Słowiański rodowód - Paweł Jasienica - ebook + książka

Słowiański rodowód ebook

Paweł Jasienica

0,0

Opis

Arcyciekawa wędrówka po praojczyźnie Słowian

 

 

 

Słowiański rodowód to cykl reportaży, zbiór opowiadań, które autor snuje, wizytując liczne stanowiska archeologiczne prowadzone w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Jest w Biskupinie, Igołomii, Gieczu, Wiślicy, na Ślęży i Wolinie, w Tumie i na Świętym Krzyżu. Wszędzie tam  wyciągane z ziemi artefakty świadczą o nas, naszej kulturze i sile przetrwania.

 

Autor pisze tak:

 

 

 

…Linia prosta nakreślona pomiędzy najdalej obecnie na zacho­dzie i wschodzie położonymi punktami władania Słowian liczy około siedmiu tysięcy kilometrów. Uczeni nadal wiodą spory o praojczyznę wszystkich Słowian. Można przyjąć, że w okresie historycznie decydującym o ich późniejszym rozwoju, czyli po­między VI wiekiem przed Chrystusem a IV nowej ery, zajmowali oni ziemie od Odry do środkowego biegu Dniepru… Na ogół Słowiańszczyzna przetrwała w większości ziem, któ­re zajęła w dobie wielkich wędrówek. Znikła jedynie tam, gdzie musiała stawić czoło takiej wszechstronnej sile, jak Niemcy, to znaczy między Łabą a Odrą…

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wpro­wa­dze­nie

.

Było to wkrótce po Wiel­ka­nocy 1416 roku. U prze­by­wa­ją­cego w Wiel­ko­pol­sce Wła­dy­sława Ja­giełły zja­wił się po­seł Er­ne­sta I Że­la­znego, księ­cia Au­strii, Sty­rii, Ka­ryn­tii i Kra­iny, nie tyle dy­plo­mata, ile za­ufany dwo­rza­nin, obar­czony dość oso­bliwą mi­sją.

Wła­dy­sław II i Er­nest znali się do­brze, byli na­wet spo­wi­no­wa­ceni, gdyż cztery lata wcze­śniej wie­deń­czyk oże­nił się w Kra­ko­wie z sio­strze­nicą kró­lew­ską, naj­star­szą z pię­ciu uro­dzi­wych có­rek Zie­mo­wita IV z Płocka. No­siła ona nie­spo­ty­kane od tam­tych cza­sów imię Cym­barki, od­zna­czała się nie­by­wałą siłą fi­zyczną i prze­ka­zała swą pia­stow­sko-li­tew­ską krew aż dzie­wię­ciu ma­łym Habs­bur­gom płci obojga, z któ­rych pier­wo­rodny miał za­siąść na tro­nie ce­sar­skim jako Fry­de­ryk III.

Wy­słan­nik za­stał dwór pol­ski w ża­ło­bie. Nie­długo przed­tem zmarła bo­wiem w Kra­ko­wie kró­lowa Anna Cyl­lej­ska, wnuczka Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego, i Ja­giełło od­mie­nił ulu­bione żółte szaty na czarne. Przy­jął przy­by­sza uprzej­mie i prośbę jego po­trak­to­wał na­der po­waż­nie.

Er­nest Że­la­zny ka­zał swemu dwo­rza­ni­nowi prze­ko­nać się „oso­bi­ście i na­ocz­nie, czyli prawdą było... że w kró­le­stwie pol­skim ro­dzą się w pew­nym miej­scu same przez się i bez żad­nej ludz­kiej pracy roz­liczne i róż­nego kształtu garnki”. Zdu­mie­wa­jące wie­ści o tym sze­rzył ostat­nio w Wied­niu ry­cerz pol­ski, nie­jaki Jan War­szew­ski, ale książę uwa­żał to za „po­wieść nie­po­dobną do prawdy”.

Nie­młody i stro­skany Ja­giełło nie po­ża­ło­wał fa­tygi. Za­brał Au­striaka na pola wsi No­chowo, po­ło­żo­nej po­mię­dzy Śre­mem a Ko­ścia­nem, i w jego obec­no­ści po­le­cił w wielu miej­scach jed­no­cze­śnie... ko­pać. Wszę­dzie zna­le­ziono „mnó­stwo garn­ków roz­ma­itej formy i ob­ję­to­ści, ręką sa­mej przy­rody dziw­nie i mi­ster­nie jakby przez garn­ca­rza uro­bio­nych...”. Dwo­rza­nin mógł je do woli po­dzi­wiać, a na za­koń­cze­nie król dał mu kil­ka­na­ście oka­zów i ka­zał za­wieźć Er­ne­stowi do Wied­nia.

O ile mi wia­domo, był to pierw­szy wy­pa­dek po­szu­ki­wań ar­che­olo­gicz­nych w Pol­sce.

Prze­szłość zło­żona war­stwami

.

I

Bą­ków się boi pa­nicz­nie. Jak tylko usły­szy ta­kiego, za­raz lejce pod ogon i do­piero w bok! Ner­wowa taka.

Woź­nica – pro­fe­sor dok­tor Zdzi­sław Adam Ra­jew­ski, dy­rek­tor Pań­stwo­wego Mu­zeum Ar­che­olo­gicz­nego w War­sza­wie, uczony mąż o sar­mac­kim tem­pe­ra­men­cie, kro­to­chwil­nym ani­mu­szu i gło­sie Ajasa Te­la­moń­skiego – śmi­gnął ba­tem, usi­łu­jąc tra­fić w po­wie­trzu do­kucz­li­wego owada, i skie­ro­wał w prawo. Zgrabna ko­byłka lekko wzięła przy­drożny rów. Dwu­kółka za­częła się ko­ły­sać po nie­rów­no­ściach ugoru.

U stóp wzgó­rza, pod słup­kiem, pro­fe­sor za­trzy­muje ko­nia i wy­siada.

– Mu­sieli utrą­cić... – na­rzeka i po go­spo­dar­sku pod­nosi z ziemi drew­nianą ta­bliczkę z na­pi­sem: „Te­ren za­byt­kowy, po­bie­ra­nie pia­sku wzbro­nione”. – Za­bie­rzemy ze sobą. Po po­łu­dniu przy­ślę ko­goś z młot­kiem i gwoź­dziem.

Na szczy­cie wznie­sie­nia silny po­dmuch ła­go­dzi nie­zno­śny cię­żar sierp­nio­wego skwaru. Bą­ków tu­taj nie ma, więc gniada stoi spo­koj­nie, żu­jąc wę­dzi­dło.

– No, obej­rzyj so­bie oko­licę. Stąd wi­dać naj­le­piej. Za­raz po­je­dziemy na dal­sze sta­no­wi­ska. – Wraz z dy­mem pa­pie­rosa Ra­jew­ski wy­sa­puje upał.

Ow­szem, po­doba mi się tu­taj. Ale nie za­nadto.

Słynne Je­zioro Bi­sku­piń­skie leży w dole, w po­przek wid­no­kręgu. Wę­drują po nim pa­sma bia­łych grzy­wa­czy. Tuż przy bliż­szym brzegu, w prze­rwach mię­dzy trzci­nami, li­nijki roz­ko­ły­sa­nych czar­nych punk­ci­ków. Ptac­two wodne, a wy­gląda jak wy­płu­kane przez falę wę­gielki.

Pół­wy­spu, na któ­rym wzno­sił się ongi gród kul­tury „łu­życ­kiej”, mógł­bym w ogóle nie za­uwa­żyć. Pła­ski ję­zyk ba­gni­stego lądu, za­gu­biony wśród szu­wa­rów. Oko prze­śli­znę­łoby się po nim, gdyby nie wzno­szące się tam ba­raki eks­pe­dy­cji oraz dwie zre­kon­stru­owane chaty pra­sło­wiań­skie i frag­ment drew­nia­nego wału ob­wo­do­wego. Mało tych bu­dowli. A prze­cież na tle oko­licz­nej po­ło­giej pa­no­ramy wy­dają się szcze­gól­nie duże. Dwa ty­siące pięć­set lat temu, kiedy cia­sno stło­czone sze­regi wiel­kich strzech szczel­nie wy­peł­niały prze­strzeń mię­dzy pio­no­wymi ścia­nami ob­wa­ro­wań, mu­siało to spra­wiać wra­że­nie groź­nego ma­sywu, cięż­kiej bryły pa­nu­ją­cej nad je­zio­rem.

Wzgó­rza po tej i po tam­tej stro­nie mu­siały już wtedy być łyse. Osiem­set hek­ta­rów lasu po­szło prze­cie na bu­dowę grodu. Rzeczką, która dziś nosi na­zwę Gą­sawki, spła­wiono sie­dem ty­sięcy me­trów sze­ścien­nych drewna, czyli czter­na­ście ty­sięcy do­brze wy­ła­do­wa­nych wo­zów! A sie­kiera ów­cze­sna wy­gląda jak dzie­cinna za­bawka. Ostrze jej ma cztery, może pięć cen­ty­me­trów dłu­go­ści.

Kra­jo­braz nie bar­dzo mi jed­nak przy­pada do gu­stu. Cóż, przy­wykł czło­wiek do Mic­kie­wi­czow­skich po­jęć o tym, jak po­winno wy­glą­dać je­zioro! A tym­cza­sem ta oto ta­fla si­nej wody wcale nie jest „gę­stą po bo­kach pusz­czą oczer­niona”. Nie jest. Ani tro­chę. Wszę­dzie po brze­gach „na­dob­nie uorano”, za­włó­czono, wy­bro­no­wano. Wi­dać na­wet ko­miny ce­gielni. Drze­wek za to cał­kiem nie­wiele. Jak okiem się­gnąć, kraj po­dobny jest do ogrom­nego pła­skiego oto­czaka. Tylko to nie dzia­ła­nie wód tak go wy­gła­dziło.

– Stara zie­mia. Dwa­dzie­ścia pięć stu­leci uprawy i hi­sto­rii – ode­zwa­łem się pół­gło­sem.

– Co? Ja­kie dwa­dzie­ścia pięć stu­leci? – ock­nął się z za­my­śle­nia Ra­jew­ski. – A o tam­tym, co ci mó­wi­łem, już za­po­mnia­łeś?

Bi­czy­sko uczo­nego wska­zy­wało na prawo, nieco w dół. Wo­kół uj­ścia roz­po­ście­rają się tam ja­skra­wo­zie­lone łąki. Czer­nieją wśród nich re­gu­larne pi­ra­midki torfu. Lu­dzi nie wi­dać. Ro­bota pew­nie już ukoń­czona i tylko przy­szłe pa­liwo prze­sy­cha so­bie na wie­trze. W tym wła­śnie nie­po­zor­nym miej­scu udało się wy­śle­dzić naj­star­sze tropy miej­sco­wej hi­sto­rii. W tor­fo­wi­sku zna­le­zione zo­stały har­puny i dzi­ryt ko­ściany. Kilka ty­sięcy lat przed Chry­stu­sem zgu­biła je wę­drowna horda łow­ców, zo­sta­wia­jąc nam w ten spo­sób pa­miątkę po cza­sach, co koń­czyły star­szą epokę ka­mienną, a w na­uce no­szą na­zwę epi­pa­le­olitu.

Po­tem z bar­dzo da­le­kich stron, od po­łu­dnia, przy­szedł tu lud, który swoje gli­niane garnki zwykł był zdo­bić dziw­nym or­na­men­tem o kształ­cie wstęgi oraz po­sia­dał re­wo­lu­cyjną, ni­gdy daw­niej nie­prze­czu­waną umie­jęt­ność uprawy ziemi ro­gową lub ka­mienną mo­tyką. Za­częła się wie­lo­wie­kowa ro­bota nad wy­gła­dza­niem, wy­rów­ny­wa­niem, ni­we­la­cją dzi­kich nie­gdyś wzgórz nad je­zio­rem. Mo­tykę za­stą­piły z cza­sem ra­dło, so­cha, pług...

Z dru­giego brzegu, od Żnina, do­la­tuje po­stu­ki­wa­nie trak­tora. Wy­god­nie mu tam. Może so­bie swo­bod­nie kur­so­wać po ła­god­nym zbo­czu.

I znowu za­ko­ły­sała się dwu­kółka. Ścią­gana lej­cami, gniada drobi w wą­dół mię­dzy dwoma pa­gór­kami. Od­chy­lamy się na opar­cie – za­raz już szczyt ko­lej­nej wy­nio­sło­ści. Kilka osób bez po­śpie­chu coś tam ryje. Na­gle Ra­jew­ski za­trzy­mał ko­nia, wstał, przez chwilę przy­glą­dał się cze­muś i jął gromko przy­zy­wać naj­wyż­szego z ko­pią­cych.

– Ko­lego Rau­hut! Po­patrz pan. I tu­taj trzeba bę­dzie szu­kać!

– Coś ty cie­ka­wego zo­ba­czył? – za­pra­gną­łem wie­dzieć.

– Sam się przy­patrz. O, wi­dzisz? Pług pew­nie pa­le­ni­sko roz­orał.

Na po­pie­la­tej po­wierzchni roli zna­czyła się duża, brud­nej barwy plama. Była wy­dłu­żo­nego kształtu, jakby roz­wle­czona w jed­nym kie­runku.

– To się czę­sto zda­rza – wy­ja­śniał mój ci­ce­rone. – Szkoda tylko, że nie­bosz­czy­ków za­wsze dość głę­boko grze­bali. Nie spo­sób tu­taj na cmen­ta­rzy­sko na­tra­fić.

Lu­dzie na szczy­cie pa­górka za­jęci byli pre­pa­ro­wa­niem ja­kichś in­nych bu­rych plam, z któ­rych jedna le­żała pła­sko ni­czym pla­cek na rów­niutko wy­czysz­czo­nym pro­sto­ką­cie pia­sku. Za­rysy in­nych, z kształtu po­dob­nych do re­tort che­micz­nych czy pę­ka­tych u dołu sakw, wid­niały w pio­no­wych ścia­nach wy­ko­pów. Wszystko to było nad po­dziw ele­gancko i zgrab­nie od­ro­bione. Zu­peł­nie jakby ma­te­riał, w któ­rym grze­bano, nie był zwy­czaj­nym zle­ża­łym pia­skiem, ale zwartą masą pla­styczną, na­da­jącą się do pre­cy­zyj­nego pro­fi­lo­wa­nia.

– To, co wi­dzisz, jest śla­dem wę­dzarni z dzie­wią­tego lub dzie­sią­tego wieku. Funk­cjo­no­wała tu na wzgó­rzu, opo­dal sie­dzib ludz­kich. W tych ja­mach wę­dzono przede wszyst­kim ryby z je­ziora. Znaj­du­jemy sporo łu­sek i ości.

Te­raz do­piero zro­zu­mia­łem. Ta szara pła­ska plama jest wy­lo­tem jamy wę­dzar­nia­nej. Tamta zaś „re­torta” w ścia­nie wy­kopu – prze­kro­jem jej są­siadki.

Wy­sia­damy z wózka. Szcze­gó­łowo po­ka­zują mi miej­scowe cu­riosa i cier­pli­wie wszystko tłu­ma­czą. Wy­słu­cha­łem i od­da­łem się po­ży­tecz­nemu za­ję­ciu ukła­da­nia w gło­wie zdo­by­tych wia­do­mo­ści. Tym­cza­sem za­łoga sta­no­wi­ska sku­piła się przy Ra­jew­skim. Całą gro­madą ru­szyli de­ba­to­wać nad ja­ki­miś wy­kre­sami, za­ście­la­ją­cymi sto­lik po­łowy. Spoj­rza­łem na za­afe­ro­wa­nych tą ro­botą i rap­tem przy­po­mniała mi się strofka sta­rej pio­senki dzie­cin­nej: „Oj­ciec Ja­centy uczył dzieci swoje...”.

Zdzi­sław Ra­jew­ski, uczony cał­kiem jesz­cze mło­dej ge­ne­ra­cji, wy­glą­dał wśród tego oto­cze­nia co naj­mniej jak rzym­ski se­na­tor mię­dzy ta­kimi, któ­rzy do­piero ma­rzą o to­dze doj­rza­łego męża.

Pierw­sze po­dobne prze­ży­cie spo­tkało mnie za­raz na po­czątku, jesz­cze w lipcu 1951 roku. Wy­bra­łem się wtedy do gma­chu Za­chęty w War­sza­wie, gdzie miało kwa­terę Kie­row­nic­two Ba­dań nad Po­cząt­kami Pań­stwa Pol­skiego (prze­nie­sione póź­niej do Pa­łacu Pry­ma­sow­skiego przy Se­na­tor­skiej, gdzie do­ko­nało na­prawdę za­słu­żo­nego ży­wota, ustę­pu­jąc miej­sca In­sty­tu­towi Hi­sto­rii Kul­tury Ma­te­rial­nej Pol­skiej Aka­de­mii Nauk). Ukło­ni­łem się pięk­nie spo­tka­nej w Za­chę­cie bar­dzo mło­dej pani i po­pro­si­łem o do­pusz­cze­nie przed ob­li­cze dok­tora Ry­szarda Kier­snow­skiego, za­stępcy kie­row­nika, pro­fe­sora Alek­san­dra Gieysz­tora. Nie było żad­nych trud­no­ści. Zza biurka pod­niósł się nie­zmier­nie wy­soki i chudy au­tor cen­nych prac o Wa­łach ślą­skich i Le­gen­dzie Wi­nety, uczony, któ­remu ład­nych jesz­cze paru lat bra­ko­wało do trzy­dziestki.

Przy in­nych sto­łach w wiel­kiej sali było po­dob­nie. To zna­czy sama mło­dzież.

A sze­dłem tam pod­świa­do­mie pe­wien, że sta­ro­żyt­no­ści sło­wiań­skie ba­dać mogą na pewno tylko starcy, a już co naj­mniej lu­dzie pod­ta­tu­siali. Tym­cza­sem i pryn­cy­pał tych ba­da­czy, pro­fe­sor Gieysz­tor, dziś jesz­cze jest młody, cóż mó­wić wtedy...

– Do Bi­sku­pina po­wi­nien pan wy­brać się ko­niecz­nie w sierp­niu – tłu­ma­czył Ry­szard Kier­snow­ski. – Bę­dzie tam kurs dla stu­den­tów. To pana nie­wąt­pli­wie za­in­te­re­suje.

Na przy­stanku au­to­bu­so­wym w Gą­sa­wie pod­szedł do mnie ja­kiś mło­do­ciany atleta.

– Pan z War­szawy do Bi­sku­pina? Jest mer­ce­des. Je­dziemy do ba­ra­ków na ko­la­cję, a po­tem na fol­wark do pro­fe­sora Ra­jew­skiego.

W ba­raku eks­pe­dy­cji było o tej po­rze, to zna­czy około go­dziny dzie­wią­tej wie­czo­rem, pra­wie zu­peł­nie pu­sto. Kilka osób za­ję­tych czymś przy stole. Po­tem ktoś za­czął brzdą­kać na for­te­pia­nie – jedna i druga para pu­ściła się w pląsy. Reszta zdra­dzała nie­dwu­znaczną skłon­ność do snu.

Na­za­jutrz rano wraz z Ja­nu­szem Ry­chlew­skim, przy­by­łym tu przed paru dniami au­to­rem Czło­wieka z gu­ta­perki, zja­wi­li­śmy się na śnia­da­nie w po­rze we­dług nas do­syć wcze­snej. Do­cho­dziła dzie­wiąta. W sali nie było już ni­kogo.

Przy­bity obok drzwi roz­kład za­jęć kursu wy­ja­śnił po­wody, dla któ­rych wielu jego uczest­ni­ków lu­biło cho­dzić spać ra­zem z ku­rami. Dzień pracy za­czy­nał się o go­dzi­nie szó­stej trzy­dzie­ści: całe to­wa­rzy­stwo ru­szało na wy­kopy. O pięt­na­stej na­stę­po­wało wiel­kie my­cie i ką­pa­nie się w je­zio­rze, po czym obiad. Za­ję­cia po­po­łu­dniowe koń­czyły się o sie­dem­na­stej.

W roku aka­de­mic­kim 1950–1951 uni­wer­sy­tety war­szaw­ski, kra­kow­ski i po­znań­ski zor­ga­ni­zo­wały u sie­bie pierw­sze w Pol­sce stu­dia hi­sto­rii kul­tury ma­te­rial­nej. Nie ozna­cza to oczy­wi­ście, że do­piero wtedy za­częły się ba­da­nia w dzie­dzi­nach ar­che­olo­gii, et­no­gra­fii i et­no­lo­gii. Tra­dy­cje tych nauk są u nas stare i czci­godne. Za pierw­szego pol­skiego ar­che­ologa uwa­żać na­leży współ­cze­snego Mic­kie­wi­czowi Adama Czar­noc­kiego, który za­sły­nął pod pseu­do­ni­mem Zo­riana Do­łęgi Cho­da­kow­skiego. Przed­wo­jenne uni­wer­sy­tety miały ka­te­dry ar­che­olo­gii i pre­hi­sto­rii, które we­spół z et­no­lo­gią, hi­sto­rią, po­lo­ni­styką, ro­ma­ni­styką i wielu in­nymi na­ukami na­le­żały do wy­dzia­łów hu­ma­ni­stycz­nych. Obo­wiązki słu­cha­czy wspo­mnia­nych stu­diów hi­sto­rii kul­tury ma­te­rial­nej nie ogra­ni­czały się do wy­kła­dów i ćwi­czeń. Każdy z nich mu­siał po­nadto od­być mie­sięczny kurs wa­ka­cyjny. W sierp­niu 1951 roku był wła­śnie pierw­szy tur­nus. Uczest­ni­czyło w nim około pięć­dzie­się­ciu osób z War­szawy i Po­zna­nia. Kra­ków przy­słał tym ra­zem tylko trójkę stu­den­tów, dla po­zo­sta­łych pięć­dzie­się­ciu sze­ściu re­zer­wu­jąc wrze­sień.

W la­tach póź­niej­szych kursy owe do­znały roz­ma­itych zmian. Przede wszyst­kim stały się mniej tłumne. Z na­tury rze­czy ar­che­olo­gia może do­star­czyć pracy nie­licz­nemu gronu osób, więc na stu­dia przyj­mo­wać na­leży tylko lu­dzi na­prawdę roz­mi­ło­wa­nych w tej dzie­dzi­nie wie­dzy, że się już nie wspo­mni o przy­go­to­wa­niu, spraw­dzo­nym przez eg­za­min. Po­cząt­kowo nie­raz wy­kra­czano prze­ciwko praw­dzie dyk­to­wa­nej przez samo ży­cie, od­sy­ła­jąc na ar­che­olo­gię ta­kich na przy­kład, któ­rzy nie zna­leźli miej­sca w Aka­de­mii Wy­cho­wa­nia Fi­zycz­nego. Prze­mi­nęło. Zdrowy roz­są­dek od­zy­skał swe prawa.

Wbrew tra­dy­cyj­nym po­ję­ciom o kur­sach wa­ka­cyj­nych te ar­che­olo­giczne nie mają nic wspól­nego z żad­nym do­lce far niente. Praca po­le­ga­jąca na uważ­nym skro­ba­niu ziemi ło­patą lub szpa­dlem, na prze­sie­wa­niu jej przez palce i sito lub na­wet szla­mo­wa­niu przez sitko ku­chenne nie za­li­cza się do lek­kich. Trzeba uważ­nie pa­trzeć na każdą grudkę, na każdą dro­binę gliny. Byle ciem­niej­sza plamka na dnie od­krywki – a na­tych­miast ło­pata wę­druje na bok, idzie na­to­miast w ruch mały szpa­de­lek, cza­sami na­wet łyżka. Bo prze­cież ta plamka może być ni­kłym śla­dem pala, który do­szczęt­nie zbu­twiał w pia­sku. Na­leży do­kład­nie ujaw­nić jej kształty i w ten spo­sób usta­lić, czy pal był wbity, czy też wko­pany w zie­mię. To ważne! Cza­sami po­myli tropy kre­cia jama. Ale to nie na długo, bo ko­ry­tarz taki za­raz za­gina się w bok.

Oto na przy­kład sta­no­wi­sko XVa, miej­sce, do któ­rego do­tar­łem za­raz po ukoń­cze­niu oglę­dzin wę­dzarni. To rząd dwu­na­stu pro­sto­kąt­nych wy­ko­pów, prze­ci­na­jący pła­skie wzgó­rze od pod­nóża aż po szczyt. Ty­ra­liera płyt­kich jesz­cze, jedna obok dru­giej po­ło­żo­nych jam po­winna wy­ła­pać z ziemi ślady wsi Stari Bi­sku­pici, o któ­rej w roku 1136 wspo­mi­nała bulla pa­pieża In­no­cen­tego II. Pra­gnie się usta­lić, gdzie w XII stu­le­ciu le­żało osie­dle, któ­rego bez­po­średni spad­ko­bierca – wieś Bi­sku­pin – ist­nieje i pro­spe­ruje aż po dzień dzi­siej­szy.

Szczę­ście to­wa­rzy­szyło mi w wę­drówce. Tra­fi­łem bo­wiem aku­rat na chwilę wy­do­by­wa­nia z ziemi pięk­nego i nie­mal ca­łego na­czy­nia z epoki „łu­życ­kiej”, zna­le­zio­nego jed­nak w war­stwie wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nej, a więc o ty­siąc kil­ka­set lat póź­niej­szej. Kiedy za­czą­łem wy­ra­żać z tego po­wodu wiel­kie zdzi­wie­nie, stu­den­te­ria przy­szła z po­mocą mo­jej na­iw­no­ści.

– Zna­leźli ten gar­nek i po­nie­waż był cały, za­częli go po pro­stu uży­wać. Ta­kie rze­czy by­wają na­wet i dzi­siaj. W jed­nej wio­sce lu­dzie trzy­mali sól w „łu­życ­kim” na­czy­niu, a w in­nej go­spo­dyni po­iła kury ze szkla­nej rzym­skiej mi­seczki.

– Pewno, że się zda­rza – do­dał drugi. – A tam­ten miecz rzym­ski, który słu­żył do pie­le­nia chwa­stów w ogro­dzie!

Po wy­słu­cha­niu za­im­pro­wi­zo­wa­nego wy­kładu po­sta­no­wi­łem za­bie­rać się do rze­czy sys­te­ma­tycz­nie i nie wy­ska­ki­wać z nie­wcze­snymi spo­strze­że­niami. Usia­dłem so­bie z boku, wy­cią­gną­łem no­tes i za­czą­łem za­pi­sy­wać usły­szaną do­piero co wia­do­mość:

„Słowo «ca­lec» w ję­zyku ar­che­olo­gów...”.

W tej chwili przy trze­ciej ja­mie na prawo buch­nął wielki krzyk. Kto żyw rzu­cał ło­patę i biegł pa­trzeć. Szczę­śliwy zna­lazca trzy­mał w pal­cach ko­ścianą oprawkę od noża. Rzecz była wiel­ko­ści i kształtu na­parstka, barwy żół­ta­wej, ozdo­biona prze­ślicz­nym ry­tym or­na­men­tem.

– Ten szla­czek jest prze­cież naj­zu­peł­niej po­dobny do dzi­siej­szej pol­skiej borty ge­ne­ral­skiej – mu­sia­łem jed­nak wtrą­cić uwagę. – O, cał­kiem taki sam ła­many wę­żyk!

– Istot­nie, że po­dobne. Oba­wiam się tylko, że jest pan na dro­dze do tro­chę na­zbyt po­chop­nych wnio­sków – uśmiech­nął się ma­gi­ster Je­rzy Gąs­sow­ski, mło­dziutki na­uko­wiec, kie­ru­jący pracą na jed­nym z od­cin­ków.

Do­kład­nie w ten sam punkt, w któ­rym le­żała oprawka, wbita te­raz zo­stała sta­lowa szpila, na niej i na brzegu jamy oparta łata z po­działką, na ła­cie umiesz­czona po­ziom­nica. Ści­śle ozna­czono głę­bo­kość punktu zna­le­zie­nia oraz jego od­le­głość od obu brze­gów wy­kopu. Dane cy­frowe, data, miej­sce, wa­runki za­le­ga­nia, cha­rak­te­ry­styka przed­miotu i na­zwi­sko zna­lazcy za­pi­sane zo­stały do me­tryczki. Me­tryczka wraz z oprawką po­wę­dro­wały do pu­dełka od pa­pie­ro­sów i na półkę ma­ga­zynu. Mo­głem so­bie te­raz wró­cić na swoje miej­sce i do­koń­czyć zda­nie o calcu:

„...ozna­cza war­stwę ziemi po­zba­wioną śla­dów dzia­łal­no­ści czło­wieka”.

Cza­sami można się jed­nak grubo po­my­lić także co do calca. Mó­wiąc do­kład­niej: uznać za ca­lec taką war­stwę ziemi, któ­rej czło­wiek nie do­ty­kał od bar­dzo daw­nych cza­sów. Sam by­łem świad­kiem spro­sto­wa­nia ta­kiego błędu. Zda­rzyło się to w Bi­sku­pi­nie, na tej sa­mej „pięt­na­stce”, ale dwa lata póź­niej.

Mło­dzi ba­da­cze uznali, że już do­ko­pali się calca. Kurs się skoń­czył, Bi­sku­pin znacz­nie opu­sto­szał, ale ku­stosz tam­tej­szych zbio­rów, Fran­ci­szek Ma­cie­jew­ski, po­sta­no­wił raz jesz­cze spraw­dzić słusz­ność dia­gnozy. Ka­zał trzem sta­rym ro­bot­ni­kom ob­ni­żyć dno wy­kopu. Od­sło­niły się dwa dłu­gie czarne pa­sma. W ten spo­sób wy­kryto w Bi­sku­pi­nie ślady tak zwa­nych dłu­gich bu­dowli, czyli do­mostw o tra­pe­zo­idal­nym kształ­cie i dłu­go­ści się­ga­ją­cej trzy­dzie­stu me­trów. Prze­miesz­ki­wała w nich lud­ność „kul­tury ce­ra­miki wstę­go­wej”, ta sama, która przy­nio­sła w te strony rol­nic­two.

Trzeba wy­ja­śnić, że „pięt­nastka” leży nie na pół­wy­spie, dźwi­ga­ją­cym sze­roko znane resztki grodu „łu­życ­kiego”, lecz na brzegu, opo­dal je­ziora. Tam, jak stwier­dzono, znaj­do­wały się Stare Bi­sku­pice. Cha­łupy ich stały na pra­sta­rych pro­chach, także i ludz­kich.

Jak przed chwilą na­pi­sa­łem, w sierp­niu 1951 roku Zdzi­sław Ra­jew­ski na­rze­kał, że nie spo­sób na­tra­fić w Bi­sku­pi­nie na cmen­ta­rzy­sko. Rok i parę mie­sięcy póź­niej, je­sie­nią 1952 roku, Fran­ci­szek Ma­cie­jew­ski od­na­lazł jed­nak szkie­lety. Grze­bał w ziemi wła­śnie na „pięt­na­stce” i pal­cami na­ma­cał ko­ści.

Było tych szkie­le­tów trzy, lecz tylko je­den po­sia­dał cze­rep. Dwa po­zo­stałe ule­gły zwę­gle­niu i roz­sy­pały się bez śladu, gdyż przy­pad­kiem bez­po­śred­nio nad nimi miesz­kańcy Sta­rych Bi­sku­pic umie­ścili pa­le­ni­ska. Nor­malna ko­lej rze­czy. Ileż dzi­siej­szych do­mów stoi na daw­nych cmen­ta­rzach. Bez­po­śred­nia spad­ko­bier­czyni Sta­rych Bi­sku­pic, wieś Bi­sku­pin, wznosi się obec­nie o ja­kiś ki­lo­metr da­lej. Ko­lejne po­ko­le­nia prze­su­wały nieco swe sie­dziby, te­ren „pięt­nastki” opu­sto­szał i można na nim do­ko­ny­wać od­kryć.

Od­na­le­zione przez Ma­cie­jew­skiego zwłoki na­le­żały do nie­wiast. Wszyst­kie trzy miały po­ło­że­nie spra­wia­jące wra­że­nie do­syć nie­sa­mo­wite. Trupa ukła­dało się na pra­wym boku, w po­zy­cji skur­czo­nej, skrę­po­wa­nego po­wro­zami (po któ­rych na­tu­ral­nie śladu nie zo­stało). Za­biegi te wy­ni­kały z ów­cze­snych wy­obra­żeń re­li­gij­nych i miały unie­moż­li­wić zmar­łemu wsta­wa­nie z mo­giły i nie­po­ko­je­nie ży­wych.

Ra­miona szkie­letu za­cho­wa­nego w ca­ło­ści zdo­biły piękne ko­ściane bran­so­lety, zdo­bione ry­to­wa­niem. Bar­dzo moż­liwe, że wła­ści­cielka ich była wład­czy­nią ple­mie­nia, gdyż zna­le­zi­sko po­cho­dzi z epoki tak zwa­nego ma­triar­chatu. Li­cząc okrą­gło, ma cztery i pół ty­siąca lat. Owa nie­wia­sta oraz obie jej to­wa­rzyszki rów­nież na­le­żały do ludu „kul­tury ce­ra­miki wstę­go­wej”.

A więc to, co w roku 1951 uwa­ża­łem za ja­łowy ca­lec, kryło nie lada ja­kie ta­jem­nice.

Wra­ca­jąc do po­ru­szo­nych spraw kursu wa­ka­cyj­nego i w ogóle stu­diów ar­che­olo­gicz­nych, po­wie­dzieć trzeba, że stu­dent musi ko­lejno przejść wszyst­kie sta­dia pracy. Ko­pie, skro­bie, prze­siewa, szla­muje. Ry­suje plany wy­ko­pów i pro­fi­lów. Zna­le­ziony przed­miot sam musi scha­rak­te­ry­zo­wać, ozna­czyć po­ło­że­nie, ska­ta­lo­go­wać i opi­sać. Musi też wy­cią­gnąć wnio­ski na­ukowe, które póź­niej, rzecz ja­sna, będą przez pro­fe­so­rów spraw­dzone. Jak przed chwilą wi­dzie­li­śmy, zbyt po­chopne wnio­ski co do calca na „pięt­na­stce” ule­gły ta­kiemu spraw­dze­niu.

Do­cze­ka­łem się w Bi­sku­pi­nie nie­dzieli i wraz ze stu­den­tami wzią­łem udział w wy­cieczce. Za­je­chał trak­tor z dwiema przy­czep­kami. Każdy z nas wziął z ja­dalni po ta­bo­re­cie, roz­sie­dli­śmy się i ru­szyli w kie­runku wsi Iz­deb­nej. Nie­da­leko – dwa­na­ście ki­lo­me­trów.

Cią­gnik z przy­cze­pami zo­stał przy szo­sie, a my za­nu­rzy­li­śmy się w gę­ste za­ro­śla ol­szowe. Ścieżka pod sto­pami ugina się, sprę­ży­nuje. Prze­ska­ku­jemy tor­fia­ste rowy. Po le­wej ręce, za pa­smem trzcin, prze­bły­skuje woda je­ziora. Ma­sze­ru­jący na czele kie­row­nik wy­prawy, dok­tor Wło­dzi­mierz Sza­frań­ski, wspina się na coś w ro­dzaju su­chego pa­górka. Do­piero z tego wyż­szego miej­sca, spod gruszki po­lnej, wi­dać, że mnie­many pa­gó­rek jest frag­men­tem wału, który rów­nym za­ko­lem obiega cały pół­wy­sep. U prze­ciw­le­głego cy­pla dwa ro­słe dęby, wzdłuż brze­gów krzaki i wiel­kie ol­chy. Bro­dzimy w wy­so­kich tra­wach mię­dzy wa­łami.

Ro­bót wy­ko­pa­li­sko­wych w tej chwili nie ma. Dwa lata temu do­ko­nano trzech prób­nych ko­pań, stwier­dzono, że zie­mia kryje istny drugi Bi­sku­pin, może wspa­nial­szy jesz­cze i le­piej za­cho­wany, który jed­nak może tro­chę po­cze­kać na od­kry­cie, skoro cze­kał już dwa ty­siące pięć­set lat.

Iz­debna, a ra­czej po­ło­żony obok tej wio­ski pół­wy­sep na Je­zio­rze Wol­skim, po­siada gród „łu­życki” z tej sa­mej do­kład­nie epoki co i Bi­sku­pin. Przy­pusz­czal­nie były to grody bliź­nia­cze, bli­sko ze sobą współ­ży­jące. Moż­liwe, że miesz­kańcy jed­nego brali z dru­giego żony i od­wrot­nie. W okre­sie wcze­sno­śre­dnio­wiecz­nym na­war­stwiło się tu­taj dru­gie osie­dle, które wy­zy­skało dla swego bu­dow­nic­twa roz­sy­pi­sko daw­niej­szego wału.

Ist­nie­nie dru­giego jesz­cze grodu „łu­życ­kiego” nie wy­daje się ar­che­olo­gom żadną sen­sa­cją. Na ob­sza­rze tej kul­tury jest ich bo­wiem około dwu­stu dwu­dzie­stu.

Dok­tor Sza­frań­ski wy­ka­zał chwa­lebną wiel­ko­dusz­ność i nie mor­do­wał ni­kogo zbyt dłu­gim wy­kła­dem. Ob­ja­śnił po­krótce, jak się w Iz­deb­nej rze­czy mają, i ob­wie­ścił czas wolny.

Wał sę­dzi­wego grodu za­kwitł za­raz pla­mami barw­nych stro­jów ką­pie­lo­wych. Grupa gol­ców, pło­sząc dzi­kie kaczki, nie­zwłocz­nie ru­szyła w trzciny na re­ko­ne­sans, w celu zba­da­nia, gdzie naj­mniej grzą­sko. Inny ze­spół wy­na­lazł dwie tyczki i na tym sa­mym miej­scu, gdzie ongi wzno­siły się cha­łupy bro­da­tej star­szy­zny „łu­życ­kiej”, roz­po­częto mecz siat­kówki. Opo­dal, w cie­niu po­tęż­nej wierzby, na­mięt­nie zgry­wano się w bry­dża.

Nie uczest­ni­czy­łem ja­koś w żad­nej z tych roz­ry­wek. Naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cym za­ję­ciem wy­dało mi się pa­trzeć na tych ar­che­olo­gów, na­ukow­ców in spe, i snuć po­rów­na­nia z nie­zbyt od­le­głą prze­szło­ścią.

Po­mimo że nie ma już na pol­skich uni­wer­sy­te­tach wy­dzia­łów hu­ma­ni­stycz­nych, stu­dium hi­sto­rii kul­tury ma­te­rial­nej za­li­cza się nie­wąt­pli­wie do działu hu­ma­ni­styki. Tak więc to ha­ła­śliwe brac­two, które w tej chwili wy­czy­nia po ca­łym pół­wy­spie dzi­kie hopki – to są stu­denci hu­ma­ni­styki, moi młodsi ko­le­dzy.

Oj­cze Świa­to­wi­dzie z kra­kow­skiego mu­zeum tu­dzież wy, inni bo­go­wie sło­wiań­scy! Jakże jed­nak zmie­nił się po­rzą­dek rze­czy na tym pa­dole!

Skoń­czy­łem hu­ma­ni­stykę w Wil­nie – w roku 1932 – i, sam wiem naj­le­piej, przez cały czas mo­ich stu­diów w pra­cach miej­sco­wego AZS uczest­ni­czyło na­prawdę je­dy­nie trzech hu­ma­ni­stów. Gdzież to wi­dziano za tam­tych dni, by stu­dentka hu­ma­ni­styki sta­nąć śmiała przed pro­fe­sor­skim ob­li­czem bosa, w ku­sym ko­stiu­mie pla­żo­wym! Na sto­sie by jej nie spa­lili, ale coś cierp­kiego mo­głaby usły­szeć. A te­raz w stro­jach wy­żej opi­sa­nych pa­ra­duje pod­czas za­jęć służ­bo­wych cały stu­dencki Bi­sku­pin.

Na­uka by­naj­mniej nie chyli się od tego ku ru­inie, a zdrowy roz­są­dek trium­fuje.

U pół­noc­nego cy­pla pół­wy­spu bi­sku­piń­skiego, o pięć me­trów od brzegu, stra­szy na ba­rie­rze groźny na­pis: „Uwaga, głę­bia!”. Rze­czy­wi­ście głę­boko, po­dobno ca­łych trzy­na­ście me­trów. Ale naj­roj­niej na wo­dzie wła­śnie za ba­rierą, aż po śro­dek je­ziora. Można tam było ob­ser­wo­wać crawla, kla­syczny i na­wet skom­pli­ko­wany styl mo­tyl­kowy. Upra­wiała go ro­dzona wnuczka i pra­wnuczka pro­fe­so­rów Wszech­nicy Ja­giel­loń­skiej.

Zda­rzyło się lat temu wiele, że pe­wien dzi­siej­szy pro­fe­sor Uni­wer­sy­tetu Łódz­kiego zja­wił się na eg­za­min o la­sce.

– A cóż to, wy­pa­dek się panu przy­tra­fił?

– Nie, pa­nie pro­fe­so­rze. To tak tylko wczo­raj przy skoku w dal na za­wo­dach...

– Gdzie, pro­szę?

– Na za­wo­dach lek­ko­atle­tycz­nych.

Od tej chwili opi­nia przy­szłego na­ukowca zo­stała po­waż­nie nad­wą­tlona. Upra­wia­nie sportu ucho­dziło bo­wiem za rzecz nie­godną rze­tel­nego hu­ma­ni­sty (nie było za­bro­nione – po­wia­dam wy­raź­nie tym wszyst­kim, któ­rzy lu­bią to od­czy­ty­wać, czego wcale nie na­pi­sano; ucho­dziło za za­ję­cie świad­czące o lek­ko­ści du­cha). Na­le­żało być nie­za­rad­nym, za­su­szo­nym ma­mu­tem. I cały wy­dział przy­po­mi­nał zbio­ro­wi­sko oka­zów tej od­miany zwie­rząt. Sport, bliż­sza zna­jo­mość z mo­to­rami – to było do­bre dla stu­den­tów po­li­tech­niki, dla me­dy­ków, dla praw­ni­ków.

Po­tem, pod­czas oku­pa­cji, kiedy pra­co­wało się ło­patą przy zwy­kłych wy­ko­pach, jed­nemu z mo­ich ko­le­gów ani rusz nie można było wy­tłu­ma­czyć, że kra­wat nie pa­suje do tego typu za­ję­cia, a ma­ry­narkę na­leży ra­czej zdej­mo­wać. Styl sta­ro­świecki upo­rczy­wie trzy­mał się daw­nych hu­ma­ni­stów.

Ob­ra­zek z Iz­deb­nej z roku 1951 oce­ni­łem zde­cy­do­wa­nie opty­mi­stycz­nie i nie miał­bym dziś żad­nych za­strze­żeń prze­ciwko wła­snej dia­gno­zie, gdyby nie pewne sko­ja­rze­nia my­ślowe. Daw­niej ist­niał ko­miczny ra­czej pro­blem to­wa­rzy­skiej izo­la­cji hu­ma­ni­stów. Obec­nie mamy do czy­nie­nia z kwe­stią o wiele po­waż­niej­szą – z pustką spo­łeczną, którą hu­ma­ni­styka sama wo­kół sie­bie wy­twa­rza. Bro­daci, zbrojni w ka­lo­sze i ce­lu­lo­idowe koł­nie­rzyki pro­fe­so­ro­wie umieli jed­nak tra­fiać swymi dzie­łami w cen­trum za­in­te­re­so­wań ogółu. Nie da się tego po­wie­dzieć o ich dzi­siej­szych na­stęp­cach, ogo­lo­nych na co dzień.

Głów­nym wi­no­wajcą ma być rze­komo tech­nika. To ona od­wró­ciła uwagę spo­łe­czeń­stwa i, co gor­sza, roz­wi­ja­jąc się po­tęż­nie, spy­cha hu­ma­ni­stykę w cień, za­myka przed nią wszel­kie per­spek­tywy. Po­gląd ten wcale mi nie tra­fia do prze­ko­na­nia.

Przede wszyst­kim nie na­leży się przej­mo­wać opi­niami byle in­ży­nierka, który z gor­li­wo­ścią neo­fity po­miata wszyst­kim, czego nie można zmie­rzyć ani ująć w for­muły ma­te­ma­tyczne. Mo­co­dawcą tech­niki jest na­uka, a więc istotne zna­cze­nie ma po­stawa uczo­nych, re­pre­zen­tu­ją­cych wie­dzę przy­rod­ni­czą i ści­słą. Wła­śnie w ich gro­nie naj­ła­twiej dziś na­po­tkać hu­ma­ni­stów praw­dzi­wych, to zna­czy lu­dzi o sze­ro­kich za­in­te­re­so­wa­niach i wszech­stron­nych ho­ry­zon­tach.

W roku 1953 spę­dzi­łem kilka mie­sięcy we Wro­cła­wiu, gdzie zbie­ra­łem ma­te­riały do re­por­tażu o pra­cach Lu­dwika Hirsz­felda i jego uczniów. Na mie­siąc przed zgo­nem wiel­kiego uczo­nego czy­ta­łem mu frag­menty na­pi­sa­nych już, lecz jesz­cze nie­wy­dru­ko­wa­nych Opo­wie­ści o ży­wej ma­te­rii. Wy­słu­chał uważ­nie ca­łego roz­działu, po czym rzekł:

– Nie mam żad­nych za­strze­żeń, je­śli cho­dzi o mi­kro­bio­lo­gię. Ale wiersz Mic­kie­wi­cza to pan wła­snymi sło­wami przy­to­czył. U niego jest „nie­win­nie”, a u pana „naj­pro­ściej”.

Oto praw­dziwy hu­ma­ni­sta! Nie ma nic prze­ciwko li­te­rac­kiemu ga­wę­dze­niu o wie­dzy ści­słej, ale nie do­pusz­cza nie­do­kład­no­ści w cy­ta­tach z Mic­kie­wi­cza. Pro­stuje z pa­mięci. Nie uważa po­ezji ro­man­tycz­nej za rzecz mało ważną.

Mu­simy cią­gle przy­po­mi­nać so­bie i in­nym, że dzi­siej­szy im­po­nu­jący gmach wie­dzy ści­słej wznie­śli tacy, któ­rzy koń­czyli gim­na­zja hu­ma­ni­styczne lub na­wet kla­syczne. Roz­wój na­uki wy­maga nie­ustan­nego do­pływu lu­dzi wy­po­sa­żo­nych w wy­obraź­nię twór­czą oraz umie­ją­cych my­śleć kry­tycz­nie. Wdro­żyć do tego jesz­cze w szkole mogą tylko dys­cy­pliny hu­ma­ni­styczne. Młody czło­wiek uczy się fi­zyki czy che­mii, ale nie jest zdolny do two­rze­nia w ich za­kre­sie wła­snych teo­rii. Może na­to­miast snuć naj­bar­dziej świa­to­bur­cze roz­my­śla­nia do­ty­czące hi­sto­rii albo po­lo­ni­styki. Może na przy­kład dojść do wnio­sku, że War­sza­wianka to gra­fo­ma­nia, trze­cia część Dzia­dów nie na­daje się do czy­ta­nia, a Ka­zi­mierz Wielki był bez­myśl­nym nie­do­łęgą. Na tym także po­lega nie sła­bość, lecz siła hu­ma­ni­styki, która w od­róż­nie­niu od ma­te­ma­tyki po­daje mło­dzieży nie tylko pew­niki, ale i rze­czy wąt­pliwe, sporne. W jej za­kre­sie mało co na­daje się do zmie­rze­nia, na­to­miast nie­mal wszystko do kry­ty­ko­wa­nia. A prze­cież na­leży wy­cho­wy­wać lu­dzi, któ­rzy nie ulękną się au­to­ry­tetu za­równo Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego, jak Iza­aka New­tona.

Słu­cham pod­czas roz­ma­itych ze­brań albo czy­tam o stłam­sze­niu hu­ma­ni­styki przez tech­nikę, a po­tem idę na mię­dzy­na­ro­dowe targi księ­gar­skie. Prze­ko­nuję się tam na­ocz­nie, że kraje o wy­soko roz­wi­nię­tej tech­nice jed­no­cze­śnie szczycą się bo­gac­twem li­te­ra­tury hu­ma­ni­stycz­nej. Obok po­wie­ści, wier­szy i dra­ma­tów wid­nieją na sto­iskach roz­prawy, eseje, mo­no­gra­fie hi­sto­ryczne, li­te­rac­kie, po­dróż­ni­cze, et­no­lo­giczne, et­no­gra­ficzne i wszel­kie w ogóle, ja­kie so­bie tylko można wy­obra­zić. Zja­wi­sko dość chyba wy­mowne.

Nie da się obar­czyć tech­niki od­po­wie­dzial­no­ścią za grze­chy po­peł­niane u nas przez sa­mych hu­ma­ni­stów. Je­śli dzie­dziny po­krewne li­te­ra­tu­rze i raz na za­wsze ska­zane na po­słu­gi­wa­nie się sło­wem pi­sa­nym, a nie wzo­rem ma­te­ma­tycz­nym, je­śli dzie­dziny te – po­wta­rzam – za­czną gar­dzić es­te­tyką li­te­racką, to trudno, nie ma ra­tunku, ogół od­wróci się ple­cami. Nie można bez­kar­nie za­przeć się du­szy wła­snej. Po­dob­nie, je­żeli to, co zo­wiemy hu­ma­ni­styką, wy­po­wie po­słu­szeń­stwo głów­nej za­sa­dzie hu­ma­ni­zmu, która na­ka­zuje wszech­stron­ność. Cia­snota ho­ry­zon­tów, pi­sa­nie tylko dla wta­jem­ni­czo­nych, po­garda dla głod­nego no­wo­ści tłumu – „to niby kat, szu­bie­nica i stry­czek” – że użyję słów Za­głoby.

Po­zo­stańmy sobą. Po­gódźmy się po­kor­nie z prze­ko­na­niem, że taka na przy­kład hi­sto­ria ni­gdy a ni­gdy wie­dzą ści­słą nie zo­sta­nie. Wiemy z wszelką pew­no­ścią, że Mieszko I w roku 972 po­bił mar­gra­biego Ho­dona, ale gę­sto­ści za­lud­nie­nia Pol­ski za te­goż Mieszka usta­lić do­kład­nie nie po­tra­fimy. Więc gdzie tu ści­słość? Ktoś bar­dzo zło­śliwy mógłby na­wet twier­dzić, że hi­sto­ria po­li­tyczna wła­śnie pod wzglę­dem ści­sło­ści prze­waża nad in­nymi dzia­łami tej wie­dzy, po­nie­waż po­zwala na usta­le­nia fak­tów nie­pod­le­ga­ją­cych za­kwe­stio­no­wa­niu.

Po­cieszmy się za to stwier­dze­niem, że Ta­cy­towi czy Swe­to­niu­szowi już nie wieki, ale ty­siąc­le­cia nie po­ra­dziły. Lu­dzie na­dal chęt­nie czy­tają pra­sta­rych au­to­rów, któ­rzy stale pa­mię­tali, że... pi­szą dla lu­dzi i o spra­wach ludz­kich.

Wy­daje się, że naj­daw­niejsi hi­sto­rycy, wie­dzeni nie­za­wod­nym in­stynk­tem ar­ty­stów, od razu tra­fili na wła­ściwą drogę. Dzie­jo­pi­sar­stwo to kon­kret. Praw­dziwa hi­sto­rio­gra­fia nie może, nie ma prawa wy­rze­kać się opisu li­te­rac­kiego, por­tretu bądź pla­stycz­nego ob­razu. Wnio­ski i kon­struk­cje fi­lo­zo­ficzne są nie­zbędne. Przede wszyst­kim one na­dają dziełu rangę w oczach współ­cze­snych, au­to­rowi zaś god­ność po­szu­ki­wa­cza prawd naj­istot­niej­szych. Ale przy­szłość po­trafi je prze­kre­ślić, na­wet wy­szy­dzić. Wieczną war­tość za­pew­nia książce za­warty w niej wi­ze­ru­nek po­staci, wy­da­rzeń, czy­nów i dzieł ludz­kich. Wi­ze­ru­nek bę­dący oso­bi­stym two­rem pi­sa­rza, bo ina­czej być w ogóle nie może. Nie straci zresztą zna­cze­nia wie­dza o fak­tach, które można cią­gle na nowo ba­dać, uży­wa­jąc co­raz do­sko­nal­szych kry­te­riów.

Nie­po­dobna wąt­pić, że naj­daw­niejsi hi­sto­rycy szli po do­brej dro­dze, skoro dzieła ich do­sko­nale znio­sły próbę. Tylko po­ezja, dra­mat i dzie­jo­pi­sar­stwo po­tra­fią po­ko­ny­wać czas. Cie­kawe wy­niki mo­głaby przy­nieść an­kieta, ma­jąca na celu spraw­dze­nie, który z dwóch au­to­rów jest obec­nie bar­dziej po­czytny: Ta­cyt czy Ho­mer.

Ta­cyt był zgorzk­nia­łym pe­sy­mi­stą, bi­skup Thiet­mar żar­li­wym ka­zno­dzieją, upa­tru­ją­cym w zda­rze­niach hi­sto­rii dzia­ła­nia ręki bo­żej. Po­mimo tak za­sad­ni­czych róż­nic łą­czyło ich jedno, acz­kol­wiek wprost nie­wy­ra­żone po­czu­cie: po­dziw dla buj­no­ści form ży­cia i pa­sja utrwa­la­nia pió­rem wie­ści o nim.

Sen­ty­menty owe do­szczęt­nie za­tarły gra­nicę po­mię­dzy ich na­ukową w in­ten­cjach prozą a sztuką. Ludz­kość nic na tym nie stra­ciła.

Do­świad­cze­nie do­wio­dło prawdy, któ­rej nie­po­dobna oba­lić: czło­wiek po­trze­buje wie­dzy o prze­szło­ści, jest jej cie­kaw.

Mi­nęło dzie­sięć lat od chwili, w któ­rej przy­glą­da­łem się no­wo­cze­snemu sty­lowi ży­cia mło­dych ar­che­olo­gów. Za­gad­nie­nia, które wtedy za­czy­nały się do­piero za­ry­so­wy­wać, wy­stę­pują już te­raz wy­raź­nie i ostro. Obec­nie przed­sta­wi­ciele naj­młod­szego, uczniow­skiego po­ko­le­nia umieją gło­śno wy­ra­żać zdu­mie­nie, że hi­sto­ria bywa cza­sami cie­kawa...

Hu­ma­ni­styka sama sie­bie spy­cha w cień, lecz dziwną oso­bli­wo­ścią nie­dawno mi­nio­nych lat był ogromny wzrost za­in­te­re­so­wa­nia ogółu tą jej dzie­dziną, która po­przed­nio ucho­dziła za do­stępną tylko dla spe­cja­li­stów. Mam na my­śli oczy­wi­ście ar­che­olo­gię. Fakty mu­szą po­zo­sta­wać fak­tami, od­kry­wa­nie rze­czy nie­zwy­kłych i dziw­nych przy­kuwa uwagę ludzką. A prze­cież nie­spo­dzia­nek ar­che­olo­gicz­nych było u nas ostat­nio co nie­miara.

Ze wszyst­kich dzie­dzin hu­ma­ni­styki naj­więk­szą po­pu­lar­ność zy­skała u nas ostat­nio ta, która jest naj­bli­żej spo­krew­niona z tech­niką. Ni­kogo jed­nak nie ob­cho­dzi, jak kre­śli się plany, po­zio­muje i ob­li­cza. Dla wszyst­kich ważne są wy­niki ba­dań, po­zwa­la­jące wej­rzeć w ta­jem­nice dawno wy­ga­słego ży­cia. Ar­che­olo­gia nie dla­tego jest w wy­so­kiej ce­nie, że za­pra­sza do ba­dań nur­ków i fo­to­gra­fuje z he­li­kop­te­rów. Sza­nuje się ją za wier­ność hu­ma­ni­stycz­nemu na­ka­zowi rze­czo­wego zgłę­bia­nia spraw ludz­kich.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

...Au­tor umiesz­cza swe uwagi w sze­ro­kim kon­tek­ście dzie­jo­wym wcze­snego śre­dnio­wie­cza pol­skiego. Przy­ta­cza­jąc frag­menty kro­nik, uka­zuje re­alia daw­nej epoki, wy­da­rze­nia po­li­tyczne i przede wszyst­kim zwraca uwagę na ich zna­cze­nie dla kształ­to­wa­nia się świa­do­mo­ści zbio­ro­wej Po­la­ków, na war­to­ści ważne dla ich wspól­noty – wol­ność, nie­pod­le­głość, przy­wią­za­nie do wła­snej ziemi i wła­snej tra­dy­cji. Ob­szerny ko­men­tarz, ja­kim au­tor okra­sił tek­sty (tłu­ma­czone z ła­ciny przez zna­ko­mi­tych spe­cja­li­stów), sta­nowi przy­czy­nek do po­zna­nia i lep­szego zro­zu­mie­nia po­trzeb na­szego spo­łe­czeń­stwa także w ty­siąc lat póź­niej.

Ce­nimy po­śród na­szych wiel­kich ro­da­ków Sta­ni­sława Ko­nar­skiego za to, że „ośmie­lił się być mą­drym”. Pa­weł Ja­sie­nica „ośmie­lił się być od­waż­nym”, po­ma­gał przy­swa­jać ro­da­kom tre­ści nie­miesz­czące się w ów­cze­snym ka­no­nie ofi­cjal­nej hi­sto­rii Pol­ski. Po­ka­zy­wał wy­da­rze­nia, które krze­piły serca lu­dzi w cza­sach nie­woli, opo­wia­dał się za tymi war­to­ściami, które uwa­żał za istotne dla pań­stwa, dla na­rodu. Nie był bo­wiem bez­kry­tycz­nym spra­woz­dawcą idei za­war­tych w owych trzech kro­ni­kach. Wy­ja­śniał je, oma­wiał, nie­rzadko kry­ty­ko­wał, czę­sto po­le­mi­zo­wał z ich au­to­rami. Sta­wiał też py­ta­nia, które i dziś skła­niają do re­flek­sji...

Pro­fe­sor Hen­ryk Sam­so­no­wicz

.

Czy dla nas – zwy­kłych czy­tel­ni­ków, czy­ta­czy hi­sto­rii – jest coś bar­dziej fra­pu­ją­cego niż od­po­wiedź na py­ta­nie – co by się stało, gdyby...

A jesz­cze więk­szą przy­jem­no­ścią jest, gdy ta­kie roz­my­śla­nia zo­stają pod­parte ogromną hi­sto­ryczną wie­dzą, jaką pre­zen­tuje nam Pa­weł Ja­sie­nica w książce My­śli o daw­nej Pol­sce. Dla każ­dego, kto choć odro­binę sma­kuje pol­ską hi­sto­rię, za­sta­na­wia się, dla­czego losy po­to­czyły się tak, a nie ina­czej – to do­prawdy praw­dziwa roz­kosz za­głę­bić się w owe dy­wa­ga­cje świa­tłego i mą­drego au­tora, wy­bit­nego znawcy Pol­ski Pia­stów i Ja­giel­lo­nów i po­pły­nąć z nim w wartki nurt wy­da­rzeń tam­tych cza­sów oraz przyj­rzeć się pro­ce­som, które do­pro­wa­dziły Pol­skę do miej­sca, gdzie dziś się znaj­duje.

Zna­ko­mita in­te­lek­tu­alna przy­goda dla tych, któ­rzy lu­bią za­sta­na­wiać się nad prze­szło­ścią.

.

Prze­mi­jają Ja­giel­lo­no­wie na pol­skim tro­nie, umiera bez­po­tom­nie ostatni mę­ski po­to­mek Zyg­munta Sta­rego i Bony – Zyg­munt Au­gust. Przed szlachtą i ma­gna­te­rią staje widmo bez­kró­le­wia. Wa­le­zjusz de­cy­duje się ob­jąć pol­ski tron, ale bar­dziej go kusi tron fran­cu­ski. Przy dru­gim sej­mie elek­cyj­nym w ciągu roku wi­dać oznaki pa­niki. Na pla­nie po­ja­wia się książę Sied­mio­grodu. To czas Anny, sio­stry Zyg­munta Au­gu­sta, która przez po­nad 50 lat swego ży­cia stała w cie­niu wiel­kich spraw kró­le­stwa. Czy zdała eg­za­min z pa­no­wa­nia? Czy star­czyło jej sił i ener­gii, by Rzecz­po­spo­litą pro­wa­dzić w czas za­wie­ru­chy?

W książce Ostat­nia z rodu przy­glą­damy się z bli­ska lo­som Anny Ja­giel­lonki pod­par­tym ogromną hi­sto­ryczną zna­jo­mo­ścią epoki Pawła Ja­sie­nicy.

Dla każ­dego, kto choć odro­binę sma­kuje pol­ską hi­sto­rię, za­sta­na­wia się, dla­czego losy po­to­czyły się tak, a nie ina­czej – to do­prawdy praw­dziwa roz­kosz – za­głę­bić się w owe dy­wa­ga­cje świa­tłego i mą­drego au­tora, wy­bit­nego znawcy Pol­ski Ja­giel­lo­nów i po­pły­nąć z nim w wartki nurt wy­da­rzeń tam­tych cza­sów oraz przyj­rzeć się pro­ce­som, które do­pro­wa­dziły Pol­skę do miej­sca, gdzie dziś się znaj­duje.

Na­prawdę zna­ko­mita in­te­lek­tu­alna przy­goda dla tych, któ­rzy lu­bią za­sta­na­wiać się nad prze­szło­ścią.

Co­py­ri­ght © 2025, Ewa Bey­nar-Cze­czot Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-135-5
Pro­jekt okładki: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład, ła­ma­nie: Ka­ta­rzyna Ba­zyl­czyk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl