35,99 zł
BRUTALNA GRA O WSZYSTKO. HONOR ALBO ŚMIERĆ!
Lwów 1938. Europa na krawędzi wojny. W Rzeczypospolitej trwa bezlitosna walka o wpływy. Czy możliwy jest sojusz z Niemcami? Edward „Łyssy” Popielski podejmuje decyzję, która na zawsze zaważy na losach jego, jego najbliższych i Rzeczypospolitej.
Kraków 1942. W więzieniu na Montelupich o życie walczy dwóch polskich oficerów. Łączy ich dane przed wojną słowo honoru. Czy opuszczą mury hitlerowskiej katowni?
Wrocław 1956. Do władzy dochodzi Gomułka. W szeregach funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa poruszenie: na jaw wychodzą zadawnione tajemnice i układy. Jaki wpływ na nową rzeczywistość ma starzejący się oficer przedwojennego polskiego wywiadu i decyzja, którą podjął przed laty?
MISTRZOWSKA POWIEŚĆ szpiegowska, w której Marek Krajewski odkrywa mniej znane karty z historii służb specjalnych II Rzeczypospolitej i PRL.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 346
Data ważności licencji: 5/15/2029
Projekt okładki
Michał Pawłowski
www.kreskaikropka.pl
Redaktorka inicjująca i prowadząca
Dorota Gruszka
Redakcja
Zbigniew Kowerczyk
Karolina Macios
Opieka redakcyjna i adiustacja
Katarzyna Mach
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Justyna Jagódka
Ryszard Winerowicz
Copyright © by Marek Krajewski
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-6960-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Słowa honoru się nie łamie, a tym bardziej oficerskiego. Bez względu na to, komu by się je dało, nawet wrogowi. Honor reprezentuje ten, kto słowo daje, i ja, polski oficer, dałem je i nie dotrzymać nie mogę. Jedynie śmierć może usprawiedliwić niedotrzymanie słowa honoru.
Płk Janusz Albrecht, ps. „Wojciech”,
Szef Sztabu Związku Walki Zbrojnej (1941)
Quid autem tam humile ac muliebre est quam consumendum se dolori committere?
Cóż jest bardziej haniebnego i niemęskiego niż poddawanie się niszczącemu działaniu zgryzoty?
Lucjusz Anneusz Seneka, O pocieszeniu do Polibiusza 6.2
1. autentyczni:
Antoni Alster – pułkownik, szef Departamentu III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego kierującego walką z czynnikami antypaństwowymi;
Karol Bąkowski – pułkownik, szef kontrwywiadu wojskowego, czyli Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, zwierzchnik Ławryńskiego i Tokarskiego;
Jan Kowarz – pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR we Wrocławiu;
2. fikcyjni:
Andrzej Bartosz – pracownik poselstwa Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w Kanadzie;
Gabriel Ławryński – kapitan, funkcjonariusz Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, kolega Tokarskiego;
Eugeniusz Maciuk – wysoki urzędnik aparatu PZPR, zastępca szefa Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej;
Wacław Majszczyk (Szlomo Habergryc) – kierownik Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej we Wrocławiu;
Antoni Tokarski – kapitan, funkcjonariusz Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego, kolega Ławryńskiego i zaufany człowiek Maciuka;
Leonard Zarada – porucznik, kierownik Sali Tradycji Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu.
Kevin MacHugh, Z Niemcami przeciw Bolszewii. Zaprzepaszczona szansa II Rzeczpospolitej, przeł. Bartłomiej Madejski, Warszawa 2010, s. 43:
Jesienią 1938 roku minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop zaprosił do bawarskiego Berchtesgaden polskiego ambasadora w Berlinie Józefa Lipskiego. Niemiec miał przedstawić Polakowi kilka propozycji zmierzających do – jak się wyraził – „geneneralnego oczyszczenia stosunków polsko-niemieckich ze spraw spornych”. Obaj dyplomaci spotkali się 24 października w Grand Hotelu, pięknie położonym obiekcie z widokiem na Alpy Salzburskie. Lipskiemu towarzyszył szyfrant i sekretarz ambasady Karol Kraczkiewicz, von Ribbentropowi zaś – Walter Hewel, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Hitlera.
Rozmowy takie odbywały się już wcześniej i niczego nie „oczyściły”. Ta jednak była wyjątkowa. Von Ribbentrop zaproponował Polsce przystąpienie do paktu antykominternowskiego, wymierzonego przeciwko światowemu komunizmowi. Zaskoczony nieco Lipski – wobec braku pełnomocnictw do podjęcia nawet najostrożniejszych rozmów w tej kwestii – zareagował nader wstrzemięźliwie. Sporządził jednak odpowiednią notatkę.
W czasie bawarskich rozmów nie obyło się bez incydentu. Pewien esesman – sądząc, że w pokoju Polaków nikogo nie ma – wszedł tam cichaczem i zaczął grzebać w walizce Lipskiego. Spłoszył go Kraczkiewicz, który – słysząc podejrzane szelesty – wpadł do wnętrza z hotelowego balkonu, gdzie korzystając z jednej z przerw w spotkaniu, delektował się widokiem wspaniałego górskiego pejzażu. Zaskoczony esesman zaczął mętnie tłumaczyć swoją obecność, po czym szybko opuścił apartament. Sekretarz ambasady wyśmiał tę sytuację w swych wspomnieniach, pisząc, że trzeba być ostatnim głupkiem, by sądzić, iż dyplomata zostawi w walizce poufne materiały. Nie omieszkał jednak z wielkim oburzeniem zawiadomić o tym niemieckich gospodarzy. Intruz został zidentyfikowany i poddany obserwacji, która nie wykazała jego związku z żadną z niemieckich tajnych służb. Jego aresztowanie przez gestapo było kwestią czasu.
Dwa tygodnie później Kraczkiewiczowi śmiech zamarł na wargach. Esesman z Grand Hotelu, pół-Niemiec, pół-Polak ze Śląska Cieszyńskiego, w rzeczywistości agent sowiecki działający pod kryptonimem „James”, zdążył przeczytać notkę o antykominternowskiej propozycji von Ribbentropa (ambasador Lipski nie był jednak tak ostrożny, jak sądził jego współpracownik, i nie nosił wszystkich notatek przy sobie).
Dwa dni później na biurko Stalina trafił raport „Jamesa”. Sowiecki agent zdążył go wysłać tuż przed aresztowaniem go przez gestapo i przekazaniem Abwehrze.
Raport przejął panicznym strachem wschodniego satrapę, który niczego bardziej się nie obawiał niż sojuszu polsko-niemieckiego skierowanego przeciwko ojczyźnie komunizmu. Natychmiast wezwał do siebie komisarza Zelmana Pasowa, który szefował Wydziałowi Zagranicznemu Głównego Zarządu Bezpieczeństwa Państwowego NKWD. Pasow otrzymał rozkaz: ujawnić prasie propozycję von Ribbentropa i zorganizować wobec niej w Polsce „spontaniczny protest”, co nie byłoby trudne, bo antyniemieckie nastroje w II RP były coraz silniejsze. Szef wywiadu zareagował na polecenie Stalina wielkim entuzjazmem; był niemal pewien, że ujawnienie tego planu może wywołać w Polsce protesty społeczne – pod jednym wszakże warunkiem: ktoś musiał umiejętnie wszystkim pokierować. I był taki człowiek – niezwykle popularny wśród robotników trybun ludowy i poeta opiewający rewolucję październikową. Nazywał się Emil Haczko i właśnie wyszedł z polskiego obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. Stalin dobrze zapamiętał to nazwisko.
W czwartek trzeciego listopada roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego z inicjatywy Lwowskiego Okręgowego Związku Narciarskiego otwarto w mieście nad Pełtwią niezwykłą wystawę fotograficzną zatytułowaną Karpaty w zimie. Na ścianach Miejskiego Muzeum Przemysłu Artystycznego przy ulicy Hetmańskiej zawisły dziesiątki wielkich zdjęć pokazujących ośnieżone góry, potężne zaspy, woźniców w huculskich kożuchach i roześmianych narciarzy zażywających zimowych rozkoszy.
Komisarza Policji Państwowej Edwarda Popielskiego sztuka fotografii, w odróżnieniu od współczesnych dzieł malarstwa i grafiki, które głęboko podziwiał, pozostawiała całkiem obojętnym – chyba że eksponowano by artystyczne kobiece akty. Nigdy nie pojawiłby się na uroczystym otwarciu tej wystawy, gdyby nie uprosiła go o to jego córka Rita, która była zapaloną narciarką i autorką kilku prezentowanych tam fotografii.
Kilka dni temu, gdy ją odwiedził w jej eleganckim mieszkaniu w nowoczesnej kamienicy Rohatyna na rogu ulic Kościuszki i Trzeciego Maja, zapytała ojca, czy nie zechciałby pójść na wernisaż.
Nie chciał. Wzbraniał się, jak mógł. Najpierw usiłował wymówić się wzmożonymi ostatnio obowiązkami służbowymi, ale Rita natychmiast ironicznym uśmieszkiem pokazała, co myśli o tej nieprawdopodobnej przeszkodzie. Komisarz Edward Popielski sam dysponował swoim czasem, bo grafik służby miał elastyczny i nikogo nie musiał prosić o pozwolenie na chwilowe przerwanie obowiązków, by gdzieś wyjść.
Tę samodzielność umożliwiała mu jego silna pozycja w Komendzie Wojewódzkiej, uzasadniona skutecznie zakończonymi śledztwami w najgłośniejszych sprawach, o których trąbiły gazety lwowskie, a niekiedy i warszawskie. Co więcej, kolejni komendanci i naczelnicy Urzędu Śledczego zgadzali się na nocne godziny pracy Popielskiego, gdyż tylko wtedy mógł on najskuteczniej działać z powodu swojej tajemniczej choroby – epilepsji światłoczułej, której napady uaktywniało najczęściej światło dnia.
W rozmowie z córką Edward dostrzegł natychmiast fiasko tej wymówki i próbował zmienić temat. Kiedy i to się nie udało, powziął nadzieję, że może jego czteromiesięczny wnuk zapłacze i odwróci uwagę matki od tej głupiej wystawy. Ojciec nie mógł – chcąc zachować z ukochaną córką dobre stosunki – podać prawdziwej przyczyny. Tymczasem Rita nie ustępowała.
– Nie może przecież tatuś nie zobaczyć gór, które ja sama na kliszy utrwaliłam! Przypomni sobie tatuś urocze chwile w Worochcie, jak zobaczy nas wszystkich razem z tym łagodnym, ogromnym psem przed pensjonatem pana Stangryciuka… Tatuś w śmiesznym huculskim kapeluszu, ciocia Lodzia w zgrabnym kożuszku, a ja z nartami i z psią mordą na kolanach! – mówiła z żarem w oczach jego osiemnastoletnia córka, trzymając przy piersi synka, który zaabsorbowany życiodajnym ssaniem, ani myślał się rozpłakać, odwrócić uwagę matki i przyjść w ten sposób w sukurs dziadkowi.
Edward przesuwał palcami po rondzie kapelusza, raz kiwał głową, raz kręcił nią na boki, jakby chciał powiedzieć: „i tak, i nie”. Rita, rozumiejąc doskonale jego wahanie, usunęła najważniejszą przeszkodę.
– Co więcej, mojego męża tam tatuś nie ujrzy, bo on wyjechał do Krakowa w interesach.
Popielski odetchnął i objął córkę. Ucałował ją i ciepłą główkę Jerzyka, który miał tak mało włosów, że kuzynka Edwarda Leokadia Tchórznicka żartowała, iż mały całkiem się upodabnia do łysego jak kolano dziadka.
Gest ojca Rita zrozumiała bezbłędnie. Oznaczał on: „No dobrze, jeśli nie spotkam tam mojego zięcia, to już nie będę się bronił… Już dobrze, pójdę, pójdę”.
Na głos powiedział zaś:
– Ciocia Lodzia w czwartki gra w bridża u asesorstwa Stańczaków.
– Trudno. – Rita, która do kuzynki ojca, zastępującej jej matkę, miała stosunek ambiwalentny, wydęła wargi. – Ważne jest dla mnie, aby tatuś obejrzał tę wystawę…
Zgodnie z zapowiedzią komisarz Popielski nie spotkał na wystawie nielubianej przez siebie persony1. Rita nie skłamała w tej kwestii, nie koloryzowała również – znając dobrze sentymentalną skrycie, choć na pozór twardą, a niekiedy nawet bezwzględną naturę swego ojca – gdy przewidziała, że fotografie wzniecą w jego sercu dobre wspomnienia. Edward nie tylko przypomniał sobie dawne szczęśliwe chwile w Worochcie, ale również poczuł dumę, gdy ujrzał pod kilkoma zdjęciami informację, iż autorką ich jest jego córka.
Właśnie oglądał jedno z pięknych zdjęć wykonanych przez Ritę – przedstawiające dwumetrową zaspę tworzącą jakby mur, na którego tle stały dwa automobile – gdy poczuł, że ktoś staje blisko za jego plecami.
Odwrócił głowę. Wysoki mężczyzna w szarym samodziałowym garniturze i w pąsowym krawacie przebitym bursztynową szpilką stał tuż za nim. Nie podziwiał jednak krajoznawczej impresji, jaką utrwaliła Rita swym nowoczesnym aparatem marki Zeiss z samowyzwalaczem. Wzrok mężczyzny był wbity w kalosze Popielskiego.
– Przepraszam szanownego pana, że tak się wpatruję w jego obuwie – powiedział mężczyzna. – Ale ma pan na stopach coś, czego zapomniałem zabrać, przyjechawszy na tę wystawę z Warszawy. I chciałbym uprzejmie zapytać, gdzie w pięknym Lwowie, w mieście, które nie jest mi znane…
– Ma pan na myśli kalosze? – przerwał mu Popielski, obawiając się, że przybysz ze stolicy zaleje go potokiem elokwencji.
– Otóż to! Tak jest – wykrzyknął mężczyzna. – Kalosze!
Edward spojrzał na swe kalosze, które były skuteczną ochroną przed śniegiem i błotem dla sznurowanych trzewików wybitych kożuszkiem, niedawno kupionych w salonie Mikado.
Wytrącony chwilowo z kontemplacji zimowych pejzaży, chciał w ten sposób zebrać myśli. Zrobił to i natychmiast doszedł do wniosku, którego nie omieszkał od razu przedstawić swemu rozmówcy.
– A skąd pan w ogóle wie, że ja jestem ze Lwowa? – zapytał. – Że nie przyjechałem tutaj na wystawę choćby ze Stryja czy z innej Kołomyi?
Wydawałoby się, że rozmówca Edwarda, spotkawszy się z nieprzyjemną podejrzliwością i z brakiem życzliwości, powinien teraz albo popaść w pełne zakłopotania milczenie, albo mruknąć coś na odczepnego i odejść od gbura. Tymczasem nie uczynił ani jednego, ani drugiego. Na gładko ogolonej, pyzatej nieco twarzy mężczyzny w sile wieku nie pojawił się nawet cień niepewności czy też zniecierpliwienia. Małe oczy jeszcze bardziej się zmrużyły, a mięsista broda z dziurką w środku jakby się lekko nadęła.
– Wiem, gdzie pan mieszka, panie komisarzu albo panie kapitanie, jak pan woli – rzekł lekko warszawianin. – Tu, we Lwowie, i to niedaleko stąd, nieprawdaż? Przy Kraszewskiego 3. Z kuzynką panną Leokadią Tchórznicką oraz służącą Hanną Półtoranos, prawda? Do niedawna również z córką, dzisiaj dwojga nazwisk panią Małgorzatą, Margaritą alias Ritą Kulik-Woroniecką…
Popielski milczał i patrzył bez słowa na eleganta, jakby chciał dobrze zapamiętać charakterystyczne szczegóły jego fizjonomii – rumiane policzki oraz rzadkawe, wybrylantowane włosy zaczesane do góry.
– Z kim mam nieprzyjemność? – warknął.
Mężczyzna wziął Popielskiego pod ramię i wskazał palcem na zdjęcie rodzinne pod pensjonatem.
– Wiem wiele o panu – szepnął. – Na przykład to, że właściciel tego pensjonatu nazywa się Wasyl Stangryciuk, a pies, którego głaszcze pańska córka, wabi się Cerber.
Puścił łokieć Edwarda, ale wciąż stał na tyle blisko, że ten czuł zapach jego wytwornej wody kolońskiej.
– Kapitan Czesław Dewoyno – rzekł mężczyzna jeszcze ciszej. – Dewoyno przez igrek. Może pan zapytać o mnie Jania z Bydgoszczy.
Popielski milczał. Rozejrzał się. Wokół nie było zbyt wielu oglądających. Członkowie związku narciarskiego oraz inni zaproszeni goście rzucili tylko okiem na fotografie i obrazy, po czym ruszyli ku stołom okrytym obrusami tak białymi, że zdawały się odbijać rzęsiste światło kryształowych żyrandoli. Wszyscy zajęli się popijaniem szampana i pogryzaniem ciasteczek, wśród których znalazły się tak lubiane przez lwowian pierniki juraszki.
Nikt nie zwracał uwagi na Popielskiego i znajomego Jania z Bydgoszczy, czyli majora Jana Żychonia, szefa bydgoskiej Ekspozytury nr 3 Oddziału II Sztabu Głównego, zajmującej się wywiadem przeciwko Niemcom. Najbliżsi współpracownicy, którzy byli z Żychoniem na ty – do nich zaliczał się Popielski2 – znali go również pod tym bardziej familiarnym imieniem.
Mężczyzna wskazał głową na następne zdjęcie.
– Przejdźmy nieco dalej, panie kapitanie – użył wojskowej szarży Edwarda. – A zobaczymy, że pańska córka naprawdę wykazuje świetne fotoreporterskie instynkta…
Przed ich oczami znalazło się teraz duże zdjęcie przedstawiające narciarzy biegowych tłoczących się przy transparencie z napisem „Start”. Za nimi rozciągało się pasmo Czarnohory, a oni sami stanowili tło dla starego Hucuła, który patrzył prosto w obiektyw Rity – szesnastoletniej wówczas dziewczyny. W jego otoczonych zmarszczkami oczach malowała się – jak to później zinterpretowała Leokadia, gdy Rita pokazała jej zdjęcie – mądrość i spokojna rezygnacja.
– Może pan o mnie zapytać Jania – powtórzył Dewoyno.
Popielski oderwał wzrok od fotografii i spojrzał na natręta.
– Nie mam zamiaru nikogo o pana pytać, kapitanie Dewoyno przez igrek. Nie interesują mnie pan ani pańskie służbowe parantele, o ile w ogóle pan takowe posiada. Na chwilę mnie pan zaintrygował, ale ta chwila już minęła. A teraz przepraszam, czas na mnie.
Chciał odejść, ale Dewoyno nie tylko był elokwentny, lecz także potrafił swoje racje przedstawiać z szybkością karabinu maszynowego.
– Jestem z Wydziału IIb. Kontrwywiad wojskowy. Wiemy, że kiedyś działał pan z majorem Żychoniem przeciwko Niemcom. Ale to było kiedyś. Dziś jest pan zaprzysięgłym wrogiem Rosjan, nie Niemców. Moi mocodawcy podzielają pańskie zdanie. Widzimy większe niebezpieczeństwo ze Wschodu niż z Zachodu. Proponuję panu wspólną akcję ze mną. Ściśle tajną misję. Tu, we Lwowie. Bo tu mamy bardzo niebezpieczne gniazdo szpiegów. Przy ulicy Nabielaka 27. Wie pan, co mam na myśli?
„Konsulat sowiecki” – pomyślał Popielski, nie mogąc ukryć zainteresowania sprawą, jaką Dewoyno ma mu zamiar przedstawić.
– No co? – Przybysz się uśmiechnął. – To gdzie można kupić te kalosze?
– Zupełnie niedaleko stąd – odparł Popielski. – Przy placu Mariackim.
* * *
Prezes Chrześcijańskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Edmund Rowan-Krawczykowski siedział w małym pokoiku w pałacu arcybiskupim i wyglądał przez szybę, po której spływał deszcz ze śniegiem. Jako szef lwowskiego oddziału Stronnictwa Narodowego zawsze uważał ten gabinet za zbyt mało reprezentacyjny jak na siedzibę organizacji o tak chlubnych celach. Z drugiej strony jednak świetna lokalizacja, czyli Rynek 9, rekompensowała wszelkie prestiżowe niedostatki.
Siwowłosy i siwowąsy mężczyzna spojrzał na bakelitowy aparat telefoniczny. W jednej chwili pojął, że narzekanie na utratę prestiżu z powodu tego nędznego pokoiku byłoby obrazą poską. Człowiek, który zaraz do niego zatelefonuje, nie kontaktuje się z ludźmi poślednimi. Jego rozmówcami są najważniejsze osoby w państwie. To bardzo pochlebiało Rowan-Krawczykowskiemu.
– Tak – szepnął do siebie stary endek, patrząc na posąg Diany przy narożniku lwowskiego ratusza. – Tacy jak on nie zapraszają do swojego majątku byle hetki-pętelki.
Rozmowa telefoniczna z hrabią Gustawem Szwertem, właścicielem majątku Knopice koło Bielska, którą lwowski polityk miał lada chwila przeprowadzić, dotyczyła zaproszenia na tajny zjazd przedstawicieli różnych sił politycznych, zaniepokojonych wyciekiem tajnej notatki Lipskiego.
Telefon zaterkotał, słuchawka podskoczyła na widełkach.
– Dobry wieczór, panie prezesie – rozległ się mocny głos. – Jaka jest pańska odpowiedź na moje zaproszenie?
– Dobry wieczór – odpowiedział Rowan-Krawczykowski i spojrzał na kartkę, gdzie wypisał różne kwestie, które miał poruszyć w tej rozmowie. – Zanim odpowiem, podzielę się… Mam… małą wątpliwość… Boję się, że mojej osoby na pańskim zjeździe nie zaakceptują inni pańscy goście. Zwłaszcza Żydzi i komuniści.
– W tej trudnej sytuacji – odparł Szwert – gdy minister Beck być może skłania się ku propozycji von Ribbentropa… w tej chwili nie dzielmy ludzi politycznie i rasowo. I uspokajam pana prezesa: na naszym zjeździe będzie człowiek, który potrafi pogodzić najzagorzalszych przeciwników politycznych. Jaka jest odpowiedź pana prezesa?
– Rad bym był poznać nazwisko tego człowieka, który wystąpi w roli spoiwa…
Po wysłuchaniu odpowiedzi Rowan-Krawczykowski odparł:
– To rzeczywiście bardzo egzotyczny sojusz, który pan hrabia montuje. No cóż, przyjmuję pańskie zaproszenie… By storpedować plany tych, co nadstawiają uszu ku sojuszowi polsko-niemieckiemu, zawarłbym pakt z samym diabłem.
Powiedziawszy to, spojrzał z niepokojem na drzwi. Takie słowa mogły być źle odebrane w pałacu arcybiskupim.
* * *
Dwa kwadranse po tym jak Rowan-Krawczykowski skończył rozmowę ze Szwertem, rozdzwonił się aparat w mieszkaniu na pierwszym piętrze kamienicy przy ulicy Północnej 1 w Łodzi. Znany działacz socjalistyczny Samuel Reiff, szef łódzkiej centrali Polskiej Partii Socjalistycznej, odebrał i udzielił Szwertowi podobnej odpowiedzi jak jego lwowski rozmówca – jednakowoż bez zgłaszania jakichkolwiek zastrzeżeń.
Odłożył słuchawkę i otworzył drzwi balkonowe, aby wpuścić trochę powietrza do mieszkania. Z pobliskiego targu rybnego wionęła woń, którą bardzo lubił. Przypominała mu ona szczęśliwe lata w Odessie, dokąd często jeździł jeszcze w ubiegłym wieku, aby zaopatrywać w nielegalne pisemka socjalistyczne tamtejszych towarzyszy. Tam wieczorami kolportowali marksowskie broszury, a w nocy śpiewali rosyjskie pieśni, dyskutowali o wielkiej rosyjskiej literaturze i rzucali się w wir romansów z towarzyszkami, które za nic miały burżujskie konwenanse.
– Jestem rusofilem – szepnął. – I wcale się tego nie wstydzę.
Wyszedł na balkon i oparł dłonie o barierkę. Odseparował się tym samym od pięciu wnuków, którzy wściekle dokazywali w pokoju obok. Z wysokości pierwszego piętra patrzył na ludzi zmierzających na nabożeństwo do synagogi Alte Szil. Myślał o człowieku, który będzie łączył zaproszonych do Knopic przedstawicieli tak odmiennych politycznie środowisk.
Reiff przyznawał w duchu, że ów „klej” wyglądał na mocny. Ten człowiek, fanatycznie antyniemiecki Ślązak, który walczył przeciwko freikorpserom, był do przełknięcia dla endeków. Socjalista dystansujący się od Stalina mógł zostać z kolei zaakceptowany przez takich starych pepesiaków jak on sam. Komuniści, zdezorientowani po stalinowskich czystkach, również mogli na tego człowieka spojrzeć łaskawym okiem.
Zrobiło mu się zimno. Wrócił do mieszkania i zamknął starannie drzwi balkonowe.
„Zaraz przeszukam biblioteczkę – pomyślał. – Zapewne mam jakiś tomik jego wierszy”.
* * *
– Nikt by nie płakał po Emilu Haczce, panie kapitanie, gdyby się zawieruszył w jakimś lwowskim zaułku albo zniknął w wodach waszej zabetonowanej rzeki. – Dewoyno spojrzał wymownie na Popielskiego. – Żartuję. – Lekko się uśmiechnął. – Nie jesteśmy mordercami, panie kapitanie. Są lepsze i skuteczniejsze metody. Ten Haczko będzie niedługo we Lwowie. Trzeba go aresztować, zamknąć w jakiejś „pralni”3 i wypuścić po kilku tygodniach z łatką naszego konfidenta. Wtedy już stanie się dla nas znacznie mniej groźny, a tymczasem sprawa Ribbentropa–Lipskiego całkiem przycichnie. Dlatego przyszedłem na wystawę o Karpatach.
Mimo że dla zachowania tajemnicy rozmawiali po niemiecku, Popielski rozejrzał się nieufnie po pustym salonie Mikado, gdzie lwowscy eleganci mogli nabyć obuwie najznakomitszych firm, takich jak Bata, Lloyd albo Giewont.
Byli tu sami. Właściciel sklepu, pan Wexberg, na prośbę komisarza, swojego ulubionego klienta, kazał subiektowi wyjątkowo przedłużyć dziś godziny pracy sklepu i nie narzucać się nieoczekiwanym gościom. Wiedział, że Łyssy, jak nazywano Popielskiego w całym mieście, nie lubi natrętnych sprzedawców, a ponieważ zna się na obuwiu świetnie, sam może doradzić zakup nieznanemu panu, z którym tu przyszedł. Pan Wexberg nie odmówił sobie jednak pewnej sugestii, informując Edwarda, że ostatnio sprowadzone z Bielska buty Giewont świetnie się sprzedają.
– Dlaczego miałbym panu pomóc, panie kapitanie? – zapytał gościa ekspert od obuwia. – Czy o to prosi Janio?
Dewoyno przyjrzał się swemu rozmówcy. Pięćdziesięciodwuletni Edward nie wyglądał na człowieka, który łatwo ustępuje. Pod kopułą gładko wygolonej czaszki czarne brwi unosiły się pytająco nad dużym złamanym nosem, nadającym jego posiadaczowi wygląd boksera. Drgały lekko mięśnie mocno zarysowanej szczęki. Szpiczaste nieco uszy jakby się podniosły. Widząc ten wyraz jego twarzy, lwowscy bandyci mówili, że jest „nakryncony”, kobiety zaś nazywały go wtedy demonicznym.
– Jeśli na tym sabacie czarownic w Knopicach zabraknie Emila Haczki, to oni wszyscy sobie skoczą do gardeł – ciągnął beznamiętnie kapitan Dewoyno. – I rozjadą się do domów z niczym. Być może któryś z nich zainicjuje jakąś osobną demonstracyjkę, którą szybko gwizdkami rozgoni policja. Nikt inny, tylko ten Haczko, opromieniony sławą bohatera z Berezy… tylko on może skoordynować jeden wielki marsz wszystkich środowisk przeciwko sojuszowi polsko-niemieckiemu. Bez niego trochę pokrzyczą, trochę poskandują. Natomiast za nim pięćdziesiąt tysięcy ludzi ruszy na pałac Brühla4 i na Belweder. Endek będzie szedł obok Żyda, a trockista obok socjalisty… Nie potrzebujemy teraz takiego bałaganu. A możemy… pan może… zapobiec tym tumultom bardzo łatwo…
Dewoyno, lekko sapiąc, wzuł kalosze na swoje trzewiki.
– Wezmę te, pasują jak ulał.
– Nie odpowiedział mi pan na pytanie. Dlaczego miałbym poprzeć ten plan? Tylko dlatego, że nienawidzę moskiewskiej swołoczy i jestem germanofilem? A może Żychoń…
– Nie będę pana okłamywał, panie komisarzu. – Dwójkarz spojrzał od dołu na swego rozmówcę. – Żychoń by nigdy o to pana nie poprosił. Przecież pan wie, że on by dużo dał, aby zdeptać zalążek jakiegokolwiek sojuszu z Niemcami. Od dwudziestu lat się z nimi szarpie na tajnym froncie. Ktoś inny jest zainteresowany… bardzo zainteresowany taką współpracą. On kocha Polskę i Polaków, a nade wszystko pański Lwów…
– Któż to?
– Szef Abwehry w dalekim Wrocławiu. Wie o naszej akcji. Właśnie w jego więzieniu siedzi tymczasowo niejaki „James”, agent sowiecki, który wykradł notatkę z walizki Lipskiego. Tę z propozycją sojuszu… Ów wrocławianin poprosił nas o współpracę. Zależy mu zwłaszcza na współpracy z panem. Mam podać jego nazwisko?
– Eberhard Mock – mruknął Popielski. – Mój przyjaciel Ebi…5
Dewoyno wyciągnął list z kieszeni marynarki.
– To do pana, panie kapitanie.
Popielski otworzył kopertę i zobaczył równe, pochylone litery, pięknie wykaligrafowane pismem Sütterlinowskim. Czytał uważnie.
„Mój kochany Eduardzie…” – tak się zaczynał list.
Szybko doszedł do końca.
„Polacy i Niemcy, po raz pierwszy razem od czasów cesarza Ottona – nie zmarnujmy, Eduardzie, tego, co nas łączy: wspólny interes, aby powstrzymać na smyczy wspólnego wroga. Wyobraź to sobie – kiedyś wy i my wspólnie zatykamy głowę Stalina na murach Kremla”.
Tak się list kończył. Edward schował go do kieszeni. Posłuchał Ebiego.
Wyobraził sobie.
Podjął decyzję.
* * *
Tego dnia punktualnie o północy ksiądz Jan Blicharski, kolega Edwarda z ławy gimnazjalnej, otworzył drzwi plebanii kościoła Bernardynów przy placu Bernardyńskim. Przywitał się serdecznie z Edwardem, a nieznanemu sobie kapitanowi Dewoynie lekko się odkłonił.
Wiedział, jaka będzie jego rola: miał pobłogosławić przymierze, jakie obaj mężczyźni za chwilę zawrą między sobą – w ciemnym kościele, pod jego kapłańskim okiem, przed Najświętszym Sakramentem.
Błogosławienie czegoś, o czym ksiądz Blicharski nie miał pojęcia – bo nie został przez swego przyjaciela wprowadzony w szczegóły – nie było do końca zgodne z prawem kanonicznym. O czym powiedział Edwardowi expressis verbis godzinę wcześniej, gdy ten nieoczekiwanie go odwiedził w czasie wieczornej modlitwy. Kapłan odmówił wtedy zdecydowanie, argumentując, że nie zamierza mieszać Pana Boga do niepewnych moralnie przedsięwzięć. Przecież mogli ustalić – tak argumentował – iż wspólnie przeniosą kogoś na tamten świat albo wspólnie obrabują bank, a teraz proszą o Boży patronat na tymi działaniami! Jeszcze tego by brakowało, aby któryś z nich zapędził się i przysięgał na przykład na święte rany Chrystusa, popełniając tym samym grzech pod samym okiem kapłana!
Ta pryncypialna postawa była dobrze znana jego przyjacielowi. Popielski szanował ją i doskonale wiedział, że na takie dictum nie wystarczy odwołanie się do czterdziestoletniej prawie, nieprzerwanej przyjaźni. Nie przekona księdza zapewnienie – choćby wypowiedziane z wielkim ogniem w oczach – że cel jest szczytny.
– Ja nie ufam do końca temu dwójkarzowi, Jasiu – powiedział szczerze Edward. – Dużo w tej sprawie ryzykuję, choć w ciągu kilku godzin telefonowałem tu i ówdzie i sprawdziłem jego tożsamość oraz upewniłem się, że jest człowiekiem bardzo, ale to bardzo religijnym. I tylko to: przysięga złożona pod Bożym okiem, z ręką na Piśmie Świętym… tylko to mnie ostatecznie utwierdzi, że mogę zaufać temu Dewoynie i ruszyć z nim do akcji. Że pozostanie ona tajna. A czas nas goni, Jasiu! Inaczej bym nie przychodził do ciebie o jedenastej w nocy, wywołując wyraz zgrozy i niechęci na twarzy twojego furtiana… Powiem nieco górnolotnie: działamy dla dobra naszego państwa.
Ksiądz Blicharski dokonał w swym postanowieniu niewielkiego tylko ustępstwa. Po dłuższym namyśle się zgodził.
– Ufam, Edziu, że twoje działanie naprawdę przyniesie dobro. Poproszę Pana Boga, aby spojrzał na ciebie łaskawym okiem, bo On widzi, co jest dobre.
Ustaliwszy to, nakazał Edwardowi przyjść o północy i stanąć pod furtą. Nie dzwonić, tylko czekać.
I tak się właśnie stało.
Wszyscy trzej podążyli teraz cicho przez plebanię i weszli do kościoła bocznym wejściem. Przez pewien czas jedynym źródłem światła była duża świeca niesiona przez księdza Blicharskiego. Pachniało wilgocią, kadzidłem i starym drewnem. Szli ostrożnie, nie chcąc się potknąć o nie wszędzie równo ułożone wielkie granitowe płyty posadzki.
Po chwili ujrzeli inne – bardzo niewyraźne – źródełko światła. Czerwona lampka. Sanctissimum. Ku niemu podeszli.
Stanęli. Blicharski patrzył na Dewoynę. Wzrok księdza – widoczny w migotaniu świecy i lampki oliwnej z małym czerwonym kloszem, wskazującej miejsce adoracji – nie zdradzał przyjaznych uczuć.
W jednej dłoni trzymał świecę, w drugiej – kartkę zapisaną równym pismem Popielskiego.
– Proszę powtarzać za mną – rzekł donośnym głosem.
Dwójkarz uniósł dwa palce i skierował je w stronę Najświętszego Sakramentu. Drugą dłoń oparł na Biblii.
W ciszy świątyni rozległ się potężny dwugłos.
– Słowo oficera Wojska Polskiego – w głosie Dewoyny rozległ się uroczysty ton – że z całych sił pomogę panu komisarzowi wydostać się z tarapatów. Ze wszelkich nieprzyjemnych następstw naszego przymierza. Przysięgam, że nie wyjawię nikomu treści tego przymierza nawet na mękach. Że zdradzę ją albo na spowiedzi, albo za obopólną zgodą, wyrażoną na piśmie i wspólnie podpisaną z panem współprzysięgającym. Słowo honoru!
Cisza, która zapadła po tej wypowiedzi, aż dźwięczała w uszach.
– Teraz ty, Edek – odezwał się kapłan.
Popielski powtórzył to wszystko ad litteram.
– Teraz pobłogosławię panów oficerów – powiedział ksiądz Blicharski.
W ciemności rozległy się dźwięczne łacińskie frazy.
Przeniosły one Edwarda w dawne stanisławowskie czasy, gdy siedział z Jasiem Blicharskim w ławie gimnazjalnej i recytowali chórem łacińskie poezje pod czujnym okiem i uchem profesora Chodaczka. Jednak po chwili w myślach Popielskiego zamiast surowej, nieco ospowatej twarzy łacinnika pojawiło się rumiane, otoczone srebrną brodą oblicze ich polonisty profesora Bolanowskiego. Z ballady Adama Mickiewicza Świtezianka stary nauczyciel cytował przekleństwo, które spadnie na tego, co przysięgi nie dotrzyma:
Bo kto przysięgę naruszy,
Ach, biada jemu, za życia biada!
I biada jego złej duszy!
Surowa ziemia ciało pochłonie,
Oczy twe żwirem zagasną.
1 O złych relacjach Edwarda Popielskiego ze swoim zięciem zob. M. Krajewski Głowa Minotaura.
2 O wspólnych akcjach Popielskiego z Janem Henrykiem Żychoniem zob. powieści M. Krajewskiego Miasto szpiegów i Czas zdrajców.
3 Tak Popielski nazywał tajne lwowskie więzienie, gdzie bezprawnie przetrzymywał podejrzanych i przestępców; zob. M. Krajewski, Miasto szpiegów.
4 Siedziba Ministerstwa Spraw Zagranicznych II RP.
5 O przyjaźni Popielskiego z Mockiem zob. w powieściach M. Krajewskiego Głowa Minotaura i Rzeki Hadesu.
Andrzej Baranowski, Pożyteczni idioci i niepożyteczni podżegacze. Szkice i zaczepki historyczne, Warszawa 2019, s. 124:
Pod koniec października 1956 roku w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nastąpił de facto bezkrwawy przewrót, który wyniósł do władzy Władysława Gomułkę. Nowy przywódca partii i państwa szybko stał się symbolem umiarkowanego oporu wobec wasalizacji Polski przez Związek Radziecki. Cały naród uwielbiał za to swego przywódcę, a nawet masowo się za niego modlił. Towarzysz „Wiesław”, umiejętnie negocjując z władzami na Kremlu, wyprosił duże ustępstwa w polskiej polityce wewnętrznej i zagranicznej.
Tymczasem w samej partii wrzało. Domagano się rozliczeń ponurej stalinowskiej przeszłości. Dwie frakcje rzucały się sobie do gardeł – twardogłowi i doktrynerscy „natolińczycy”, tak zwane chamy, contra antystalinowscy i liberalni „puławianie”, tak zwane Żydy (tak nazwał te stronnictwa Witold Jedlicki, uczony i publicysta polski, nota bene żydowskiego pochodzenia). Patronem duchowym „chamów” – ortodoksyjnych i szczerych komunistów – był Emil Haczko, rewolucyjny poeta, który swym talentem przewyższał, zdaniem wielu, nawet Władysława Broniewskiego. Fanatyczni miłośnicy jego poezji, walącej – jak sam pisał – „na odlew dźwięcznymi rymami po burżujskich spasionych mordach”, uważali, że gdyby nie zginął on przed wojną – zresztą w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach – to otrzymałby literacką Nagrodę Nobla.
W mroźny wieczór pod koniec roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego we wrocławskiej restauracji Bolesława Piekary panował ogromny tłok. Od niedawna taką nader wzmożoną frekwencją cieszył się ów lokal położony przy ulicy Cybulskiego 3 – niewielki, rodzinny i dość obskurny bar, gdzie właściciel, wesoły i zadziorny lwowiak, stał za kontuarem, a jego żona Hanka kelnerowała wspólnie ze swym zięciem Mietkiem, który czasami bywał też i wykidajłą.
Bywalcy – starzy i nowi – zaczęli napływać tutaj gęstą falą od momentu, gdy pan Piekara wywiesił w witrynie ogłoszenie, że w ramach upaństwawiania własności prywatnej jego restauracja od nowego roku przechodzi pod zarząd Wrocławskich Zakładów Gastronomicznych „Wschód”. Na tej samej kartce wyznawał z goryczą, że jemu samemu – mimo usilnych starań – odmówiono nawet funkcji kierownika lokalu.
Na tym ogłoszeniu oczywiście już nie dopisał właściwego powodu wywłaszczenia ze swojego mienia. A przyczyną bezpośrednią była kategoryczna odmowa serwowania darmowego jadła i napitku kierownikowi Wydziału Handlu Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej oraz jego licznym przyjaciołom.
Tę krzywdę Bolesław Piekara postanowił choć częściowo sobie zrekompensować. Szepnął komu trzeba w dzielnicy, że do końca swej bytności sprzedaje spirytus po tańszych cenach, nie wspominając oczywiście, że specjał ten – przechowywany w nieco zardzewiałych bańkach – jest jego własnej produkcji.
Gdy obie te wieści – oficjalna o przejęciu lokalu przez państwo i nieoficjalna o rabacie na alkohol – rozeszły się po okolicy, na ulicę Stalingradzką6 13, gdzie mieściła się siedziba centrali gastronomicznej, udała się głośno protestująca delegacja stałych gości pana Bolka. Wznosili oni gniewne okrzyki domagające się pozostawienia dotychczasowego właściciela na stanowisku kierownika. Ludzi tych odwagą napełniły wrocławskie wydarzenia niedawnych tygodni, kiedy to sześciuset studentów bezkarnie protestowało przed Urzędem Wojewódzkim przeciwko oszczędnościom w dostarczaniu prądu do akademików.
Obrońców restauracji, wykrzykujących swoje żądania w centrum miasta, żadne większe szykany nie spotkały, ale też niczego nie wskórali. Dyrektor placówki nie chciał z nimi w ogóle rozmawiać, wezwany patrol Milicji Obywatelskiej wylegitymował co bardziej hałaśliwych uczestników nielegalnego zgromadzenia, a jednego z nich, cokolwiek nietrzeźwego, zamknięto na dwadzieścia cztery godziny w izbie zatrzymań II Komisariatu przy Bałuckiego.
To wszystko skutecznie stłumiło bojowe nastroje protestujących. Zawiedzeni, lecz pogodzeni z decyzją władz, postanowili – tak na pożegnanie – wspomóc finansowo represjonowanego restauratora, któremu jeszcze było daleko do emerytury. W tym celu udali się do kilku knajp Starego Miasta, Ołbina i Nadodrza, gdzie zakrzyknęli: „Do końca roku pijem taniej u Bolusia”, i watahy birbantów, porzuciwszy na jakiś czas wszystkie okoliczne Zachęty, Syreny i Pomorzanki, przeniosły się na ulicę Cybulskiego.
Nastroje nowych klientów były bojowe, co dało się poznać po często wznoszonych przez nich w lokalu i poza nim antysocjalistycznych okrzykach.
Wiadomość o tym szybko dotarła do wrocławskiej delegatury byłego Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego przy Łąkowej, złowrogiej instytucji przemianowanej niedawno na Służbę Bezpieczeństwa. Jej funkcjonariusz, młodszy inspektor Zenon Gurgul, dostał zadanie przyjrzenia się „knajpianym wichrzycielom” w ich mateczniku, co było o tyle miłe jego sercu, że teraz na służbie robił to, co zwykle czynił po służbie – czyli pił wódkę.
Gdyby młodszy inspektor Gurgul znał przyszłość, to wieczorem trzeciego grudnia pięćdziesiątego szóstego omijałby lokal Piekary szerokim łukiem.
* * *
Właściciel kwiaciarni przy ulicy Cybulskiego 17 pan Ksawery Szczygielski przeżywał mocno, podobnie jak większość wrocławian, niedawne intensywne wydarzenia polityczne i nabierał nadziei na lepsze jutro. Nie obnosił się jednak ze swoimi uczuciami i nie podejmował w kwiaciarni politycznych tematów. Przychodzili tu bowiem ludzie, którzy kupowali kwiaty dla urzędniczek pracujących w pobliskim gmachu partii przy placu Dąbrowszczaków7, a tacy klienci mogli mieć uszy szeroko otwarte, aby potem – przymilając się do aparatczyków – niejedno powiedzieć o społecznych nastrojach podsłuchanych w kwiaciarni po sąsiedzku.
Szczygielski trzymał zatem buzię na kłódkę i starał się mieć w domu partii jak najlepszą opinię. Jego postanowienie jeszcze się wzmocniło po wizycie Wacława Majszczyka, kierownika Wojewódzkiej Komisji Kontroli Partyjnej, który próbował niedawno wydobyć od kwiaciarza jakieś informacje na temat swego podwładnego przechodzącego często po pracy tuż koło pracowni florystycznej. Niepokój Majszczyka budził hulaszczy tryb życia owego pracownika, który wychodził z komitetu najczęściej w stanie nietrzeźwym i gdzieś tutaj na ulicy zwykle dołączało do niego hałaśliwe towarzystwo różnych młodych kobiet wiadomej konduity.
Szczygielski po tej rozmowie stał się całkiem głuchy i ślepy na to, co się działo dokoła, chyba że sytuacja wymagała jego interwencji. A tak właśnie zdarzyło się tego grudniowego wieczoru.
Gdy już zamykał kwiaciarnię, zauważył w świetle gęsto rozmieszczonych tutaj latarń gazowych, że od strony placu Dąbrowszczaków wprost w jego kierunku idą szybkim krokiem dwaj rośli mężczyźni. Niewysoki i drobny kwiaciarz wystraszył się ich zdecydowanych ruchów. Na dodatek przedmiot, który jeden z nich niósł w dłoni, wywołał u prywaciarza obfite poty mimo trzaskającego mrozu. Był to wielki kilof.
Na ich widok bukieciarz nie zaciągnął nawet starych, poniemieckich, zardzewiałych żaluzji, zamknął tylko zakład na kłódkę i uciekł do bramy, przez którą wpadł na podwórko. Nie słyszał na szczęście za sobą żadnych kroków. Po chwili przeszedł na palcach przez kamienicę numer 19 i lekko wysunął z bramy głowę.
Jednym okiem widział obu mężczyzn, jak stoją pod tablicą, którą tego lata wmurowano tuż koło zakładu Szczygielskiego. Ufundowało ją Towarzystwo Miłośników Wrocławia, a upamiętniała ona miejsce, gdzie w czasie studiów na tutejszym uniwersytecie mieszkał poeta Jan Kasprowicz.
Jeden z mężczyzn uniósł kilof i zamachnął się na tablicę.
– Poczekaj, Włodek! – zawołał jego towarzysz. – To nie to, kurwa! To na prawo ma być. Przed jakimiś kolumnami.
Rozejrzeli się.
– Dobra! To tam, trochę dalej – wskazał młotem Włodek. – Dawaj! Do roboty! Rozjebiem to w drobiazgi!
Zaakcentował ostatnią sylabę. Splunął w dłonie. Ruszyli obaj ku gmachowi z kolumnami. Było to Archiwum Państwowe na rogu Cybulskiego i Pomorskiej.
Pan Szczygielski wiedział, którą tablicę mają na myśli. Tę wmurowaną tu jeszcze wcześniej po przeciwnej stronie ulicy, w dziwnej wnęce oznaczonej literą „F”. Jej odsłonięcie było bardzo uroczyste, a pan Szczygielski sporo wówczas zarobił na wiązankach, które ozdabiał wstęgami z takim samym napisem, jaki widniał u dołu tablicy pod sierpem skrzyżowanym z młotem:
EMILOWI HACZCE
WYBITNEMU PROLETARIACKIEMU POECIE,
KTÓRY W ROKU 1934
TUTAJ SIĘ SPOTYKAŁ
Z WROCŁAWSKIMI
ANTYFASZYSTAMI
– PARTIA
Zanim jednak obaj mężczyźni wykonali to, co zapowiedzieli, Szczygielski ujrzał, jak wandal pisze coś nad wnęką, w której mieściła się tablica.
Kwiaciarz zrozumiał, że do akcji przystępują czynniki wrogie socjalistycznej ojczyźnie. Wbiegł na podwórko i ruszył – nie bacząc na zwały śniegu i zamarzniętego błota – w stronę kolejnej klatki schodowej, przez którą następnie przedostał się na ulicę. Podbiegł po posypanym piaskiem bruku do żołnierzy trzymających straż przy bocznej bramie partyjnego kompleksu.
Wartownicy byli zupełnie nieświadomi jakiejkolwiek antypaństwowej akcji, ponieważ lekki łuk, w jaki wyginała się ulica, przylegając jakby do toru rzeki Odry, uniemożliwiał im obserwację.
Zdyszany mężczyzna wyjaśnił, że dwaj osobnicy niszczą tablicę pamiątkową ku czci towarzysza Haczki. Jeden z żołnierzy zakazał Szczygielskiemu oddalania się od budki wartowniczej, po czym odbezpieczył pepeszę i rzucił się w tę stronę, gdzie zgodnie z relacją kwiaciarza chuligani niszczyli społeczne i propagandowe dobro.
Drugi natychmiast zatelefonował z budki, aby złożyć stosowny meldunek i czekać na dalsze rozkazy. Kwiaciarz, patrząc na ich skoordynowaną akcję, poczuł zadowolenie. Był pewien, że ktoś z partyjnej wierchuszki doceni jego obywatelską postawę.
Dwieście metrów dalej, w restauracji Piekary funkcjonariusz SB Zenon Gurgul, spowity gęstym tytoniowym dymem, wypijał drugiego „tatę z mamą”, czyli literatkę spirytusu, zmieszanego pół na pół z sokiem malinowym.
Byłoby dla niego lepiej, gdyby sprzedawca kwiatów Szczygielski nie był aż tak gorliwy w spełnianiu obywatelskiego obowiązku.
Dalsza część w wersji pełnej
6 Odcinek ul. Świdnickiej pomiędzy Podwalem a ul. Powstańców Śląskich. Obecnie ul. Świdnicka.
7 Obecnie pl. Borna.
