Dziewczyna o czterech palcach - Marek Krajewski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Dziewczyna o czterech palcach ebook i audiobook

Marek Krajewski

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Nieśmiertelna gra

Rok 1922. Niebezpieczny czas przełomu. Na Kresach Wschodnich Rzeczpospolitej bandy bolszewików sieją terror, zostawiając za sobą trupy mężczyzn i zhańbione kobiety. Na linii Lwów – Warszawa – Wolne Miasto Gdańsk trwa bezwzględny wyścig wywiadów. Lwowski śledczy Edward Popielski, zwany Łyssym, dostaje propozycję nie do odrzucenia. By ocalić swoją karierę, musi wytropić okrutnego bandytę i rozwiązać zagadkę podejrzanego samobójstwa. Wkracza w sam środek szpiegowskiej rozgrywki. Tu nie ma miejsca na walkę z otwartą przyłbicą, życie i śmierć są tylko środkami uświęconymi przez cel, a gra toczy się o najwyższą stawkę – o zachowanie świeżo wywalczonej polskiej niepodległości. Każda chwila wytchnienia może się okazać prowokacją, a każdy ruch ostatnim...

Pierwsza powieść szpiegowska Marka Krajewskiego. Tę książkę chciał napisać od zawsze. Tajemnice historii przedwojennej Polski, zakulisowe rozgrywki, świetnie oddany klimat lat 20. i wartka akcja, od której nie będziesz mógł się oderwać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 424

Data ważności licencji: 1/31/2029

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 27 min

Lektor: Marek Krajewski

Data ważności licencji: 1/31/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



You ought not to endeavour to amuse and deceive your adversary, by pretending to have made bad moves, and saying you have now lost the game, in order to make him secure and careless, and inattentive to your schemes; for this is fraud, and deceit, not skill in the game.

Nie powinieneś starać się odwracać uwagi przeciwnika i oszukiwać go, udając, że zrobiłeś złe posunięcia, i mówiąc, że już przegrałeś partię, a wszystko po to, aby on stał się pewny siebie i nieostrożny, co więcej – niebaczny na twoje machinacje. Takie postępowanie to fałsz i oszustwo, nie biegłość w grze.

Benjamin Franklin, The Morals of Chess

Prolog

Lwów, 22 września 1939

W spojrzeniach mieszkańców upokorzonego miasta błyskały strach, pogarda i nienawiść. Z tych uczuć doskonale zdawał sobie sprawę major Głównego Zarządu Ochrony Pogranicznej i Wewnętrznej NKWD Fiodor Malenkow. Siedział rozparty wygodnie w samochodzie GAZ, jadącym powoli pomiędzy grupkami czerwonoarmistów, i przyglądał się wyboistej ulicy Łyczakowskiej zabudowanej na tym odcinku brzydkimi, małymi domami o ścianach pokrytych łuszczącym się tynkiem. Natomiast jego kierowca Siemion Wołkow wytrzeszczał oczy w takim zdumieniu i zachwycie, jakby się znalazł na Polach Elizejskich w Paryżu. Malenkow wcale mu się nie dziwił. Wiedział doskonale, że temu analfabecie i wieśniakowi, który do niedawna rozrzucał kartofle po świńskich korytach w kołchozie pod Pierwomajskiem w obwodzie mikołajowskim, to nowe miasto Kraju Rad jawi się jako perła kuszącego i nieznanego świata.

Świata, który w dodatku rozkłada przed nami nogi – pomyślał z satysfakcją Malenkow, widząc ogromną bramę powitalną, sporządzoną ze świerków najpewniej wyciętych gdzieś w pobliskim parku. – Jak ladacznica, która prosi, by ją brać i brać…

Major zamyślił się nad tym porównaniem, po czym zapadł w lekką drzemkę w ciepłych promieniach wrześniowego słońca.

Nie dane mu było długo pospać. Wołkow dotknął lekko ramienia swego szefa. Malenkow drgnął i natychmiast się rozbudził. Powędrował wzrokiem za palcem kierowcy i ujrzał kilku wyrostków, którzy demonstracyjnie zatykali nosy i prychali głośno.

Enkawudzista machnął ręką lekceważąco. W głębi duszy wcale się nie dziwił tym polskim wyrostkom. Sam – jadąc pomiędzy piechurami zwycięskiej Armii Czerwonej – czuł niekiedy zatykający odór ich niemytych od dawna ciał. W ciągu tych kilku dni marszu przez bezbronne połacie Polski wschodniej dobrze był poznał woń, jaka się dobywała z tych wynędzniałych mężczyzn ociekających potem i nękanych przez biegunkę. Wiedział, że jedyną ich rozrywką jest wywołujący mdłości spirytus zatruty aluminium z manierek, a jedynymi środkami higienicznymi po wypróżnieniu – tylko trawa i liście. Nic zatem dziwnego, że bielizna, mundury i szynele żołnierskie pokryte były różnymi zaskorupiałymi wydzielinami, które budziły wstręt i odrazę w tych delikatnych obywatelach faszystowskiej Polski.

Odwrócił się, wstał i patrzył przez chwilę na wojsko, które maszerowało za jego automobilem. Piechurzy z pierwszych szeregów wpatrywali się w ten pierwszy radziecki samochód osobowy i salutowali majorowi z udawanym entuzjazmem. Bali się, że będzie szukał w ich oczach ukrytych burżuazyjnych uczuć, które niejednego już postawiły przed katem. Ale on tym razem bez żadnych złowrogich intencji przyglądał się ich uśmiechniętym, nierzadko skośnookim obliczom i niskim czołom, na które nasuwały się zbyt duże spiczaste czapki ozdobione czerwoną gwiazdą, zwane budionówkami. Z pewnym nawet rozczuleniem lustrował stopy tych niewysokich mężczyzn niekiedy mających brudne onuce za całe obuwie. W zamyśleniu patrzył na ich karabiny wiszące na kradzionych po wioskach sznurkach do wieszania prania. Któryś z nich pomachał ręką do nielicznych mieszkańców Lwowa, stojących na chodnikach w ponurym milczeniu. Ludzie odpowiedzieli mu nieokreślonym pomrukiem. Nikt mu nie odmachał, nikt się nie uśmiechnął do wyzwoliciela.

– Coś ci powiem, Siemion – odezwał się major. – Wiesz, co mówią ci Polacy o naszych czapkach wojskowych?

– Nie wiem, towarzyszu majorze.

– Śmieją się, że w tych sukiennych naszych szpicach wszy sobie urządzają partyjne spotkania…

Siemion milczał. Czyżby major go prowokował? Wypróbowywał jego prawomyślność, jak to się czasami zdarzało? Zacisnął ze złością szczęki i spojrzał na swego szefa szczerymi, wielkimi wodnistoniebieskimi oczami. Nad jego czołem jeżył się zawadiacki czub przetłuszczonych włosów, który wystawał spod czapki.

– Niedługo nasze wszy przerzucą się na tę polską swołocz! – wrzasnął, przekrzykując ryk silnika. – I niech ich zeżrą doszczętnie, towarzyszu majorze!

– Co racja, to racja! – poparł go Malenkow. – Ty szczery człowiek sowiecki! Właśnie tak należy życzyć naszym wrogom!

Niezmiernie lubił tego niepiśmiennego kołchoźnika od kilku dni zastępującego jego osobistego adiutanta i kierowcę, który zapadł na dyfteryt. Dla Wołkowa świat był areną tak całkowicie wypełnioną zmaganiami stalinowskiego dobra z kapitalistyczną zarazą, że nie było już w nim miejsca na jakiekolwiek niuanse. Albo jesteś z nami, albo przeciw nam! – tak bezgłośnie mówiły usta Siemiona, gdzie szczerby pomiędzy popsutymi zębami kierowcy były smutnym wspomnieniem wiejskiej zabawy, na której czterej bracia pewnej krasawicy pouczyli go, jak zgubne mogą być zbyt nachalne zaloty. Jego szef gwizdnął i uderzył się po udach zdeformowanymi i pokrytymi bliznami dłońmi. Tak zawsze okazywał uciechę. Kierowca wiedział, jaki będzie dalszy ciąg tej wesołości – zaraz nastąpi jedno z kazań, w których szef będzie mu tłumaczył zawiłości tego świata.

Owszem, Malenkowa bardzo bawiło edukowanie filozoficzne Siemiona, które zresztą było rzucaniem grochem o ścianę. Choćby nauczyciel dwoił się i troił, jego słowa nie robiły na uczniu większego wrażenia. Były zatem wyłącznie retoryczną zabawą i rozrywką – dla jednego i dla drugiego. Kiedy szofer był proszony o komentarz do słów wykładu, natychmiast opowiadał jakieś historie z rodzinnej wsi, których wspominanie bardzo go bawiło i które – jak sądził – odnoszą się w sam raz do wywodów szefa; kiedy zaś pouczanie się kończyło, niezmiennie wznosił oczy ku niebu i świstał przez wybrakowane uzębienie:

– To wszystko bardzo mądre, towarzyszu majorze, i dziękuję, że towarzysz major mnie tu oświecił, ale ja wiem jedno: trzeba kochać bat’kę Stalina i o nic się nie martwić.

Wtedy Malenkow wybuchał śmiechem i klepał Siemiona po ramieniu. W czasie tych rozmów wchodził do prostolinijnego świata swego szofera, gdzie wszystko było oczywiste i niewątpliwe. Dlatego tak właśnie lubił to swoje proletariackie ewangelizowanie – mógł choć na chwilę odetchnąć od subtelnych intryg i prowokacji, jakimi zajmował się na co dzień, szukając w szeregach wojska zdrajców i przyszłych dezerterów. Mógł też odpocząć od dławiącego strachu, który go przepełniał od lat dwóch, kiedy to w więzieniu na Łubiance wyrwano mu wszystkie paznokcie i zmiażdżono palce.

Wspomnienie Łubianki wywołało lawinę smutnych refleksji. Zagłębił się w nich i nie od razu rozpoczął uświadamianie Siemiona. Milczał i przesuwał pustym wzrokiem po najbliższym otoczeniu. Ulica Łyczakowska na tym odcinku była już inna. Małe kamienice ustąpiły miejsca dużym secesyjnym gmachom. Po lewej ręce przesuwał się dobrze mu znany szpital wojskowy, gdzie on sam leczył swe rany postrzałowe równo ćwierć wieku wcześniej, kiedy rosyjska armia – wówczas zbrojne ramię cara – po raz pierwszy w historii zajęła Lwów.

– Niech pan spojrzy, towarzyszu majorze – powiedział Siemion i wskazał na warsztat szewski, z którego witryny zwisała czerwona flaga. – Temu to nie śmierdzimy…

Pod szyldem „Szewc N. Wajswasser” stał niewysoki, ubrany na czarno mężczyzna. Otoczony małymi dziećmi, salutował do okrągłej atłasowej czapki z daszkiem. Miał łzy radości w oczach. Czerwona płachta, zwisająca z witryny wypełnionej butami, była bardzo wąska i nawet z tej odległości widać było, że z jej dłuższego boku sterczą strzępki białego materiału. Była to najpewniej polska flaga biało-czerwona, którą rozdarto wzdłuż, wystawiając na widok jej słuszną połowę ozdobioną sierpem i młotem wyciętymi z żółtej bibuły.

– Tak, tak, polscy faszyści… – Major prychnął śmiechem, patrząc na szewca Wajswassera. – Chcieliście Polski bez Żydów, a będziecie mieli Żydów bez Polski!

Zbliżali się już do końca ulicy. Malenkow uznał, że czas najwyższy podzielić się z podwładnym swoimi przemyśleniami.

– Coś ci powiem, Siemion – zaczął jak zwykle. – To dobrze, że za nami ciągnie się ten odór, a wiesz ty, dlaczego to dobrze?

– Nie wiem, towarzyszu majorze – odparł szofer i w swoim stylu natychmiast przystąpił do jednej ze swych kołchozowych opowieści. – Ale pamiętam, jak u nas śmierdziała jedna baba, co to jeść niby nam dawała… O, ta to dobra była! Wody się bała skubana…. A wie towarzysz major, że nie umyła się nawet, kiedy medal dostała… Medal za to, że jej świnia małe urodziła… Wie towarzysz major, dużo było tych małych: dwadzieścia prosiaków! Aż dwadzieścia!

– Nie sądzisz – Malenkow uśmiechnął się lekko – że ten medal raczej się świni należy niż babie?

Siemion najpierw wytrzeszczył oczy, słysząc, jak szef naigrawa się z sowieckiej hodowli trzody chlewnej, a potem – ujrzawszy jego rozbawioną jak u małego urwisa minę – ryknął śmiechem, niechcący naciskając przy tym klakson. Dwaj Polacy w sfatygowanych garniturach i bez krawatów, stojący przy krawężniku koło Starej Zbrojowni, wzdrygnęli się od tego dźwięku, który przeszył powietrze. Szybko się jednak opanowali i spojrzeli zuchwale w oczy Malenkowa, demonstracyjnie zaciskając palce na swych nozdrzach.

Nagle za nimi na chodnik wtargnęło kilkunastu robotników. Przepchali się przez tłum i stanęli tuż za tymi, którym przeszkadzała woń wyzwolicieli. Nad ich głowami rozwinął się transparent z napisem „Lwów sowiecki wita zwycięskich wojowników z Kraju Rad”. Łopotały czerwone flagi, a na tablicach, wysoko umocowanych na kijach, uśmiechały się szeroko portrety towarzysza Stalina i jego przybocznych – Kalinina, Woroszyłowa, Mołotowa i Chruszczowa. Jeden z demonstrantów, pijany i chwiejący się na nogach, ujrzał niebieską czapkę enkawudzisty i ryknął z zachwytu. Wtedy jeden z bezkrawatowców, jak ich nazwał w myślach Malenkow, plunął mu pod nogi. Major uznał, że nadszedł czas interwencji.

– Zatrzymaj się! – powiedział cicho do szofera. – Ale już!

Wyszarpnął z kabury nagan i wyskoczył z gazika. Podbiegł do dwóch mężczyzn, którzy nie lubili zapachu ludzi sowieckich. Ci cofnęli się i odwrócili gwałtownie, aby uciec. Natrafili jednak na mur aktywistów, którzy odcięli im drogę.

– Na kolana, swołocz! – krzyknął Malenkow, przykładając jednemu z mężczyzn rewolwer do czoła. – Na kolana!

Piechurzy maszerujący ulicą zatrzymali się. Szczęknęły zamki, kiedy przeładowywali karabiny. Mężczyzna z lufą przy czole stał zdezorientowany. Na jego nieogolonym policzku pojawiła się strużka potu. Z poszarpanej koszuli bez kołnierzyka wystawała brudna chuda szyja.

To jakiś robotnik, będzie z niego jeszcze dobry proletariusz, ale najpierw musi poznać żelazną sowiecką pięść – pomyślał Malenkow.

Był spokojny i opanowany. Z łagodnym uśmiechem wymierzył mężczyźnie siarczysty policzek i rzekł po polsku:

– Na kolana, ja powiedział!

Mężczyzna zachwiał się, ale nie posłuchał rozkazu. Wtedy major obniżył rewolwer i nacisnął cyngiel. Huk wstrząsnął ulicą, z płuc mężczyzny wydobył się syk – tak jak to się dzieje, gdy ktoś stara się powstrzymać okrzyk bólu. Dym na chwilę zasnuł enkawudzistę i jego ofiarę. Kiedy się rozwiał, mężczyzna leżał na chodniku. Nie powstrzymywał już odgłosów cierpienia. Jęczał i trzymał się za zgruchotaną piszczel, wokół której rozlewała się kałuża krwi. Malenkow nastąpił swoim nienagannie wypastowanym butem oficerskim na kapelusz mężczyzny i rozdeptał go powoli i dokładnie.

– Ty nie chciał na kolanach – krzyknął. – To teraz leży!

Podszedł do drugiego mężczyzny i przyłożył mu nagan do brzucha.

– Na kolana, swołocz, jak kolega! Kapelusz z głów!

Ten padł i zdjął kapelusz. Cały drżał ze strachu. Malenkow wyrwał mu z ręki nakrycie głowy i rozgniótł je obcasem – z takim wstrętem, jakby miażdżył karaczana. Potem wrócił powoli do gazika, stanął na stopniu. Jedną ręką trzymał się dachu, drugą podparł bok. Spojrzał na tłum i wrzasnął:

– Słuchać, chamy, co teraz mówię, słuchać! Wy już nie wąchacie, a? Już wam nic nie śmierdzi, a?

Tłum zakołysał się w milczeniu. Proletariusze opuścili flagi i propagandowe tablice.

– Co ma to miasto na godle? Nu co? – krzyczał Malenkow potężnie. – „Lwów jest ci zawsze wierny, Polsko”. Semper fidelis. Taki jest nadpis… Właśnie taki… Ja dumał, że ludzie z tego miasta, tak wiernego, będą się bić do upadłego, żeby obronić… Tak jak wy bronili przed Ukraińcami w wosiemnadcatom godu… Ale wasz kamandir, pan gienierał Langner, oddał nam Lwów bez jednego strzału! Ni adnawo! Skapitulował tchórz grzecznie i pokornie. Powiedział: „Wy dobrzy Słowianie, tak jak my!”. A lwowiany do siebie tak: „No tak, my bez szans, Armia Czerwona na proch by nas starła… Pan gienierał Langner, on mądry, on wiedział, że my bez szans. Poddajmy się braciom Słowianom, skazał”. Da, wy tak wy gawariły, moi kochany lwowiany, i od samawo utra siedzieli w oknach, stali na ulicach i żdali wielikich rycerzy Kremla, wielikich bojcow boga Stalina… I co, a? Riebiatu uwidieli, riebiatu! Obdartych i zmęczonych młodych chłopaków! Takim dietiam, wy się poddali, wy polskije pany! Smotritie na nich i wąchajcie ich odór! Ale to nawierno nie ich odór, ale wasz! Wy znajetie, szto tak śmierdzi? Wasze tchórzostwo! Gdybyście walczyli jak mężczyźni o to miasto, to ja pierwyj bym podszedł do takiego obrońcy i oddałbym mu cześć. A tak to ja mogu tolko naplewat’ na niego!

Plunął w kierunku klęczącego mężczyzny. Ludzie spuścili oczy ku ziemi i słuchali w otępieniu tych słów bolesnej prawdy. Major mocno poczerwieniał na twarzy. Przez jego napuchnięte oblicze przelatywały jakby wibracje gniewu.

– Na kolana, chamy! – wrzasnął i wzniósł ku niebu zdeformowane dłonie. – Wszyscy na kolana przed nowym panem!

Jeden z członków komitetu powitalnego – ten najbardziej pijany – ukląkł z błazeńskim uśmiechem tuż obok dwóch upokorzonych współobywateli i uniósł ręce nad głowę, jakby się faktycznie poddawał. Malenkow natychmiast się uspokoił. Panował już nad sobą całkowicie.

– Ty maładiec – powiedział do klęczącego proletariusza. – A nad wami, riebiata…

Spojrzał przed siebie. Ponad triumfalnymi flagami, ponad transparentem witającym wyzwolicieli i ponad portretami symbolicznych i nowych władców miasta. Spoglądał uważnie na ludzi tłoczących się pod Starą Zbrojownią. Lwowiacy odwracali się i odchodzili, nie patrząc na siebie. Niektórzy mieli łzy w oczach.

– A nad wami, riebiata… – powtórzył Malenkow. – To my jeszcze popracujem… Oj, popracujem…

Siemion patrzył na swego pana w niemym podziwie. Właśnie otrzymał jedną z ważniejszych lekcji w życiu.

A wieczorem zapomniał o niej i rzucił się w wir zabawy.

Dwudziestego drugiego września trzydziestego dziewiątego roku polski Lwów po raz drugi w historii dostał się pod rosyjskie panowanie. Niektórzy mieszkańcy pragnęli tego z całego serca. Ciepła pogoda sprawiła, że w północnych dzielnicach miasta, zamieszkanych przez biedotę, do białego rana ciągnęły taneczne korowody, w których nie brakowało i sowieckich żołnierzy – rozradowani i pijani, rozrzucali po bramach wymiociny, a w zaułkach kawalerskie choroby. Zdrajcy lali w gardła wykwintne wódki smakowe rozgrabione w fabryce Baczewskiego, a komuniści siedzący u Brygidek, jak nazywano lwowskie więzienie, czekali na upragnioną wolność, przyniesioną im przez wojsko Kraju Rad.

Wśród nich był pewien stary sowiecki agent. Nie miał żadnych złudzeń co do tego, jaka czeka go przyszłość. Zbyt dużo wiedział na temat sowieckiego aparatu terroru i pewnej sprawy sprzed lat. Zdawał sobie sprawę, że major Fiodor Malenkow – o ile żyje – na pewno tu po niego przyjdzie. Kiedy następnego dnia po zajęciu Lwowa ten rzeczywiście wszedł do celi starego szpiega, więzień zachował pozory i wyciągnął rękę do wyzwoliciela i starego znajomego. Malenkow ucałował go serdecznie w usta – jak sowiecki żołnierz ukraińskiego chłopa na jednym z propagandowych plakatów. Obaj wiedzieli, że jest to pocałunek śmierci.

I

Lato roku tysiąc dziewięćset dwudziestego drugiego było bardzo upalne – zwłaszcza we wschodnich województwach Rzeczypospolitej. Rzeki i bagna Polesia i północnego Wołynia parowały obficie i ludzie, poszukujący leśnych owoców w przepastnych borach, prawie nie mieli czym oddychać. Biedacy i wiejscy wyrobnicy, dla których nie było pracy w czasie kiepskich żniw, smętnie snuli się po polanach i uroczyskach, leniwie oganiając się od chmar komarów i meszek. Mogli mówić o szczęściu, jeśli po całym dniu poszukiwań przynieśli do domu kilka kubków jagód lub kobiałkę grzybów, zwanych od swej barwy lisiczkami, która nie wystarczyłaby na kolację nawet dla dwójki dzieci. Ryby w rzekach trzymały się blisko dna i tylko nieliczne z nich, zwłaszcza niewielkie okonie, podpływały pod powierzchnię, gdzie czekało na nie mnóstwo haczyków z nanizanymi przynętami. Z powodu niskiego stanu wody i ciągłego wzrostu jej temperatury nawet one traciły ochotę na żer i – co więcej – wraz z obniżaniem się lustra wody bardzo dobrze widziały zaczajonych wędkarzy. Coraz częściej brakowało im tlenu. Aby go znaleźć, wypływały na powierzchnię i tam zdychały powoli. Ludzie wypatrywali je i wyciągali, by potem w palącym słońcu suszyć je na płotach.

Targi w małych miasteczkach prawie zamarły. Ukraińskie przekupki oferowały jedynie suche, bardzo drobne i pomarszczone jabłka oraz pokryte plamami małe pomidory. Bartnicy, żyjący w przepastnych borach, z przerażeniem patrzyli na swe wysuszone barcie. Żydowscy handlarze starzyzną zdzierali gardła, a ich chude chabety robiły bokami, ciągnąc wózki wyładowane towarem, którego nikt nie chciał. Kilogram masła osiągnął przerażającą cenę pięciu tysięcy marek. Ze strachu przed wyczerpaniem wody beczkowozy przestały jeździć po miasteczkach, a gumowe węże do spryskiwania ulic leżały teraz bezczynnie i pokrywały się kurzem. W kościołach, cerkwiach i bożnicach wznoszono modły o deszcz, a worożychy w ciemnych pogańskich gajach dwoiły się i troiły, by odkryć, co przyniesie przyszłość. W myślach mieszkańców pojawiało się słowo nieczęsto używane na tych urodzajnych ziemiach. Brzmiało ono „głód”.

Niepokoiło ono nie tylko parobków i bandosów, ale również właścicieli ziemskich takich jak pan Zenon Makarewicz jadący w ten upalny lipcowy dzień pociągiem relacji Wilno – Mohylany. Ten latyfundysta, do którego należały ziemie rolne, młyny i lasy w okolicach Dąbrowicy w powiecie rówieńskim oraz pełen ksiąg i obrazów pałac w Worobinie, nie bał się, iż głód udręczy jego samego, jego starego ojca i jedyną córkę, siedzących obok niego w salonce klasy pierwszej. On się raczej obawiał gwałtownych reakcji pracowników rolnych uwijających się na jego polach albo robotników – tych, którzy w jego licznych młynach nie będą mieli materiału do przeróbki, a pieniędzy żądać będą tych samych, zawsze zbyt dużo.

Makarewicz czytał w gazecie o wszystkich klęskach przedłużającej się suszy i każde słowo, każde zdanie artykułu utwierdzało go w przekonaniu, iż powinien sprzedać – choćby tracąc na tym – cały swój majątek i przenieść się z rodziną do większego miasta, do Saren, Łucka czy Równego, gdzie policja pilnuje bezpieczeństwa, a klęski żywiołowe nie niosą tak strasznych skutków, zwłaszcza ludziom zamożnym. Tam mógłby wieść wygodne życie rentiera, jego staruszek ojciec dostać odpowiednich kompanów do bridża, a jego ukochana żona i córka obracać się w lepszym, urzędniczym i wojskowym towarzystwie. Tam córce znalazłby odpowiedniego męża, tam cieszyłby się wnukami.

Właściciel ziemski otarł czoło wielką białą chustą, poluzował krawat i całkiem rozpiął kamizelkę. Bawełniany materiał jego lśniąco białej i starannie wyprasowanej koszuli był zbyt gruby jak na taki upał, toteż nasiąkała ona potem, szczególnie na piersi i brzuchu.

Przez otwarte okno dochodziła do salonki żywiczna woń rozpalonego słońcem lasu. Na Zenona Makarewicza seniora, który drzemał skulony w fotelu w swym czarnym staromodnym surducie, najwyraźniej działała ona usypiająco, natomiast na piętnastoletnią Paulinę wręcz przeciwnie – bardzo pobudzająco. Dziewczynie chciało się tańczyć, śpiewać i oznajmiać całemu światu, że oto poprzedniego dnia dostała sekretny liścik od młodego hrabiego Leszka Radomińskiego, w którym ten starszy od niej o pięć lat kawaler z sąsiednich dóbr ordynackich wyznawał jej miłość i błagał o dyskretne spotkanie przy głazie nad strumieniem w Baranich Peretokach, gdzie – jak głosiła legenda – wszystkie pragnienia się spełniają. Teraz siedziała w swej letniej sukience i machała nogami jak mała dziewczynka, a wstążka na białym płaskim kapeluszu powiewała w przeciągu. W dłoniach trzymała gałązkę świerku, z której wyrywała igły, a jej duże okrągłe oczy wciąż wpatrywały się w ostatnią igiełkę, na samym dole.

Co ona mi powie? – myślała Paulina. – Pan Leszek na pewno mnie kocha? A może tylko lubi? Szanuje?

Pociąg zwolnił i po chwili zatrzymał się. Pan Makarewicz zamknął okno w obawie przed sadzą, która mogła poprószyć jego piękny jasnoszary prążkowany garnitur.

Rzeczywiście – za oknem pomknął obłok czarnego dymu i płatek sadzy przylgnął do szyby. Do ich uszu doszły odgłosy bieganiny, chrapliwe śmiechy i tęgie pokrzykiwania. Starszy pan Makarewicz ocknął się z drzemki.

– Już jesteśmy blisko Równego? – zapytał.

– Nie, dziadku – odpowiedziała Paulina. – Pewnie gdzieś dopiero pod Kostopolem.

Za oknem pojawił się jeszcze jeden obłok dymu. Ale był inny – niebieskoszary – i przypłynął gdzieś z dołu. Makarewicz junior zdziwił się nieco i podszedł do okna. Uchylił je nieznacznie i do salonki wpadła woń kiepskiego tytoniu.

I wtedy w obramowaniu okna, na tle sosnowego lasu, pojawiła się twarz, której Zenon Makarewicz już nigdy nie zapomni. Twarz otoczona wiankiem niechlujnej brody – duża, mięsista, o wąskich ustach i rysach nieco tatarskich. Paulina stanęła obok ojca i z zaciekawieniem wpatrywała się w mężczyznę. Ten na jej widok otworzył usta w szerokim uśmiechu. Zabłysły złote zęby. I zza tych zębów doszedł wesoły okrzyk:

– Tut, tut, rebiata! Tut krasawica!

W sąsiednim wagonie nagle gruchnął strzał i coś zaszeleściło w liściach krzewów rosnących przy torach. Makarewicz senior spojrzał przez okno i zobaczył nogę w spodniach od kolejarskiego munduru, która – wystając z pokrzyw – drgała w agonii. To wszystko oznaczało jedno – napad na pociąg.

– Chowaj się – krzyknął do wnuczki. – Właź pod kanapę!

Jego syn zamknął obie pary drzwi prowadzące do salonki na zasuwki, wyjął spokojnie browning i stanął na środku przedziału, uważnie patrząc to w jedną, to w drugą stronę, skąd mogli nadejść bandyci. Dużo słyszał o napadach rabunkowych na pociągi, urządzanych na Dzikim Wschodzie, jak nazywano Kresy. Wiedział, że opryszki terroryzujący ludzi są najczęściej uzbrojeni w widły i w siekiery, a broń palną mają tylko nieliczni. Toteż z ufnością patrzył na swój pistolet przekonany, że sześć strzałów wystarczy, by pogonić tę czeredę, zwłaszcza że zaraz pewnie nadjedzie drugi pociąg. W tym pulchnym pięćdziesięciolatku obudził się obdarzony zimną krwią niedawny porucznik z Grupy Poleskiej generała Antoniego Listowskiego, którego nazwisko trzy lata wcześniej doprowadzało bolszewików, obleganych w Łunińcu, do palpitacji.

Rozległy się szybkie, ciężkie kroki na korytarzu. Jeszcze jeden wystrzał i przeraźliwy krzyk kobiety.

Paulina wsunęła się pod kanapę, jej ojciec mierzył w drzwi, zza których dochodziły hałasy, dziadek zaś dzierżył duży scyzoryk w drżącej dłoni pokrytej starczymi plamami. Na jego głowie jeżyły się groźnie resztki włosów.

Huk wystrzału wdarł się teraz do salonki. Kula, wybiwszy szybę, utkwiła w jasnej, tłoczonej tapecie, wyrywając w niej dziurę. Z jej poszarpanych brzegów uniosły się dwie strużki dymu. Przewidywania co do uzbrojenia napastników najwyraźniej się nie sprawdziły. Musieli mieć spory zapas amunicji, skoro ją marnowali, strzelając na oślep.

Salonka nagle zadrżała w posadach. W otoczce drzazg i kawałków szkła wpadł do wnętrza złotozębny bandyta.

Makarewicz wymierzył i strzelił. Wydawało się, że w przedziale ktoś rozpylił gruszką krwawą mgiełkę. Paulina, wciśnięta pod kanapę, ujrzała, jak obok niej pada na podłogę człowiek, którego twarz zobaczyła w oknie. Widziała teraz bezbrzeżnie zdziwione oczy, nad którymi ziała krwawa dziura wybita ojcowską kulą. Zobaczyła, jak w momencie uderzenia o podłogę zafalował jego policzek, a złote zęby potarły o siebie ze zgrzytem.

Wtedy jeden z napastników wykopał drzwi do salonki z drugiej strony. Rozległa się potężna kanonada z trzech stron – od dwojga wyważonych drzwi oraz od rozbitego okna. Co chwila głowa któregoś z bandytów pojawiała się na chwilę i rozlegał się strzał. Na szczęście – każdy dotąd był niecelny. Zenon Makarewicz miał tylko pięć kul. Musiał rozsądnie je dozować i strzelać w chwili, gdy absolutnie był pewien trafienia.

Nie było to łatwe. Przeciwnicy byli ostrożni. W drzwiach i oknach pojawiały się tylko ich skronie i oczy. Jeden wychylił się mocniej i Makarewicz strzelił właśnie wtedy. Kula zdarła bandycie futrzaną czapę i najpewniej zadrasnęła go tylko, bo zamiast krzyku Polak usłyszał syk i przekleństwo „O job twoju mat’ ”. Zostały mu cztery kule.

Wtem do wagonu wtargnęło z dwóch stron po trzech mężczyzn naraz. Zaczęli walić po salonce na oślep. Jednego z nich Makarewicz trafił w pierś.

Zostały mi trzy kule – policzył w myślach. Nagle poczuł ból pod obojczykiem i upadł na podłogę.

Jeden z napastników schylił się i jeszcze raz strzelił w kierunku Makarewicza. Ten usłyszał płacz swej córki. Leżąc, odwrócił się do niej i widział, jak krew tryska spod jej pachy. Poczuł chwilową ulgę. Ta śmiercionośna kula, przeznaczona dla niego, trafiła w Paulinkę i uchroniła ją od pohańbienia. Potem eksplodowało mu czoło i poczuł ulgę wieczną.

Do salonki wtargnęło jeszcze więcej bandytów. Zenon Makarewicz senior stał bezradny i zataczał kręgi swym scyzorykiem. Widział zgon swego jedynego syna i słyszał przedśmiertny krzyk jedynej wnuczki. Teraz już tylko nędznym nożykiem bronił swego niepotrzebnego nikomu życia.

Nie miał się jednak przed kim bronić. Nikt nie chciał z nim walczyć. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Bandyci miotali się po salonce w swych futrzanych czapach ozdobionych czerwonymi emaliowanymi gwiazdami, w połatanych mundurach zapinanych na kościane guziki, w wysokich brudnych butach ściągniętych zapewne polskim trupom na polach bitew niedawnej wojny. Napychali sobie kieszenie wszystkim, co tylko się w nich mieściło, pokrzykując przy tym wesoło. Rozsiewali wokół woń gnoju, alkoholu i potu, którym spływali w piekielnym skwarze stojącego pociągu. Rozmawiali w bandyckim esperanto, w którym pobrzmiewała polszczyzna, ruszczyzna i jidysz. Nagle jeden z nich, zwany przez kolegów „towariszcz Stanisław”, schylił się pod stół i wyciągnął portfel z kieszeni martwego mężczyzny. Zaczął przeglądać dokumenty urzędowe, jakie ów wiózł do Równego. Najwyraźniej analfabeta, patrzył z rozdziawionymi ustami na dwugłowe carskie orły na pieczęciach. Wydawał przy tym niskie pomruki zadowolenia – jak borsuk, który dopadnie w lesie ścierwo porzucone przez rysia.

– A to reakcyjne barachło! – nagle krzyknął. – Do mojej dupy się przyda! Orłem carskim się podetrę. Przedtem się odesrałem, to teraz się podetrę!

Jego kamraci roześmiali się donośnie, pokazując czarne i złote zęby tkwiące w sinych dziąsłach.

– A to czyścioch jeden! – wrzeszczeli.

Mężczyzna zsunął spodnie i ukucnął. Wtedy starzec rzucił się na niego ze swym scyzorykiem. Dwaj młodzi junacy złapali go za ręce i przycisnęli do ściany. Tymczasem ten, co chciał użyć dokumentów jako papieru toaletowego, świsnął przez zęby.

– No, no, no… To tutaj się nasza piękność schowała… No, no, no…

Sięgnął łapą pod kanapę. Chwycił Paulinę za nogę i wyciągnął. Rzucił ją jak zakrwawioną lalkę na stół, a potem zadarł jej sukienkę i chwycił się za krocze.

– Nieprzytomna – powiedział do swoich kompanów. – No to ją zaraz ocucę…

Piętnastoletnia Paulina Makarewicz nawet po śmierci nie uniknęła pohańbienia. Towarzysz Stanisław rzucił się na nią i przygniótł ją do blatu. Przewrócił oczami na znak rozkoszy. Jego kompani odwrócili oczy, jeden wybiegł z salonki ciężkim truchtem.

I wtedy pojawił się wysoki szczupły mężczyzna. Wyjął nagan i przyłożył lufę do skroni bandyty. Ten przestał się ruszać, po czym oderwał się od dziewczyny i zapiął spodnie, wściekle sapiąc, że mu nie pozwolono osiągnąć upragnionego celu.

– Jesteś dziką bestią, Staszku? – zapytał łagodnie mężczyzna. – Kto to widział, żeby trupa gwałcić? Czy to się godzi istocie ludzkiej?

Cichy i spokojny ton głosu mocno kontrastował z wrażeniem, jakie zrobiła na bandytach interwencja szefa. Skupili się przy drzwiach i spoglądali na siebie niepewnie. Sprawiali wrażenie, jakby chcieli wyjść i nie być świadkami tego, co teraz nastąpi.

– Ona nieprzytomna, nie martwa, towarzyszu Marcinie, tak myślałem – odparł Stanisław cicho i opuścił z szacunkiem głowę przed przełożonym. – Przepraszam, szefie… Jeszcze ciepła była…

– Kogo przepraszasz, no, kogo? – zapytał Marcin, schował nagan do kabury i przeszedł się po salonce w tę i we w tę.

Jego bryczesy wpuszczone były w oficerki tak starannie wypucowane, że wydawać się mogło, iż rozsyłają po wagonie błyski słońca. Biała koszula z bufiastymi rękawami i z romantycznym kołnierzem à la Juliusz Słowacki nadawała mu wygląd poety lub muzyka, który rozgrzany swą sztuką, wstał na chwilę od pióra lub od fortepianu.

– Rozumiem, Staszku – ciągnął w całkowitej ciszy – że chcesz odreagować napięcie, zmęczenie, strach przed śmiercią i dać upust swej energii… Tak… Ale żeby to robić…

Stanął przed nekrofilem na szeroko rozstawionych nogach. Jego głos stał się nagle ostry i wysoki.

– Ale żeby to robić, skurwysynu – wrzasnął – nie musisz trupa ruchać!

Wyciągnął nagan, przyłożył go do głowy Staszka.

– Bat’ko, błagam – zajęczał gwałciciel.

Nad głową zboczeńca wykwitła ciemnoczerwona chmura dymu. Kawałeczki mózgu spryskały ścianę. Zabity osunął się na podłogę, a jego skórzane spodnie wydały dziwny szelest.

– Mało wam kobiet, towarzysze? – zapytał szef łagodnym głosem. – Mało? W każdej wiosce macie po kilka żon… Pamiętajcie! Tak jak Staszek to u mnie skończy każdy, kto zamieni się w bestię… A teraz do roboty! Dawać wszystkie łupy Maksymowi…

Napastnicy wybiegli z salonki. Herszt zbliżył się do dziadka zbezczeszczonej dziewczyny, który siedział bezwładny jak kukła na wybitym aksamitem fotelu. Łzy lały mu się po wychudłych policzkach i skapywały z brody. Los go nie oszczędzał. I wtedy gdy – zesłany na Sybir wraz z czterema braćmi po powstaniu styczniowym – widział, jak wszyscy oni umierają po kolei pod kozackim knutem; i wtedy gdy jego dwaj synowie zginęli w roku piętnastym pod Gorlicami powołani do znienawidzonej carskiej armii. Ale teraz, w tym krańcowym cierpieniu, nieoczekiwanie los stał się dla niego łaskawszy. Łzy i popękane szkła drucianych okularów rozmazały mu obraz wnuczki – nieżywej i gwałconej po śmierci. Tego już nie widział. Nie słyszał też, co do niego mówił towarzysz Marcin czystą i kunsztowną polszczyzną. Starzec wpatrywał się w jego usta, rozumiał każde słowo z osobna, ale – kiedy chciał pojąć zdanie – w jego uszach rozlegał się szum, który tłumił wszystko wokół.

Słyszał za to dobrze pieśń, którą śpiewano na zewnątrz po polsku i po rosyjsku przy wtórze akordeonu. Była to Międzynarodówka.

Towarzysz Marcin opierał tymczasem wypielęgnowane dłonie na jego ramionach i mówił coś do niego, coś uparcie powtarzał. Ocalały starzec potrząsał bezradnie głową i ślinił się jak wariat. Nagle jego źrenice zanikły, jakby uciekły w głąb głowy. Usta się rozwarły i stary znieruchomiał. Wtedy herszt zdarł z pleców starca surdut. Wielokrotnie wsadzał palec w kałużę krwi, która wypłynęła ze zdeflorowanej dziewczyny, i na koszuli jej dziadka pracowicie i powoli kaligrafował jakiś napis. Kiedy usłyszał z daleka gwizd innego pociągu, wytarł dokładnie dłonie, dał swoim znak do odwrotu i spokojnie opuścił wagon.

Jeszcze tego wieczoru szef agentury policji politycznej w Równem kapitan Bronisław Buko wszedł do zakrwawionej salonki. Młodziutka dziewczyna leżała na stole z rozrzuconymi nogami, poniżej spoczywało ciało mężczyzny w średnim wieku. Zwinięty w kłębek staruszek – trzecia ofiara – nagle drgnął. Jeszcze żył. Na jego plecach widniał napis.

„Zaran przesyła Polsce serdeczne pozdrowienia”.

Każdego obywatela Rzeczypospolitej, który mieszkał w województwie poleskim i wołyńskim, nazwisko wypisane krwią przejmowało grozą, bo każdy mógł paść ofiarą noszącego je bandyty jako przymusowy dostawca dóbr – jedzenia, wódki, pieniędzy – potrzebnych żołnierzom pragnącym, by Polska zamieniła się w kolejną prowincję Kraju Rad. Nazwisko to należało do człowieka, za którego głowę policja wyznaczyła niebotyczną dla chłopów kwotę dwóch milionów marek polskich; do polskiego komunisty, zdrajcy i renegata, którego ludzie od czasu wojny polsko-bolszewickiej napadali na polskie, ukraińskie i białoruskie wioski, żądając spirytusu, jadła i kobiet, a jeśli czegoś z tej „trójcy świętej” nie dostali, sięgali po cepy, siekiery i piły. Byli awangardą rewolucji, żelazną pięścią proletariatu, która nie pozwalała spać spokojnie kułakom i obszarnikom. Byli oczkiem w głowie Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego. Przewodził im trzydziestopięcioletni absolwent Uniwersytetu Kijowskiego, świetnie wykształcony prawnik Marcin Zaran-Zaranowski. Kiedy go opisywali mężczyźni, mówili: inteligentna, zimna, okrutna bestia. Kobiety dodawały często: piękna.

II

Lwów, 22/VI 22 r.

Życiorys

Ja, niżej podpisany Edward Aureliusz Popielski, urodziłem się dnia 4 września 1886 roku w Borysławiu z ojca Paulina Popielskiego i matki Zofii z Tchórznickich. Ojciec mój był inżynierem w rafinerji „M. Stern i Spółka” tamże. Dziadowie po mieczu byli właścicielami ziemskimi dóbr Korniłówka w okolicach Korsunia w dawnem województwie bracławskiem. Za udział w powstaniu styczniowem mojego dziada Agamemnona Popielskiego herbu Siekierz spotkały dotkliwe kary ze strony władz carskich: konfiskata majątku oraz zesłanie na Syberję. Mimo szykan udało się mojemu dziadowi zachować odpowiedni fundusz, który umożliwił studia mojego ojca na politechnice w Rydze.

Gdy mam lat dziewięć, w roku 1895, giną moi rodzice zamordowani przez bandytów w czasie podróży kolejowej do Odessy. Ja w tem czasie przebywam w Stanisławowie u wujostwa mego. Po śmierci rodziców wychowaniem mojem i edukacją zajął się brat mej matki Klemens Tchórznicki, profesor geografii w C.K. Gimnazyum I z polskiem językiem wykładowem w Stanisławowie, oraz jego małżonka Władysława z Czerskich. W latach 1897–1905 uczęszczałem do pomienionego powyżej gimnazjum, czyniąc znaczne postępy zwłaszcza w matematyce i w językach klasycznych. Po zdaniu matury w roku 1905, samodzielności większej pragnąc, udałem się bez zgody wujostwa na studia do wiedeńskiej Wyższej Akademji Eksportu Handlowego (Exportakademie), gdzie z oddaniem studiowałem języki obce orjentalne (turecki i perski). Na skromną stancję, wikt i opierunek zarabiałem korepetycjami z zakresu łaciny i greki. Niewystarczające jednak me pobory z racji tych prywatnych lekcyj uzyskiwane zmusiły mnie do zmiany uczelni, na której czesne nie byłoby tak dojmujące. Od roku akademickiego 1906/07 do 1913/14 z pewnymi przerwami spowodowanymi niedostatkiem zdrowia i środków studiowałem na uniwersytecie wiedeńskim – najpierw matematykę, później filologię. Dysertacja pt. Die Prosodie der griechischen Lehnwörter bei Plautus, napisana pod kierunkiem prof. Edmunda Haulera, i tytuł doctor philosophiae były ukoronowaniem moich długich studjów wiedeńskich. W temże czasie byłem aktywnem członkiem organizacji Polskie Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”.

W roku 1914 udałem się do Przemyśla, gdzie podjąłem pracę jako nauczyciel suplent w C.K. Gimnazyum z polskiem językiem wykładowym. Po wybuchu wojny zgłosiłem się do wojska austriackiego jako tzw. jednoroczny ochotnik, przebywałem w twierdzy Przemyśl i po zdaniu egzaminu oficerskiego awansowałem do stopnia porucznika, a potem nadporucznika zwykłego w styczniu roku 1915. Traf chciał, że doceniono moje zdolności językowe i krótko później zostałem zastępcą adiutanta samego komendanta twierdzy Przemyśl, generała Hermanna Kusmanka von Burgneustädten. Po upadku twierdzy w marcu 1915 dostałem się wraz z dowódcą do rosyjskiej niewoli.

W latach 1915–17 przebywałem w niewoli rosyjskiej w Niżnem Nowogrodzie. Na życie zarabiałem hazardem (karty i szachy). W roku 1917 uciekłem z niewoli i pod fałszywem nazwiskiem dostałem się do Biełgorodu do rezerwowego pułku Dywizji Strzelców Polskich pod komendą gen. Tadeusza Bylewskiego. W lipcu 1917 r. pod Husiatynem odszedłem z armii carskiej i do 1918 r. ukrywałem się przed Austriakami w rodzinnem Stanisławowie. W listopadzie tegoż roku, kiedy to miasto stało się stolicą Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, uciekłem do Lwowa wraz z moją kuzynką Leokadią Tchórznicką, jedyną z rodziny wujostwa Tchórznickich, która ocalała po Wielkiej Wojnie. Niedługo później, dowodząc kompanią ochotników, walczyłem na Persenkówce o miasto Lwów przeciwko ukraińskim oddziałom. W roku 1919 ożeniłem się we Lwowie z aktorką Stefanią Gorgowicz, którą poznałem był kilka lat wcześniej w Wiedniu. (Żona ma zmarła w 1920 przy porodzie zdrowej dziewczynki, której nadałem imię Małgorzata alias Margarita alias Rita). W roku 1919 zgłosiłem się na front polsko-bolszewicki i walczyłem na terenie ob. województwa poleskiego i wołyńskiego, głównie w okolicach Mozyrza. Zimą 1920 wróciłem z wojny i wstąpiłem do Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej we Lwowie, gdzie uzyskałem tytuł aspiranta, a rok później podkomisarza policji. We Lwowie mieszkam do dnia dzisiejszego przy ul. Kraszewskiego 3.

Z poważaniem

Edward Popielski [podpis czytelny]

Adnotacje służbowe

Dot. umiejętności: Biegła znajomość języka niemieckiego, bardzo dobra rosyjskiego, słaba: tureckiego i perskiego.

Dot. stanu zdrowia: Pkom. Popielski zataił w przedstawionem życiorysie fakt swej choroby. Od roku 1895 (data śmierci jego rodziców) cierpi na padaczkę „światłoczułą” (epilepsia photosensitiva), której ataki powodowane są przez drgające źródła światła. Ona to zmusiła go do zmiany kierunku studiów z matematyki na filologię (wykłady i ćwiczenia z tej dziedziny odbywały się popołudniową i wieczorną porą). Aby się uchronić przed napadami choroby, pkom. Popielski nosi czarne cwikiery i – za zgodą zwierzchników – pracuje głównie w porze nocnej. Choroba podkom. Popielskiego i jego nietypowe nocne działania zostały zaakceptowane przez lwowskiego Komendanta Wojewódzkiego Policji Państwowej inspektora Waleriana Wilczyńskiego z uwagi na wysoką efektywność działań policyjnych i śledczych. Pomieniony E. Popielski mimo dopiero dwuletniej służby sam doprowadził do ujęcia 32 morderców na ogólną liczbę 41 spraw morderstw prowadzonych przez UŚ KWPP Lwów.

Dot. moralności: Primo. Wielu informatorów uważa, iż pkom. Popielskiego łączy z panną Leokadią Tchórznicką większa zażyłość niż ta pomiędzy kuzynostwem. Pkom. Popielski nie kryje się ze swoją słabością do płci nadobnej i informatorzy przypuszczają, iż jego comiesięczne kolejowe wycieczki do Krakowa (salonką!) w towarzystwie jednej lub dwu młodych kobiet wiadomej reputacji mają charakter pijackich i erotycznych orgij. Do tej pory nie potwierdzono jednak tych pogłosek, wspomnianych kobiet nie zatrzymano ani nie przesłuchano, a zwierzchnicy pkom. Popielskiego (inspektorzy Juliusz Brylewski i Walerian Wilczyński) zaprzeczają zdecydowanie tym doniesieniom, nazywając je plotkami. Secundo. W czasie lat studenckich podstawowem źródłem utrzymania podkom. Popielskiego były nie tylko korepetycje, lecz w wielkim stopniu także hazardowa gra w szachy i w karty po kawiarniach wiedeńskich. Tertio. W środowisku przestępczem Lwowa pkom. Popielski jest obdarzony przydomkiem Łyssy i cieszy się tam osobliwem szacunkiem jako ten, co dotrzymuje słowa. Tajne śledztwo poprowadzone pod mojem kierunkiem nie wykazało żadnych niezgodnych z prawem umów pomiędzy pkom. Popielskim a temże środowiskiem.

[pieczątka]

Kom. Antoni Cewe

inspektor ds. wewnętrznych

Komendy Głównej

Policji Państwowej

[podpis nieczytelny]

III

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Prolog
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII

Opracowanie graficzne

Michał Pawłowski

www.kreskaikropka.pl

Opieka redakcyjna

Dorota Gruszka

Redakcja

Karolina Macios

Adiustacja

Urszula Horecka

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Katarzyna Onderka

Copyright © by Marek Krajewski

© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2019

ISBN 978-83-240-5929-4

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek