejowej zytek w 1907 roku w domu stowarzyszenia znalazło schronienie sto dwadzieścia siedem dziewcząt z prowincji.
Do czternastoletniej Józefy Witowskiej spod Kalisza przychodzi sąsiadka Żydówka, trochę handlarka, a trochę stręczycielka służących. „Wiesz, Mania, mam dla ciebie służbę, że buzi dać. Mówię ci, dziecko: cymes nie służba, państwo z Warszawy” – reklamuje się. Józefa, jako służąca nazywana Marysią, nie wierzy już, że mogłaby być zadowolona ze swojej posady.
Ma osiem lat, gdy trafia na pierwszą służbę. Jest 1907 rok. Matka i brutalny ojczym nie zamierzają jej utrzymywać. W rodzinie ubogich Żydów musi między innymi myć naczynia pod studnią na ulicy. Pracodawcy są dla niej dobrzy, ale nie może znieść karaluchów i brudu, w którym mieszkają. Tęskni za matką i któregoś dnia ucieka po prostu ze służby. Matka oddaje ją tym razem do bogatego Niemca, tkacza. Do dziesiątej wieczorem sprząta, zamiata i myje białą podłogę w sześciu pomieszczeniach. Drze pierze. Marznie okropnie – podłogę myje zimną wodą, rąbie lód i wymiata śnieg, wciąż ma mokre ręce. Któregoś dnia traci czucie w dłoniach i trafia do szpitala.
Tuła się po rozmaitych domach przez siedem lat, zawsze z poczuciem krzywdy. Kiedy więc przychodzi sąsiadka z propozycją nowej posady, jest zupełnie zniechęcona. Ale idzie. Trafia do domu profesora męskiego gimnazjum i jego sympatycznej żony. „Miałam dopiero pierwszy raz w życiu taką dobrą służbę. Polubiłyśmy się z trzyletnią córeczką, Czesią, robiliśmy wspólne wycieczki poza miasto, do lasu, gdzie pan malował z natury” – wspominała z rozrzewnieniem Witowska. Dopiero w tej inteligenckiej rodzinie nie głoduje i ze zdumieniem przygląda się miłości gospodarza do zwierząt. Gdy kupuje gołębie na rosół, pan zabrania je zabijać i zakłada hodowlę ptaków. A gdy choruje na anemię i lekarz zaleca, aby nie obciążać jej pracą, nacierać rano zimną wodą i dobrze odżywiać, pani przejmuje część jej obowiązków i zgodnie z zaleceniami codziennie rano naciera Józefę. Wkrótce nadchodzi I wojna światowa i profesor dostaje powołanie do wojska. Rodzina się pakuje i jedzie razem z nim, a Józefa znów zostaje bez pracy.
Matka Stefanii Kaszowskiej hoduje na żywieckiej wsi dwie krowy – z tego żyje cała rodzina. Gdy Stefania kończy sześć lat, zostaje oddana do kuzynki, zajmuje się jej dzieckiem. Po siedmiu latach trafia do innego krewnego, znów jako niania. A potem zostaje służącą Żydówki w Cieszynie i tę służbę wspomina najgorzej. „Była przefrancą Żydówka, tak mnie wykorzystywała” – opowiadała po latach. Chlebodawczyni głodzi ją. Gdy pewnego dnia szwagier gospodyni zauważa porcję jedzenia dla młodziutkiej służącej, jest wstrząśnięty: „Sala, ty jej tak mało dajesz jeść, a ona rośnie” – mówi.
Sąsiadka namawia Stefanię do ucieczki, przekonując, że w Cieszynie zarabia piętnaście złotych miesięcznie, a w Warszawie będzie mogła dostać aż sześćdziesiąt. I daje jej adres swojego kuzyna. W ten sposób Stefania Kaszowska trafia do domu znanego działacza społecznego i bogatego przemysłowca Alfreda Jurzykowskiego przy Senatorskiej 38. Jest zszokowana odmianą losu. To rok 1937. „W domu byli kucharka, chłop, co nosił węgiel, a ja miałam odkurzacz. Chyba mi Pan Bóg wynagrodził za tę pokorę. Jak mi tam dobrze było!” – wspominała.
Szczęście Stefy nie trwa długo. Jurzykowski w 1939 roku jako oficer rezerwy walczy w kampanii wrześniowej, potem przez Rumunię dostaje się do Stanów Zjednoczonych, a później do Brazylii, gdzie otwiera pierwszą fabrykę samochodów, a jego fundacja przez lata będzie wspierać polską kulturę. Stefania znów musi szukać dla siebie zajęcia.
Dla Bronisławy Fijał wyjazd do Warszawy jest skokiem na naprawdę głęboką wodę. Przyjeżdża z Zastawia na Lubelszczyźnie, mając w kieszeni tylko jeden adres: dziewczyny z jej wsi, Julii, której nie zna, ale mówili o niej, że ma szczęście, bo się w mieście zahaczyła. Jest rok 1925.
Nie miałam gdzie spać i chciałam, żeby mnie przenocowała – opowie po latach swojej wnuczce, a ona zarejestruje tę opowieść na taśmie magnetofonowej. – Nie wiedziałam, że jest tylko służącą. Ona nie chciała, bo bała się swojej pani, ale ta słyszała wszystko przez drzwi i nie pozwoliła mi odejść. Kazała przespać mi się razem z Julią na jednym łóżku. Rano pani napisała mi kartkę, którędy mam iść i jak dojechać do Skwarka, człowieka zatrudniającego dziewczyny do pomocy w domach. Prowadził też budkę z papierosami na rogu Nowego Światu. W budce była żona Skwarka i zaprowadziła mnie do domu. Jego nie było, a jak później przyszedł, to był pijany. Nie miał akurat żadnej pracy, ale wysłał mnie do Urzędu Pracy na ulicy Jasnej. Były tam dwie paniusie. Jedna się spytała, czy kocham dzieci. Powiedziałam, że bardzo, chociaż wcale nie wiedziałam, czy kocham. Przyjęła mnie do pracy.
Bronisława Fijał skorzystała z jednego z biur urzędu, które powstawały po roku 1918, były nadzorowane i dawały większą gwarancję bezpieczeństwa niż biura prywatne. W listopadzie 1927 roku reporter „Expressu Niedzielnego” odwiedza biuro dla służących przy Piotrkowskiej 92 w Łodzi. Kłębi się tłum. Służące za pośrednictwo nie płacą. Panie, za dwa złote, przebierać mogą w dziewczynach przez czternaście dni.
Przeważnie poszukiwane są służące do wszystkiego. Z pokojówkami i kucharkami jest gorzej. Wiem z rozmów, jakie tu prowadzę, że w domach, w których dawniej były trzy służące (kucharka, pokojówka i bona), dziś jest jedna, „do wszystkiego”. Ludzie nie mogą sobie pozwolić na liczną służbę. Pokojówki i kucharki rezygnują więc ze swojego fachu i chętnie godzą się do wszystkiego, byleby tylko znaleźć pracę
– opowiada reporterowi kierowniczka biura i dodaje, że coraz więcej zgłasza się robotnic fabrycznych. Zdradza też, że służące niechętnie godzą się na pranie, jedynie, gdy mieszkanie składa się z dwóch pokoi i kuchni, czyli jest niewielu domowników, więc i prania niedużo. Przy większej liczbie domowników trzeba wynająć praczkę.
Do łódzkiego biura w październiku do pracy zgłosiło się sto siedemdziesiąt służących do wszystkiego, osiem kucharek, osiemdziesiąt pokojówek, dwanaście nianiek. Codziennie po służącą zgłasza się dwadzieścia pań. Kiedy pracownica biura rozmawia z reporterem, do pokoju wchodzi kobieta w chustce.
– Czy jest coś dla mnie?
– Może będzie... W Strykowie, u samotnego...
– A ile płaci?
– Pięćdziesiąt złotych. Ale już trzeba robić wszystko...
Kobieta myśli przez chwilę i w końcu mówi:
– Ja bym tam pojechała.
Jeśli miały za sobą zawodowe doświadczenia i bardzo dobrą opinię, nie musiały się martwić. Helena jako piętnastolatka zaczęła służbę u rodziny Hoesicków i pracowała tam do śmierci swoich pracodawców. A ponieważ gotowała doskonale, między innymi rosół z francuskimi kluskami, zupę rakową i sos kartoflany, została przyjęta na służbę przez następne pokolenie – syna swoich gospodarzy. Nie zawsze było z nią łatwo, bo lubiła się napić i słynny wydawca Ferdynand Hoesick wspominał, że „powróciwszy z miasta zza Żelaznej Bramy, była nietrzeźwą, co oczywiście nie pozostawało bez ujemnego wpływu na obiad, nie mówiąc już o tym, że stawało się powodem irytacji mojej matki”. Za to wspaniale opowiadała bajki, najpierw Ferdynandowi – ojcu, a po latach te same jego synowi. „Toteż nie miałem większej przyjemności, jak wieczorem przed pójściem spać, gdy rodzice byli w teatrze, na koncercie lub gdzie z wizytą, słuchać tych bajek Heleny. Te jej bajki to poezja mojego dzieciństwa, to pierwsze rozbudzenie mej wyobraźni literackiej” – wspominał po latach Hoesick w Powieści mojego życia.
Strony „Kuriera Warszawskiego” z ogłoszeniami z 27 października 1932...
...i z 14 stycznia 1928.
Według ankiety Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej na początku lat dwudziestych zaledwie połowa służących korzystała z pośredników. Te, które nie mają znajomości ani poleceń, a potrafią czytać, zdają się na anonse w prasie. Gazety codzienne publikują ogłoszenia drobne pracodawców i służących, a niektóre mają osobne rubryki „Służba domowa”, w których ukazuje się co najmniej kilka ogłoszeń każdego dnia.
Do wszystkiego potrzebna służąca z dobrem gotowaniem, uczciwa, lat średnich z dobremi świadectwami, pensja pięćdziesiąt złotych i dochody – Targowa 63/5.
To w „Kurierze Warszawskim” 14 stycznia 1928 roku. Na Flory mają trochę większe wymagania:
Poszukuje się wykwintnie gotującej, wykwalifikowanej służącej do wszystkiego. Flory 5 m. 4.
Jeszcze innej poszukują na Żoliborzu:
Potrzebna młoda, skromnych wymagań. Zgłaszać się w sobotę, Żolibórz, Krasińskiego 20.
W „Kurierze Bydgoskim” szukają:
Służącej z gotowaniem, religijnej i uczciwej, od zaraz. Chłopickiego 12.
A w Łodzi:
Służąca skromnych wymagań potrzebna do chrześcijańskiego domu. Piotrkowska 109 m. 5.
Kandydatka czasem musi dojechać na rozmowę o pracę gdzieś daleko. Potencjalni chlebodawcy myślą i o tym, przynajmniej ci z Ursusa:
Potrzebna służąca, wiek średni, dobre gotowanie i pranie, samodzielna, spokojna, do dwóch osób, 3 pokoje, pensja dobra, do umowy. Zgłaszać się tylko ze świadectwami i rekomendacjami. Skierniewicka 27/29. Ursus. Portier wskaże. Tramwaj opłacamy.
Służąca – jeśli umie pisać – też się reklamuje:
Dziewczyna młoda poszukuje pracy od 15 stycznia lub od zaraz: dobrze gotuje, ładnie pierze, łagodnego usposobienia, lubi dzieci, do domu chrześcijańskiego, tel. 80530.
Dziewczyny dobrze wiedzą, że dla państwa najważniejsze są wiek i rekomendacje. Dlatego ogłoszenia często wyglądają tak:
Służąca w średnim wieku, ładnie pierze, ładnie sprząta. Referencje dobre, poszukuje jakiejkolwiek pracy. Waliców 5/23.
Mają też czasem bardzo konkretne wymagania, na przykład w Bydgoszczy:
Służąca poszukuje posady od zaraz lub od 1 października, tylko do rodziny wojskowej.
Czasem służącą można obejrzeć przy warsztacie.
Służąca poszukuje miejsca od pierwszego do wszystkiego. Wejście od kuchni. Marszałkowska 94 mieszkanie 7.
Autorka wydanego w 1909 roku podręcznika Dobra służąca, Elżbieta Bederska, radzi dziewczynom udającym się na rozmowę o pracę ubrać się skromnie, odpowiadać grzecznie i nie zadawać zbyt wielu pytań, aby „pani nie myślała, że jest nygusem albo pracy się boi”.
Dwadzieścia lat później, gdy świat się demokratyzuje, Michalina Ulanicka, inteligentka o ziemiańskim rodowodzie w Poradniku służby domowej instruować będzie kandydatki na służące, aby podczas rozmowy z panią zapytały: jak wysokie będzie pobierała wynagrodzenie i kiedy będzie je otrzymywała? czy wolno jej wychodzić w niedzielę? czy wolno ją odwiedzać? ile jest osób w domu? czy są małe dzieci i jakie będzie miała względem nich obowiązki? ile jest pokoi do sprzątania? czy obiad jadają wszyscy domownicy razem, czy też podaje się go kilka razy? czy kolacja bywa gotowana? czy służąca ma robić duże pranie czy też od czasu do czasu przepierkę? czy węgiel sama przynosi, czy też jej przynoszą z piwnicy?
Ulanicka przestrzega dziewczyny, aby za wiele nie oczekiwały: „Z początku trudno tak wykonać pracę, by zapewnić sobie codziennie godzinę lub dwie dla siebie na odpoczynek, szycie, napisanie listu itd. Każda pani pragnęłaby zapewnić swej pomocnicy ten odpoczynek, ale nie znając służącej, nie może się do tego zobowiązać przy umowie, bo to zależy od tego, jak służąca pracuje”.
Również panie były instruowane, jak przeprowadzić rozmowę z kandydatką na służącą, żeby się nie naciąć. Koło Studiów Gospodarstwa Domowego, stworzone przez środowisko kobiet wywodzących się z ziemiaństwa, chcąc unormować stosunki między służbą a pracodawcami, w 1930 roku opracowało rodzaj umowy ramowej. I zalecało, aby na początku rozmowy panie domu uważnie czytały świadectwa pracy dostarczone przez służące, badając wnikliwie przyczyny ewentualnych przerw w służbie, a następnie, po wyznaczeniu obowiązków służbowych, omówiły:
– zdolności kandydatki w gotowaniu,
– sprawę pomieszczenia dla służącej: czy pokoik oddzielny? czy spać będzie w kuchni? czy jest szafa dla służącej?
– godziny posiłków,
– umiejętność prania, informując, czy będzie robiła tylko drobne przepierki, a do dużego prania najmiemy praczkę, czy też całe pranie robi sama?
– sprzęty do sprzątania: froterki, odkurzacze, szczotki do mycia okien,
– w przybliżeniu godziny pracy,
– wymagania co do ubrania: fartuchy do sprzątania, czepki i fartuchy do gotowania,
– sprawę wychodzenia służącej w niedziele lub święta,
– kwestię codziennych posiłków służącej, zapewniając jej pożywienie obfite, ale proste, w żadnym wypadku nie lepsze niż domowników.
I oświadczamy, że grymasy w jedzeniu uwzględniane nie będą.
Służących na rynku pracy jest mnóstwo, panie są jednak niepocieszone: mało która spełnia ich oczekiwania. Szukają „perły”, która łączyć będzie w sobie upragnione przez nie zalety. Ma to być dziewczyna silna, czysta, lubiąca dzieci, skromna i moralnie prowadząca się. Jedne wolą doświadczoną, „z dobrem gotowaniem”, inne surową, którą można wszystkiego nauczyć i wychować po swojemu. Niektóre zaznaczają w biurze, że szukają poważnej, inne, że wesołej, a część, że ich służąca nie powinna być ładna ani zgrabna. Nie może mieć jednak żadnych skaz – zeza ani brzydko pachnieć. Przecież będzie mieszkać w naszym domu, jeść z naszych talerzy.
W 1935 roku miesięcznik „Pani Domu” relacjonował casting na służące jako gehennę, przez którą pani musi przejść. Najpierw zawiadamia biura pośrednictwa pracy, że poszukuje służącej od pierwszego lub piętnastego dnia miesiąca, i czeka w domu, aby przesłuchać kandydatki. Jest zdenerwowana. „Nic dziwnego. Bo też nie wiadomo, co sobie człek do domu wprowadzi!” – komentuje czasopismo.
Przychodzą dziewczyny. Rosła, przystojna, ubrana „z dozą swoistej elegancji”. Golone brwi, malowane usta. To zraża panią. „Mało wyrafinowana dziewczyna nie wie, że bezpieczniej do zgody przedstawić się «na naturalnie», a dopiero w niedzielę wychodząc, sprawić pani niespodziankę, że nie jest się niczym gorszą od niej”.
„Reflektuję na skromniejszą dziewczynę” – oznajmia pani i przyjmuje następną, która jest przeciwieństwem pierwszej. Starsza, poczciwa, w czarnej kaszmirowej chuście. „Wymierający typ służącej, która przez lata gromadziła przyodziewek w wysokich kufrach, której ukochaniem był kościół, a skrupulatne spełnianie praktyk religijnych zastępowało wszystkie emocje dzisiejszych dziewczyn”. Pani jednak uznaje, że ta starsza kobiecina nie podoła ciężkiej pracy, i postanawia szukać silniejszej.
Oto zjawia się masywna dziewoja o krwistoczerwonych policzkach i grubych szorstkich dłoniach, których czystość nie pozostawia złudzeń: „Jej ząbkowane paznogcie z nader widoczną żałobą nasuwają pani myśl o zarabianiu nimi ciasta na makaron czy pierogi i zniechęcają z miejsca”. Pani postanawia odprawić dziewczynę, używając fortelu: „A czy panienka potrafi robić budynie, suflety, w ogóle wyrafinowane leguminy?”. „Ej, takie całkiem grymaśne rzeczy nie umiem” – odpowiada, a w duchu dodaje: „Jeszcze mi takie fanaberie pańskie potrzebne”.
Wychodzi, a jej „całuję rączki” brzmi hardziej niż przy wejściu. Kiedy niedługo potem przychodzi subtelna blondynka, słyszy: „Panienka za delikatna, potrzebuję z dużym praniem, to byłoby dla panienki zbyt uciążliwe”. Z kolei jędzowata brunetka, gdy wysłuchuje, co miałaby do zrobienia w ciągu dnia, oznajmia twardo: „Tyle by pani chciała i tylko za trzydzieści złotych. Wolę pojechać do domu niż tracić zdrowie za byle jakie pieniądze”.
Następna to „niewyraźna pannica”, która przyznaje, że ma narzeczonego, więc pani od razu jej oświadcza: „U mnie mężczyzn do kuchni wprowadzać nie wolno, ani w bramie wystawać”. I dodaje, że u niej musi być czysto w każdym kącie i codziennie się froteruje.
Mordęga zatrudniania nie ma końca, pani piętrzy roszczenia, dziewczyny nie spełniają oczekiwań. „Po długich, a jakże często niemiłych korowodach, z kantoru, za rekomendacją odchodzącej służącej lub znajomej pani, własnym sprytem lub przemysłem dostaje się wreszcie Kaśka lub Magda do upragnionego portu, do «obowiązku». Dokąd się dostała, co jej służba przyniesie, jaki wyciągnęła los?” – zastanawia się Badeni.
Ponieważ dobry los czy fart to jest to, czego potrzeba służącym jeszcze bardziej niż innym.
ZACHOWANIEWOBEC PAŃSTWA
Uprzejmość nie pozwala przerywać państwu posiłków ani snu i ubierania interesami. Interesantom odpowiada się wtedy: „Proszę zaczekać, aż pani się ubierze” lub „aż pan zje obiad”. Wyjątek stanowią wypadki, gdzie parę minut może robić różnicę, jak depesza, nagłe zasłabnięcie czyjeś, pożar lub jakie nieszczęście.
Jeżeli są goście u pani, a służąca ma jakiś interes, nie przerywa rozmowy, tylko wchodzi cichutko i staje w pokoju lub w drzwiach, a pani, widząc ją, sama do niej podejdzie lub zapyta, o co idzie.
Robót hałaśliwych, jak łupanie drzewa lub węgla nie wykonywajmy ani w nocy (gdy zresztą same spać powinnyśmy), ani rano, gdy domownicy jeszcze nie powstawali.
MICHALINA ULANICKA
PORADNIK SŁUŻBY DOMOWEJ
2
SŁUŻYŁA KU MEMU ZADOWOLENIU
Pani dobra, to i służba dobra.
ANONIMOWA SŁUŻĄCAW ANKIECIE MINISTERSTWA PRACY, 1919
Wiktoria Boguszówna boi się drewnianych parkietów. U niej w domu chodzi się po ubitej ziemi. Opuszcza dom w Baryczy na Podkarpaciu, bo jej koleżanka Maryśka szuka służącej do domu państwa Udzielów w Krakowie. Seweryn Udziela, wybitny etnograf, założyciel krakowskiego Muzeum Etnograficznego, mieszka z rodziną w pięciopokojowym mieszkaniu zajmującym całe piętro kamienicy przy ulicy Lwowskiej 52 i potrzebuje właśnie dziewczyny do wszystkiego. Jest rok 1924, gdy zjawia się Wiktoria. Zdejmuje buty i powoli wchodzi na parkiet. „Chodziła boso, ku oburzeniu mojego ojca, aby się nie przewrócić. Bo to było coś strasznego podobno dla niej: wejść na podłogę parkietową, to było przeżycie” – zapamiętała wnuczka Seweryna Udzieli, Zofia Sulikowska-Zegan.
Wiktoria nie umie pisać ani czytać. W czteroklasowej szkole powszechnej w rodzinnej wsi skończyła dwie klasy, ale potem poszła do roboty w polu i wszystkiego zapomniała. Teraz ma dwadzieścia trzy lata, jest nie tylko analfabetką, ale też nie potrafi sprzątać ani gotować. To znaczy gotuje, ale tak, jak się gotuje w wiejskich rodzinach, przede wszystkim grule – tak się nazywa ziemniaki na Podkarpaciu, zwykle podawane z kwaśnym mlekiem.
Bronisława Fijał podczas służby w Warszawie.
Śmieje się radosnym, zaraźliwym śmiechem na cały dom. Zachwyca Udzielów od pierwszego wejrzenia. Zofia Sulikowska-Zegan: „Miała okrągłe kształty, oczy jak bławatki, rumieńce na buzi. Sama krew z mlekiem – tak babcia Udzielowa zawsze o niej mówiła”.
Babcia Helena uczy Wiktę gotować, a reszta rodziny – sami pedagodzy – biorą ją w obroty i zaganiają do nauki pisania i czytania. Wikta od elementarza woli książeczkę do nabożeństwa, ale uczy się krok po kroku. Oraz gotuje, choć początki są trudne. Aż nadchodzi dzień, gdy Helena Udzielowa nakazuje Wikcie, aby wreszcie samodzielnie ugotowała zupę pomidorową. Pomaga jej przygotować składniki. W osobnych garnkach: wywar z mięsa, pastę pomidorową, ryż. „A teraz, Wiktusiu, połączysz te wszystkie składniki, dodasz śmietany, zalejesz ryż i podgrzejesz” – mówi służącej i wychodzi z domu. Kiedy wraca, każdy składnik jest ugotowany. Osobno. „Z przeproszeniem starszej pani, nie miałam sumienia zrobić takiej papy z tych dobrych rzeczy” – oświadcza Wikta.
„Starsza pani” i „starszy pan” oznaczają głównych gospodarzy, „młodszą panią” dla Wikty jest ich córka. W najmłodszym pokoleniu są jeszcze „mała Zosia” oraz Tadzio, o którym Wikta mówi wyłącznie „dziecko Tadziu”. Ma swoich faworytów, a na ich czele stawia gospodarza Seweryna Udzielę. „Stosunek Wikty do dziadzia był bardzo ciekawy, mianowicie bałwochwalczy. Wikta była zapatrzona w dziadzia. Mówiło się, że dla Wikty na pierwszym miejscu stoi Pan Bóg, na drugim «pan starszy». Wszystko, co polecił, obowiązywało bezdyskusyjnie” – opowiadała wnuczka Udzieli.
Któregoś dnia służąca rodziny Bornsteinów z tej samej kamienicy opowiada Wikcie, że jej gospodyni wyraziła się tak: „Inspektor Udziela to nie jest zwykły człowiek. To jest kryształ”. Wikta słucha zachwycona, a potem wszystkim wkoło o tym opowiada. Że nawet Bornsteinowie, którzy mają swoją pozycję w kamienicy, uważają za zaszczyt mieszkać w sąsiedztwie jej pana starszego.
Jednak nie rozumie, dlaczego Seweryn Udziela dla swojego muzeum wydaje pieniądze na takie rupiecie, których u niej na wsi jest pełno. „My takie łyżki używamy na co dzień! My taki ser robimy na tej prasie, a pan zabiera tą starą prasę, której chcą się pozbyć, i jeszcze płaci pieniądze” – dziwi się. Pewnego dnia dyrektor Udziela zabiera Wiktę do Muzeum Etnograficznego. Pokazuje swojej służącej te drewniane przybory i opowiada jak o muzealnych eksponatach. A potem stroje: kaftany, gorsety, hafty. I wtedy Wikta, patrząc na te kobiece ubrania, które uważa za piękne, wszystko rozumie.
Od tego momentu inaczej patrzy na otoczenie. Kiedy idzie na rynek do Podgórza, spotyka tam chłopów na furmankach, z których sprzedają nabiał, kobiety ubrane w kaftany i haftowane chustki. Któregoś dnia wpada na świetny pomysł. Boi się o nim powiedzieć Udzieli, więc idzie do jego córki i zdradza, że spotkała na rynku kobietę w najpiękniejszym gorsecie, jaki kiedykolwiek widziała, i namówiła ją, żeby przyszła do pana Udzieli, to on od niej ten gorset kupi. Rodzina Udzielów jest wniebowzięta, że i Wikta stała się w tym domu etnografem.
Wiktora Boguszówna, służąca Udzielów, z mężem.
Seweryn Udziela, poważny i zdystansowany, docenia ogromną rolę służącej w domu, zwłaszcza że po trudnych początkach stała się doskonałą kucharką. Nazywa ją Wiktusią. Codziennie rano przed wyjściem stoi przed drzwiami nieruchomo, czekając, aż Wiktusia wyszczotkuje na nim dokładnie jego ubranie, obejrzy z góry na dół, czy nie wisi jakaś nitka, i dopiero pozwoli wyjść do pracy.
Gdy umiera pani Udzielowa, a młodsze pokolenie wyprowadza się na swoje, Seweryn Udziela wynajmuje mniejsze mieszkanie, dokąd przenosi się z niezamężną córką Dusią i z Wiktą. Od śmierci „pani starszej” to ona trzyma cały dom, szczególnie dbając o coraz słabszego gospodarza. Aż pojawia się kandydat na męża. Dobry i poważny. Dusia Udziela, żyjąca samotnie, namawia Wiktę na ślub. „Pana starszego chorego nigdy nie zostawię, aż go włożę do trumny” – mówi Wikta.
Wiktoria i Józef Grzymkowiczowie – zdjęcie ślubne z 1938 roku.
Wnuczka Seweryna Udzieli: „Pamiętam zapłakaną Wiktę nad otwartą trumną”. Seweryn Udziela umiera 26 września 1937 roku. Rok później Wikta wychodzi za mąż za cierpliwego adoratora. Wyprowadzają się do Bronowic, pracują jako dozorcy. Wikta ma trzydzieści osiem lat, nie urodzi już dziecka. Najlepsze lata życia spędziła na służbie u Udzielów.
Z zaświadczenia policyjnego służącej Agnieszki Kokoszanki dowiadujemy się, że urodziła się na Kielecczyźnie w 1875 roku, była niskiego wzrostu, miała włosy ciemnoblond i siwe oczy. Usta i nos proporcjonalne. Bliznę z prawej strony nosa. I że była panną. Na pierwszą służbę idzie, gdy kończy piętnaście lat, i odtąd tuła się po rozmaitych domach w Małopolsce, nigdzie nie znajdując miejsca na dłużej. Dlaczego, skoro świadectwa, które wystawiały jej panie na koniec służby, świadczą o tym, że była dobrą służącą?
Halina Grabowska z Krakowa tak pisze w świadectwie o Kokoszance: „Pełniła obowiązki do wszystkiego, od dnia 2 kwietnia 1909 do dnia 15 stycznia 1910 roku ku zupełnemu memu zadowoleniu. Odeszła na własne żądanie bez przyczyny”. Kilka lat później Jadwiga Zarembina z Zakopanego Chramcówek oświadcza: „Agnieszka Kokoszanka służyła u mnie do wszystkiego – od 1 sierpnia 1913 do 3 grudnia 1914 roku. Odeszła na własne żądanie, pełniła swoje obowiązki ku mojemu zadowoleniu i jako zdolną służącą mogę ją polecić następnym chlebodawcom”.
Dlaczego po roku i trzech miesiącach odeszła na własne żądanie? Jak czytać te rekomendacje? Stefania Chulcowa o Kokoszance zaświadcza, że „jest osobą bardzo pracowitą, rzetelną, przychylną, nadzwyczaj moralną, jako taką każdemu mogę polecić”. Skoro tak, to dlaczego wciąż Kokoszankę gna: z Chrzanowa do Krakowa i dalej, do Zakopanego, do Podgórza? Od 1890 aż do 1916 roku. Czy zwalniano ją, a dobry wpis dostawała na otarcie łez, jak się często zdarzało, gdy pani na przykład była zazdrosna albo zwyczajnie służącej nie lubiła? A może odchodziła sama, bo praca przerastała jej siły? Albo źle ją traktowano? Wszystkie wersje są bardzo prawdopodobne.
W końcu się zatrzymuje. Na czterdzieści lat. Trafia do krakowskiego domu radcy województwa małopolskiego i jego żony, Wandy Tańskiej, która po dziesięciu latach służby Kokoszanki napisze o niej tak: „Wyjątkowej pracowitości i uczciwości, zachowywała się przez cały okres lat dziesięciu pod każdym względem wzorowo pomimo nieraz trudnych warunków spowodowanych wojną, w których mi była więcej przyjaciółką jak służącą”.
Wszystko idzie bardzo dobrze, ale nadchodzi dzień, gdy radca Tański umiera, a pani zostaje wdową z dwójką dzieci. Oświadcza Kokoszance, że nie będzie już jej stać na utrzymanie służącej. Wnuczka Anna Tańska opowiada: „Chciała się rzucić z drugiego piętra z ganku, więc ją moja matka zostawiła u nas, widząc jej nerwowość”.
Kokoszanka służy u Tańskich przez kolejne trzydzieści lat, stając się częścią rodziny. Swojej, jak wiele dziewcząt służących, nie zakłada. Jest wtórną analfabetką. Twierdzi, że kiedyś umiała czytać i pisać, ale zapomniała po operacji głowy. Matka Anny Tańskiej, gdy uczyła swoje córki pisać, próbowała nauczyć i Kokoszankę. „Ale nasza niania nie umiała się skupić, znała poszczególne litery i cyfry, ale nie umiała ich złożyć w całość, nauczyła się tylko podpisywać” – wspominała córka chlebodawczyni.
Świadectwo Agnieszki Kokoszy.
Od 1900 roku należy do niezwykle popularnego Stowarzyszenia Sług Katolickich pod wezwaniem Świętej Zyty, płacąc niemałe datki. Gdy kończy osiemdziesiątkę, postanawia się przeprowadzić do przytułku prowadzonego w Krakowie przez zytki.
„Przez pozostałe trzynaście lat swego życia – relacjonowała Anna Tańska – pozostawała pod stałą naszą opieką. Mając lat dziewięćdziesiąt trzy, przeszła zawał, z którego wyszła, potem zaziębiła się jesienią i serce już gorączki nie wytrzymało. Była bardzo drobna, miała około stu czterdziestu centymetrów wzrostu i mimo że pracowała od siódmego roku swego życia, okazało się, że organizm miała silny”.
To wtedy, podczas ostatniej choroby Agnieszki Kokoszanki, Tańska powiedziała jej, że rodzina pochowa ją w swoim rodzinnym grobowcu. „Co ją ogromnie wówczas uszczęśliwiło, że będzie nadal z nami” – zapamiętała Tańska.
„Żyliśmy w skrajnej nędzy. Rodzina nasza liczyła jedenaście osób. Gdy głód i choroby dokuczały nam coraz mocniej, czuliśmy żal do matki, że nas tyle miała, a nie mogła dać nawet chleba. Wówczas odpowiadała nam, iż Pan Bóg daje dzieci, więc nas nakarmi. Trzeba go tylko o to prosić i czekać cierpliwie, aż prośbę usłyszy. Tak pocieszała nasze zgłodniałe żołądki” – wspominała Etla Bomsztyk, której rodzina mieszkała we wsi Lipsko nad Wisłą, sto pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy.
Ojciec Etli tylko czasem ma pracę, nie jest w stanie wyżywić rodziny. Dwoje jego dzieci umiera z głodu. „Z wycieńczenia zachorowaliśmy na oczy, z braku mydła i strasznego brudu toczył nas świerzb. Zaczęłam myśleć o wyjeździe do dużego miasta, by znaleźć pracę, najeść się do syta i pomóc rodzinie. Ale jak jechać, gdy nie ma pieniędzy na podróż, na ubranie?” – opowiadała po latach Bomsztyk. Jej starszy zdolny brat, jedyny, który chodził do szkoły, wyjeżdża do Warszawy i zarabia, ucząc dzieci. Wynajmuje pokój, na co wydaje większość zarobionych pieniędzy. Kiedy przyjeżdża do Lipska, wszyscy zapominają o nędzy. Opowiada im o Warszawie, o kinie, w którym był zaledwie raz, śpiewa piosenki zasłyszane na warszawskich podwórkach. Przywozi gazety i czyta na głos. „Wiele ludzi przychodziło posłuchać. Tłumaczył, opowiadał, lecz ja nic z tego nie zrozumiałam. W miasteczku mówiono, że jest filozofem i bezbożnikiem. Rodzice, chociaż byli bardzo pobożni, jakoś nie przejęli się tym. Przeciwnie, stał się chlubą naszej rodziny” – wspominała Etla.
Gdy brat postanawia zabrać ją do Warszawy, płyną statkiem, tak jest taniej. Etla ma czternaście lat i trzyma się kurczowo marynarki brata. Jak zawsze wstydliwa i smutna, z opuszczoną głową.
„Warszawa zrobiła na mnie oszołamiające wrażenie. Weszliśmy do dwupokojowego mieszkania parterowego przy ul. Muranowskiej 24. Niska młoda blondynka pokazała mi mieszkanie i w obecności brata powiedziała, że będzie mnie traktowała jak własne dziecko. Zaraz przystąpiła do wyliczenia moich obowiązków, a więc rano iść po mleko i pieczywo, oczyścić panu buty, froterować podłogi i prać całą bieliznę. A jak to wszystko zrobić – pokaże, bo jest przecież w domu, a gotować mnie nauczy. O pensji nawet mowy nie było. Czyż nocleg i jedzenie nie wystarczy? Tak zaczęłam nowe życie”.
Dla Etli, wciąż jeszcze dziecka, słabego i mizernego, rozłąka z matką i rodzeństwem staje się nie do zniesienia, a praca okazuje się ponad jej siły. Szczególnie męczy ją pranie ręczne. Skarży się bratu. Ten mówi jej, że może wrócić do domu. „Wolę umrzeć, a do poprzedniej nędzy nie wrócę”– odpowiada.
Gdy wybucha pierwsza wojna światowa, brat Etli zostaje zmobilizowany, a miasteczko rodziców spalone. Etla nie zobaczy już brata. Wstąpi on do partii bolszewickiej i zginie w 1918 roku. Jej chlebodawcy popadają w biedę i oszczędzają na niej. Mają jednak na tyle litości, że przekazują Etlę rodzinie, która prowadzi sklep galanteryjny. Jej rodzice wracają do Lipska i na gruzach budują nowe życie. Etla wspomni po latach: „Żyli z tego, co posyłałam ja lub siostra z Radomia. Było to za dużo, by umrzeć, i za mało, by żyć”.
Osiemnastoletnia córka pracodawców zapada na tyfus. Zamykają ją w pokoju, unikają kontaktu, żeby się nie zarazić. Opiekuje się nią Etla. Niedługo potem dostaje wysokiej gorączki. Ale to nie tyfus, to hiszpanka o ciężkim przebiegu. Leży przez kilka tygodni w malignie. „Gdy wstałam słaba, niezdolna do pracy, przestali mnie nawet żywić, mimo że pracowałam u nich trzy lata”. Traci wiarę swoich rodziców.
Wielkie było moje rozczarowanie w to, co czytałam w modlitewniku, i w to, co opowiadała mama. Zaczęłam filozofować, rozmyślać, szukać odpowiedzi na dręczące mnie kwestie. Poczęłam czytać książki. Potem zapisałam się do czytelni przy ul. Mariańskiej. Gdy szłam po zakupy, wkradałam się do czytelni po książki, które czytałam po kryjomu w nocy, bo co to za służąca, co czyta książki?
Jej rozgoryczenie rośnie.
„Poniżanie i upokarzanie, kaprysy «madame», które trzeba było znosić, synalkowie i «kształcone» córeczki, lekceważący stosunek szejne Jidn (pięknych Żydów, w znaczeniu – «elity») do panien służących wpływały na wiele z nas przygnębiająco, powodowały niewiarę w to, że własnymi siłami możemy poprawić nasze położenie”.
Hela Odzimkowska z siostrą Marianną Filipow, która trzyma córkę Krysię, obok są Jan Filipow i nieznany mężczyzna, Radom, 1926.
Niedługo potem Etla zetknie się z ruchem robotniczym. A on ją porwie i zaprowadzi do więzienia.
Marianna Odzimkowska ze wsi Romanów pod Radomiem zostaje wdową z dwójką dzieci: roczną Helą i trzyletnim Wickiem. Wkrótce wychodzi za mąż i rodzi kolejne dzieci. Radzi sobie bardzo dobrze. Tka na krosnach i wyrabia świetne sery, które sprzedaje na radomskim targu nazywanym Rajszulą. Trudno jej znieść jedynie to, że jej dzieci harują w polu tylko za jedzenie i ubiór.
Niania, zdjęcie służącej z lat 1903–1904.
Wyrabia sobie markę dobrej gospodyni, bo jest czysta i skrupulatna. Panie, które przychodzą po zakupy na targ ze swoimi dźwigającymi kosze służącymi, kupują u niej nabiał. To tu, przypatrując się służącym, Marianna pomyślała, że mogłaby odmienić los Heli.
„Czy nie potrzebuje pani dziewczyny do pomocy?” – pyta jedną ze swoich klientek i wymienia zalety córki. „Tak, potrzebuję pomocy do domu. Co prawda córki pani nie znam, ale znając pani przetwory, mam nadzieję, że i z pracy córki będę zadowolona”. Niedługo potem Hela zaczyna pracę w Radomiu.
„Pani, do której trafiła Hela, nie miała złudzeń, wiedziała, że młodą dziewczynę trzeba nauczyć prowadzenia domu od podstaw. Tym zajęła się matka pani. Hela codziennie musiała wstać o świcie przed domownikami, napalić w piecach, przygotować śniadanie, ubrać dzieci państwa. W wyznaczone dni szła po zakupy, z początku z matką pani, a potem, gdy się sprawdziła, mogła już chodzić sama. Przede wszystkim Hela poznała przepisy na gotowanie z produktów, o których do tej pory nie miała nawet pojęcia, bo w jej domu takich się nie jadło” – opowiada Małgorzata Stelmaszczyk. Hela była przyrodnią siostrą jej babci.
W domu jest troje dzieci, w tym dziewczynka niejadek, która prosi Helę: „Zjedz za mnie, a mamie powiemy, że to ja zjadłam, bo inaczej będzie na mnie krzyczeć”. Stelmaszczyk: „Heli, której dotąd głównym pożywieniem były kartofle z barszczem albo ze zsiadłym mlekiem, nigdy nie trzeba było takiej prośby dwa razy powtarzać. Z córką państwa bardzo się polubiły, może nawet dzięki wspólnej tajemnicy: dziewczynka nie wmuszała już w siebie jedzenia, a Hela nigdy nie była głodna”.
Hela rzadko odwiedza dom. Jest jej w Radomiu bardzo dobrze, nie ma też kiedy. Matkę spotyka na targu. „Wtedy rozmawiały dłuższą chwilę. Marianna z radością patrzyła na ładne ubrania córki, nowe buty na nogach, staranną fryzurę, uśmiech na twarzy. Podziwiała jasne lico dziewczyny, niezniszczone białe dłonie, bo wszystkie kobiety na wsi miały opalone od słońca twarze i ręce poczerniałe od pracy w polu” – opowiada Stelmaszczyk.
Gdy Hela żegna się z mamą i odchodzi, Marianna jeszcze długo patrzy na jej wyprostowaną postać.
3
SZTUKA GOTOWANIA NA GAZIE
Babki nigdy nie drżały przed brakiem służby, ponieważ w każdej kuchni urzędowały małe „popychadełka” jako pomoc w zajęciach kucharki, czy pokojowej.
MARIA ANKIEWICZOWA, SŁUŻBA DOMOWA
Kiedy Teresa Potworowska i jej nowo poślubiony mąż, filozof Władysław Tatarkiewicz, klęczą przed ołtarzem, kuzynka panny młodej przerzuca welon przez nogi pana młodego. Na Ukrainie, skąd pochodzi, wierzą, że to zapewni młodej parze dobrą służbę. Bez odpowiedniej służącej dom przecież nigdy nie będzie dobrze funkcjonował. Jest rok 1919.
Po latach Teresa Tatarkiewiczowa twierdziła, że gdyby była przesądna, musiałaby przyznać, że zabieg kuzynki podziałał. Dwa lata po ślubie dorobili się z mężem własnego mieszkania w Poznaniu, gdzie mąż dostał posadę uniwersytecką, i Teresa przez prywatne biura pośrednictwa pracy rozpoczęła poszukiwania służącej. Zjawiła się młoda, przystojna, „śledzikująca” po podlasku Stefania, a ponieważ Tatarkiewiczowa pochodziła z tego regionu i ceniła Podlasiaków, przyjęła dziewczynę chętnie. Początki okazały się trudne. Obie nie miały pojęcia o kuchni, a zgodnie ze zwyczajem inteligenckich rodzin należało przyjmować na proszone obiady. Pierwsi goście trafili im się znakomici: wybitny socjolog Florian Znaniecki z amerykańską żoną, prawniczką EileenMarkley. Pani domu zarządziła, aby Stefa na deser przygotowała dosyć prostą leguminę z przepisu babki Teresy. Był to rodzaj sufletu, tak zwany pewniak, który od pokoleń zawsze wszystkim wychodził. Leguminę należało zapiekać tylko pięć minut i natychmiast podawać. Przetrzymana zamieniała się w smętny wysuszony placek. „Stefania wiedziała, że gdy poda drugie danie, ma wstawić leguminę do pieca i po sprzątnięciu talerzy po mięsie zaraz ją podać. Tymczasem nie liczyłyśmy się z powolnym tempem jedzenia Eileeny Znanieckiej, która rozmawiając, odkładała widelec i nóż. Siedziałam naprzeciw niej i co chwilę widziałam głowę Stefanii wsuwającą się z coraz bardziej przerażonym wyrazem twarzy. Śmieszyło mnie to, ale zarazem niepokoiło. Jakoż legumina przyszła na stół w stanie godnym pożałowania” – wspominała Teresa Tatarkiewiczowa.
Okładka poradnika dla pań Marii Ankiewiczowej Służba domowa, 1930.
Stefa okazała się dobrą służącą, przeprowadziła się z Tatarkiewiczami do Warszawy i pracowała dla nich pięć lat, a potem wyszła za mąż za właściciela magla, więc nie mogła dłużej służyć. Teresa Tatarkiewiczowa jeszcze kilka razy zatrudniała służące z Podlasia, ponieważ jej zdaniem miały szczególne zdolności kulinarne.
Dobra służąca jest prawdziwym skarbem, a jej utrata katastrofą. Pani domu często nie potrafi ani gotować, ani sprzątać. Od pokoleń robiły to służące. Narcyza Żmichowska, pisarka, uznana potem za prekursorkę polskiego feminizmu, w 1867 roku pisała w „Bluszczu”, że rosnące pokolenie paniczów i panienek powinno powoli przyzwyczajać się do obchodzenia bez służby.
Nie żądam niczego, żadnej zmiany zwyczajowej od pań dzisiejszych, ale od przyszłych wymagam, aby to dobrze zrozumiały, że służącą jedynie do pomocy się przyjmuje, służąca jedynie to powinna robić, na co pani nie ma czasu lub czego zupełnie sama zrobić nie może i nie umie. Wszelka drobna obsługa osobista jest resztką dawnej à la chatelaine (kasztelańskiej) epoki kobiecego życia.
Kiedy Żmichowska to pisze, kobiety wciąż sznurują gorsety, których bez służby włożyć się nie da. Ubiór i wygląd angażują kobiety z wyższych sfer każdego dnia na długie godziny, a służąca musi asystować przy tej trwającej godzinami „toalecie”.
Alice Coleman zapamiętała swoje zdumienie, gdy jako mała dziewczynka weszła do pokoju swojej babci w Łodzi.
Przed lustrem w skromnej bieliźnie stoi moja królewska babcia, wielkie grzebienie chwytają jej grube, spadające kaskadami włosy, a po dwóch stronach stoją dwie służące. W mojej pamięci postacie te są uwiecznione w serii choreograficznych póz, zaskakujących, ekstrawaganckich i śmiesznych. Na twarzach maluje się całkowite skupienie. Sześć par ramion i dłoni, pomnożone w lustrzanym odbiciu i wprawione w ruch, rozciągnięte we wszystkich kierunkach, zupełnie jak ręce bogini Kali, tyle tylko, że te skupione są wszystkie na jednym zadaniu: moja babcia zakłada swój gorset.
Rysunek Babcia Elizabeth Wittlin-Lipton do książki Alice Coleman Schelling Alicja po drugiej stronie drzwi.
Żmichowska wieszczyła, że przyjdzie kiedyś kres takiego stylu życia, choć gdy to pisała, jej wizja mogła wydawać się herezją:
W epoce przyszłej kobieta hartowniej się wykształci, czas dzisiaj zajęty pielęgnowaniem mnóstwa cacek i niekończącą się do obiadu, a zaczynającą znów przed wieczorem toaletą, potrzebny jej będzie na zarobkową pracę lub szlachetniejsze przyjemności. Wymyśli modę łatwiejszą do włożenia i złożenia odzieży. [...] Nauczy się w domu żyć, tak jak czasem w podróży bez służącej żyje, byle tylko od wschodnich zwyczajów odwykła – byle na moralne przekonanie to wzięła, że istotnie złem jest nie zrobić dla siebie i koło siebie wszystkiego, co zrobić można, i że grzechem narzucać służącej to, czego ona może nie zrobić.
Mając poczucie, że jej wizja jest utopijna, Żmichowska kończy retorycznym pytaniem: „Alboż nie ideał?!”. Ideał, który w końcu się ziści, ale zajmie to niemal osiemdziesiąt lat. Zmiany będą zachodzić bardzo powoli i choć gorsety w latach dwudziestych XX wieku staną się passé, życie bez służby wciąż pozostanie niewyobrażalne.