41,99 zł
W przededniu II wojny światowej Himmler organizuje tajny ośrodek, który ma dowieść potęgi Trzeciej Rzeszy i szerzyć pangermańskie idee. Rozpaczliwe kwilenie niemowląt dochodzące zza murów zamku Wewelsburg wskazuje na to, że przeprowadza się tu okrutny eksperyment.
Edward „Łyssy” Popielski trwa w odrętwieniu, załamany losem ukochanej Rity. Dopiero nowe zadanie wyrywa go z marazmu – ma zinfiltrować tajemniczą organizację. Misję przerywają pierwsze salwy z pancernika Schleswig Holstein. Gdy w 1941 roku Łyssy wraca do sprawy, wpada w wir szpiegowskich intryg. Czy zdoła ujawnić spisek, odzyskać dobre imię i pomścić tych, których kocha najbardziej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 398
Data ważności licencji: 4/30/2030
Projekt okładki
Michał Pawłowski
www.kreskaikropka.pl
Podobizna autora na wyklejce na podstawie zdjęcia Radosława Kaźmierczaka
Redaktorka inicjująca i prowadząca
Dorota Gruszka
Redakcja
Zbigniew Kowerczyk
Karolina Macios
Opieka redakcyjna i adiustacja
Katarzyna Mach
Redaktorka prowadząca i korekta
Aleksandra Pietrzyńska
Korekta
Barbara Gąsiorowska
Katarzyna Onderka
Ryszard Winerowicz
Copyright © by Marek Krajewski
© Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-422-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
„Szatan nie wymyślił jeszczeodpowiedniej zemstyza przelanie krwi małego dziecka”.
– Chaim Nachman Bialik
Marceli Ambroziak – lwowski fałszerz dokumentów.
*Max Andritzke – SS-Obersturmführer, komendant obozu przesiedleńczego w Łodzi.
Iwan Artemiuk – strażnik lwowskiego getta.
*Henryk Bartosiewicz – podporucznik rezerwy, dowódca Polskiej Organizacji Bojowej „Wolność”, ps. „Janota”.
Antoni Bem – docent w jednostce kierowanej przez Martwińskiego.
Feliks Bem – brat Antoniego Bema.
Klaus Benseler – adiutant Schuberta.
*Wacław Berke – major, szef Wydziału II Informacyjno-Wywiadowczego Komendy Głównej ZWZ, ps. „Brodowicz”.
Alfred Bielschowsky – profesor, językoznawca, germanista.
Helmut Bielschowsky – syn Alfreda Bielschowskiego, działacz syjonistyczny.
*Wiktor Danielewicz – sędzia sądu podziemnego, ps. „Grunt”.
*Odilo Globocnik – SS-Brigadeführer, szef SS i Policji w dystrykcie lubelskim.
*Władysław Goździewski – inspektor, Komendant Wojewódzki Policji Państwowej we Lwowie.
*Józef Grabiński – kapitan, komendant łódzkiego Inspektoratu Rejonowego ZWZ, ps. „Pomian”.
Bazyli Hilarewicz – naczelnik więzienia w Pińsku.
Bolesław Jacuński – kapitan, funkcjonariusz w Referacie Wschód Oddziału II Sztabu Głównego, później oficer ZWZ, ps. „Szpada”.
Dorota Jezierska – żona Zdzisława Jezierskiego.
Zdzisław Jezierski – porucznik, adiutant Żychonia, później oficer ZWZ, ps. „Kmicic”.
Stefan Klepacz – ksiądz, proboszcz warszawskiego kościoła pw. Dzieciątka Jezus.
Reinhold Klopsch – SS-Hauptsturmführer, psychiatra.
„Kotek” (pseudonim) – oficer ZWZ z Zamościa.
Annelise Kranz – służąca państwa Schröderów.
Helmut Kreiss – kapitan, dowódca szkoły pilotażu w Łabuniach.
*Hermann Krumey – SS-Obersturmbannführer, szef łódzkiej Centrali Przesiedleńczej.
*Jerzy Kuryłowicz – profesor, językoznawca.
*Edward Lachowiec – sierżant AK, ps. „Fruwak”.
*Erwin von Lahousen – podpułkownik Abwehry.
Otto Lux (właściwie: Otton Mojsiejewicz Luksemburg) – doktor, językoznawca, germanista.
Stanisław Malinowski – właściciel wypożyczalni książek we Lwowie, oficer ZWZ, ps. „Wikary”.
*Zygmunt Mańczak – podporucznik, komendant Obwodu Hrubieszów Armii Krajowej.
Brunon Martwiński – profesor, kierownik Zakładu Psychologicznego Uniwersytetu Jana Kazimierza.
*Aleksander Mazaraki – arystokrata, właściciel majątku Żeromin pod Łodzią, ostatni przedwojenny prezes Towarzystwa Krajowego Ziemskiego.
Waldemar Mehlecker – doktor, SS-Obersturmführer, językoznawca, germanista.
Ulrike Meinekamp – pielęgniarka w Łabuniach.
Mikołaj Melniuk – woźny w jednostce uniwersyteckiej kierowanej przez Martwińskiego.
Amelia Muszyńska – nauczycielka ratująca dzieci Zamojszczyzny.
*Jerzy Niezbrzycki – kapitan, szef Referatu Wschód Oddziału II Sztabu Głównego.
Abram Nussbrecher – mieszkaniec getta lwowskiego, pomocnik Popielskiego.
*Stanisław Pawlak – porucznik ZWZ, ps. „Sosna”.
*Tadeusz Pełczyński – pułkownik, szef Oddziału II Sztabu Głównego.
Jan Plesiak – porucznik, oficer Oddziału II ZWZ.
Adolf Pociej – organista w warszawskim kościele pw. Dzieciątka Jezus.
*Juliusz Prechtel-Morawiński – kapitan rezerwy, prokurator podziemnego wymiaru sprawiedliwości, ps. „Justyn”.
Mojżesz Prokocimer – lwowski przedsiębiorca, właściciel nieruchomości.
*Maria Rodziewiczówna – słynna pisarka.
*Edward Saletnik – ksiądz, wikary u ks. Skrobacza.
*Kurt Schlitter – SS-Sturmbannführer, szef zamojskiego Gestapo a jednocześnie Obozu Przesiedleńczego tamże.
Erhard Schröder – SS-Hauptsturmführer, funkcjonariusz zarządzający pseudonaukowymi projektami nazistowskimi.
Konstanze Schröder – żona Erharda Schrödera.
*Gotthard Schubert – SS-Hauptsturmführer i komisarz kryminalny, szef zamojskiego Gestapo, następca Schlittera.
*TadeuszSemadeni – sędzia sądu podziemnego, ps. „Teodor”.
*Władysław Sieroszewski – kapitan rezerwy, sędzia sądu podziemnego, ps. „Sabała”.
*Wolfram Sievers – SS-Standartenführer, zaufany człowiek Himmlera, szef różnych pseudonaukowych przedsięwzięć.
*Andrzej Skrobacz – ksiądz, proboszcz kościoła pw. Narodzin Jana Chrzciciela w Mościskach.
*Kurt Stawitzki – SS-Sturmbannführer, szef lwowskiego Gestapo.
*Hugo Steinhaus – profesor, matematyk.
Mosiek Tieger – mieszkaniec getta lwowskiego, pomocnik Popielskiego.
Wacek – właściciel baru Kanada na targowisku Kercelego w Warszawie.
*Karl Maria Wiligut – SS-Brigadeführer, okultysta, zaufany Himmlera, autor pism neopogańskich.
*Bernard Zakrzewski – referent do spraw bezpieczeństwa Okręgu Łódzkiego ZWZ, ps. „Oskar”.
Andrea Zehe – pielęgniarka w Łabuniach.
Marian Zubik – podinspektor, naczelnik Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji Państwowej we Lwowie.
*Wiktor Żelazny – lwowski gangster.
*Jan Henryk Żychoń – major, szef Referatu Zachód Oddziału II Sztabu Głównego.
*Znakiem [*] opatrzono postaci autentyczne.
W betonowym pomieszczeniu przebywało sześcioro małych niewolników płci obojga. Najmłodsze z dzieci miało trzy miesiące, najstarsze – ponad dwa lata. Każde we właściwy sobie sposób poruszało się po grubej ceracie, jaką wyłożono podłogę. Jedne biegały, rozmazując kałuże moczu, inne raczkowały, a jeszcze inne wykonywały ruchy wertykalne – usiłowały się wyprostować, wznosząc przy tym pośladki, które wydawały się nienaturalnie duże, bo okrywające je śpiochy wypchane były pieluchami.
Niektóre umieszczono tam zbyt późno, o czym świadczyła niewielka grudka odchodów walająca się w kącie. Służyła teraz do zabawy. Mała dziewczynka uderzała w nią palcem i grudka toczyła się po podłożu. Innych zabawek tutaj nie było. Brakowało łóżeczek, kołysek, obrazków. Chropowate ściany świeciły pustką.
Dzieci wydawały z siebie różne odgłosy. Warczały na siebie, ukazując różowe dziąsła – puste lub z kilkoma ząbkami. Popiskiwały. Jedno, najmłodsze tutaj, leżało na wznak i zanosiło się płaczem. Jego buzię pokrywała wysypka.
Niespełna dwuletnia dziewczynka siedziała przy ścianie, opierając się o nią pleckami. Bujała się w przód i w tył. Ssała kciuk. Oczy miała utkwione w jeden punkt.
Natomiast oczy dwóch kobiet, ubranych w białe fartuszki narzucone na szare sukienki, poruszały się szybko – jednym spojrzeniem obejmując całą szóstkę maluchów. Były to oczy duże, uważne, skoncentrowane na zadaniu, jakie im wyznaczono – strzec dzieci, aby wzajemnie nie uczyniły sobie krzywdy.
Wraz z upływem czasu oczy obu opiekunek stawały się coraz bardziej mętne, coraz mniej widoczne spoza mgły, jaka powoli zasnuwała szkła okrągłych wizjerów .
Z płuc obu kobiet dochodził głęboki, chrapliwy oddech, który chwilami przeradzał się w syk. Dźwięki te bulgotały w kwadratowym filtrze, który oczyszczał powietrze ze szkodliwych substancji.
Obie kobiety miały na twarzach maski przeciwgazowe.
Był dwudziesty pierwszy marca roku czterdziestego drugiego.
Początek wiosny. Zrównanie dnia z nocą.
Święto germańskiej bogini Ostary.
Berlin, 20 VII 35
Upał przygnębiał, rozdrażniał, prażył.
Tego lata berlińczycy albo byli ospali i milczący, albo wręcz przeciwnie – skakali sobie do oczu i atakowali się wyzwiskami lub pięściami. Liczba ulicznych bójek niepokojąco wzrastała. Nowo wybrany prezydent policji Wolf von Helldorf porównał miasto do gniazda szerszeni, które ktoś rozbił kamieniem. Mniej popędliwi ludzie unikali starć ze współmieszkańcami, ale swoją złość wyładowywali inaczej – narzekając na Żydów i masonów lub okazując lekceważenie, a nawet pogardę dla przestrzeganych zwykle norm codziennego współżycia.
W tym ostatnim celowali zwłaszcza młodzi rowerzyści na Kurfürstendamm. Nic sobie nie robili z gróźb wysokich mandatów, którymi ich straszono na licznych plakatach rozlepionych na słupach ogłoszeniowych. Wbrew przepisom jeździli po chodnikach, slalomowali między przechodniami, potrącali ich, a głośno protestujących przeciwko takiemu rozwydrzeniu obrzucali wulgarnymi obelgami. Ci niezdyscyplinowani rowerzyści, nierzadko w mundurach Hitlerjugend, widząc policjantów, których interwencje ograniczały się do pogrożenia im palcem, wyczuwali doskonale, że zapobieganie rowerowym ekscesom nie jest teraz dla funkcjonariuszy żadnym priorytetem.
Słuszne to były przypuszczenia. Szef berlińskiej policji von Helldorf na specjalnym zebraniu wydał szefom podległych sobie komisariatów i wydziałów nieoficjalne polecenie, aby nie skupiali się tak bardzo na ściganiu „urwisów”, jak nazwał agresywnych wyrostków, lecz poświęcili się raczej pilnowaniu frontu robót publicznych, których celem była metamorfoza miasta – tak wspaniała, że uczestnicy przyszłorocznych igrzysk olimpijskich mieli, jak się niezbyt parlamentarnie wyraził Polizeipräsident, „narobić w gacie z zachwytu na widok stolicy Tysiącletniej Rzeszy”.
Nic zatem dziwnego, że gwizdki policyjne w te upalne dni słyszano na ruchliwych skrzyżowaniach rzadziej, częściej zaś na odcinkach robót budowlanych. Tu powstrzymywały i napominały przechodniów, którzy – chcąc skrócić sobie drogę – przeskakiwali przez wykopy i stosy płyt chodnikowych, dezorganizując pracę setkom robotników.
Kiedy SS-Hauptsturmführer Reinhold Klopsch jechał tego lipcowego dnia tramwajem z dzielnicy Charlottenburg na stację metra Alexanderplatz, jego oko cieszyły dziesiątki ludzi w kaszkietach, którzy napinali mięśnie ramion i pochylali spalone przez słońce nagie grzbiety, układając bruk i płyty chodnikowe. Dzięki ich trudowi wspaniała arteria Unter den Linden, prowadząca od ratusza do Bramy Brandenburskiej, będzie godna przyszłego miana „Triumphstrasse”.
Ów podnoszący na duchu widok pilnej roboty tylko na chwilę odwrócił myśli młodego oficera i jednocześnie psychiatry od dręczącej go od rana monomanii, która kierowała jego poczynaniami. To z jej powodu zrobił sobie teraz przerwę w obowiązkach służbowych. Okazała siedziba Głównego Urzędu Zdrowotnego Rzeszy dla SS i Policji przy Knesebeckstrasse 51, gdzie pracował, nie zawali się przecież z powodu jego nieobecności.
„Nie masz na dzisiaj żadnych zapisanych pacjentów – usprawiedliwiał się w duchu sam przed sobą. – W końcu to sobota! Robota nie zając, nie ucieknie. Są od niej ważniejsze rzeczy. No, to do dzieła! Idź za natchnieniem płynącym z góry!”
Reinhold Klopsch był nałogowym hazardzistą i wierzył, iż jakieś tajemne siły wysyłają mu wskazówki i sygnały. Nieustannie wypatrywał ich w codzienności, aby właściwie obstawiać gonitwy, niegdyś chartów, teraz koni.
Za jeden z takich sygnałów uznał dzisiejszy sen. Śniło mu się, że otacza go dziewięciu Żydów w jarmułkach – trzy grupy po trzech – i gwałtownie żądają od niego zwrotu pieniędzy. Ów majak miał rzeczywiste uzasadnienie. Klopsch zaciągnął bowiem niedawno potężny dług u niejakiego Hansa Halperna, jednego z niewielu już lichwiarzy żydowskich urzędujących w labiryncie podwórek niedaleko Hackescher Markt. Dzisiaj nadszedł czas spłaty, a prolongata terminu wydawała się niemożliwa. Halpern pracował też – tak przynajmniej plotkowano – jako agent Gestapo popierany przez samą „górę”, a zatem cieszył się pełną nietykalnością. Do niczego nie można go było skłonić przemocą, lecz tylko błaganiem.
Esesman z jednej strony nie chciał się do tego poniżać, a z drugiej – nie chciał ryzykować starcia z Żydem, bo wiedział, że mogą mu puścić hamulce i po prostu ukatrupi tego gada. Jeśli rzeczywiście był tajniakiem Gestapo, zabicie go mogło dla Klopscha oznaczać koniec kariery, a nawet więzienie. Pozostawało mu tylko jedno – po prostu oddać stary dług i zaraz zaciągnąć nowy. Podjął zatem dziś w banku ostatnie oszczędności.
Mimo oczyszczenia konta wciąż bił się z myślami, czy naprawdę musi tak precyzyjnie dotrzymać terminu. Powodem rozterek był właśnie ów dziwny sen. Nie dawał mu spokoju. A nawet napełniał nieokreśloną nadzieją.
Kiedy wchodził z pieniędzmi dla Halperna do swojego biura, nagle go olśniło.
„Kiedy śni ci się robactwo, czyli Żydzi, to dobry znak – przekonywał sam siebie. – Być może dzisiaj dopisze ci szczęście. A jest ono związane z liczbą dziewięć! Bo tylu przecież Żydów osaczało cię we śnie…”
Podjął decyzję. Musi zagrać, postawić wszystko, co miał, dwa do jednego, czyli podwoić pobraną z banku sumę, a potem wygraną oddać Halpernowi.
– Jeśli mi szczęście dopisze… – szeptał. – A tak będzie na pewno… To i staremu oddam, i zachowam moje oszczędności.
I oba te zamierzenia, z których jedno było warunkowane przez drugie, wprowadzał właśnie w życie. Kiedy teraz jechał metrem ze stacji Alexanderplatz na stację Lichtenberg, nie spuszczał oka z dwóch młodych kobiet, które cicho ze sobą rozmawiały. Podsłuchiwał je. Czekał na jakieś słowo, które mogło być znakiem, dodatkową wskazówką. Wszystko jest znakiem. To naczelna zasada hazardzistów.
– Daj spokój, Katharina – prychnęła jedna z dziewcząt.
Klopsch szybko policzył, ile liter zawiera imię „Katharina”.
„Dziewięć – szepnął w duchu. – Dziewięć jest teraz moją szczęśliwą liczbą”.
Wyjął z kieszeni marynarki plan gonitw dzisiejszych zawodów jeździeckich, które były przedbiegami do Wielkich Derbów Berlina. Szybko liczył litery końskich imion. Jedna z klaczy nosiła dziewięcioliterowe – Adelgunde. Co więcej – jej zwycięstwo można było obstawić właśnie dwa do jednego. To kolejny znak.
Nagle przyszło mu do głowy dodatkowe potwierdzenie, iż liczba dziewięć przyniesie mu dzisiaj szczęście. Tyleż liter liczyło przecież imię jego kochanki, z którą miał się spotkać po zawodach.
Spojrzał na zegarek. Upewnił się. Miał ponad godzinę do rozpoczęcia gonitwy na wielkim torze Hoppegarten, a podróż zajmie mu najwyżej czterdzieści pięć minut, nie więcej.
Mimo upału musiał pojechać tam metrem. Owszem, mógłby wziąć służbowe auto, ale zaraz wzbudziłby podejrzenia u Klausa, który był osobistym szoferem zwierzchnika Klopscha, szefa Głównego Urzędu Zdrowotnego Rzeszy dla SS i Policji. Klaus był zbyt gadatliwy, a wypożyczanie auta do prywatnych celów nie znajdowało zrozumienia u szefostwa urzędu.
– Wygram! – szepnął Klopsch. – Dzisiaj na pewno wygram! Wszystkie znaki na niebie i ziemi…
Katharina uśmiechnęła się do przystojnego młodego mężczyzny, który mówił coś do siebie.
– Wygram, mój aniele – powiedział do niej.
* * *
Czterdziestoczteroletni SS-Hauptsturmführer Erhard Schröder miał potężnego kaca. Pił wczoraj po różnych knajpach – ostatnich z nich zupełnie nie pamiętał – i przechwalał się przygodnym współtowarzyszom, nawet jakimś penerom, swoimi dobrymi stosunkami z samym Himmlerem. Nikt mu nie wierzył, ale dopóki stawiał piwo i sznapsa, nie podawano w wątpliwość jego historyjek. Zdobył nawet swoistą sympatię, która zaowocowała tym, że dwóch pijaków wzięło go pod pachy i odprowadziło kompletnie zamroczonego do domu. Rano się obudził i – nie zmieniwszy ubrania – wskoczył do auta, i pojechał na tor wyścigów konnych Hoppegarten.
Schröder nie znosił kaca i upału – a właśnie to zafundował mu ten przeklęty dzień. Nie lubił również wyścigów. Zupełnie nie pasowały one, jego zdaniem, do ducha czasów, w jakich przyszło mu żyć. Podczas gdy w Wielkiej Rzeszy propagowano żołnierskie męstwo i wytrwałość, ulubioną rozrywkę gawiedzi stanowiło obserwowanie tchórzliwych ucieczek na koniach! W czasach, gdy tak ważny stał się kult siły i spoglądanie śmierci w oczy bez zmrużenia powiek, nagradzani i fetowani byli jacyś pokurcze, jacyś krasnale, którzy przyklejali się niemal do koni i chowali za ich grzywami!
Ten ważny funkcjonariusz Osobistego Sztabu SS-Reichsführera w Głównym Urzędzie SS przy Prinz-Albrecht-Strasse nigdy nie ośmieliłby się – nawet przy swojej żonie – krytykować Führera, ale w głębi ducha nie mógł zrozumieć, dlaczego z jednej strony zakazał on wyścigów chartów, a z drugiej – on sam i jego dygnitarze, zwłaszcza doktor Goebbels, tak wysoko cenili i popierali zawody hippiczne. Oczywiście odpowiedzią mógł być, jak to sobie Schröder tłumaczył, wegetarianizm Hitlera, jako postawa współczucia dla biednych, gonionych bestialsko psów. Ale czyż konie podczas gonitw nie były równie bestialsko traktowane?
Teraz nie miał jednak czasu na analizowanie tego problemu, a jego wysuszony alkoholem organizm odbierał takie rozmyślania jako prawdziwą udrękę.
Obecność Schrödera na berlińskim torze Hoppegarten nie była spowodowana jednak chęcią prowadzenia naocznych obserwacji, które by miały potwierdzić lub zakwestionować jakieś stanowisko etyczne. Wymusiły ją zupełnie inne okoliczności.
Podczas gdy tego sobotniego przedpołudnia ludzie tłoczyli się na trybunach i przy barierkach, Schröder lornetował publiczność siedzącą na wielkiej trybunie. I w końcu dostrzegł tam tę, dla której tu przyszedł – kobietę w kapeluszu z błękitną wstążką. Siedziała na pierwszym piętrze, na jednym z najdroższych miejsc. Ona również patrzyła w jego kierunku. To była panna Annelise Kranz, służąca państwa Schröderów.
Rozległ się krótki ryk syreny. Młoda, zgrabna dziewczyna w skórzanych spodenkach tyrolskich i w dżokejskiej czapce, stojąca na wysokiej drabinie przy linii startu, uniosła okrągły drewniany znak. Raz jeszcze zawyła syrena. Dwanaście koni ruszyło z kopyta.
Publiczność cisnąca się przy barierkach krzyczała z emocji. Widzowie siedzący na dwupiętrowej murowanej trybunie, ocienionej dachem z trzema łopocącymi flagami ze swastyką, byli bardziej powściągliwi, choć z całą pewnością postawili na poszczególne konie więcej niż gawiedź przy barierkach i mieli lepszy powód do ekscytacji.
Panna Kranz nie postawiła ani marki. Ona – choć miała miejsce, z którego najlepiej można było obserwować wyścigi – przychodziła tu dwa razy w tygodniu w zupełnie innym celu, co wczoraj wyznała wśród łez swemu pryncypałowi, a to sprawiło, że ten zaraz po owej rozmowie odbył wyniszczającą rundę po knajpach.
Annelise wolałaby zapomnieć o wszystkich gonitwach, do których obserwowania została przymuszona przez panią Schröder. Chciałaby puścić w niepamięć te całe pięć lat swojej służby, a nade wszystko – przykrą chwilę wczorajszego popołudnia, gdy pan Schröder przyłapał ją na drobnej kradzieży i zagroził, że odda w ręce policji.
Cichym, syczącym głosem, którego bardziej się bała niż jego tubalnego ryku, uświadomił jej, że on, człowiek na tak eksponowanym stanowisku, zaufany samego Reichsführera, może z nieszczęsną złodziejką zrobić wszystko.
Uciekła się wtedy do najgorszego: złamała dane pani słowo. Poprosiła o łaskawość, a w zamian obiecała zdradzić panu straszną tajemnicę. Zgodził się. Wysłuchał uważnie. A potem poszedł pić. Do dna. Jak straceniec.
Dzisiaj miał nastąpić swoisty aneks do wyznania Annelise. Wiedząc teraz, że pan na nią patrzy, uniosła obie ręce wysoko ponad głowę. To był znak.
SS-Hauptsturmführer ujrzał to, odwrócił się i zaczął posuwać ku wyjściu, mimo iż gonitwa wciąż trwała. Po dwóch minutach przepychanek, kiedy to łokciami traktował oburzonych ludzi, zdumionych tym, że ktoś opuszcza tak emocjonujący bieg, wydostał się z Hoppegarten i wyszedł na ocienioną Lindenallee.
Tam zdjął marynarkę i wsiadł do swojego prywatnego mercedesa, którego wcześniej tu zaparkował. Zapuszczając silnik, usłyszał wzmocniony przez potężne megafony głos sprawozdawcy, który wymieniał imiona koni w kolejności, w jakiej przekroczyły linię mety. Zapamiętał imię klaczy, która przybiegła na metę jako ostatnia. To imię nosiła również babka Schrödera.
Dziwne imię. Bardzo długie.
Adelgunde.
* * *
Reinhold Klopsch był spłukany. Klacz, którą wskazały mu sygnały z nieba i na którą postawił ostatnie pieniądze, doczłapała do mety jako ostatnia. Stracił oszczędności i nie miał pieniędzy dla Halperna. Nie pozostawało mu nic innego, jak pójść do lichwiarza i prosić go o prolongatę długu. A jeśli Żyd się nie zgodzi, to on, Klopsch, znajdzie się w sytuacji bez wyjścia.
– Zabiję go wtedy, po prostu zabiję tego parszywego psa – powiedział do siebie, wyskakując z tramwaju przy Hackescher Markt. – Trudno. Sąd mnie skaże za zabicie podłego Żyda, stracę być może prawo do wykonywania zawodu lekarza. Ale to na krótko przecież… Po kilku miesiącach wyjdę i wszystko będzie jak dawniej. Czyż mój szef nie jest bliskim przyjacielem samego Heydricha? Czyż nie mówi się na korytarzach firmy, że niedługo wejdą w życie ustawy antyżydowskie? Każdy Żyd w naszym państwie stanie się tym, czym jest rzeczywiście. Pasożytem. Taaak… Zabicie Żyda będzie jak rozduszenie robaka lub potraktowanie wariata lodowatymi biczami wodnymi.
Porzucił na chwilę myśl o Halpernie. Teraz coś innego nie dawało mu spokoju. Ktoś tu dzisiaj zawinił i ktoś musi ponieść za to karę. Ktoś zakłócił kontakt pomiędzy nim a Siłą Wyższą.
Szybko doszedł do wniosku, że tym kimś była Konstanze. Jego kochanka. Musi ją ukarać. Będzie ją bił pejczem po pośladkach i rżnął tak ostro jak nigdy. Ona będzie błagać, aby przestał, ale on nie popuści. Upokorzy ją. Każe jej robić coś, czego nigdy nie chciała. W końcu jest jego seksualną niewolnicą. Na myśl o tym wszystkim poczuł, jak krew napływa mu do członka.
„Gdyby ta sprośna tłuściocha nazywała się inaczej, nie dziewięcioliterowo – myślał – to nigdy bym nie postawił na jakąś szkapę z dziewięcioliterowym imieniem! Konstanze tu zawiniła”.
Minął piękne domy towarowe i zanurzył się w ciemne uliczki, zwane pogardliwie „dzielnicą stodół”. To tutaj, zwłaszcza na Rosenthaler Strasse, przed kilku laty jako początkujący rzeczoznawca decernatu obyczajowego miał ręce pełne roboty – w czteropiętrowych obskurnych, odrapanych i pozbawionych balkonów kamienicach czynszowych mieszkało wielu wariatów, niekiedy bardzo groźnych.
W jednym z urządzonych tu hotelików, zwanym Weinmeisterhof, urzędował zaufany portier Klopscha, na którego z widocznego dla wszystkich powodu wołano Garbus. Nie było go teraz w kantorku z kluczami do pokojów oraz z osobliwą księgą meldunkową o pustych kartach. Młody oficer, gdy wszedł po trzeszczących schodach na półpiętro, zdziwił się, a nawet zmartwił jego nieobecnością.
Zanim zastukał do pokoju numer 7, gdzie zwykle na niego czekała Konstanze, zatrzymał się. Myślał bardzo intensywnie, wpatrując się przy tym w deski podłogi z odłażącą farbą, jakby w szparach pomiędzy nimi chciał znaleźć receptę na nagłą rozterkę.
Usiłował sobie przypomnieć, czy wszystko dzisiaj przebiegało bez zakłóceń – oczywiście poza nieszczęsną przegraną w Hoppegarten.
W końcu odpowiedział sobie twierdząco na to pytanie. Na wyścigach, owszem, ujrzał Annelise, która nawet skinęła mu głową. Gdy ogarnięty furią z powodu przegranej szedł w stronę dworca kolejki, widział, jak służąca jego Konstanze stoi w budce telefonicznej i dzwoni do pani. A zatem tutaj wszystko wydawało się w porządku.
Annelise na wyścigach i budka telefoniczna – to była stała procedura kochanków. Aby ją stosować, nalegała Konstanze, którą najwyraźniej podniecała ta niezwykła tajemniczość ich schadzek, jakie następowały tylko w soboty lub w niedziele. Gdy chciała się spotkać z Reinholdem, wysyłała swoją służącą na wyścigi do Hoppegarten, gdzie hazardzista bywał właśnie w te dni. Tam wypatrywał Annelise, która zawsze siedziała na pierwszej trybunie – na tym samym miejscu opłaconym przez jej panią. Jeśli dostrzegł służącą, wiedział, że może się udać do Weinmeisterhof, gdzie Konstanze pod dyskretną opieką Garbusa już grzała łóżko. Jeśli Annelise na trybunie nie było, to oznaczało, że ich spotkanie tego dnia nie dojdzie do skutku.
Uspokojony, zastukał w drzwi opatrzone krzywo wymalowaną siódemką. Uchyliły się. Jego kochanka stała w nich i uśmiechała się zalotnie. Była pulchna i wystrojona tak jak lubił – w specjalny strój, w który ubierał każdą ze swoich kolejnych dziwek.
* * *
Erhard Schröder, kiedy usłyszał dźwięki pianina, odkleił się od ściany pokoju numer 8. Pytającym wzrokiem spojrzał na Garbusa.
– Pan lubi grać – szepnął portier i właściciel hotelowego piętra. – A jak pogra trochę, to wie pan… No. Wtedy. Wszystko się wtedy zaczyna. Specjalnie sprowadził sobie to pianino. Zamyka wieko na kłódkę, aby inni go nie dotykali.
Schröder położył palec na ustach. Garbus umilkł przerażony. Jego nieoczekiwany gość, który przed dwoma kwadransami brutalnie wyciągnął go z kantorka, wyglądał na kogoś zdolnego do najgwałtowniejszych czynów.
Głęboko osadzone oczy nabiegły mu krwią. Z jego głowy – na czubku pokrytej rzadkim włosem, na skroniach zaś i nad karkiem absurdalnymi loczkami – spływały krople potu. Z dużego, płaskiego, jakby negroidalnego nosa wychodziły strużki papierosowego dymu, a z wąskich ust, ozdobionych führerowskim wąsikiem, dobywała się woń alkoholu. Biały letni garnitur miał pokryty kilkoma plamami, a skarpety getry – rozdarte na jednej z umięśnionych łydek.
Szczególny niepokój budziły u Garbusa palce Schrödera. Przypominały palce wampira Nosferatu – wąskie, białe, zakończone ostrymi, niezbyt czystymi paznokciami. W lewej dłoni drżała mu butelka wrocławskiego sznapsa, a w prawej – pistolet Walther.
Zza ściany dał się słyszeć śpiew. Mocny męski głos wykrzykiwał zmienione nieco słowa słynnej Pieśni z Lasu Argońskiego.
Durch’s Ruhrgebiet marschieren wir,Für Adolf Hitler kämpfen wir.Die Rote Front, brecht sie entzwei,Denn so wird Deutschland endlich wieder frei!*
Schröder ryknął. Nie dość, że za ścianą dochodzi teraz do pohańbienia świętości związku małżeńskiego, to jeszcze podczas tego aktu profanuje się świętą pieśń, którą on w latach swojej młodości wykrzykiwał – z innymi nieco słowami – w okopach pod Verdun. To przelało czarę goryczy.
Hauptsturmführer pchnął Garbusa na łóżko i wybiegł na korytarz. Jednym kopniakiem wywalił drzwi do pokoju numer 7.
Jego żona, jego ukochana Konstanze, siedziała teraz na skrzyni pianina. Nogi obleczone w pończochy rozsuwała na wysokości twarzy pianisty, a pantofle na wysokich obcasach opierała na klawiszach. Obfite piersi kołysały się w rozpiętej bluzie francuskiego munduru. Na głowie miała absurdalną czapkę francuskiego generała ze złotymi liśćmi dębu wyszytymi na daszku i otoku. Na widok męża nawet się nie poruszyła. Zastygła w dziwnej pozycji.
Za to poruszył się grający na pianinie mężczyzna. Wstał i rozprostował umięśnione ciało. Miał nie więcej niż trzydzieści kilka lat. Był idealnym typem Aryjczyka – jasnooki szatyn o włosach zaczesanych do góry i starannie rozdzielonych przedziałkiem. Jego usta wykrzywiały się nad mięsistym podbródkiem z dziurką.
Klopsch, widząc Schrödera, chwycił się za długiego penisa.
– Patrz! – Uśmiechnął się. – To tego ptaszka lubi tulić twoja żonka.
Twarz rogacza zrobiła się purpurowa, a głowa zdawała się parować. Uniósł walthera i wycelował w genitalia kochanka żony. Ręka mu się trzęsła. Lufa pistoletu poruszała się tam i z powrotem. Równie dobrze mógł trafić w Garbusa, który nieoczekiwanie wszedł do pokoju.
– Teraz tu nie będzie kutasa, tylko ziejąca rana – syknął Schröder. – A krwi to ta kurwa nie lubi…
Klopsch zbladł, ale wciąż się uśmiechał i wymachiwał penisem.
– Nie próbuj mnie atakować, bo cię rozgniotę na ścianie – powiedział. – Albo mnie zabij, albo stąd odejdź. Nic mi nie zrobisz! Jesteś na mnie zbyt krótki.
Konstanze zeszła z pianina, stanęła obok kochanka i oparła się na jego ramieniu. Zapięła bluzę od francuskiego munduru – jakby się zawstydziła własnego męża. W generalskiej czapce wyglądała groteskowo, ale i dziwnie pociągająco.
– Na mnie też jesteś zbyt krótki, Erhardzie – stwierdziła. – No co? Długo jeszcze będziesz nam przeszkadzał?
Schröder się odwrócił. Stukając obcasami po stopniach schodów, słyszał, jak drzwi od pokoju numer 7 zamykają się z trzaskiem.
Wyszedł na ulicę. Pomiędzy brudnymi domami Rosenthaler Strasse gęstniało powietrze. Duchota – tak jak jego kac – stawała się nie do wytrzymania.
Na kamieniach siedzieli robotnicy, którzy sadzili lipy na skwerze, zwanym na cześć męczennika NSDAP „gajem Horsta Wessela”. Mieli właśnie przerwę obiadową. Jedli bułki z wątrobianką, pili piwo.
Hauptsturmführer usiadł obok nich. Zmęczonym wzrokiem wędrował od jednej ogorzałej twarzy do drugiej. Wolałby być teraz takim właśnie robotnikiem z prostym kodeksem honorowym, wyrażającym się w słowach, które gdzieś kiedyś zasłyszał: „Dbaj o rodzinę, a chamów wal po ryju”.
Tymczasem on nie dbał o żonę, a innej rodziny nie miał. Od nadmiaru alkoholu opuszczały go męskie siły i nawet gdy na trzeźwo brał Konstanze w ramiona, kończyło się tylko na chęciach. Rozumiał ją zatem. Miała niecałe czterdzieści lat. Potrzebowała mężczyzny.
Nie rozumiał natomiast sam siebie. Nie potrafił wyjaśnić, czemu właściwie poszedł do hoteliku Weinmeisterhof. Chyba po to, aby się utwierdzić w przekonaniu, że jest pijakiem i człowiekiem bez honoru. Aby podeptać swoją godność.
Dbaj o rodzinę, a chamów wal po ryju.
„Takiego chama jak Klopsch nie mogę przykładnie ukarać – myślał. – Gdybym go zabił, straciłbym wszystko. Stanowisko, szacunek, dobrą pensję. A tak to dzisiaj tylko żonę utraciłem”.
Ten zdroworozsądkowy rachunek zysków i strat nie mógł jednak ugasić gniewu, który tak pęczniał mu w głowie, że omal jej nie rozsadził.
W duchu wydał na Klopscha wyrok śmierci. Cierpliwie poczeka na stosowny moment. I cierpliwie będzie podsycał płomień, który płonął mu w piersi.
* * *
Tymczasem młodemu psychiatrze ten upalny lipcowy dzień – po fatalnym falstarcie na wyścigach – przynosił same triumfy. W ciągu trzech godzin trzykrotnie „uhonorował” panią Konstanze Schröder i zostawił ją drżącą od rozkoszy w wilgotnej pościeli. Z sinymi pręgami na całym ciele.
Po wyjściu z gniazdka miłości podjął decyzję. Był mistykiem i wierzył, że Siła Wyższa zrekompensuje mu poranną przegraną. Jeśli wystraszył rogacza, owszem pijaka, ale i wysoko ustosunkowanego oficera SS, który mierzył mu prosto w jaja, to było pewne, że tego dnia Klopscha nic nie powstrzyma i nic złego nie spotka. Dzisiaj był nietzscheańskim Übermenschem. Ponad dobrem i złem.
Udał się do lichwiarza Hansa Halperna i bez słowa strzelił Żydowi w otwarte ze zdumienia usta. A potem wrócił do firmy i zameldował o tym Hansowi Henrikowi Neumannowi, osobistemu adiutantowi szefa Gestapo Reinharda Heydricha.
Został aresztowany i poddany łagodnym przesłuchaniom. Przez dwa miesiące przebywał w najlepszej celi więzienia w Spandau. Sędziowie zwlekali z procesem. Szesnastego września trzydziestego piątego roku weszły w życie ustawy norymberskie. Żydzi stali się obywatelami drugiej kategorii. Tydzień później odbyła się pierwsza i ostatnia rozprawa Reinholda Klopscha. Skazano go na rok więzienia. Wyszedł po dziesięciu miesiącach i wrócił do służby. Tam dla przyzwoitości został na pół roku zawieszony w obowiązkach i oddelegowany do obozu koncentracyjnego Esterwegen, gdzie pełnił funkcję lekarza obozowego. Dano mu też zakaz uprawiania hazardu, którego jakiś czas przestrzegał.
Rok później przeniesiono go do obozu koncentracyjnego Dachau w Bawarii, gdzie był głównym lekarzem obozowym. Po wybuchu wojny oddelegowano go zaś do innych zadań. Wciąż miał przy sobie mundur francuskiego generała, którego użyczał kolejnym kochankom.
Schröder i Klopsch już nigdy nie spotkali się osobiście, ale ich drogi życiowe pewnego dnia miały się skrzyżować jeszcze raz.
I dla jednego z nich będzie to miało fundamentalne znaczenie.
* Zagłębiem Ruhry wiedziem marsz, / A dla Hitlera jest nasz bój, / Czerwony Front rozbijcie w pył, / Aby kraj Niemców znów wolny był.
Lwów, 10 IX 38
Komisarz Edward Popielski, zwany „Łyssym”, od prawie roku żył w stanie psychicznego odrętwienia. Przed całkowitym pogrążeniem się w jałowej niemocy ratowały go tylko obowiązki funkcjonariusza Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej we Lwowie. Sprawował je bez zarzutu. Ścigał bandytów i morderców, napełniał różnymi kreaturami cele w areszcie przy Łąckiego, skąd po wyrokach wędrowały one do więzienia u Brygidek. Wykonywał ad litteram rozkazy naczelnika urzędu, swego szefa podinspektora Mariana Zubika. Przezornie unikał przy tym jakichkolwiek z nim starć, które zmuszały wcześniej kolejnych komendantów wojewódzkich do przywoływania do porządku obu panów, oczywiście na osobności i dosadnie.
Popielski i Zubik byli jak skłóceni sąsiedzi, dla których każdy drobiazg mógł być zapalnikiem kolejnej eksplozji.
Tym razem, już od prawie roku, między zwaśnionymi stronami panował niezwykły pokój, jakby konflikt w Urzędzie Śledczym albo się do końca wyładował, albo dziwnie przysechł.
Powód tego rozejmu brał się ze zmęczenia jednej ze stron. Popielski był zbyt wyczerpany po słynnej sprawie Minotaura, którą prowadził z wrocławskim policjantem Eberhardem Mockiem, a nade wszystko – przygnębiony kłopotami, jakich ostatnimi czasy mu nie żałowała jego ukochana córka Rita*. Nie miał zatem sił, aby na dawnym froncie walczyć z przełożonym.
Przyjął na Zubika osobliwą metodę – lojalnie informował go o wszystkich swoich planach i poczynaniach, ale w taki mianowicie sposób, aby Zubik miał nieodparte wrażenie, że jest pytany o zdanie. On sam bynajmniej nie był głupkiem, za jakiego uważał go podwładny. Przejrzał tę grę natychmiast, nie oponował jednak przeciwko akcjom komisarza, bo wiedział, że są one na ogół skuteczne. Krótko mówiąc – i jedna, i druga strona rozszyfrowała metody przeciwnika, ale dopóki przynosiły one pożądane efekty, czyli dobry humor komendanta i spokój na ulicach miasta, dopóty obaj dotychczasowi wrogowie szczerzyli do siebie zęby w udawanej komitywie.
Nie tylko Zubik i Goździewski zauważyli, że z Łyssym dzieje się coś dziwnego. Inni policjanci śledczy szybko doszli do wniosku, że ten dotąd elokwentny dandys, który potrafił przetrząsnąć wszystkie sklepy Lwowa, aby kupić skarpety harmonizujące z kolorem krawata, nagle stał się małomówny, prawie monosylabiczny i – o zgrozo – nieco zaniedbany. Zdarzało mu się chodzić przez cały tydzień w jednej i tej samej koszuli, a nawet szokować niedokładnie dogolonymi policzkami i skórą głowy. Sińce i obrzmienia pod oczami ukrywał pod ciemnymi cwikierami, które od lat były jego znakiem rozpoznawczym – i w półświatku, i w wyższych sferach miasta. Nosił je nie dla ekstrawagancji, lecz aby chronić oczy – o czym wiedzieli tylko najbliżsi i policjanci – przed drganiami światła, które mogły u niego wywołać napady epilepsji światłoczułej.
Silne wzburzenie, które w ostatnich miesiącach nim targało i dręczyło bezsennością, miałoby na tego epileptyka zgubny wpływ, gdyby nie nowy cudowny lek, jaki się pojawił we lwowskich aptekach – luminal. To przede wszystkim jego działaniu komendant Goździewski zawdzięczał spokój w Urzędzie Śledczym.
Jedno się wszakże w życiu zawodowym Popielskiego nie zmieniło. Za zgodą zwierzchników, uwzględniających zgubny wpływ światła na jego chorobę, wciąż prowadził swoje śledztwa o zmierzchu, a kładł się spać późną nocą lub nad ranem. Nie zmieniły się również jego metody wobec złoczyńców oraz ich opinia, iż Łyssy jest brutalny, ale i godny zaufania w tym mianowicie sensie, że słowa danego nawet naturalnym wrogom zawsze dotrzymuje. Lwowscy baciarzy, którzy mieli coś na sumieniu, i bandyci kryjący się w zaułkach na widok wysokiej, postawnej postaci policjanta, jego gładko ogolonej głowy oraz czarnych cwikierów woleli szybko się ulatniać, a z ust do ust szła po „grodzie”** wieść powtarzana w zależności od języka: „Łyssy idzie”, „der kaln kumt”, „Łyssyj ide”.
Leokadia Tchórznicka, oprócz córki najbliższa Edwardowi osoba – kuzynka, z którą dzielił gospodarstwo domowe, lecz nie łoże – najlepiej widziała zachodzące w nim zmiany. I znała ich przyczyny. Dwie były takie: ostatnie słynne śledztwo w sprawie potwora oraz wyczyny córki Edwarda, a jej pasierbicy Rity***, którą wychowywali wspólnie po przedwczesnej śmierci żony kuzyna.
Wiedziała zatem, dlaczego nie prowadzi już z nią przy późnym śniadaniu długich rozmów, które niegdyś tak lubiła; dlaczego ten dawny zawołany meloman kręci się niecierpliwie na krześle, kiedy ona gra mu swoje ukochane sonaty Beethovena; dlaczego ten niegdysiejszy elegant i pedant bywa opryskliwy, gdy mu zwraca uwagę, że nie powinien nieogolony wychodzić na miasto; i dlaczego w końcu ten namiętny szachista nie rozgrywa już z pamięci słynnych partii i nie ślęczy nad szachownicą, usiłując odtworzyć tok rozumowania Anderssena czy Steinitza. Na to wszystko była jedna odpowiedź: Edward zadręcza się sytuacją swojej jedynaczki.
Leokadia znakomicie znała kuzyna – od wczesnego dzieciństwa w rodzinnym Stanisławowie, gdzie jej rodzice przygarnęli sierotę Ediego, który utracił matkę i ojca w napadzie bandytów na pociąg.
Wychowywali się wspólnie, razem doświadczali pierwszych triumfów i cierpień gimnazjalnych, razem przeżywali swe młodzieńcze fascynacje i miłości. A potem, po Wielkiej Wojnie, odnaleźli się – jedyni ocaleni z całej rodziny – i razem zamieszkali we Lwowie.
Leokadia przez te wszystkie lata w niejednych opresjach go widziała oraz niejednego stanu jego ducha doświadczyła. Wiedziała, że to obecne przygnębienie w końcu minie, że ten mocny ciałem i duchem mężczyzna „zgarnie pleśń z oczu”, jak napisał jej ulubiony poeta Norwid. Była pewna, że któregoś dnia Edward wejdzie do salonu – elegancki i pachnący wyborną korzenną wodą kolońską. Z nieodłącznym papierosem usiądzie wreszcie na swym ulubionym miejscu pod zegarem i uśmiechnie się do niej naturalnie, a nie, jak ostatnio – sztucznie i wymuszenie.
Zauważyła, że te jej optymistyczne przewidywania powoli zaczynają się spełniać.
Po pierwsze, otrząsnął się nieco z bezczynności – z długiego przesiadywania przy biurku i wbijania wzroku w jeden punkt. Jako pierwsza to zachowanie pana zauważyła ich długoletnia gosposia Hanna Półtoranos. Dyskretne obserwacje panny Leokadii potwierdziły bystre spostrzeżenie poczciwej Hani. I oto któregoś dnia Lodzia pod nieobecność kuzyna ujrzała ku swej radości kilka otwartych książek na jego biurku – dotąd pustym i będącym jedynie podparciem dla łokci. Spojrzała na owe tomy. Oczekiwała, iż ujrzy roczniki „Deutsche Schachzeitung” albo książki matematyczne.
Tymczasem na otwartych stronicach było, owszem, sporo symboli, ale szybko się zorientowała, że są to na ogół wyrazy, których litery zaopatrzone były w różne dziwne znaki diakrytyczne. Lodzia, osoba świetnie wykształcona, jedna z pierwszych kobiet absolwentek lwowskiej alma mater, noszącej w tamtych czasach nazwę Uniwersytetu Franciszkańskiego, natychmiast się zorientowała, że jej kuzyn czyta dzieła językoznawcze – gramatyki porównawcze różnych języków indoeuropejskich, zwanych w nauce niemieckojęzycznej „indogermańskimi”.
Uznała to za chwilowy kaprys, ale okazało się, że lektura tych dzieł coraz bardziej Edwarda pochłania. Miesiąc po odkryciu Lodzi kuzyn nieoczekiwanie powrócił do starego dobrego zwyczaju przyśniadaniowych pogawędek. Pewnego dnia wywodził z pasją, że polski wyraz „jodła” jest spokrewniony z greckim elate.
Leokadię to pokrewieństwo etymologiczne zainteresowało w znikomym stopniu, z radością natomiast odnotowała poprawę nastroju kuzyna.
Kolejną nadzieję na zmianę sytuacji psychicznej Edwarda przyniósł kosztowny prezent, który nieoczekiwanie dał jej niecały miesiąc wcześniej w czasie wspólnych wakacji na Huculszczyźnie, w Delatynie nad Prutem. To była urocza mała złota broszka w kształcie jaszczurki. Leokadia była nią zachwycona.
– Skąd wiedziałeś, Edwardzie, że mi się spodoba? – zapytała wtedy zdumiona. – Zwykle jesteś bardzo ostrożny w kupowaniu prezentów. I to takich drogich. Dopytujesz się, czego bym sobie życzyła, wciąż się upewniasz, czy dobrze zrozumiałeś moje pragnienie. A potem wciąż muszę cię utwierdzać, że właśnie o to mi chodziło, co już kupiłeś. A teraz? Tak bez pytania? Po prostu strzał w dziesiątkę!
– Pomyślałem, że to dobry symbol, Lodziu – przyznał w zamyśleniu. – Wiesz, że jaszczurki posiadają zdolność regeneracji? Kiedy stracą część ciała, na przykład łapę im jakiś drapieżnik odgryzie, to ona im odrasta po jakimś czasie. Życzę ci, abyś ty w trudnych chwilach doświadczała takiej psychicznej regeneracji.
Zrozumiała, że wtedy tak naprawdę mówił o sobie. I broszkę tę nosiła bardzo często. Chciała, żeby ją widział.
Przypięła ją do bluzki i teraz – owego wrześniowego wieczoru. Edward nie zwrócił jednak uwagi na tę ozdobę. Był nieobecny myślami. Leokadia nie przejmowałaby się tym, gdyby nie niezwykłe okoliczności, które wywołały ten nastrój.
Bo oto przed dwiema godzinami w przedpokoju zaterkotał telefon. Służąca, która bała się owego aparatu, zawsze prosiła panią, aby to właśnie ona odbierała. Leokadia, gdy była nie w humorze, zżymała się na Hanię, iż „robi z niej telefonistkę”, musiała jednak przyznać, że zalety gosposi przeważały potężnie nad jej nielicznymi wadami, do których zaliczał się lęk przed różnymi wytworami techniki jak telefon, patefon czy łazienkowy piec na węgiel. Lodzia odebrała zatem i usłyszała mocny męski głos, który przedstawił się jako „Janio, dobry znajomy Edwarda” i poprosił tegoż do aparatu.
Podejrzane wydało się jej to minoderyjne „Janio”, zwłaszcza że Edward nigdy jej o żadnym Janiu nie wspominał.
Ale bardziej podejrzane było jeszcze co innego. Kuzyn po zakończeniu rozmowy oznajmił obu kobietom, że zaraz będzie miał gościa, życzącego sobie pozostać incognito, które to życzenie Edward uszanuje.
– Wyjdę po niego, sam go wprowadzę do gabinetu i sam czymś ugoszczę – oznajmił zdecydowanym tonem. – Niech Hania nam łaskawie nie przeszkadza, dobrze?
Lodzia zrozumiała, że to polecenie było skierowane również do niej samej. Zaniepokoiła się.
Z doświadczenia wiedziała, że nagłe wizyty nieznanych jej mężczyzn, jak tamten Niemiec z Wrocławia, Eberhard Mock****, niczego dobrego nie zwiastują.
* * *
Major Jan Henryk Żychoń, szef Referatu Zachód Oddziału II Sztabu Głównego, czyli wywiadu i kontrwywiadu wojskowego Rzeczypospolitej Polskiej******, witał się z Edwardem pod kamienicą przy ulicy Kraszewskiego 3 we Lwowie. Ubrany był w smoking, czarny płaszcz i melonik. Biały jedwabny szalik owijał mu szyję.
– Ładnie tu mieszkasz, Edwardzie. – Rozejrzał się na boki i wskazał oczami Ogród Jezuicki oraz wyłaniający się spośród drzew Uniwersytet Jana Kazimierza. – Bardzo przyjemna okolica. I przyjemny widok, gdy w ciepłe dni studentki siadają na ławkach pod twoimi oknami…
Popielski uściskał mocno gościa.
– Cały Janio! – Uśmiechnął się radośnie. – Jak zwykle czuły na wdzięki niewieście.
– Ależ nie! – zaprzeczył przybysz nieszczerze. – Po prostu miłośnik pięknych rzeczy! Kontemplator!
– I kolekcjoner, dodałbym. – Uśmiech nie schodził z twarzy gospodarza. – No chodź, Janiu! Stróż jest tak zaaferowany, że gotów wszystkich lokatorów powiadomić i tłok będziemy mieli na klatce. Gdy mu powiedziałem, że osobiście wprowadzę mojego gościa do mieszkania, zrobił minę, jakby miał mnie odwiedzić sam Kiepura.
Weszli na schody wśród przekomarzań, a potem znaleźli się w mieszkaniu Popielskiego.
Żychoń uważnie zlustrował przedpokój. Był dość szeroki i wyłożony granitowymi płytkami tworzącymi biało-czerwoną szachownicę. Znajdowało się w nim duże stojące lustro, zakończone ławeczką wyściełaną zielonym aksamitem. Długa złocona łyżka do butów, stojąca obok na specjalnym statywie, wskazywała, że właśnie tutaj wkładano obuwie. Na przeciwległej ścianie stała konsolka z dużym aparatem telefonicznym oraz miękki fotelik z frędzlami dla rozmawiającego.
Żychoń, który miał już od dawna wpojony wywiadowczy obyczaj, aby jednym spojrzeniem obejmować wszystkie szczegóły danej lokalizacji, zauważył natychmiast jedne drzwi naprzeciwko i po dwie pary z lewej i z prawej strony. Mleczna szyba tych naprzeciwko mogła wskazywać, że za nią kryje się łazienka, po prawej stronie natomiast ujrzał szybko chowającą się głowę w czepku, co mogło oznaczać, iż tam jest kuchnia, gdzie właśnie się kryje ciekawska służąca.
Z drzwi znajdujących się na lewo od łazienki wyszła szczupła wysoka kobieta. Ubrana była w szarą sukienkę ze stójką, na której z boku złociła się elegancka broszka w kształcie jaszczurki. Włosy pofarbowane na jasny brąz oraz delikatne zmarszczki lekko przebijające spod pudru wskazywały, iż dama nie jest pierwszej młodości, natomiast jej smukłe nogi w pantoflach na wysokim obcasie i zgrabne biodra w obcisłej sukience natychmiast wzbudziły zainteresowanie tego niepoprawnego kobieciarza.
Uchylił melonika, lecz nic nie rzekł.
– Drogie panie! Pozwólcie. To mój przyjaciel, pan Incognito, którego zaproszę teraz do gabinetu – powiedział Edward.
Hanna Półtoranos, słysząc jakieś pogańskie imię, przeżegnała się i całkiem schowała się w kuchni. Leokadia lekko skinęła głową i obdarzyła swego kuzyna bladym uśmiechem, który miał świadczyć, że z jego ust słyszała już lepsze dowcipy.
Odwróciła się i weszła do salonu, jakimś szóstym zmysłem wyczuwając, że przybysz właśnie wyrabia sobie dobre zdanie na temat tylnych części jej sylwetki.
Edward tymczasem przerwał tę „kontemplację”, jakby się zapewne wyraził Żychoń, i wprowadził go w pierwsze drzwi na prawo, do pokoju sąsiadującego z kuchnią.
Było to wąskie i długie pomieszczenie zakończone biurkiem, za którym widniało zasłonięte okno na podwórze. Biurko miało lśniący blat, stały na nim jedynie lampa z zieloną umbrą zakończoną frędzelkami oraz bakelitowy przybornik z atramentem i wiecznymi piórami. Jedną ścianę zajmowały tu w całości książki, na drugiej wisiała czerwona aksamitna zasłona, a obok stary sztych przedstawiający słynną Melancholię Dürera z kwadratem magicznym.
– Żadnych książek gramatycznych, Edwardzie? – Żychoń się uśmiechnął, zdejmując szalik z twarzy i wskazując dłonią na prawie puste biurko. – Rozczarowałeś mnie. Myślałem, że chociaż gramatykę łacińską tutaj zobaczę… – Rozsiadł się wygodnie na fotelu stojącym przed biurkiem.
Edward ze zdumioną miną wciąż stał.
– No, co tak się dziwisz? Dowiedziałem się, Edziu – powiedział cicho Żychoń – że ostatnio dużo czytasz o gramatyce. I to jest, prawdę mówiąc, główny powód mojej wizyty.
Edward się zamyślił. Nie ukrywał swojego powrotu do dawnych filologicznych zainteresowań, mówił o nich, owszem, publicznie. Żychoń miał swoich ludzi wszędzie, nawet na lwowskim terenie podlegającym de iure Referatowi Dwójki Wschód.
– Zjesz coś? – zapytał gościa Popielski. – Mam sardynki prosto z Gdańska. Może wypijemy po jednym i zagryziemy? Przypomnimy sobie dobre dawne gdańskie czasy…******
– Dziękuję, Edwardzie! Innym razem. Nie mogę się spóźnić do teatru. Przejdę od razu do rzeczy. Do twoich ostatnich pasyj. Do zainteresowań gramatycznych.
– Językoznawczych – poprawił go Popielski. – I to wcale nie ostatnich. Jestem filologiem, Janiu. I nawet nauczałem przed wojną łaciny i greki w Przemyślu.
Major wstał i zbliżył się do czerwonej kotary. Uniósł ją lekko. Tam, w nyży, znajdowało się łóżko. Edward nie protestował ani nie dziwił się zachowaniu swego gościa. Wiedział doskonale, że pewne instynkty czy nawyki ludzi tajnych służb są nie do opanowania. Do nich należał zwyczaj dokładnego rozpoznania miejsca, aby z całą pewnością stwierdzić nieobecność podsłuchującego.
– Nie znosiłem łaciny w gimnazjum – rzekł Żychoń. – Ale coś z niej pamiętam. Aby ci to udowodnić, powiem: już przechodzę ad rem, ale najpierw zapalę! – Zaakcentował ostatnią sylabę i wyszło do rymu.
Uśmiechnęli się, zapalili obaj, a Żychoń rzeczywiście przeszedł do rzeczy.
– Za trzy dni we Lwowie odbędzie się posiedzenie. Posiedzenie… – Tu spojrzał do notatek. – Wydziału I Filologicznego Towarzystwa Naukowego we Lwowie. Wykład na nim wygłosi doktor Otto Lux. Tytuł wykładu… Das Deutsche als die Ursprache der Menschheit*******. Mówi ci coś nazwisko prelegenta? Otto Lux…
Edward usiadł za biurkiem i się zamyślił.
– Nic a nic. Tyle że to dziwne jakieś nazwisko… Lux to po łacinie światło. Może to pseudonim?
Światło lampy wydobywało z szarej zmęczonej twarzy pięćdziesięciodwuletniego Popielskiego każdą zmarszczkę. Żychoń poczuł pewien niepokój, widząc teraz wyraźnie kiepski stan dawnego współpracownika, wcześniej maskowany wesołością.
– To nie jest Rzymianin, Edziu, ten Lux, ale jego przodkowie mieli wiele wspólnego z Morzem Śródziemnym. Jak wy tu mówicie… scyzorykiem chrzczony. Prawdziwe nazwisko brzmi Otto Mojsiejewicz Luksemburg. Pochodzi z Kurlandii. Absolwent uniwersytetu w Dorpacie. – Zaczerpnął tchu. – Uciekł z Sowietów, a ściślej: z żydowskiego okręgu autonomicznego, który ci urządzili dla Żydów na Dalekim Wschodzie, gdzieś pod granicą z Chinami. Tamta ziemia miała być rajem, okazała się piekłem. Wilgoć, choroby, ciężka praca przy karczowaniu lasu. No to nasz Luksemburg zwiał stamtąd, długo się tułał, ukrywał, aż w końcu dotarł do Polski. Za nic nie chce tu uchodzić za Izraelitę, pobyt w sowieckim antysemickim kraju przetrącił go mocno. Nie ma zresztą rysów żydowskich. To się przemianował na Ottona Luxa. Ponoć zmianę nazwiska tak oto wytłumaczył naszemu urzędnikowi: nie chce być kojarzony ze zdrajczynią Polski Różą Luksemburg. Jego podanie błąkało się po różnych gabinetach, aż trafiło na moje biurko. Zgodziłem się na skrócenie nazwiska i kazałem wziąć go pod lupę. – Roześmiał się lekko. – A teraz udaje Niemca. Mieszkał w Łodzi, w Warszawie, od kilku miesięcy jest we Lwowie. Wszędzie klepie biedę, daje jakieś wykłady za grosze, usiłuje żyć z korepetycyj, ale mu to nie wychodzi, bo do gimnazistów to cierpliwości nie ma, a polski zna słabo. Za to niemiecki wyśmienicie. – Żychoń rozdusił niedopałek, poślinił mały palec i ściągnął nim z wargi kawałek tytoniu.
– Czemu on cię interesuje, Janiu? – zapytał Edward.
– Wiesz, stary druhu… Hmm… Muszę ci coś wyjawić. To ściśle tajne, lecz tobie ufam.
Żychoń założył ręce za kark. Jego twarz była ewidentnym przykładem na to, że bystrość umysłu i przenikliwość w planowaniu misternych akcji wcale nie wyklucza rysów znamionujących siłę i brutalność. Małe oczy, wąskie usta z górną wargą nakrywającą nieco dolną, szeroka szczęka i mocny duży nos ukazywały człowieka, który odpowiadałby stereotypowi atlety, strażaka, żołnierza lub drwala. Niemcy, przeciwko którym od prawie dwu dekad walczył na szpiegowskim tajnym froncie, lekceważyli go na samym początku zmyleni jego wyglądem tępego kaprala.
Bardzo szybko się jednak przekonali, że pod sklepieniem tej niezbyt kształtnej czaszki pracuje wytrwale potężny mózg wybitnego stratega i bezwzględnego taktyka.
– Wokół Himmlera od kilku lat gromadzą się jacyś szarlatani, bajdurzący o pogańskich rytuałach i o pochodzeniu Germanów od samego Pana Boga – rzekł, uważnie dobierając słowa. – Mają łatwy dostęp do jego ucha. Trzy lata temu na ich prośbę założył on w Nadrenii na zamku Wewelsburg nową instytucję, która gromadzi językoznawców, mistyków, różnych religiantów… Profil działania tych ludzi jest ściśle tajny. Wiemy tylko tyle, że ma propagować ideę pangermańską. Niestety, słabo to tam działa. Raz po raz okazywało się, że kolejny zaproszony do współpracy językoznawca jest w jakimś stopniu Żydem. Co więcej, w ciągu tych trzech lat bardzo wielu lingwistów wyemigrowało z Niemiec właśnie z tego powodu. Himmler nie ma dzisiaj zbyt silnej kadry językoznawczej do swojego tajnego przedsięwzięcia.
– Ach, już rozumiem! – Popielski klasnął dłonią w czoło. – Przecież temat jego wykładu… Niemczyzna jako prajęzyk ludzkości. Taki jest tytuł. Wszak to w duchu ideologii hitlerowskiej, pangermańskiej! Ten Lux jest biedny. A ty, Janiu, chciałbyś go wesprzeć finansowo, prawda? Z kolei on, gdyby się dostał do tego instytutu, to może by ci się odwdzięczył…
Żychoń uśmiechnął się szeroko.
– Znamy się, wybacz mój drogi, jak łyse konie i rozumiemy się bez słów. Nie wybiegajmy jednak tak daleko w przyszłość, Edwardzie. Na razie wiemy tyle, że ten Lux głosi poglądy pangermańskie. Każdy taki ideolog działający w Polsce natychmiast się dostaje na celownik naszego kontrwywiadu. Czyli mój. – Sapnął lekko. – Na razie chcę wiedzieć tylko jedno. Czy ten Lux mówi sensownie i głosi poglądy, które trzymają się kupy? A kto to może ocenić? No przecież nie ja, który nie znosiłem łaciny.
– Dobrze! – rzekł Popielski. – Pójdę na ten wykład i złożę ci dokładny raport. O to ci chodziło?
Żychoń wstał i wyciągnął ręce w stronę kolegi.
– Dziękuję ci, mój kochany!
Uściskali się serdecznie. Major spojrzał bystro na Edwarda.
– Mizernie wyglądasz, przyjacielu! Może ci jakoś pomóc?
Komisarz nie odpowiedział. Milczał. Wszystko było jasne. Nikt nie musiał nic mówić. Rozumieli się bez słów.
Major Żychoń obwiązał szyję białym szalikiem i opuścił gabinet.
Dalsza część w wersji pełnej
* Zob. M. Krajewski, Głowa Minotaura.
** Dzielnica, osiedle, obszar działania miejskiej grupy przestępczej (dial. lwowski).
*** Zob. M. Krajewski, Głowa Minotaura.
**** Jw.
***** Wspólne akcje mjra Żychonia i Edwarda Popielskiego są dominantą powieści M. Krajewskiego Miasto szpiegów oraz Czas zdrajców.
****** Zob. M. Krajewski, Miasto szpiegów.
******* Niemczyzna jako prajęzyk ludzkości (niem.).
