Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arcyciekawa wędrówka po praojczyźnie Słowian
Słowiański rodowód to cykl reportaży, zbiór opowiadań, które autor snuje, wizytując liczne stanowiska archeologiczne prowadzone w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. Jest w Biskupinie, Igołomii, Gieczu, Wiślicy, na Ślęży i Wolinie, w Tumie i na Świętym Krzyżu. Wszędzie tam wyciągane z ziemi artefakty świadczą o nas, naszej kulturze i sile przetrwania.
Autor pisze tak:
…Linia prosta nakreślona pomiędzy najdalej obecnie na zachodzie i wschodzie położonymi punktami władania Słowian liczy około siedmiu tysięcy kilometrów. Uczeni nadal wiodą spory o praojczyznę wszystkich Słowian. Można przyjąć, że w okresie historycznie decydującym o ich późniejszym rozwoju, czyli pomiędzy VI wiekiem przed Chrystusem a IV nowej ery, zajmowali oni ziemie od Odry do środkowego biegu Dniepru… Na ogół Słowiańszczyzna przetrwała w większości ziem, które zajęła w dobie wielkich wędrówek. Znikła jedynie tam, gdzie musiała stawić czoło takiej wszechstronnej sile, jak Niemcy, to znaczy między Łabą a Odrą…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wprowadzenie
Było to wkrótce po Wielkanocy 1416 roku. U przebywającego w Wielkopolsce Władysława Jagiełły zjawił się poseł Ernesta I Żelaznego, księcia Austrii, Styrii, Karyntii i Krainy, nie tyle dyplomata, ile zaufany dworzanin, obarczony dość osobliwą misją.
Władysław II i Ernest znali się dobrze, byli nawet spowinowaceni, gdyż cztery lata wcześniej wiedeńczyk ożenił się w Krakowie z siostrzenicą królewską, najstarszą z pięciu urodziwych córek Ziemowita IV z Płocka. Nosiła ona niespotykane od tamtych czasów imię Cymbarki, odznaczała się niebywałą siłą fizyczną i przekazała swą piastowsko-litewską krew aż dziewięciu małym Habsburgom płci obojga, z których pierworodny miał zasiąść na tronie cesarskim jako Fryderyk III.
Wysłannik zastał dwór polski w żałobie. Niedługo przedtem zmarła bowiem w Krakowie królowa Anna Cyllejska, wnuczka Kazimierza Wielkiego, i Jagiełło odmienił ulubione żółte szaty na czarne. Przyjął przybysza uprzejmie i prośbę jego potraktował nader poważnie.
Ernest Żelazny kazał swemu dworzaninowi przekonać się „osobiście i naocznie, czyli prawdą było... że w królestwie polskim rodzą się w pewnym miejscu same przez się i bez żadnej ludzkiej pracy rozliczne i różnego kształtu garnki”. Zdumiewające wieści o tym szerzył ostatnio w Wiedniu rycerz polski, niejaki Jan Warszewski, ale książę uważał to za „powieść niepodobną do prawdy”.
Niemłody i stroskany Jagiełło nie pożałował fatygi. Zabrał Austriaka na pola wsi Nochowo, położonej pomiędzy Śremem a Kościanem, i w jego obecności polecił w wielu miejscach jednocześnie... kopać. Wszędzie znaleziono „mnóstwo garnków rozmaitej formy i objętości, ręką samej przyrody dziwnie i misternie jakby przez garncarza urobionych...”. Dworzanin mógł je do woli podziwiać, a na zakończenie król dał mu kilkanaście okazów i kazał zawieźć Ernestowi do Wiednia.
O ile mi wiadomo, był to pierwszy wypadek poszukiwań archeologicznych w Polsce.
Przeszłość złożona warstwami
I
Bąków się boi panicznie. Jak tylko usłyszy takiego, zaraz lejce pod ogon i dopiero w bok! Nerwowa taka.
Woźnica – profesor doktor Zdzisław Adam Rajewski, dyrektor Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, uczony mąż o sarmackim temperamencie, krotochwilnym animuszu i głosie Ajasa Telamońskiego – śmignął batem, usiłując trafić w powietrzu dokuczliwego owada, i skierował w prawo. Zgrabna kobyłka lekko wzięła przydrożny rów. Dwukółka zaczęła się kołysać po nierównościach ugoru.
U stóp wzgórza, pod słupkiem, profesor zatrzymuje konia i wysiada.
– Musieli utrącić... – narzeka i po gospodarsku podnosi z ziemi drewnianą tabliczkę z napisem: „Teren zabytkowy, pobieranie piasku wzbronione”. – Zabierzemy ze sobą. Po południu przyślę kogoś z młotkiem i gwoździem.
Na szczycie wzniesienia silny podmuch łagodzi nieznośny ciężar sierpniowego skwaru. Bąków tutaj nie ma, więc gniada stoi spokojnie, żując wędzidło.
– No, obejrzyj sobie okolicę. Stąd widać najlepiej. Zaraz pojedziemy na dalsze stanowiska. – Wraz z dymem papierosa Rajewski wysapuje upał.
Owszem, podoba mi się tutaj. Ale nie zanadto.
Słynne Jezioro Biskupińskie leży w dole, w poprzek widnokręgu. Wędrują po nim pasma białych grzywaczy. Tuż przy bliższym brzegu, w przerwach między trzcinami, linijki rozkołysanych czarnych punkcików. Ptactwo wodne, a wygląda jak wypłukane przez falę węgielki.
