46,99 zł
Nie każdy demon mieszka w piekle.
Rok 1925. Pałac Czerniewice, Dolny Śląsk. Na hrabiego von Babbitza spadają kolejne nieszczęścia. Pożar folwarku, tajemnicze zniknięcie żony, popadająca w szaleństwo córka Anna. Kiedy pałacowy lekarz zostaje zamordowany z wyjątkowym okrucieństwem, do Czerniewic trafia student psychiatrii Herbert Anwaldt. Przypadek dziewczyny ma pomóc mu w studiach nad opętaniem. Ale jego obecność nikomu nie jest na rękę. Anwaldt nie wie, że gdyby nie protekcja pewnego śledczego z Breslau, niechybnie podzieliłby los poprzednika i zginął w męczarniach.
Mistrzowski kryminał historyczny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 341
Data ważności licencji: 10/29/2030
Projekt okładki:
Michał Pawłowski
www.kreskaikropka.pl
Redaktorka inicjująca
Dorota Gruszka
Fotografia autora
Michał Mutor
Redaktorka inicjująca i prowadząca
Dorota Gruszka
Redakcja
Zbigniew Kowerczyk
Karolina Macios
Opieka redakcyjna i adiustacja
Katarzyna Mach
Redaktorka prowadząca i korekta
Aleksandra Pietrzyńska
Promotorka
Aleksandra KiełczykowskaEmilia Rydel
Korekta
Justyna Jagódka
Ryszard Winerowicz
Opracowanie typograficzne
Irena Jagocha
Copyright © by Marek Krajewski
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8427-043-1
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Korytarze mózgu większą budzą grozę niż korytarze domów dręczonych przez duchy.
EMILY DICKINSON
Frø, religijny przywódca i bałwochwalca, osiedlił się niedaleko Uppsali. Tutaj zwyczaj składania ofiar, panujący przez tyle wieków i wśród tylu ludów, zmienił na nowy – przeraźliwy i przejmujący niewypowiedzianą żałością. Przystąpił mianowicie do zarzynania na ołtarzu przedstawicieli rodu ludzkiego, w ten sposób spełniając szpetną ofiarę dla bogów.
Saxo Grammaticus, Kronika Danii (Gesta Danorum) 3.2.13
ROZDZIAŁ I
Czerniewice pod Legnicą, sobota 11 lipca 1925 r.
– A zdychaj, ty kościotrupie! – krzyknął hrabia William von Babbitz.
– Wody, wody, tylko garnuszek czystej wody, błagam pana hrabiego – jęczała wychudzona istota o mokrej od potu twarzy, do której przyklejały się jasne pasma włosów.
Jakby w lunatycznym transie brnęła teraz ku niemu przez piach gościńca, a jej stopy w drewnianych chodakach wzbijały tumany kurzu.
Zostawiła za sobą murowany parterowy barak, na którego progu siedziało dwoje dzieci w łachmanach. Kiwały się one apatycznie – w lewo i w prawo, w lewo i w prawo. Z odległości dwudziestu metrów hrabia von Babbitz wyraźnie widział zaczerwienione obrzęki wokół ich powiek.
„Jaglica – pomyślał z mściwą satysfakcją. – Jeśli cholera jeszcze ich nie zabiła, to niechże chociaż jaglica ślepia im wyżre!”
Mocno ściągnął wodze konia. Zwierzę zastygło. Gdy kobieta była już blisko, prawą dłoń oderwał od wodzy i uniósł nią drewniane grabie, które wcześniej trzymał pod pachą. Ich trzonek ułożył sobie w zgięciu lewego ramienia, a prawą dłonią chwycił za wyprofilowany uchwyt narzędzia i uczynił gwałtowny ruch do przodu.
Zęby grabi uderzyły w wychudłe piersi kobiety. Odrzuciło ją od pięknego rumaka na dobre dwa metry. Była to bezpieczna odległość – nawet gdyby teraz śmiercionośne, lecz niewidoczne bakterie odczepiły się od jej spierzchniętych ust i od powalanej kałem, zbyt obszernej koszuli nocnej, nawet gdyby wyfrunęły spod wielkiego czepca, przykrywającego tłuste strąki, to i tak nie dotarłyby do hrabiego i nie wniknęłyby w pory jego szlachetnej skóry.
Do odpędzania zarażonych używał właśnie tych grabi. Nie rozstawał się z nimi niezależnie od natężenia epidemii, co sprawiało, że okoliczna dzieciarnia – gdy jeszcze nie osłabła całkiem i mogła biegać – przezywała go „wstrętnym grabcem”. Nie dbał o ten brak szacunku, troszczył się tylko o własne zdrowie, a długi trzonek narzędzia zapewniał mu utrzymanie właściwego dystansu.
Nosił ubranie ochronne: kapelusz, podbita gumą peleryna i maska na twarzy zasłaniająca nos i usta. To była jego zbroja, która miała powstrzymać żądła zarazy trapiącej tę okolicę i wzmacnianej żrącymi promieniami pełni lata.
Kobieta tkwiła w piachu i wznosiła ręce ku niebu, ale wzrok wbiła w pracodawcę męża. Jej małe oczy, wciśnięte jakby w czaszkę, płonęły. Sinawą skórę na twarzy – zwłaszcza wokół ust i oczodołów – miała napiętą tak mocno, że się zdawało, iż przebiją ją kości policzkowe. Wargi się przykurczyły i nie całkiem zakrywały długie żółte zęby, przez co jej facies cholerica wydawała się zastygać w drwiącym uśmiechu.
Miotała jakieś urywane zdania. Jej głos był niski i chrapliwy. Hrabia nie rozumiał tego osobliwego narzecza, tego wstrętnego, szeleszczącego Wasserpolnisch[*]. Wiedział jednak, że oto z ust posiadaczki tej zdeformowanej twarzy, typowej dla ludzi dziesiątkowanych w okolicznych wsiach przez cholerę, wychodzą teraz przekleństwa, których adresatem jest on.
Sprawnym ruchem wsunął sobie trzonek grabi pod lewą pachę, prawą zaś dłonią – zdrową – chwycił za wodze. Uderzył strzemionami bok zwierzęcia i ruszył, zostawiwszy za sobą chorą kobietę i przeznaczony dla robotników budynek mieszkalny, który sam wybudował siedem lat wcześniej w połowie drogi pomiędzy swoim pięknym pałacykiem Czerniewice a sąsiednią wioską Smokowice.
Owo przedsięwzięcie wtedy, w roku osiemnastym, wydawało mu się słuszną decyzją. Musiał jakoś uzupełnić braki siły roboczej, która była nieodzownym warunkiem trwania i rozkwitu jego majątku liczącego tysiąc hektarów lasu. Ktoś musiał przecież pracować w jego tartaku, ktoś musiał dbać o nasadzanie drzew, a Wielka Wojna nie była łaskawa dla młodych mężczyzn, czyli potencjalnych robotników rolnych i leśnych. Ona ich wsysała, a wypluwała zwłoki.
Tych z okolicznych wsi i z tutejszego centrum administracyjnego, jakim była Legnica, wcielano na ogół do Dolnośląskiej Grupy Armii feldmarszałka Remusa von Woyrscha. W czasie walk – głównie na Wschodzie – trzymali się razem i razem ginęli.
Tak było z kierownikiem tartaku Czerniewice i jego zastępcą. Już dawno zamienili się w mumie pochowani w piaszczystej glebie pod Łodzią, gdzie śmierć dopadła ich w listopadzie roku tysiąc dziewięćset czternastego przy zdobywaniu „wschodniej stolicy bawełny” przez legendarnego generała Reinharda von Scheffera-Boyadla. Truchła kilkunastu innych robotników tartacznych z Czerniewic najpierw zlodowaciały po bitwie nad jeziorami mazurskimi w lutym tysiąc dziewięćset piętnastego, a potem, gdy mróz tam ustąpił, stały się błogosławieństwem dla wygłodzonych przez zimę wilków wyjących w lasach wokół Ełku i Giżycka.
Jemu samemu, kapitanowi Williamowi von Babbitzowi, dowodzącemu kompanią piechoty w bitwie pod Kostiuchnówką w lipcu szesnastego roku, rosyjska kula pogruchotała lewą dłoń. Do rany dostał się brud, a brud Wschodu był wyjątkowo toksyczny. Nie wystarczyła zatem amputacja kciuka i dwóch palców. Dla powstrzymania gangreny obcięto Babbitzowi całą dłoń.
Jako kaleka z aluminiową protezą dłoni – pokrytą skórą, z jakiej wytwarzano rękawiczki – powrócił do swojego folwarku do żony Luizy i ośmioletniej córki Anny. Zastał je w biedzie i desperacji. Luizę dręczyły samobójcze myśli, nasilone zwłaszcza po tym, jak oszukał ją i pozostawił na pastwę losu tymczasowy zarządca tartaku, który – jako inwalida – uniknął poboru, a później okradł przedsiębiorstwo i zniknął jak mgła nad pobliską Kaczawą. Jej nerwy zostały zrujnowane wskutek nieustannych napadów na pałac dokonywanych przez bezdomnych włóczęgów, dezerterów i bandytów, którzy bezkarnie łupili okoliczne wsie, nieniepokojeni przez legnicką policję, dysponującą wówczas pięcioma funkcjonariuszami, jedną furmanką i czterema rowerami.
Von Babbitz szybko opanował sytuację gospodarczą folwarku. Dzięki znajomościom i finansowej pomocy mieszkającego we Wrocławiu przyrodniego brata, który za sprawą grubej łapówki nieco wcześniej został zwolniony z obowiązku służby w armii, odbudowywał powoli swoje niegdyś kwitnące przedsiębiorstwo. Zaciągnął u brata dużą nieoprocentowaną pożyczkę i zatrudnił kilku miejscowych, którzy – symulując lub nie – wymigali się od wojska i nie poszli na wojnę.
Sam też zakasywał rękawy, ścinał drzewa w lesie i pracował w tartaku przy ich obróbce na tyle intensywnie, na ile pozwalało mu kalectwo. Po dwóch latach takiej wyczerpującej harówki zrozumiał, że sam – w odróżnieniu od ojczyzny, przegranej i przygniecionej właśnie upokarzającym traktatem pokojowym – nie może się poddać. Wybudował wtedy tymczasową noclegownię robotniczą, wyposażył ją w łóżka oraz piece międzypokojowe, a obok wykopał studnię. Potem ruszył nad pobliską granicę z Polską, aby tam rekrutować robotników do tartaku.
„Tak, to był błąd, by tutaj ściągać tych gołodupców – myślał teraz, jadąc kłusem piaszczystą drogą w stronę Smokowic. – Trzeba było zacisnąć zęby i poczekać, aż tutejsi wrócą z wojny. Wiem, na początku pewnie by pili, rozrabiali i nie palili się do roboty, ale wszystko by się ułożyło jak dawniej. Ale nie! Byłem zbyt niecierpliwy! Jeździłem do tych zażydzonych Mysłowic na stację przeładunkową, gdzie ta cała polska banda koczowała na dworcu i czekała na pociągi do francuskich kopalń. Tam wyławiałem co silniejszych i ściągałem ich do mojego majątku. Tak zebrałem osiemnastu… Przez rok, dwa wszystko się układało. Ale byłem dla tej hołoty za dobry, zbyt miękkie miałem serce, a właściwie to zbyt miękkie serce miała Luiza. Czterem z nich pozwoliłem na ściągnięcie swoich kobiet, niektóre przyjechały już z dziećmi. Dobudowałem dla nich nowy barak. Po kilku latach te moje skromne, lecz niegdyś czyste pomieszczenia stały się wylęgarnią robactwa. No i stało się to, co się miało stać: eksplodowała w nich zaraza!”
Oczywiście von Babbitz nie był na tyle głupi, by wyłącznie Wasserpolaków oskarżać o rozsiewanie chorób. Tyfus, czerwonka i cholera zbierały swoje gęste żniwo jeszcze tuż po wojnie, gdy nie było tu robotników sezonowych z polskiego teraz Śląska. Ale oni niewątpliwie – był o tym głęboko przekonany – potęgowali kolejne epidemie. Mawiano, że gardzą mydłem, myjąc się tylko ciepłą wodą i popiołem. Przez to ich skóra – jak tłumaczył pałacowy lekarz doktor Hubertus Gelb – stała się zaniedbana i skłonna do wytwarzania sączących się ropą czyraków, a przez nie z kolei drobnoustroje, w tym bakterie cholery, były wsysane jak woda przez gąbkę.
Terapia, jakiej się poddawali – co również potwierdzał doktor Gelb – miała charakter magiczny. Pod tym względem wydawali się nielepsi od Murzynów z niemieckiej kolonii Kamerun, o których czytał w tygodniku „Über Land und Meer” i którzy żyli w takich samych warunkach jak ich przodkowie z czasów kamienia łupanego. Wasserpolacy, podobnie jak tamci, w swym ogłupieniu byli pewni, że ich rodzinę opuści każda choroba, jeśli tylko ukradkiem przyniosą domowego karalucha do sąsiada, tam go wypuszczą, a wtedy za nim – jak szczury za szczurołapem z Hameln – odejdą wszystkie dręczące ich troski. I tak zanosili złapane w domu robactwo do sąsiednich wsi, ktoś to odkrył, a ich samych znienawidziła cała okolica.
Von Babbitz dawno by ich usunął, ale broniła ich jak lwica jego głupia żona, ta mimoza o dobrym serduszku, wariatka płacząca na widok zagubionego ptaszka, który wypadł z gniazda. Aby się pozbyć tych pasożytów, musiałby najpierw pozbyć się Luizy. Poza tym wcale nie było pewne, czy nawet wtedy – rzuciwszy na nich jakieś oskarżenie – skłoniłby do działania kierownika Zarządu Policji z Legnicy, komisarza Alfreda Gärtenera, który miał w tym trudnym powojennym czasie na głowie sprawy ważniejsze niż zajmowanie się polskimi przybłędami.
– To twój kłopot, nie mój – powiedział kiedyś wprost ten jego dawny kolega gimnazjalny. – Ty ich tu sprowadziłeś, nie ja. Sam musisz dać sobie z nimi radę. Ale nie czekaj, aż ten problem nabrzmi jak wrzód.
Przedsiębiorca przejął się tymi słowami. Z dnia na dzień wyrzucił z pracy wszystkich Polaków. Ale brakowało mu sił, by eksmitować ich z baraków. Bezrobotni zaczęli kraść, a ich żony przychodziły nocami pod pałac pod okna Luizy. Wyły tam z żalu, nie pozwalając spać mieszkańcom. To była skuteczna broń przeciwko jego poczynaniom.
Bezradność zaczęła przytłaczać hrabiego. A za nią przyszły mu do głowy myśli gwałtowne: zabić ich wszystkich! Zabić. Łącznie z ich kobietami i bachorami. Co do jednego. Osiemnastu mężczyzn, cztery kobiety i dwanaścioro dzieci.
Kiedy po interwencji Luizy przywrócił ich do pracy, na chwilę odłożył te zbrodnicze plany. Wtedy bowiem wybuchła kolejna epidemia cholery. Miał nadzieję, że przyjdzie mu ona z pomocą i wytłucze w końcu owe chwasty, które sam tutaj zasiał.
Były to jednak tylko pobożne życzenia. Ludzie z baraków wcale nie wymarli, choć dręczyły ich co chwila choroby zakaźne, z których ta ostatnia wydawała się najdotkliwszą. Szarpała bowiem trzewia obfitymi biegunkami, a oni nie mieli już czym nawadniać spragnionych organizmów, bo studnia wysychała od upałów. Von Babbitz nie mógł znaleźć woźnicy, który byłby gotów dostarczać im wodę beczkowozem – wszyscy ogromnie się bali zarażenia.
Chorzy byli udręczeni coraz bardziej, a tragizm ich sytuacji pogłębiała bliskość ujęć wody pitnej dla miasta urządzonych pod koniec minionego wieku w pobliskim Przybkowie. Tam to bowiem trzej uzbrojeni strażnicy z psami odpędzali ich z daleka.
– Aby nie zatruli swoją chorobą tutejszych studni głębinowych i nie przynieśli zagłady miastu – tłumaczył hrabiemu sytuację pracodawca strażników, właściciel filtrów i urządzeń wytwarzających wodę pitną.
Mimo to Wasserpolacy wciąż żyli. Dla von Babbitza stało się jasne, że misji wybicia robotników nie można powierzyć naturze. Ona była po prostu nieskuteczna, a wola życia w tych trutniach – niezłomna. Trzeba było znaleźć ostateczne rozwiązanie tej kwestii.
Wypalić hołotę żywym ogniem.
I tego lata von Babbitz znalazł stosowny miotacz ognia.
Ktoś obiecał mu pomóc. Ktoś, kto był wyjęty spod prawa i nie bał się funkcjonariuszy Gärtenera.
Ten ktoś obiecał, że usunie na zawsze wszystkich mieszkańców baraków. Postawił jednak osobliwy warunek. Jako wyznawca jakiegoś dziwnego starodawnego kultu twierdził, że zaraza nie ustąpi, jeśli nie zostanie złożona ofiara z człowieka, i to konkretnego, którego wskazał.
Opisał, jak będzie wyglądała ceremonia ofiarna. Jawiła się ona von Babbitzowi jako tak barbarzyńska i bestialska, że ze wstrętem odmówił pogańskiemu kapłanowi, choć skuteczności magii nie tylko nie wykluczał, ale nawet w nią wierzył. Nie był w tym zresztą odosobniony. Byty nadprzyrodzone, okultyzm, szamanizm i mnóstwo innych zjawisk wymykających się rozumowemu poznaniu pociągały wielu jego rodaków. Von Babbitz, choć zdesperowany, jednak odmówił. Mimo że osoby przeznaczonej do złożenia na ołtarzu nienawidził, to i tak coś go powstrzymywało przed wyrażeniem zgody na takie okrucieństwo. Ale dni płynęły. Lato stawało się nie do zniesienia. Żar lał się z nieba. Epidemia wymknęła się z kolonii Czerniewice i ruszyła na miasto. W tartaku pracowała garstka chorych ludzi, ich żony znów zawodziły pod oknami pałacu pozbawione wody i lekarstw. Do von Babbitza zaczęły docierać radosne wieści, że gromady wyrostków szykują się na ekspedycję karną. Ich celem miała być „kolonia trędowatych”, jak nazywano baraki. Von Babbitz zacierał ręce, chętnie by tę inicjatywę nawet wsparł finansowo. Pewnego dnia zjawił się u niego jej dowódca, osiemnastoletni uczeń szkoły rzemieślniczej.
– Jeśli pan hrabia nie zrobi porządku z tymi polskimi kundlami do końca lipca, to my ich spalimy – powiedział wyrostek.
Na twarzy hrabiego wykwitł szeroki uśmiech.
– Jeszcze wam za to zapłacę.
– A zapłaci pan, zapłaci za to całe niebezpieczeństwo, które przez pana – zgodził się młodzieniec. – Przyjdzie nas pięćdziesięciu. Spalimy tamtych, a przy okazji puścimy z dymem pański piękny pałac. I odejdziemy, aby się w lesie pobawić śliczną małą zabawką. Zabierzemy ją ze sobą z pałacu. Ma siedemnaście lat. – Uśmiechnął się lubieżnie. – Chyba że pan nam zapłaci. Wtedy, owszem, spalimy kolonię, ale w spokoju zostawimy ten dom i jego mieszkańców. – Podał cenę, która była równa rocznemu utargowi tartaku. Plunął na piękny parkiet i wyszedł.
Owego wieczoru von Babbitz poczuł prawdziwą grozę. Odszukał na bagnach kapłana starożytnego kultu. Ten powtórzył swoje żądanie: ofiara z człowieka. I znów wskazał tę samą osobę co przedtem. Spiętrzenie komplikacji i groźby wyrostków sprawiły, że ofiara z bliskiej osoby przestała już na hrabim robić jakiekolwiek wrażenie.
Mimo wszystko von Babbitz negocjował. Zażądał stałej ochrony pałacu. Tamten, wiedząc, że ma silne karty w ręku, zgodził się tylko na doraźną pomoc – w razie gdyby pałac zaatakowali bandyci. Zażądał za to specjalnych profitów – darmowej dzierżawy części lasu jako miejsca, gdzie mógłby mieszkać i oddawać się pragermańskiemu kultowi drzew, skał, zwierząt i rzek. Hrabia się zgodził, zwłaszcza że takowa koncesja i tak potwierdzała stan faktyczny – sekciarze bowiem mieli siedziby w wielu zagajnikach jego ogromnego lasu. Ustalono termin i wiele innych szczegółów. Niektóre były bardzo drastyczne, ale na żadnym z nich nie robiły większego wrażenia. O krwi i trupach rozmawiali tak, jakby mówili o pogodzie. Po godzinie podali sobie ręce. Dobili interesu.
Ofiara miała zostać złożona jedenastego dnia lipca w lesie, niecałe dwa kilometry od pałacu Czerniewice, przy wielkim stawie, na bagnach zwanych żmijowymi, bo tam owe gady najczęściej wygrzewały się letnią porą.
Pogański kapłan nazywał się Berthold Ziegenau, ale wolał swe „święte” imię – Kuoni. Był bezwzględnym przywódcą sekty religijnej – jednej z tysięcy, jakie wykwitały na Śląsku po Wielkiej Wojnie.
* * *
Było po siódmej wieczór, gdy skończyła się pogańska liturgia i umilkły śpiewy. Za to ptaki – rudziki, zięby i sikorki – kontynuowały swój koncert, zagłuszany jeszcze przed momentem ponurymi ludzkimi inkantacjami. Samotny żuraw kołował przez chwilę nad grubym pniem drzewa pływającym na środku stawu. Zaraz potem ptak zniknął wśród koron olch, których pnie rozszerzały się u dołu, tworząc jakby grube bulwy wystające ponad powierzchnię wody.
Gdzieś w pobliżu zachlupotało błoto, zaszeleściły kępy długich jasnych łodyg. Trzej ludzie zburzyli swymi krokami powierzchnię głębokiej kałuży porosłej zieloną rzęsą. Pochyliwszy się nisko, przeszli pod zwalonym pniem brzozy pokrytym sinozieloną grzybiastą naroślą i wynurzyli się spośród krzewów. Ich wysokie sylwetki były z dala widoczne na leśnej polanie dochodzącej do trzcin nad brzegiem. Nosili brunatnoszare tuniki przewiązane w pasie włochatymi konopnymi sznurami. Na dłoniach mieli grube rękawice z gumy. Każdy z nich trzymał w ręku klatkę zbitą z ciasno ułożonych obok siebie deseczek. Dochodziły stamtąd dźwięki wydawane przez jakieś uwięzione małe zwierzęta – przenikliwe piski i odgłosy drapania.
Przeznaczona na ofiarę kobieta widziała nad sobą tylko tyle – nogi w kaloszach i piszczące klatki. A chciała dostrzec więcej. Co chwila unosiła głowę. W irracjonalnym odruchu wciąż próbowała powiększyć zasięg wzroku. Za wszelką cenę pragnęła się dowiedzieć, jaka śmierć ją czeka. W końcu tak mocno napięła mięśnie szyi i wyprężyła skrępowane sznurami ciało, że udało się jej wyjrzeć poza obręb miękkiej poduchy z zielonego mchu i listków przypominających gwiazdki.
Jej serce stanęło na moment jak niegdyś wahadło zegara w pałacowej jadalni, gdy pękła w nim linka. Zamknęła oczy i opadła z powrotem w wilgotną roślinność. Już teraz wiedziała, że jej śmierć będzie męką, a katami – potwory.
Półludzie, półzwierzęta.
Nad nią stali trzej mężczyźni z głowami dzików, a błoto spływało po ich cholewach.
Na kępę mchów padł cień. Kobieta wykręciła twarz i rozpoznała monstrum po charakterystycznej figurze – długim tułowiu i bardzo wąskich ramionach. Kilkakrotnie widywała już tego mężczyznę, gdy w samotności spacerowała po lesie i na cienistych polanach oddawała się medytacjom i modłom do nieokreślonego bóstwa albo gdy zbierała rośliny, by później suszyć je i wklejać do zielnika. Podczas takich przypadkowych spotkań mężczyzna wyglądał na zaniepokojonego i spłoszonego. Na leśnych duktach przecinał jej drogę bez słowa, unikał jej wzroku, nie odpowiadał na pozdrowienia i szybko znikał w zaroślach. W myślach nazywała go zaskrońcem.
Widywała też innych jemu podobnych. Snuli się jak duchy po ostępach. Z biegiem czasu poznała ich lepiej – tych wszystkich, dla których sekta była domem: zdemobilizowanych, półpijanych bimbrem mężczyzn bez przyszłości oraz wyklęte przez bogobojną społeczność młode samotne matki, którym w czasie wojny gdzieś w stodole jakiś żołnierz na przepustce dał krótkie chwile szczęścia, a potem zginął w gradzie szrapneli.
Uważała owych sekciarzy za nieszkodliwych, a nawet litowała się nad ich nieszczęsnym, bezdomnym losem. Cieszyła się, że jej mąż – skądinąd nieczuły brutal – podziela jej uczucia, bo przecież pozwala im za darmo koczować w swoich lasach!
W rozpaczliwej, ostatniej próbie ratowania życia chciała im o tym wszystkim powiedzieć, wzbudzić w nich choćby odrobinę litości, ale ściśle zawiązany knebel tłumił każde jej słowo.
I wtedy wszystko się zaczęło. Ktoś szarpnął ją za nogi, a ktoś inny za ręce. Unieśli ją. Powoli, ciężko sapiąc, wsunęli do głębokiej jamy, nogami w dół. W czasie tej czynności przecięli jej więzy na przegubach i w kostkach. Jej nagie ciało otarło się o jakiś chropowaty materiał. Pięty dotknęły dna dziury.
Potarła uwolnione od sznurów dłonie i rozejrzała się na boki. Stała w wykopanym dole, jakby w pionowej szybowej mogile, a jej głowa znajdowała się pół metra poniżej poziomu gruntu. Dół był wąski, ale tak drobna kobieta jak ona mogła się w nim swobodnie obracać wokół własnej osi. W całości wyścielono go jutowym materiałem, którego wyłogi wychodziły poza brzegi dziury.
Nad sobą ujrzała drewnianą klatkę. Jeden z dzikogłowców otworzył drzwiczki i do dołu wpadł kogut. Z trzepoczących skrzydeł urwało się kilka piór. Przerażone zwierzę zaczęło dziobać nagie łydki kobiety i jej kolana.
Broniąc się przed nim, nie zauważyła, jak u wylotu jamy dłoń w gumowej rękawiczce trzyma przy nasadzie łba żmiję. Po sekundzie poczuła wijącego się gada na plecach i pośladkach. A potem kolejne.
A potem już tylko przeraźliwy pisk i szarpiące jej policzki pazury kota, który – jako trzecie zwierzę – został wrzucony do dołu. Ogromny zaś wór, którym była wyłożona jama, natychmiast zawiązano nad jej głową.
Aby zwierzęta nie uciekły.
Aby cierpienie trwało.
* * *
Hrabia William von Babbitz widział z daleka, jak trzej dzikogłowcy unoszą wielki poruszający się jutowy worek i ciągną go w stronę stawu. Tam wśród trzcin czekało już czółno, a na nim opierający się na długim kiju mężczyzna – stary i nagi, z długimi siwymi włosami porastającymi mu czaszkę i skołtunionymi na piersi i na podbrzuszu. Z szyi zwisały na rzemieniu dzicze kły z jakimiś znakami.
Wrzucili ciężar do środka. Starzec odepchnął się kijem od dna i pokierował kołyszące się niebezpiecznie czółno na środek stawu – tam gdzie, jak hrabia wiedział, dno było oddalone o jakieś dwa metry od powierzchni wody, tam gdzie jakieś wątłe prądy zepchnęły ogromny pływający pień dębu. Charonowi z każdym ruchem drgały mięśnie na rękach i udach, a sucha skóra marszczyła się jak u wiekowego słonia.
Starzec wskoczył do wody i zaczął mocno kołysać łódką. Nie było to łatwe, ponieważ nie dosięgał stopami dna. Był jednak silny i żylasty i bez trudu utrzymywał się na wodzie, nie przestając mocno kołysać czółnem. Jedna z jego burt zniknęła w pewnym momencie pod wodą. Sporo jej wlało się do środka. Po chwili pod powierzchnią znalazła się druga burta. Łódka jednak nie tonęła, choć z każdym przechyleniem nabierała coraz więcej wody. Gdy była już w połowie zatopiona, starzec chwycił za ruszający się worek i przeciągnął go ponad burtą.
Worek wypłynął z łodzi i zaczął tonąć. Powietrze, które się w nim znajdowało, wciąż utrzymywało go na powierzchni. W końcu utonął i jedynie bąble pękające na lustrze wody i małe fale, rozchodzące się koncentrycznie, były znakiem, iż ofiara została spełniona.
– Dokonało się – powiedział do siebie von Babbitz.
Dzikogłowcy, jakby go słysząc, zniknęli wśród zarośli.
Hrabia, uważając, by nie nadepnąć na jakąś żmiję, wskoczył na konia i ruszył kłusem w stronę piaszczystej drogi prowadzącej do pałacu.
A w nocy stał w oknie i mimo gorąca bijącego od ognia napawał się widokiem pożaru w „kolonii trędowatych” – z podobną satysfakcją jak Neron obserwujący płonący Rzym.
* * *
„Liegnitzer Tageblatt”,
poniedziałek 13 lipca 1925r.
[strona 1]
W ostatnią sobotę na terenie majątku Czerniewice wydarzyła się prawdziwa tragedia. Pomiędzy pałacem właściciela majątku pana Williama hrabiego von Babbitza a wsią Smokowice spłonęły doszczętnie dwa domy służące za mieszkania dla robotników sezonowych pracujących w tartaku hrabiego. Około godziny 23.30 wybuchł tam pożar. Mimo wezwania straży ogniowej, która przybyła na miejsce z beczkowozem, ogień strawił całość zabudowań robotniczych. Dzięki przytomności umysłu i skuteczności działań dowódcy straży, znanego legnickiego sportowca i weterana wojennego pana Horsta Schenka, żywioł nie przerzucił się na okoliczne wysuszone drzewa. Rano wśród zgliszcz znaleziono zwłoki trzydziestu trzech osób – siedemnastu mężczyzn, czterech kobiet i dwanaściorga dzieci. Dwa spalone domy były zaryglowane od zewnątrz, od zewnątrz też zamknięto okiennice i wszystkie te osoby zmarły w środku zaduszone. Dwadzieścia metrów od zabudowań na sznurze uwiązanym do konaru drzewa wisiał jeden z mieszkańców domostwa – niejaki Josef Wieczorek, lat trzydzieści. Jeden ze strażaków anonimowo donosi, że mógł to być podpalacz, ponieważ całe ręce miał mokre od nafty. Kierownik legnickiego Zarządu Policji Polizei-Dirigent Hans Chardonnier odmawia komentarzy i obiecuje, iż w najbliższych dniach zwoła konferencję prasową, podczas której wszystko zostanie wyjaśnione. Nieoficjalnie się dowiedzieliśmy, że – niezależnie od podejrzeń wobec owego Wieczorka – wszyscy pracownicy z tej kolonii byli chorzy na cholerę i powszechnie uważani za źródło zarazy. Władze nie chcą tego rozgłaszać, bo podpalenie przez kogoś z zewnątrz mogłoby stać się zachętą do podobnych samosądów – o ile ten wypadek można rzeczywiście tak określić.
„Liegnitzer Nachrichten”,
poniedziałek 13 lipca 1925 r.
[strona 1]
Nieszczęścia chodzą parami, a nawet trójkami
Wiadomość o pożarze w Czerniewicach to niejedyna zła wieść dotycząca majątku Williama hrabiego von Babbitza. W sobotę zaginęła jego żona Luiza. Wyszła wieczorem, jak to czyniła bardzo często, aby prowadzić swoje badania botaniczne nad miejscową florą, których rezultaty przedstawiała publicznie czy to w Państwowym Gimnazjum Johanneum, czy też na zebraniach Towarzystwa Posiadaczy Ziemskich. Robiła to, wiedziona naukowymi pobudkami, wbrew ostrzeżeniom domowników, iż lasy w dobie biedy i powszechnego włóczęgostwa są miejscem niebezpiecznym. Niestety do tej pory nie wróciła. Na pana hrabiego von Babbitza jednego dnia spadły trzy dotkliwe ciosy – pożar wybudowanych przez niego domów dla robotników sezonowych, śmierć tychże oraz zaginięcie małżonki. Miejmy nadzieję, że to ostatnie jest tylko chwilowe i nie zwiastuje najgorszego!
„Schlesische Zeitung”,
sobota 18 lipca 1925 r.
[strona 2]
Dzisiaj w Zarządzie Policji w Legnicy odbyła się konferencja prasowa w sprawie pożaru kolonii robotniczej w Czerniewicach. Konferencję prowadzili i na wszelkie pytania wyczerpująco odpowiadali Polizei-Dirigent Hans Chardonnier oraz jego prawa ręka komisarz Alfred Gärtener. Policja znalazła dowody, iż kolonia spłonęła wskutek umyślnego podpalenia, którego sprawcą był jeden z jej mieszkańców, niejaki Wieczorek. Pozamykał on swoich pobratymców w domach, zaryglował drzwi i okna, powylewał na domostwa kilka baniek nafty, po czym je podpalił. Mieszkańcy, zamknięci w środku, podusili się od dymu. Podpalacz Wieczorek powiesił się na pobliskim drzewie. Motywacji zbrodniarza można się tylko domyślać. Mieszkańcy kolonii chorowali na cholerę, nie mogli opuszczać swych domostw i zdaniem jej właściciela, Williama hrabiego von Babbitza, byli przez wielu obciążani winą za rozprzestrzenianie się zarazy po okolicy. Okoliczna ludność ich nienawidziła. To mogło rzutować na ich stan psychiczny. Lekarz z Czerniewic doktor Hubertus Gelb zeznał i potwierdził swoim medycznym autorytetem, iż podpalacz Josef Wieczorek wykazywał silne odchylenia psychiczne, bywał agresywny i niebezpieczny dla współmieszkańców. Całą tę straszną historię można podsumować pokorną modlitwą do Pana: miej, Boże, w swej opiece naszą nieszczęsną śląską ziemię i ojczyznę, gdzie obłęd, zbrodnia, bezrobocie, zarazy i bieda tak zatrważające zbierają dziś żniwo!
„Liegnitzer Nachrichten”,
poniedziałek 20 lipca 1925 r.
[strona 1]
Ogłoszenie
Błagam wszystkich ludzi dobrej woli o jakąkolwiek wiadomość o mej zaginionej Małżonce Luizie von Babbitz. Wyszła ona w sobotę 11 lipca około godziny 18.00 z naszego pałacu w Czerniewicach do okolicznego lasu i dotąd nie powróciła. Jest kobietą czarnowłosą, drobnej budowy ciała, o oczach niebieskich, urody i sylwetki niepośledniej (zob. rysopis dołączony poniżej). Ubrana w błękitną suknię i słomkowy kapelusz ze wstążką tejże barwy. Każdy, kto mi poda wiadomość, która przyczyni się do wyjaśnienia zaginięcia mojej ukochanej Małżonki, może liczyć na sowitą nagrodę.
Zrozpaczony mąż, William hrabia von Babbitz.
* Tak pogardliwie nazywano śląski dialekt języka polskiego, jego użytkowników zaś Wasserpolacken lub Wasserpolen, co tłumaczę jako „Wasserpolacy”’.
ROZDZIAŁ II
Tybinga, poniedziałek 20 lipca 1925 r.
Ten dzień na większości niemieckich uniwersytetów był początkiem sesji egzaminacyjnej i całkiem zmieniał codzienne obyczaje akademików. Przede wszystkim omijali oni miejsca, które mogłyby ich rozpraszać oraz zabierać im cenny czas i resztki pieniędzy. Zaczynał się zatem okres posuchy dla tych wszystkich, którzy swe firmy gastronomiczne i rozrywkowe prowadzili w pobliżu uczelni – dla restauratorów i dla ulicznych sprzedawców serdelków, dla właścicieli klubów bilardowych i karcianych, dla kamieniczników wynajmujących sale na spotkania korporacji, dla szefowych tanich domów publicznych i dziewczyn wystających po bramach. Urlopowali się wtedy również strażnicy uniwersyteckich karcerów, zbierając siły na połowę sierpnia, bo to właśnie wtedy wzmagały się burdy na mieście, gdy żacy oblewali zdane egzaminy lub zalewali robaka po niezdanych.
Czas sesji studenci zaznaczali w sposób symboliczny i właściwy dla poszczególnych ośrodków naukowych.
We Wrocławiu na przykład, ku świętemu oburzeniu bogobojnej prasy i takiejże opinii publicznej, zaopatrywali w kalesony słynną figurę nagiego fechmistrza na Placu Uniwersyteckim na znak, iż w wypełnionych nauką dniach wstrzymują się od cielesnej aktywności.
W dalekiej Tybindze skojarzenia braci studenckiej były zbliżone do asocjacji wrocławskich kompanów. I tu, i tam młody człowiek w czasie sesji ulegał symbolicznej przemianie i stawał się piewcą skromności i powściągliwości. Na Śląsku ową metamorfozę przedstawiono dosadnie, w Wirtembergii natomiast – nieco subtelniej. Tutaj poeta Friedrich Hölderlin ukazany na posągu w uniwersyteckim ogrodzie botanicznym jako półnagi ulubieniec helleńskich bogów zamieniał się dwa razy do roku – podczas obu sesji egzaminacyjnych – w mnicha pokutnika. Studenci przykrywali jego półnagie ciało habitem, a głowę chowali w kaptur.
„W czasie sesji wiodę żywot ascetyczny” – głosiła tabliczka wisząca na piersi poety.
Na osłoniętą habitem figurę Hölderlina patrzył teraz dwudziestotrzyletni student medycyny Herbert Anwaldt. Zatrzymywał się przed nią zawsze, gdy po korepetycjach wracał na poddasze do swojego pokoiku z widokiem na rzekę Neckar.
W tym starym uroczym mieście, pełnym szachulcowych budynków, z których zwisały pęki czerwonych pelargonii, wciąż natrafiał na tropy chorego psychicznie poety. Przede wszystkim Anwaldt mieszkał tuż obok wieży, na której szczycie Hölderlin dokonał swego żywota jako człowiek obłąkany, dręczony przez wizje, cichy, bojaźliwy i uprzedzająco grzeczny wobec bliźnich. Ze swojego okna zaś – gdy się mocno wychylił – widział tę półokrągłą budowlę, gdzie poeta mający już za sobą dawne dni chwały, opuszczony przez muzę i zdany na opiekę dobrych ludzi, chciał wskrzesić w sobie dawnego ducha. Bezskutecznie jednak. Ostatnie wiersze, jakie wyszły spod jego gęsiego pióra, były rozpaczliwie marne.
Ale to niejedyne ślady poety, po których Anwaldt stąpał. Jego codzienna droga i na wykłady, i na korepetycje biegła tuż obok pomnika Hölderlina w ogrodzie botanicznym. Ulubieniec muz nie patrzył wprawdzie na przechodniów, ale słowa laudacji na jego cześć wyrytej na cokole Anwaldt uznał kiedyś za przesłanie skierowane do siebie samego.
„Najwyższy pieśniarz, który przez noc pełną chmur wzbił się do królestwa światła” – czytał teraz to zdanie raz po raz.
Wiedział, że on sam nie jest ani nie zostanie nigdy „najwyższym pieśniarzem”, czyli poetą, nie ten zatem fragment tekstu dotykał najczulszych jego wspomnień i marzeń. Mocny dreszcz wywoływał u niego tak bliski mu proces „wędrowania do królestwa światła”.
„Bo czyż nie można tak nazwać mojego dotychczasowego życia?” – myślał Anwaldt, wychodząc z ogrodu botanicznego, poganiany gniewnymi pomrukami uniwersyteckiego pedla, który mając owo miejsce w swej pieczy, zamykał bramę o przepisowej wieczornej godzinie.
„Czyż nie wyszedłem z ciemnej nocy sierocińca do światła wiedzy? – zadał sobie retoryczne pytanie. – Do światła, tak! Z miejsca cierpienia i tęsknoty, prawdziwej gehenny porzuconego dziecka. Pod zachmurzonym ciemnym niebem bólu rozbłysło najpierw przyćmione jeszcze światło, rzucone przez berlińskie Gimnazjum na Wyspie Fryderycjańskiej[*], a teraz tu, w tym małym uroczym miasteczku, prawdziwej republice uczonych, tu już bije słońce wiedzy”.
Zganił się w duchu za te porównania. Ich forma była kiepska, napuszona i banalna – kolejne porównanie wiedzy do światła! – ale treść w ogromnej mierze prawdziwa. Tak, żyłby nie tyle w mroku zabobonów, ile w cieniu własnej rozpaczy, gdyby się nie wydostał poza mury berlińskiego sierocińca, dokąd został przywieziony z jakiegoś dalekiego miejsca przez nieznanych ludzi, kiedy miał niecały rok. Nie poznałby niczego więcej niż codzienna udręka, bunt, dziecięca przemoc i nauka jakiegoś brudnego rzemiosła, gdyby nie anonimowy dobroczyńca[*], który ufundował mu szkolne stypendium.
To dzięki niemu chłopiec, a później młodzieniec, od dziesiątego do dziewiętnastego roku życia codziennie o wpół do siódmej rano, nawet gdy był chory, porzucał z ulgą wilgotne, ponure korytarze zakładu wychowawczego sióstr dominikanek przy Greifswalder Strasse i szedł ponad godzinę do okazałego gmachu szkoły w dzielnicy Moabit, gdzie się wygrzewał w słońcu poezji romantycznej i kultury antyku.
Ów dobroczyńca chłopca wyznaczył także fundusz na studia, ale nie wystarczał on nawet na opłacenie czesnego – nie mówiąc już o codziennym utrzymaniu – na jednej z najdroższych i najlepszych niemieckich uczelni, czyli na Uniwersytecie Fryderyka Wilhelma w Berlinie. Owe skromne środki zdołały jednak pokryć czesne w szacownych, choć prowincjonalnych i położonych na obrzeżach państwa uniwersytetach. Maturzysta Anwaldt zastanawiał się nad Królewcem, Gryfią czy Wrocławiem, ale w końcu zupełnym przypadkiem wybrał Alma Mater Tubingensis.
Idąc teraz w stronę swojej Neckargasse przy Moście Eberharda, minął cukiernię Ottona Bauscha przy Neue Strasse 4, gdzie pięć lat temu, jesienią roku dwudziestego, przy kawie pitej przy barze rozważał pierwsze dylematy życia akademickiego. Zdawał sobie wtedy sprawę, że poświęcenie się naukom humanistycznym nie zagwarantuje mu wymarzonej dostatniej przyszłości. Wybrał zatem wydział medyczny. Tak oto przez dwa lata dzień w dzień z zapałem studiował anatomię systematyczną, fizjologię, wstęp do medycyny oraz farmakologię eksperymentalną, a raz w tygodniu bardzo sumiennie kroił zwłoki na kursach sekcyjnych.
W tym początkowym okresie – dobrowolnie odcięty od życia studenckiego, które go raziło nadmiernym spożyciem wina i prostackimi zwyczajami korporacyjnymi – poświęcał się tylko medycynie. Humanistyka została w jego życiu zdegradowana do korepetycji z języków klasycznych, które zapewniały mu utrzymanie. Przez te dwa lata obrzucał posąg Hölderlina obojętnym spojrzeniem, zapomniawszy, jakie emocje budziły w nim jego wiersze w latach gimnazjalnych. Teraz uważał go za wariata, i tyle.
W letnim semestrze drugiego roku nastąpiła zmiana. Dla zabicia czasu w piątki pomiędzy marnym obiadem w mensie a korepetycjami – wiedział, że poobiednia drzemka, którą mógłby sobie wtedy uciąć, groziła zaspaniem – zapisał się na wykład pod tytułem Wprowadzenie w fizjologię rasy i w fizjologię społeczeństwa, który wygłaszał dla słuchaczy wszystkich fakultetów medyk, profesor Adolf Basler. Anwaldt lubił jego zajęcia z fizjologii widzenia i ruchu, toteż wiedział, że nawet jeśli dziwna tematyka nowego wykładu go nie porwie, to przynajmniej będzie miał rozrywkę.
I rzeczywiście wykład jako całość niespecjalnie go zainteresował, ale pewien wątek, poruszany często przez Baslera, rozpoczął cały łańcuch zdarzeń, który odciągnął Anwaldta od ścisłych nauk Hipokratesa i pogrążył w fascynującym światłocieniu psychiatrii.
Motorem tej zmiany były dywagacje Baslera na temat zjawisk paranormalnych. Profesor, opisując je jako swoiste przejawy „psychologii ludów”, powoływał się kilkakrotnie na badania „swojego przyjaciela” profesora nadzwyczajnego Traugotta Oesterreicha, wykładowcy na wydziale filozoficznym i autora głośnej pracy pod tytułem Opętanie – szeroko omawianej i kontrowersyjnej – o czym Anwaldt, ślęczący nad tablicami anatomicznymi i podręcznikami farmakologii, nie miał wcześniej zielonego pojęcia.
I tak oto student, zainspirowany przez Baslera, pojawił się – z czystej ciekawości – w pewien poniedziałek o czwartej po południu na ilustrowanym przeźroczami wykładzie Oesterreicha Parapsychologia, czyli mediumiczne zjawiska życia duchowego.
Wystarczył ten jeden wykład.
I wszystko się zmieniło.
Anwaldt, wracając z tamtej prelekcji, patrzył na wygiętą postać Hölderlina już nie jak na wariata, ale jak na swojego przyszłego pacjenta.
„Będę lekarzem chorób nerwowych” – taką deklarację złożył pod pomnikiem poety.
W kolejnym semestrze, jesienią 1922 roku, zapisał się na wykłady i ćwiczenia z psychiatrii, wśród nich na kurs i ćwiczenia z hipnozy. Oraz na wszystkie zajęcia Oesterreicha.
Od tego czasu minęły prawie trzy lata.
* * *
Gdy pierwszego dnia letniej sesji egzaminacyjnej roku dwudziestego piątego słońce już zachodziło za szpiczaste wieżyczki rynku, Herbert wbiegł zadyszany do swojego wąskiego domu przy Neckargasse 6, pamiętającego zapewne czasy fundatora uniwersytetu hrabiego Eberharda.
W budynku mieściły się tylko cztery mieszkania oraz zakład rzemieślniczy mistrza szczotkarskiego pana Jakoba Badera. Jego siedemdziesięcioletni ojciec imieniem Ottomar, zgryźliwy, wiecznie skrzywiony emeryt, mianował się samozwańczym dozorcą kamienicy i siedział przy wejściu pod zegarem stojącym w zamykanej na kratę wnęce. Urządzenie wybiło teraz dwa razy, informując, iż poszły dwa kwadranse na dziesiątą.
Anwaldt pozdrowił starego pana Ottomara i wspiął się po trzeszczących schodach na mansardę, gdzie wdowa po maszyniście, pani Antonie Steiner, wynajmowała mu pokoik. Wszedł do niego zadyszany, zrzucił marynarkę i krawat, usiadł przy stole, zapalił lampkę z kloszem w kształcie tulipana i otworzył podręcznik psychiatrii Kraepelina. Policzył strony, które miał opanować. Było ich siedemset.
Pokiwał głową i uśmiechnął się do siebie. Za tydzień miał przystąpić do egzaminu z przedmiotu wprowadzenie do psychiatrii. To jeden z siedmiu egzaminów końcowych, które go czekały przed dyplomem. Profesor Hermann Hoffmann, u którego miał zdawać, był wymagającym i surowym nauczycielem, ale Anwaldt pokładał ufność we własnych siłach. Sto stron dziennie to niewiele, zwłaszcza że podręcznik ten już czytał dwukrotnie, a opanowanie materiału stanowiło raczej powtórkę.
Otworzył okno. Do pokoiku wpłynęła ciepła lipcowa wilgoć. Parował Neckar, którego stan wody po ostatnich deszczach był jeszcze bardzo wysoki. Choć od tygodnia w całej Wirtembergii paliło ostre słońce, to wzburzona rzeka wciąż huczała, porywając ze sobą gałęzie. Typowa tybingeńska rozrywka par zakochanych, czyli leniwe poruszanie się po rzece czółnem z tyczką, została teraz zabroniona przez władze.
To ostatnie zresztą cieszyło Anwaldta. Mógł spokojnie się uczyć przy otwartym oknie, co bywało trudne, gdy całe armady czółen przesuwały się nocą pod jego kamienicą, a ich pasażerowie pokrzykiwali upojeni popularnym tu czerwonym winem Neipperg.
Z papierosem w ustach rzucił się na podręcznik. Pierwsze słowa wstępu, choć dobrze mu znane, całkiem go pochłonęły.
Już starożytni lekarze byli na tyle zaawansowani w psychiatrii – pisał Kraepelin – że wiązali zaburzenia duchowe z przyczynami cielesnymi, mianowicie z gorączką i fluktuacją soków ciała. Niestety, później te ustalenia wraz z upadkiem kultury świata antycznego odeszły w niepamięć. Zamiast nich pojawiły się w średniowieczu religijno-zabobonne wyobrażenia, iż duchowe zaburzenia to wcale nie choroba, lecz działanie diabła, kara niebios albo też skutek jakiejś boskiej ekstazy. Zajmowali się nimi nie lekarze, lecz księża, którzy usiłowali wygnać z chorych złe duchy.
Anwaldt drgnął. W dłoń uciął go komar. Trzasnął go drugą dłonią, po czym ze wstrętem brzegiem kartki usunął owadzi zezwłok. Potem starannie umył dłonie w misce schowanej za firanką w rogu pokoju.
Rozejrzał się na boki. W świetle lampy fruwały inne komary. Wstał, ze zgrzytem otworzył drzwi szafy, szukając remedium na owady, którym miał zamiar nasączyć gąbkę i powiesić ją na lampce. Zaklął pod nosem. Butelka z nalepką „Ocet” okazała się pusta.
Poczuł złość na samego siebie. Zwykle notował przewidywaną datę wyczerpania się jakiegoś specyfiku – czy to był ocet na komary, czy płyn po goleniu, czy proszek do zębów. Czynił to, bo nie cierpiał, by zaskakiwał go nieoczekiwany brak jakiegoś produktu codziennego użytku.
Przeszukał notes. Owszem, zapis ostrzegający sporządził był kilka dni temu, a potem go po prostu przeoczył.
Spojrzał na budzik. Dochodziła dziesiąta. Mógł kupić płyn odstraszający komary u pani Mayer przy Haaggasse 8. Do domu wróciłby wtedy przed wpół do jedenastej, a samozwańczy dozorca, humorzasty pan Ottomar Bader, mógłby zażądać opłaty – jak od każdego spóźnialskiego, który po dziesiątej zakłóca spokój lokatorom.
„Może ubłagam starego – pomyślał Anwaldt – żeby mi nie liczył za powrót. Powinien zrozumieć. Komary przecież tną wszystkich bez wyjątku. Nawet takich śledzienników jak on”.
Zbiegł po schodach i rozejrzał się za dozorcą. Nigdzie go nie było, nie mógł zatem z góry poprosić go o późniejszą wyrozumiałość.
Pobiegł ciasną Bursastrasse w stronę rynku ubrany jak jakiś ulicznik w samą tylko koszulę i bez krawata. Niektórzy późni spacerowicze mieli go za pijanego, ponieważ w dłoni dzierżył pustą flaszkę.
Kilka minut później znalazł się w winiarni pani Mayer i poprosił sprzedawcę o trochę octu. Ten nie był zachwycony, gdyż potrzebował tej przyprawy, ale w końcu uległ prośbom grzecznego studenta i przelał mu jej trochę do butelki całkiem za darmo.
Anwaldt wracał do domu nadbrzeżem, wzdłuż muru nad Neckarem. Była to jego ulubiona trasa spacerów, zwłaszcza letnią porą – pomiędzy domami a gęstymi nadbrzeżnymi drzewami.
„I tak się spóźnię, i tak. I tak będę musiał zapłacić Baderowi, to co mi szkodzi iść okrężną nieco drogą” – myślał.
Pogwizdywał zadowolony, że znów za chwilę znajdzie się w świecie psychiatrii – fascynującej nauki, którą odkrył trzy lata temu. Że znów wróci do tak mu bliskich poglądów Kraepelina – świetnie uzasadnianych przez profesora Oesterreicha – iż obłęd rodzi się w ludzkiej psyche, do której żadna zła czy dobra istota duchowa nie ma dostępu z tej prostej przyczyny, że taka istota po prostu nie istnieje.
Gdy już dochodził do Mostu Eberharda, usłyszał charakterystyczne jęki i okrzyki, wydawane gdzieś w pobliżu przez kopulującą kobietę. Poczuł, że zalewa go złość – ciepła i wilgotna, jak powietrze buchające znad Neckaru.
Odgłosy aktu seksualnego nagle dotarły do niego gdzieś zza muru, gdzie pieniły się fale rzeki. Wiedział, że tam jest półka dla wędkarzy, których widywał ze swej mansardy wczesnym rankiem. Teraz jeśli już ktoś coś tam łapał, to nie rybę, lecz co najwyżej syfilis.
„Jak nie komary, to ludzka ruja – pomyślał. – I to akurat pod moim oknem. Przed egzaminem. Spójrzmy, co się tam dzieje. Może zaraz skończą i ta dziwka przestanie wyć!”
Wychylił lekko głowę poza obręb muru. Obraz, który ujrzał kilka metrów dalej, odebrał mu nadzieję.
Kobieta z suknią i halką zarzuconą na ramiona spoczywała na czworakach. Za jej szerokim i pełnym zadem klęczał mężczyzna i miarowo poruszał biodrami. Z każdym ruchem zbyt obszerna koszula wzdymała mu się jak żagiel.
Chyba zbytnio mu się nie śpieszyło, bo nie skupił się wyłącznie na swojej robocie. Co chwila podnosił do ust butelkę wina i pociągał z niej spory łyk.
Było dość ciemno, ale Anwaldt odniósł wrażenie, że mężczyzna jest gruby i łysy. Miał zapewne swoje lata, co w połączeniu z alkoholem nie wróżyło szybkiego końca jego poczynań.
– O, tak, staruszku – jęczała kobieta. – Właśnie tak! Nie przestawaj! Kończ już, bo tamci czekają!
Określenie, jakim mężczyzna został obdarzony, potwierdziło przypuszczenia Anwaldta. Teraz ciepła złość przeistoczyła się w jego głowie we wrzącą furię. Wyobraził sobie, że stary pijak jeszcze długo będzie tak sapał, a prostytutka – zawodziła i jęczała. A potem tegoż kopulatora zastąpią jacyś „tamci”. Wiadome odgłosy dojdą nawet przez zamknięte okno na mansardzie, burząc mu myśli i odrywając je od wywodów Kraepelina.
Nie wytrzymał. Wychylił się mocniej za mur i ryknął:
– Gdzie indziej się ruchać, zwierzęta! Do chlewu! Tam się parzyć! Spać ludziom daj, dziwko jedna!
Mężczyzna przerwał, a kobieta uniosła głowę ku górze. Na jej twarzy pojawił się grymas, jakby uśmiech. Tak się przynajmniej Herbertowi zdawało.
Ale głos, który mu zabrzmiał teraz za uchem, nie był halucynacją dźwiękową, którym to zaburzeniom percepcji szef oddziału klinicznego dla nerwowo chorych profesor Robert Gaupp poświęcił niedawno aż dwa wykłady.
– A ładnie to tak panią obrażać!
Poczuł kwaśny od wina oddech.
Odwrócił się. Przed nim stali dwaj mężczyźni po czterdziestce. W mdłym świetle gazowej latarni widział ich nieogolone kanciaste mordy. Mieli na sobie bufiaste lniane koszule, takie jak ich kolega, i grube wełniane portki – typowe ubrania tkaczy, jacy pracowali w tybingeńskich przędzalniach. To właśnie byli „tamci”, którzy czekali na swoją kolej i mieli zastąpić kolegę przy wielkim zadzie.
Anwaldt nie zdążył nawet wypowiedzieć słowa ani zrobić najmniejszego ruchu, gdy dostał pięścią w brzuch. Jęknął, skulił się i przykucnął pod murkiem. Wiedział, że nie wyprowadzi teraz ciosu, bo stracił oddech.
Instynktownie szarpnął za gors rozpiętej koszuli i zacisnął zęby na materiale. Tak robił w sierocińcu, gdy oczekiwał ciosu od dołu – w podbródek. Jeden z kolegów ostrzegał go w tamtych czasach, że uderzenie żuchwy o szczękę może skruszyć, a nawet połamać zęby. Lepiej je na czymś zacisnąć.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
* Friedrichswerdersches Gymnasium – jedno z najlepszych niemieckich gimnazjów klasycznych istniejące od 1681 roku do końca II wojny światowej.
* Kim był ów dobroczyńca – zob. M. Krajewski, Śmierć w Breslau.
ROZDZIAŁ III
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ IV
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ V
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ VI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ VII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ VIII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ IX
ROZDZIAŁ X
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XIII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XIV
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XV
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XVI
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XVII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XVIII
Dostępne w wersji pełnej
ROZDZIAŁ XIX
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa: Głos z piekła, Marek Krajewski
Karta redakcyjna
Rozdział 1. Żmije na bagnach
Rozdział 2. In hora ultima
Rozdział 3. Legnicka misja
Rozdział 4. Imadło i młot
Rozdział 5. Pan trojga imion
Rozdział 6. Theatrum mortis
Rozdział 7. Ostrożny brydżysta
Rozdział 8. Dziewczyna i demon
Rozdział 9. Pusty dźwięk
Rozdział 10. Anna i lekarz
Rozdział 11. Niepokoje egzorcysty Mitwercka
Rozdział 12. Z piekła rodem
Rozdział 13. Dwaj panowie z Wrocławia
Rozdział 14. Siostra
Rozdział 15. Ukryty pokój
Rozdział 16. Ofiara dla Wotana
Rozdział 17. Wyznania skruszonego grzesznika
Rozdział 18. Ad maiorem Dei gloriam
Rozdział 19. Epifania
Posłowie