Półwyspu, na którym wznosił się ongi gród kultury „łużyckiej”, mógłbym w ogóle nie zauważyć. Płaski język bagnistego lądu, zagubiony wśród szuwarów. Oko prześliznęłoby się po nim, gdyby nie wznoszące się tam baraki ekspedycji oraz dwie zrekonstruowane chaty prasłowiańskie i fragment drewnianego wału obwodowego. Mało tych budowli. A przecież na tle okolicznej połogiej panoramy wydają się szczególnie duże. Dwa tysiące pięćset lat temu, kiedy ciasno stłoczone szeregi wielkich strzech szczelnie wypełniały przestrzeń między pionowymi ścianami obwarowań, musiało to sprawiać wrażenie groźnego masywu, ciężkiej bryły panującej nad jeziorem.
Wzgórza po tej i po tamtej stronie musiały już wtedy być łyse. Osiemset hektarów lasu poszło przecie na budowę grodu. Rzeczką, która dziś nosi nazwę Gąsawki, spławiono siedem tysięcy metrów sześciennych drewna, czyli czternaście tysięcy dobrze wyładowanych wozów! A siekiera ówczesna wygląda jak dziecinna zabawka. Ostrze jej ma cztery, może pięć centymetrów długości.
Krajobraz nie bardzo mi jednak przypada do gustu. Cóż, przywykł człowiek do Mickiewiczowskich pojęć o tym, jak powinno wyglądać jezioro! A tymczasem ta oto tafla sinej wody wcale nie jest „gęstą po bokach puszczą oczerniona”. Nie jest. Ani trochę. Wszędzie po brzegach „nadobnie uorano”, zawłóczono, wybronowano. Widać nawet kominy cegielni. Drzewek za to całkiem niewiele. Jak okiem sięgnąć, kraj podobny jest do ogromnego płaskiego otoczaka. Tylko to nie działanie wód tak go wygładziło.
– Stara ziemia. Dwadzieścia pięć stuleci uprawy i historii – odezwałem się półgłosem.
– Co? Jakie dwadzieścia pięć stuleci? – ocknął się z zamyślenia Rajewski. – A o tamtym, co ci mówiłem, już zapomniałeś?
Biczysko uczonego wskazywało na prawo, nieco w dół. Wokół ujścia rozpościerają się tam jaskrawozielone łąki. Czernieją wśród nich regularne piramidki torfu. Ludzi nie widać. Robota pewnie już ukończona i tylko przyszłe paliwo przesycha sobie na wietrze. W tym właśnie niepozornym miejscu udało się wyśledzić najstarsze tropy miejscowej historii. W torfowisku znalezione zostały harpuny i dziryt kościany. Kilka tysięcy lat przed Chrystusem zgubiła je wędrowna horda łowców, zostawiając nam w ten sposób pamiątkę po czasach, co kończyły starszą epokę kamienną, a w nauce noszą nazwę epipaleolitu.
Potem z bardzo dalekich stron, od południa, przyszedł tu lud, który swoje gliniane garnki zwykł był zdobić dziwnym ornamentem o kształcie wstęgi oraz posiadał rewolucyjną, nigdy dawniej nieprzeczuwaną umiejętność uprawy ziemi rogową lub kamienną motyką. Zaczęła się wielowiekowa robota nad wygładzaniem, wyrównywaniem, niwelacją dzikich niegdyś wzgórz nad jeziorem. Motykę zastąpiły z czasem radło, socha, pług...
Z drugiego brzegu, od Żnina, dolatuje postukiwanie traktora. Wygodnie mu tam. Może sobie swobodnie kursować po łagodnym zboczu.
I znowu zakołysała się dwukółka. Ściągana lejcami, gniada drobi w wądół między dwoma pagórkami. Odchylamy się na oparcie – zaraz już szczyt kolejnej wyniosłości. Kilka osób bez pośpiechu coś tam ryje. Nagle Rajewski zatrzymał konia, wstał, przez chwilę przyglądał się czemuś i jął gromko przyzywać najwyższego z kopiących.
– Kolego Rauhut! Popatrz pan. I tutaj trzeba będzie szukać!
– Coś ty ciekawego zobaczył? – zapragnąłem wiedzieć.
– Sam się przypatrz. O, widzisz? Pług pewnie palenisko rozorał.
Na popielatej powierzchni roli znaczyła się duża, brudnej barwy plama. Była wydłużonego kształtu, jakby rozwleczona w jednym kierunku.
– To się często zdarza – wyjaśniał mój cicerone. – Szkoda tylko, że nieboszczyków zawsze dość głęboko grzebali. Nie sposób tutaj na cmentarzysko natrafić.
Ludzie na szczycie pagórka zajęci byli preparowaniem jakichś innych burych plam, z których jedna leżała płasko niczym placek na równiutko wyczyszczonym prostokącie piasku. Zarysy innych, z kształtu podobnych do retort chemicznych czy pękatych u dołu sakw, widniały w pionowych ścianach wykopów. Wszystko to było nad podziw elegancko i zgrabnie odrobione. Zupełnie jakby materiał, w którym grzebano, nie był zwyczajnym zleżałym piaskiem, ale zwartą masą plastyczną, nadającą się do precyzyjnego profilowania.
– To, co widzisz, jest śladem wędzarni z dziewiątego lub dziesiątego wieku. Funkcjonowała tu na wzgórzu, opodal siedzib ludzkich. W tych jamach wędzono przede wszystkim ryby z jeziora. Znajdujemy sporo łusek i ości.
Teraz dopiero zrozumiałem. Ta szara płaska plama jest wylotem jamy wędzarnianej. Tamta zaś „retorta” w ścianie wykopu – przekrojem jej sąsiadki.
Wysiadamy z wózka. Szczegółowo pokazują mi miejscowe curiosa i cierpliwie wszystko tłumaczą. Wysłuchałem i oddałem się pożytecznemu zajęciu układania w głowie zdobytych wiadomości. Tymczasem załoga stanowiska skupiła się przy Rajewskim. Całą gromadą ruszyli debatować nad jakimiś wykresami, zaścielającymi stolik połowy. Spojrzałem na zaaferowanych tą robotą i raptem przypomniała mi się strofka starej piosenki dziecinnej: „Ojciec Jacenty uczył dzieci swoje...”.
Zdzisław Rajewski, uczony całkiem jeszcze młodej generacji, wyglądał wśród tego otoczenia co najmniej jak rzymski senator między takimi, którzy dopiero marzą o todze dojrzałego męża.
Pierwsze podobne przeżycie spotkało mnie zaraz na początku, jeszcze w lipcu 1951 roku. Wybrałem się wtedy do gmachu Zachęty w Warszawie, gdzie miało kwaterę Kierownictwo Badań nad Początkami Państwa Polskiego (przeniesione później do Pałacu Prymasowskiego przy Senatorskiej, gdzie dokonało naprawdę zasłużonego żywota, ustępując miejsca Instytutowi Historii Kultury Materialnej Polskiej Akademii Nauk). Ukłoniłem się pięknie spotkanej w Zachęcie bardzo młodej pani i poprosiłem o dopuszczenie przed oblicze doktora Ryszarda Kiersnowskiego, zastępcy kierownika, profesora Aleksandra Gieysztora. Nie było żadnych trudności. Zza biurka podniósł się niezmiernie wysoki i chudy autor cennych prac o Wałach śląskich i Legendzie Winety, uczony, któremu ładnych jeszcze paru lat brakowało do trzydziestki.
Przy innych stołach w wielkiej sali było podobnie. To znaczy sama młodzież.
A szedłem tam podświadomie pewien, że starożytności słowiańskie badać mogą na pewno tylko starcy, a już co najmniej ludzie podtatusiali. Tymczasem i pryncypał tych badaczy, profesor Gieysztor, dziś jeszcze jest młody, cóż mówić wtedy...
– Do Biskupina powinien pan wybrać się koniecznie w sierpniu – tłumaczył Ryszard Kiersnowski. – Będzie tam kurs dla studentów. To pana niewątpliwie zainteresuje.
Na przystanku autobusowym w Gąsawie podszedł do mnie jakiś młodociany atleta.
– Pan z Warszawy do Biskupina? Jest mercedes. Jedziemy do baraków na kolację, a potem na folwark do profesora Rajewskiego.
W baraku ekspedycji było o tej porze, to znaczy około godziny dziewiątej wieczorem, prawie zupełnie pusto. Kilka osób zajętych czymś przy stole. Potem ktoś zaczął brzdąkać na fortepianie – jedna i druga para puściła się w pląsy. Reszta zdradzała niedwuznaczną skłonność do snu.
Nazajutrz rano wraz z Januszem Rychlewskim, przybyłym tu przed paru dniami autorem Człowieka z gutaperki, zjawiliśmy się na śniadanie w porze według nas dosyć wczesnej. Dochodziła dziewiąta. W sali nie było już nikogo.
Przybity obok drzwi rozkład zajęć kursu wyjaśnił powody, dla których wielu jego uczestników lubiło chodzić spać razem z kurami. Dzień pracy zaczynał się o godzinie szóstej trzydzieści: całe towarzystwo ruszało na wykopy. O piętnastej następowało wielkie mycie i kąpanie się w jeziorze, po czym obiad. Zajęcia popołudniowe kończyły się o siedemnastej.
W roku akademickim 1950–1951 uniwersytety warszawski, krakowski i poznański zorganizowały u siebie pierwsze w Polsce studia historii kultury materialnej. Nie oznacza to oczywiście, że dopiero wtedy zaczęły się badania w dziedzinach archeologii, etnografii i etnologii. Tradycje tych nauk są u nas stare i czcigodne. Za pierwszego polskiego archeologa uważać należy współczesnego Mickiewiczowi Adama Czarnockiego, który zasłynął pod pseudonimem Zoriana Dołęgi Chodakowskiego. Przedwojenne uniwersytety miały katedry archeologii i prehistorii, które wespół z etnologią, historią, polonistyką, romanistyką i wielu innymi naukami należały do wydziałów humanistycznych. Obowiązki słuchaczy wspomnianych studiów historii kultury materialnej nie ograniczały się do wykładów i ćwiczeń. Każdy z nich musiał ponadto odbyć miesięczny kurs wakacyjny. W sierpniu 1951 roku był właśnie pierwszy turnus. Uczestniczyło w nim około pięćdziesięciu osób z Warszawy i Poznania. Kraków przysłał tym razem tylko trójkę studentów, dla pozostałych pięćdziesięciu sześciu rezerwując wrzesień.
W latach późniejszych kursy owe doznały rozmaitych zmian. Przede wszystkim stały się mniej tłumne. Z natury rzeczy archeologia może dostarczyć pracy nielicznemu gronu osób, więc na studia przyjmować należy tylko ludzi naprawdę rozmiłowanych w tej dziedzinie wiedzy, że się już nie wspomni o przygotowaniu, sprawdzonym przez egzamin. Początkowo nieraz wykraczano przeciwko prawdzie dyktowanej przez samo życie, odsyłając na archeologię takich na przykład, którzy nie znaleźli miejsca w Akademii Wychowania Fizycznego. Przeminęło. Zdrowy rozsądek odzyskał swe prawa.
Wbrew tradycyjnym pojęciom o kursach wakacyjnych te archeologiczne nie mają nic wspólnego z żadnym dolce far niente. Praca polegająca na uważnym skrobaniu ziemi łopatą lub szpadlem, na przesiewaniu jej przez palce i sito lub nawet szlamowaniu przez sitko kuchenne nie zalicza się do lekkich. Trzeba uważnie patrzeć na każdą grudkę, na każdą drobinę gliny. Byle ciemniejsza plamka na dnie odkrywki – a natychmiast łopata wędruje na bok, idzie natomiast w ruch mały szpadelek, czasami nawet łyżka. Bo przecież ta plamka może być nikłym śladem pala, który doszczętnie zbutwiał w piasku. Należy dokładnie ujawnić jej kształty i w ten sposób ustalić, czy pal był wbity, czy też wkopany w ziemię. To ważne! Czasami pomyli tropy krecia jama. Ale to nie na długo, bo korytarz taki zaraz zagina się w bok.
Oto na przykład stanowisko XVa, miejsce, do którego dotarłem zaraz po ukończeniu oględzin wędzarni. To rząd dwunastu prostokątnych wykopów, przecinający płaskie wzgórze od podnóża aż po szczyt. Tyraliera płytkich jeszcze, jedna obok drugiej położonych jam powinna wyłapać z ziemi ślady wsi Stari Biskupici, o której w roku 1136 wspominała bulla papieża Innocentego II. Pragnie się ustalić, gdzie w XII stuleciu leżało osiedle, którego bezpośredni spadkobierca – wieś Biskupin – istnieje i prosperuje aż po dzień dzisiejszy.
Szczęście towarzyszyło mi w wędrówce. Trafiłem bowiem akurat na chwilę wydobywania z ziemi pięknego i niemal całego naczynia z epoki „łużyckiej”, znalezionego jednak w warstwie wczesnośredniowiecznej, a więc o tysiąc kilkaset lat późniejszej. Kiedy zacząłem wyrażać z tego powodu wielkie zdziwienie, studenteria przyszła z pomocą mojej naiwności.
– Znaleźli ten garnek i ponieważ był cały, zaczęli go po prostu używać. Takie rzeczy bywają nawet i dzisiaj. W jednej wiosce ludzie trzymali sól w „łużyckim” naczyniu, a w innej gospodyni poiła kury ze szklanej rzymskiej miseczki.
– Pewno, że się zdarza – dodał drugi. – A tamten miecz rzymski, który służył do pielenia chwastów w ogrodzie!
Po wysłuchaniu zaimprowizowanego wykładu postanowiłem zabierać się do rzeczy systematycznie i nie wyskakiwać z niewczesnymi spostrzeżeniami. Usiadłem sobie z boku, wyciągnąłem notes i zacząłem zapisywać usłyszaną dopiero co wiadomość:
„Słowo «calec» w języku archeologów...”.
W tej chwili przy trzeciej jamie na prawo buchnął wielki krzyk. Kto żyw rzucał łopatę i biegł patrzeć. Szczęśliwy znalazca trzymał w palcach kościaną oprawkę od noża. Rzecz była wielkości i kształtu naparstka, barwy żółtawej, ozdobiona prześlicznym rytym ornamentem.
– Ten szlaczek jest przecież najzupełniej podobny do dzisiejszej polskiej borty generalskiej – musiałem jednak wtrącić uwagę. – O, całkiem taki sam łamany wężyk!
– Istotnie, że podobne. Obawiam się tylko, że jest pan na drodze do trochę nazbyt pochopnych wniosków – uśmiechnął się magister Jerzy Gąssowski, młodziutki naukowiec, kierujący pracą na jednym z odcinków.
Dokładnie w ten sam punkt, w którym leżała oprawka, wbita teraz została stalowa szpila, na niej i na brzegu jamy oparta łata z podziałką, na łacie umieszczona poziomnica. Ściśle oznaczono głębokość punktu znalezienia oraz jego odległość od obu brzegów wykopu. Dane cyfrowe, data, miejsce, warunki zalegania, charakterystyka przedmiotu i nazwisko znalazcy zapisane zostały do metryczki. Metryczka wraz z oprawką powędrowały do pudełka od papierosów i na półkę magazynu. Mogłem sobie teraz wrócić na swoje miejsce i dokończyć zdanie o calcu:
„...oznacza warstwę ziemi pozbawioną śladów działalności człowieka”.
Czasami można się jednak grubo pomylić także co do calca. Mówiąc dokładniej: uznać za calec taką warstwę ziemi, której człowiek nie dotykał od bardzo dawnych czasów. Sam byłem świadkiem sprostowania takiego błędu. Zdarzyło się to w Biskupinie, na tej samej „piętnastce”, ale dwa lata później.
Młodzi badacze uznali, że już dokopali się calca. Kurs się skończył, Biskupin znacznie opustoszał, ale kustosz tamtejszych zbiorów, Franciszek Maciejewski, postanowił raz jeszcze sprawdzić słuszność diagnozy. Kazał trzem starym robotnikom obniżyć dno wykopu. Odsłoniły się dwa długie czarne pasma. W ten sposób wykryto w Biskupinie ślady tak zwanych długich budowli, czyli domostw o trapezoidalnym kształcie i długości sięgającej trzydziestu metrów. Przemieszkiwała w nich ludność „kultury ceramiki wstęgowej”, ta sama, która przyniosła w te strony rolnictwo.
Trzeba wyjaśnić, że „piętnastka” leży nie na półwyspie, dźwigającym szeroko znane resztki grodu „łużyckiego”, lecz na brzegu, opodal jeziora. Tam, jak stwierdzono, znajdowały się Stare Biskupice. Chałupy ich stały na prastarych prochach, także i ludzkich.
Jak przed chwilą napisałem, w sierpniu 1951 roku Zdzisław Rajewski narzekał, że nie sposób natrafić w Biskupinie na cmentarzysko. Rok i parę miesięcy później, jesienią 1952 roku, Franciszek Maciejewski odnalazł jednak szkielety. Grzebał w ziemi właśnie na „piętnastce” i palcami namacał kości.
Było tych szkieletów trzy, lecz tylko jeden posiadał czerep. Dwa pozostałe uległy zwęgleniu i rozsypały się bez śladu, gdyż przypadkiem bezpośrednio nad nimi mieszkańcy Starych Biskupic umieścili paleniska. Normalna kolej rzeczy. Ileż dzisiejszych domów stoi na dawnych cmentarzach. Bezpośrednia spadkobierczyni Starych Biskupic, wieś Biskupin, wznosi się obecnie o jakiś kilometr dalej. Kolejne pokolenia przesuwały nieco swe siedziby, teren „piętnastki” opustoszał i można na nim dokonywać odkryć.
Odnalezione przez Maciejewskiego zwłoki należały do niewiast. Wszystkie trzy miały położenie sprawiające wrażenie dosyć niesamowite. Trupa układało się na prawym boku, w pozycji skurczonej, skrępowanego powrozami (po których naturalnie śladu nie zostało). Zabiegi te wynikały z ówczesnych wyobrażeń religijnych i miały uniemożliwić zmarłemu wstawanie z mogiły i niepokojenie żywych.
Ramiona szkieletu zachowanego w całości zdobiły piękne kościane bransolety, zdobione rytowaniem. Bardzo możliwe, że właścicielka ich była władczynią plemienia, gdyż znalezisko pochodzi z epoki tak zwanego matriarchatu. Licząc okrągło, ma cztery i pół tysiąca lat. Owa niewiasta oraz obie jej towarzyszki również należały do ludu „kultury ceramiki wstęgowej”.
A więc to, co w roku 1951 uważałem za jałowy calec, kryło nie lada jakie tajemnice.
Wracając do poruszonych spraw kursu wakacyjnego i w ogóle studiów archeologicznych, powiedzieć trzeba, że student musi kolejno przejść wszystkie stadia pracy. Kopie, skrobie, przesiewa, szlamuje. Rysuje plany wykopów i profilów. Znaleziony przedmiot sam musi scharakteryzować, oznaczyć położenie, skatalogować i opisać. Musi też wyciągnąć wnioski naukowe, które później, rzecz jasna, będą przez profesorów sprawdzone. Jak przed chwilą widzieliśmy, zbyt pochopne wnioski co do calca na „piętnastce” uległy takiemu sprawdzeniu.
Doczekałem się w Biskupinie niedzieli i wraz ze studentami wziąłem udział w wycieczce. Zajechał traktor z dwiema przyczepkami. Każdy z nas wziął z jadalni po taborecie, rozsiedliśmy się i ruszyli w kierunku wsi Izdebnej. Niedaleko – dwanaście kilometrów.
Ciągnik z przyczepami został przy szosie, a my zanurzyliśmy się w gęste zarośla olszowe. Ścieżka pod stopami ugina się, sprężynuje. Przeskakujemy torfiaste rowy. Po lewej ręce, za pasmem trzcin, przebłyskuje woda jeziora. Maszerujący na czele kierownik wyprawy, doktor Włodzimierz Szafrański, wspina się na coś w rodzaju suchego pagórka. Dopiero z tego wyższego miejsca, spod gruszki polnej, widać, że mniemany pagórek jest fragmentem wału, który równym zakolem obiega cały półwysep. U przeciwległego cypla dwa rosłe dęby, wzdłuż brzegów krzaki i wielkie olchy. Brodzimy w wysokich trawach między wałami.
Robót wykopaliskowych w tej chwili nie ma. Dwa lata temu dokonano trzech próbnych kopań, stwierdzono, że ziemia kryje istny drugi Biskupin, może wspanialszy jeszcze i lepiej zachowany, który jednak może trochę poczekać na odkrycie, skoro czekał już dwa tysiące pięćset lat.
Izdebna, a raczej położony obok tej wioski półwysep na Jeziorze Wolskim, posiada gród „łużycki” z tej samej dokładnie epoki co i Biskupin. Przypuszczalnie były to grody bliźniacze, blisko ze sobą współżyjące. Możliwe, że mieszkańcy jednego brali z drugiego żony i odwrotnie. W okresie wczesnośredniowiecznym nawarstwiło się tutaj drugie osiedle, które wyzyskało dla swego budownictwa rozsypisko dawniejszego wału.
Istnienie drugiego jeszcze grodu „łużyckiego” nie wydaje się archeologom żadną sensacją. Na obszarze tej kultury jest ich bowiem około dwustu dwudziestu.
Doktor Szafrański wykazał chwalebną wielkoduszność i nie mordował nikogo zbyt długim wykładem. Objaśnił pokrótce, jak się w Izdebnej rzeczy mają, i obwieścił czas wolny.
Wał sędziwego grodu zakwitł zaraz plamami barwnych strojów kąpielowych. Grupa golców, płosząc dzikie kaczki, niezwłocznie ruszyła w trzciny na rekonesans, w celu zbadania, gdzie najmniej grząsko. Inny zespół wynalazł dwie tyczki i na tym samym miejscu, gdzie ongi wznosiły się chałupy brodatej starszyzny „łużyckiej”, rozpoczęto mecz siatkówki. Opodal, w cieniu potężnej wierzby, namiętnie zgrywano się w brydża.
Nie uczestniczyłem jakoś w żadnej z tych rozrywek. Najbardziej interesującym zajęciem wydało mi się patrzeć na tych archeologów, naukowców in spe, i snuć porównania z niezbyt odległą przeszłością.
Pomimo że nie ma już na polskich uniwersytetach wydziałów humanistycznych, studium historii kultury materialnej zalicza się niewątpliwie do działu humanistyki. Tak więc to hałaśliwe bractwo, które w tej chwili wyczynia po całym półwyspie dzikie hopki – to są studenci humanistyki, moi młodsi koledzy.
Ojcze Światowidzie z krakowskiego muzeum tudzież wy, inni bogowie słowiańscy! Jakże jednak zmienił się porządek rzeczy na tym padole!
Skończyłem humanistykę w Wilnie – w roku 1932 – i, sam wiem najlepiej, przez cały czas moich studiów w pracach miejscowego AZS uczestniczyło naprawdę jedynie trzech humanistów. Gdzież to widziano za tamtych dni, by studentka humanistyki stanąć śmiała przed profesorskim obliczem bosa, w kusym kostiumie plażowym! Na stosie by jej nie spalili, ale coś cierpkiego mogłaby usłyszeć. A teraz w strojach wyżej opisanych paraduje podczas zajęć służbowych cały studencki Biskupin.
Nauka bynajmniej nie chyli się od tego ku ruinie, a zdrowy rozsądek triumfuje.
U północnego cypla półwyspu biskupińskiego, o pięć metrów od brzegu, straszy na barierze groźny napis: „Uwaga, głębia!”. Rzeczywiście głęboko, podobno całych trzynaście metrów. Ale najrojniej na wodzie właśnie za barierą, aż po środek jeziora. Można tam było obserwować crawla, klasyczny i nawet skomplikowany styl motylkowy. Uprawiała go rodzona wnuczka i prawnuczka profesorów Wszechnicy Jagiellońskiej.
Zdarzyło się lat temu wiele, że pewien dzisiejszy profesor Uniwersytetu Łódzkiego zjawił się na egzamin o lasce.
– A cóż to, wypadek się panu przytrafił?
– Nie, panie profesorze. To tak tylko wczoraj przy skoku w dal na zawodach...
– Gdzie, proszę?
– Na zawodach lekkoatletycznych.
Od tej chwili opinia przyszłego naukowca została poważnie nadwątlona. Uprawianie sportu uchodziło bowiem za rzecz niegodną rzetelnego humanisty (nie było zabronione – powiadam wyraźnie tym wszystkim, którzy lubią to odczytywać, czego wcale nie napisano; uchodziło za zajęcie świadczące o lekkości ducha). Należało być niezaradnym, zasuszonym mamutem. I cały wydział przypominał zbiorowisko okazów tej odmiany zwierząt. Sport, bliższa znajomość z motorami – to było dobre dla studentów politechniki, dla medyków, dla prawników.
Potem, podczas okupacji, kiedy pracowało się łopatą przy zwykłych wykopach, jednemu z moich kolegów ani rusz nie można było wytłumaczyć, że krawat nie pasuje do tego typu zajęcia, a marynarkę należy raczej zdejmować. Styl staroświecki uporczywie trzymał się dawnych humanistów.
Obrazek z Izdebnej z roku 1951 oceniłem zdecydowanie optymistycznie i nie miałbym dziś żadnych zastrzeżeń przeciwko własnej diagnozie, gdyby nie pewne skojarzenia myślowe. Dawniej istniał komiczny raczej problem towarzyskiej izolacji humanistów. Obecnie mamy do czynienia z kwestią o wiele poważniejszą – z pustką społeczną, którą humanistyka sama wokół siebie wytwarza. Brodaci, zbrojni w kalosze i celuloidowe kołnierzyki profesorowie umieli jednak trafiać swymi dziełami w centrum zainteresowań ogółu. Nie da się tego powiedzieć o ich dzisiejszych następcach, ogolonych na co dzień.
Głównym winowajcą ma być rzekomo technika. To ona odwróciła uwagę społeczeństwa i, co gorsza, rozwijając się potężnie, spycha humanistykę w cień, zamyka przed nią wszelkie perspektywy. Pogląd ten wcale mi nie trafia do przekonania.
Przede wszystkim nie należy się przejmować opiniami byle inżynierka, który z gorliwością neofity pomiata wszystkim, czego nie można zmierzyć ani ująć w formuły matematyczne. Mocodawcą techniki jest nauka, a więc istotne znaczenie ma postawa uczonych, reprezentujących wiedzę przyrodniczą i ścisłą. Właśnie w ich gronie najłatwiej dziś napotkać humanistów prawdziwych, to znaczy ludzi o szerokich zainteresowaniach i wszechstronnych horyzontach.
W roku 1953 spędziłem kilka miesięcy we Wrocławiu, gdzie zbierałem materiały do reportażu o pracach Ludwika Hirszfelda i jego uczniów. Na miesiąc przed zgonem wielkiego uczonego czytałem mu fragmenty napisanych już, lecz jeszcze niewydrukowanych Opowieści o żywej materii. Wysłuchał uważnie całego rozdziału, po czym rzekł:
– Nie mam żadnych zastrzeżeń, jeśli chodzi o mikrobiologię. Ale wiersz Mickiewicza to pan własnymi słowami przytoczył. U niego jest „niewinnie”, a u pana „najprościej”.
Oto prawdziwy humanista! Nie ma nic przeciwko literackiemu gawędzeniu o wiedzy ścisłej, ale nie dopuszcza niedokładności w cytatach z Mickiewicza. Prostuje z pamięci. Nie uważa poezji romantycznej za rzecz mało ważną.
Musimy ciągle przypominać sobie i innym, że dzisiejszy imponujący gmach wiedzy ścisłej wznieśli tacy, którzy kończyli gimnazja humanistyczne lub nawet klasyczne. Rozwój nauki wymaga nieustannego dopływu ludzi wyposażonych w wyobraźnię twórczą oraz umiejących myśleć krytycznie. Wdrożyć do tego jeszcze w szkole mogą tylko dyscypliny humanistyczne. Młody człowiek uczy się fizyki czy chemii, ale nie jest zdolny do tworzenia w ich zakresie własnych teorii. Może natomiast snuć najbardziej światoburcze rozmyślania dotyczące historii albo polonistyki. Może na przykład dojść do wniosku, że Warszawianka to grafomania, trzecia część Dziadów nie nadaje się do czytania, a Kazimierz Wielki był bezmyślnym niedołęgą. Na tym także polega nie słabość, lecz siła humanistyki, która w odróżnieniu od matematyki podaje młodzieży nie tylko pewniki, ale i rzeczy wątpliwe, sporne. W jej zakresie mało co nadaje się do zmierzenia, natomiast niemal wszystko do krytykowania. A przecież należy wychowywać ludzi, którzy nie ulękną się autorytetu zarówno Kazimierza Wielkiego, jak Izaaka Newtona.
Słucham podczas rozmaitych zebrań albo czytam o stłamszeniu humanistyki przez technikę, a potem idę na międzynarodowe targi księgarskie. Przekonuję się tam naocznie, że kraje o wysoko rozwiniętej technice jednocześnie szczycą się bogactwem literatury humanistycznej. Obok powieści, wierszy i dramatów widnieją na stoiskach rozprawy, eseje, monografie historyczne, literackie, podróżnicze, etnologiczne, etnograficzne i wszelkie w ogóle, jakie sobie tylko można wyobrazić. Zjawisko dość chyba wymowne.
Nie da się obarczyć techniki odpowiedzialnością za grzechy popełniane u nas przez samych humanistów. Jeśli dziedziny pokrewne literaturze i raz na zawsze skazane na posługiwanie się słowem pisanym, a nie wzorem matematycznym, jeśli dziedziny te – powtarzam – zaczną gardzić estetyką literacką, to trudno, nie ma ratunku, ogół odwróci się plecami. Nie można bezkarnie zaprzeć się duszy własnej. Podobnie, jeżeli to, co zowiemy humanistyką, wypowie posłuszeństwo głównej zasadzie humanizmu, która nakazuje wszechstronność. Ciasnota horyzontów, pisanie tylko dla wtajemniczonych, pogarda dla głodnego nowości tłumu – „to niby kat, szubienica i stryczek” – że użyję słów Zagłoby.
Pozostańmy sobą. Pogódźmy się pokornie z przekonaniem, że taka na przykład historia nigdy a nigdy wiedzą ścisłą nie zostanie. Wiemy z wszelką pewnością, że Mieszko I w roku 972 pobił margrabiego Hodona, ale gęstości zaludnienia Polski za tegoż Mieszka ustalić dokładnie nie potrafimy. Więc gdzie tu ścisłość? Ktoś bardzo złośliwy mógłby nawet twierdzić, że historia polityczna właśnie pod względem ścisłości przeważa nad innymi działami tej wiedzy, ponieważ pozwala na ustalenia faktów niepodlegających zakwestionowaniu.
Pocieszmy się za to stwierdzeniem, że Tacytowi czy Swetoniuszowi już nie wieki, ale tysiąclecia nie poradziły. Ludzie nadal chętnie czytają prastarych autorów, którzy stale pamiętali, że... piszą dla ludzi i o sprawach ludzkich.
Wydaje się, że najdawniejsi historycy, wiedzeni niezawodnym instynktem artystów, od razu trafili na właściwą drogę. Dziejopisarstwo to konkret. Prawdziwa historiografia nie może, nie ma prawa wyrzekać się opisu literackiego, portretu bądź plastycznego obrazu. Wnioski i konstrukcje filozoficzne są niezbędne. Przede wszystkim one nadają dziełu rangę w oczach współczesnych, autorowi zaś godność poszukiwacza prawd najistotniejszych. Ale przyszłość potrafi je przekreślić, nawet wyszydzić. Wieczną wartość zapewnia książce zawarty w niej wizerunek postaci, wydarzeń, czynów i dzieł ludzkich. Wizerunek będący osobistym tworem pisarza, bo inaczej być w ogóle nie może. Nie straci zresztą znaczenia wiedza o faktach, które można ciągle na nowo badać, używając coraz doskonalszych kryteriów.
Niepodobna wątpić, że najdawniejsi historycy szli po dobrej drodze, skoro dzieła ich doskonale zniosły próbę. Tylko poezja, dramat i dziejopisarstwo potrafią pokonywać czas. Ciekawe wyniki mogłaby przynieść ankieta, mająca na celu sprawdzenie, który z dwóch autorów jest obecnie bardziej poczytny: Tacyt czy Homer.
Tacyt był zgorzkniałym pesymistą, biskup Thietmar żarliwym kaznodzieją, upatrującym w zdarzeniach historii działania ręki bożej. Pomimo tak zasadniczych różnic łączyło ich jedno, aczkolwiek wprost niewyrażone poczucie: podziw dla bujności form życia i pasja utrwalania piórem wieści o nim.
Sentymenty owe doszczętnie zatarły granicę pomiędzy ich naukową w intencjach prozą a sztuką. Ludzkość nic na tym nie straciła.
Doświadczenie dowiodło prawdy, której niepodobna obalić: człowiek potrzebuje wiedzy o przeszłości, jest jej ciekaw.
Minęło dziesięć lat od chwili, w której przyglądałem się nowoczesnemu stylowi życia młodych archeologów. Zagadnienia, które wtedy zaczynały się dopiero zarysowywać, występują już teraz wyraźnie i ostro. Obecnie przedstawiciele najmłodszego, uczniowskiego pokolenia umieją głośno wyrażać zdumienie, że historia bywa czasami ciekawa...
Humanistyka sama siebie spycha w cień, lecz dziwną osobliwością niedawno minionych lat był ogromny wzrost zainteresowania ogółu tą jej dziedziną, która poprzednio uchodziła za dostępną tylko dla specjalistów. Mam na myśli oczywiście archeologię. Fakty muszą pozostawać faktami, odkrywanie rzeczy niezwykłych i dziwnych przykuwa uwagę ludzką. A przecież niespodzianek archeologicznych było u nas ostatnio co niemiara.
Ze wszystkich dziedzin humanistyki największą popularność zyskała u nas ostatnio ta, która jest najbliżej spokrewniona z techniką. Nikogo jednak nie obchodzi, jak kreśli się plany, poziomuje i oblicza. Dla wszystkich ważne są wyniki badań, pozwalające wejrzeć w tajemnice dawno wygasłego życia. Archeologia nie dlatego jest w wysokiej cenie, że zaprasza do badań nurków i fotografuje z helikopterów. Szanuje się ją za wierność humanistycznemu nakazowi rzeczowego zgłębiania spraw ludzkich.
...Autor umieszcza swe uwagi w szerokim kontekście dziejowym wczesnego średniowiecza polskiego. Przytaczając fragmenty kronik, ukazuje realia dawnej epoki, wydarzenia polityczne i przede wszystkim zwraca uwagę na ich znaczenie dla kształtowania się świadomości zbiorowej Polaków, na wartości ważne dla ich wspólnoty – wolność, niepodległość, przywiązanie do własnej ziemi i własnej tradycji. Obszerny komentarz, jakim autor okrasił teksty (tłumaczone z łaciny przez znakomitych specjalistów), stanowi przyczynek do poznania i lepszego zrozumienia potrzeb naszego społeczeństwa także w tysiąc lat później.
Cenimy pośród naszych wielkich rodaków Stanisława Konarskiego za to, że „ośmielił się być mądrym”. Paweł Jasienica „ośmielił się być odważnym”, pomagał przyswajać rodakom treści niemieszczące się w ówczesnym kanonie oficjalnej historii Polski. Pokazywał wydarzenia, które krzepiły serca ludzi w czasach niewoli, opowiadał się za tymi wartościami, które uważał za istotne dla państwa, dla narodu. Nie był bowiem bezkrytycznym sprawozdawcą idei zawartych w owych trzech kronikach. Wyjaśniał je, omawiał, nierzadko krytykował, często polemizował z ich autorami. Stawiał też pytania, które i dziś skłaniają do refleksji...
Profesor Henryk Samsonowicz
Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby...
A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
Przemijają Jagiellonowie na polskim tronie, umiera bezpotomnie ostatni męski potomek Zygmunta Starego i Bony – Zygmunt August. Przed szlachtą i magnaterią staje widmo bezkrólewia. Walezjusz decyduje się objąć polski tron, ale bardziej go kusi tron francuski. Przy drugim sejmie elekcyjnym w ciągu roku widać oznaki paniki. Na planie pojawia się książę Siedmiogrodu. To czas Anny, siostry Zygmunta Augusta, która przez ponad 50 lat swego życia stała w cieniu wielkich spraw królestwa. Czy zdała egzamin z panowania? Czy starczyło jej sił i energii, by Rzeczpospolitą prowadzić w czas zawieruchy?
W książce Ostatnia z rodu przyglądamy się z bliska losom Anny Jagiellonki podpartym ogromną historyczną znajomością epoki Pawła Jasienicy.
Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz – zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.