Słowacja - Łukasz Grzesiczak - ebook
PROMOCJA

Słowacja ebook

Łukasz Grzesiczak

0,0
47,90 zł
36,88 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 47,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Co haluszki mówią o słowackiej duszy?
Kto i dlaczego tęskni za Czechosłowacją?
Czy Janosik to polski, czy słowacki bohater?

Słowacja kojarzy się z pięknymi szlakami w Tatrach, basenami termalnymi i tanim (do niedawna) alkoholem. Jednak równie często uznaje się ją za „tę drugą”, mniej atrakcyjną siostrę Czech, a słowackim symbolom przypisuje się czeski rodowód. Choć wydaje nam się, że Słowaków znamy doskonale i najłatwiej nam się z nimi dogadać, mówiąc wolno i wyraźnie po polsku, to okazuje się, że ten niewielki kraj po drugiej stronie Tatr kryje przed nami wiele tajemnic. Słowacka kuchnia pewnie niejednego zadziwi (zupa pomidorowa na słodko?). Zaskoczy nas przekonanie Słowaków, że to właśnie ich język jest słowiańskim esperanto. No i kto by się spodziewał, że Słowacy mieli aspiracje, żeby podbijać kosmos?
Łukasz Grzesiczak udowadnia, że Słowacja to niedoceniany kraj o ciekawej historii, rozmawia z mieszkańcami o polityce, języku, pieniądzach i słowackich kompleksach, pokazuje ciekawe zaułki Bratysławy i podpowiada, jak najlepiej poznać naszych południowych sąsiadów.

Właśnie teraz warto dowiedzieć się więcej o Słowacji. Tak mało wiemy o tych sąsiadach –  tak dalekich, tak bliskich. A kraj jest dziś niewątpliwie na zakręcie. Książka Grzesiczaka wprowadzi nas w najważniejsze słowackie sprawy.
Agnieszka Holland

To prawdziwy drybling Grzesiczaka – na tak niewielu stronach opowiedzieć tak wiele i z takim biglem: o szaleństwach słowackiej polityki, o kompleksach wobec „starszych braci” Czechów, o niezwykłej dynamice młodego narodu „z tamtej strony” Tatr. Nie jest to portret przesadnie pochlebny, ale za to jest dowcipny – i prawdziwy. Pod lekkim i ostrym piórem wytrawnego znawcy Słowacja jawi się jako najbardziej pokręcony – to eufemizm – kraj Europy Środkowej.
Aleksander Kaczorowski

Nie Czecho-, a Słowacja. Łukasz Grzesiczak pisze zajmująco o kraju, o którym wydaje nam się, że wiemy wszystko, a tak naprawdę wiemy bardzo niewiele. Słowacja od kuchni rozumianej dosłownie i w przenośni. Slovak Pub, fazuľová s klobásou, artyści, miasta, literaci i uzurpatorzy, piosenki i Zuzana Čaputová (zazdro!). A wreszcie: „Polak, Słowak – dwa bratanki”, bo – jak dowiadujemy się z tej książki – tak w istocie powinno brzmieć słynne powiedzenie. Braterstwo zobowiązuje, do lektury również.
Łukasz Maciejewski

Co robią kosmonauta i Apacz w Słowacji? Brzmi jak początek dobrego żartu, ale to wstęp do opowieści o tym małym wielkim kraju. Autor zabiera nas w podróż przez dzieje, krajobrazy i kulturę Słowacji, odkrywając przed nami, jak fascynujące może być to, co bliskie i pozornie dobrze nam znane.
Diana Chmiel
Bardziej lubię książki niż ludzi

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 238

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Kolekcje



Co­py­ri­ght © Łu­kasz Grze­si­czak, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: He­lena Pie­cuch
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: dr Alek­san­dra Hu­dy­mač
Ko­rekta: Mał­go­rzata Ku­śnierz, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pą­gow­ska
Fo­to­gra­fia na okładce: © An­gelo An­dreas Zinna / Alamy Stock Photo
Fo­to­gra­fia au­tora na okładce: © Ka­ta­rzyna Sta­rzyk
Mapa Bra­ty­sławy na s. 102–103: © Vhr­sti
Fo­to­gra­fie we wnę­trzu: s. 17–20, 25, 28, 31, 40, 71, 78–79, 83, 90–91, 96–97, 139, 146–147, 159, 164–165, 172, 191, 200, 212–213, 223, 232–233, 242–243, 254–255, 258–259, 262–263, 274, 280–281 © Alamy Stock Photo
Po­zo­stałe zdję­cia we wnę­trzu po­cho­dzą z Wi­ki­me­dia Com­mons.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67891-21-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wiemy, że wiele po­dróży za­czyna się w domu, w za­ci­szu wy­god­nego fo­tela z książką w dłoni. Dla­tego stwo­rzy­li­śmy se­rię po­dróż­ni­czą, w któ­rej dzie­limy się oso­bi­stymi opo­wie­ściami o miej­scach bli­skich i da­le­kich. Wy­da­jemy książki pełne lo­kal­nych sma­ków i nie­za­po­mnia­nych za­pa­chów. Przy­bli­żamy kul­turę, ję­zyk i hi­sto­rię da­nego kraju. Po­ru­szamy te­maty za­an­ga­żo­wane spo­łecz­nie i po­li­tycz­nie, a jed­no­cze­śnie po­ka­zu­jemy co­dzienne ży­cie miesz­kań­ców oraz nie­zwy­kłe miej­sca, któ­rych nie znaj­dzie­cie w prze­wod­ni­kach.

Dzięki na­szym książ­kom każdy dzień jest po­dróżą.

W SE­RII PO­DRÓŻ­NI­CZEJ WY­DAW­NIC­TWA PO­ZNAŃ­SKIEGO DO­TYCH­CZAS UKA­ZAŁY SIĘ:

Na­ta­lia Ko­ła­czek I cóż, że o Szwe­cji

Anna Ku­rek Szczę­śliwy jak ło­soś. O Nor­we­gii i Nor­we­gach

Ma­ciej BrenczFa­rer­skie ka­dry. Wy­spy, gdzie owce mó­wią do­bra­noc

Mag­da­lena Ge­now Buł­ga­ria. Złoto i ra­kija

Alek­san­dra Michta-Jun­tu­nen Fin­lan­dia. Sisu, sauna i sal­miakki

Mi­ko­łaj Bu­czak So­bre­mesa. Spo­tkajmy się w Hisz­pa­nii

Agnieszka Ka­miń­ska Szwaj­ca­ria. Po­dróż przez raj wy­my­ślony

Agnieszka Kraw­czyk Ru­mu­nia. Al­ba­stru, ciorba i wino

Da­mian Ha­daś Ala­ska. Przy­sta­nek na krańcu świata

Ka­ta­rzyna Łoza, Ukra­ina. So­roczka i ki­szone ar­buzy

Iza­bela No­wek, Al­ba­nia. W szpo­nach czar­nego orła

Syl­wia Iza­bela Schab, Da­nia. Tu mieszka spo­kój

Zu­zanna Ci­chocka, Sło­we­nia. Mały kraj wiel­kich od­le­gło­ści

WSTĘP

Moja cze­cho­fi­lia, czyli bez­kry­tyczna mi­łość do Czech i tam­tej­szej kul­tury, roz­po­częła się od pro­gnozy po­gody oglą­da­nej w cze­skiej te­le­wi­zji TV Nova. Wszystko za sprawą ero­tyczno-me­te­oro­lo­gicz­nego pro­gramu Po­ča­síčko, na który jako na­sto­la­tek cze­ka­łem przed za­śnię­ciem. W mo­jej ro­dzin­nej Dą­bro­wie Gór­ni­czej w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych bez więk­szych pro­ble­mów oglą­da­li­śmy cze­cho­sło­wacką, a po­tem cze­ską te­le­wi­zję. Ję­zyki cze­ski i sło­wacki nie prze­szka­dzały nam w oglą­da­niu ame­ry­kań­skich hi­tów fil­mo­wych, śle­dze­niu re­la­cji spor­to­wych czy prze­glą­da­niu cze­skiej te­le­ga­zety (Te­le­te­xtu), z któ­rej czer­pa­li­śmy wtedy in­for­ma­cje o suk­ce­sach An­dre Agas­siego, Go­rana Iva­ni­še­vi­cia czy Crve­nej Zvezdy Bel­grad, która po rzu­tach kar­nych po­ko­nała Olym­pi­que Mar­sy­lia w fi­nale Pu­charu Eu­ropy w 1991 roku.

Z punktu wi­dze­nia mo­jej fa­scy­na­cji Cze­chami naj­waż­niej­sza była jed­nak pro­gnoza po­gody. I nie ma tu zna­cze­nia fakt, że ni­gdy nie ro­zu­mia­łem, skąd w lu­dziach po­trzeba od­ga­dy­wa­nia po­ziomu ju­trzej­szego za­chmu­rze­nia. W wy­padku pro­gramu Po­ča­síčko to nie opady at­mos­fe­ryczne i tem­pe­ra­tura grały bo­wiem naj­waż­niej­szą rolę. W kil­ku­mi­nu­to­wej au­dy­cji emi­to­wa­nej tuż przed pół­nocą po­ja­wiała się naga mo­delka, która w trak­cie ubie­rała się sto­sow­nie do pro­gnozy po­gody na naj­bliż­szy dzień. Gdy ocze­ki­wano upa­łów, wkła­dała zwiewną su­kienkę, a gdy cze­skie zie­mie miały zo­stać skute mro­zem, otu­lała się cie­płym ko­żu­chem. Je­śli nad­cią­gały opady, jej sty­li­za­cję uzu­peł­niał pa­ra­sol. Za­ry­zy­kuję stwier­dze­nie, że w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych Po­ča­síčko było waż­nym ele­men­tem cze­skiej soft po­wer, który za­ra­ził cze­cho­fil­stwem więk­szość mo­ich ko­le­gów miesz­ka­ją­cych na po­łu­dniu Pol­ski – wszę­dzie tam, gdzie do­cie­rał sy­gnał cze­skiej te­le­wi­zji.

Sto­sun­kowo szybko sta­łem się więc cze­cho­fi­lem, za to sło­wa­ko­fi­lem – mi­ło­śni­kiem Sło­wa­cji, jej kul­tury i hi­sto­rii – nie sta­łem się chyba ni­gdy. I nie zmie­nia tego na­wet fakt, że z cza­sem i ten kraj po­ko­cha­łem, mam tam wielu zna­jo­mych, a także przy­ja­ciół, Bra­ty­sława jest zaś być może je­dy­nym mia­stem, dla któ­rego bez więk­szego żalu mógł­bym po­rzu­cić Kra­ków.

W cza­sach na­sto­let­nich, a póź­niej stu­denc­kich każda prze­czy­tana książka Mi­lana Kun­dery, Bo­hu­mila Hra­bala, Ji­říego Grušy czy Jo­sefa Škvo­rec­kiego, każdy obej­rzany film Věry Chy­ti­lo­vej czy Mi­loša For­mana, a także hi­sto­rie o de­fe­ne­stra­cji pra­skiej, ope­ra­cji An­th­ro­poid czy Lud­mile Ja­vo­ro­vej po­głę­biały moją fa­scy­na­cję Cze­chami, pod­czas gdy Sło­wa­cja wciąż po­zo­sta­wała mi obo­jętna. Ko­ja­rzyła się z nie­dro­gimi wów­czas wy­jaz­dami w sło­wac­kie góry, al­ko­ho­lem tań­szym niż w Pol­sce i ję­zy­kiem, który zda­wał mi się bar­dziej zro­zu­miały niż cze­ski. Wstyd mi to dziś pi­sać, ale zdaje się, że na prze­ło­mie XX i XXI wieku do wi­zyty na Sło­wa­cji za­chę­cał mnie przede wszyst­kim fakt, że ko­rona sło­wacka była zde­cy­do­wa­nie tań­sza od cze­skiej, a ceny w obu pań­stwach po­zo­sta­wały zbli­żone.

Do­sko­nale pa­mię­tam też, że kiedy przy­ja­ciel mo­ich ro­dzi­ców po­ślu­bił Alenę, Sło­waczkę spod Po­pradu, ro­zu­mia­łem ją zde­cy­do­wa­nie le­piej niż Cze­chów z Brna, gdzie kie­dyś za­trzy­ma­łem się w dro­dze do Bu­da­pesztu. Zresztą z kilka lat ode mnie star­szym Šte­vem, bra­tem Aleny, spę­dzi­li­śmy ro­dzinne wa­ka­cje nad Je­zio­rem Tu­raw­skim, a fakt, że mó­wi­li­śmy róż­nymi ję­zy­kami, nie spra­wiał nam żad­nego kło­potu. W za­sa­dzie Števo ni­czym się nie róż­nił od mo­ich ko­le­gów z osie­dla hut­ni­czego w Dą­bro­wie Gór­ni­czej – nie li­cząc może jed­nego in­cy­dentu, kiedy po­pro­sił moją mamę o po­sło­dze­nie zupy ogór­ko­wej, po­nie­waż wy­da­wała mu się nie­ja­dalna. Dzięki temu zaj­ściu nie by­łem za­sko­czony, kiedy po la­tach w sło­wac­kim Na­mie­sto­wie (Náme­stovo) kel­ner przy­niósł mi na­prawdę słodką zupę po­mi­do­rową. Warto się na to przy­go­to­wać przed wi­zytą w tra­dy­cyj­nej sło­wac­kiej re­stau­ra­cji.

Za­mek w Bra­ty­sła­wie po od­no­wie­niu fa­sady robi wra­że­nie

Je­śli do­brze pa­mię­tam, Na­mie­stowo i całą Orawę od­wie­dzi­łem przy oka­zji sty­pen­dium rządu Re­pu­bliki Sło­wac­kiej, dzięki któ­remu spę­dzi­łem in­spi­ru­jący rok w In­sty­tu­cie Po­li­to­lo­gii Sło­wac­kiej Aka­de­mii Nauk (SAV) w Bra­ty­sła­wie. Miesz­ka­łem wów­czas w kam­pu­sie SAV w bra­ty­sław­skiej Pa­tronce, w po­bliżu sta­cji Bra­ti­slava-Že­le­znánej stu­dienka, na te­re­nie prze­pięk­nego parku, gdzie miesz­kańcy Bra­ty­sławy chęt­nie spę­dzają czas na ło­nie na­tury. Tam w wol­nym cza­sie gril­lo­wa­li­śmy i pi­li­śmy sło­wac­kie wino albo piwo, roz­ma­wia­jąc o po­li­tyce, li­te­ra­tu­rze oraz ho­keju – oczy­wi­ście pierw­szeń­stwo (jak winno być w to­wa­rzy­stwie lu­dzi kul­tu­ral­nych) przy­pa­dało temu ostat­niemu. Przy oka­zji jed­nego ze spo­tkań za­py­ta­łem pol­skiego dy­plo­matę, któ­rego na­zwi­sko po­minę, jak to się stało, że wy­lą­do­wał w Bra­ty­sła­wie, a nie w Pra­dze. W przy­pły­wie szcze­ro­ści, a może w ra­mach żartu – od­czy­ta­nie jego in­ten­cji utrud­nił mi zdra­dliwy bu­rčiak[1] – od­po­wie­dział, że pla­cówka na Sło­wa­cji zda­wała się po pro­stu bar­dziej do­stępna niż ob­le­gane sta­no­wi­sko w Cze­chach.

Dziś, z per­spek­tywy czasu, my­ślę, że ów dy­plo­mata uchwy­cił coś, co do­brze okre­śla sło­wac­kie DNA – kom­pleksy i cią­głe po­rów­ny­wa­nie się z in­nymi, w tym kon­kret­nym przy­padku z Cze­chami. Ro­zu­miem zresztą te od­czu­cia. Pa­mię­tam, że pod­czas stu­diów za­pi­sa­łem się na lek­to­rat z ję­zyka sło­wac­kiego, bo aku­rat uni­wer­sy­tet nie ofe­ro­wał na­uki cze­skiego. Może – po­dob­nie jak cy­to­wany dy­plo­mata – ubie­ga­łem się o sty­pen­dium rządu sło­wac­kiego, bo­jąc się sta­nąć do ry­wa­li­za­cji o sty­pen­dium w Pra­dze? Z pew­no­ścią gdy sta­ra­łem się o Wy­szeh­radz­kie Re­zy­den­cje Li­te­rac­kie, Bra­ty­sława zna­la­zła się na mo­jej li­ście re­zer­wo­wej – za Pragą. Osta­tecz­nie, naj­pew­niej z po­wodu słab­szej kan­dy­da­tury, zna­la­złem się na Sło­wa­cji.

Sło­wa­cja jest tro­chę jak to mniej ko­chane dziecko u boku grzecz­niej­szego, zdol­niej­szego, sym­pa­tycz­niej­szego, które stało się oczkiem w gło­wie ro­dzi­ców. W po­dob­nej sy­tu­acji trudno się cie­szyć swo­imi suk­ce­sami, a głowę zaj­muje nie­ustanne pra­gnie­nie udo­wod­nie­nia, że jest się lep­szym od in­nych. Do­wód na to sta­nowi choćby po­pu­larny sło­wacki fake news, czyli wy­my­ślony list pro­fe­sora Vla­di­míra Trnki z In­sty­tutu Ję­zy­ko­znaw­stwa im. Ľu­do­víta Štúra Sło­wac­kiej Aka­de­mii Nauk, w któ­rym w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie­ist­nie­jący spe­cja­li­sta do­wo­dzi, że ję­zyk sło­wacki, obok fiń­skiego i wę­gier­skiego, na­leży do naj­trud­niej­szych na świe­cie. Czym in­nym była sza­lona mi­sja wy­sła­nia w ko­smos sło­wac­kiego ko­smo­nauty Ivana Belli? Jak wy­ja­śnić ak­cję pro­te­sta­cyjną, którą sło­wacki dzien­nik roz­pę­tał po prze­nie­sie­niu pro­duk­cji bez­al­ko­ho­lo­wego na­poju wi­no­gro­no­wego Vi­nea ze Sło­wa­cji do Czech?

Nad Bra­ty­sławą gó­ruje za­mek – od­bu­do­wany w la­tach pięć­dzie­sią­tych XX wieku gmach, w któ­rym mie­ści się Mu­zeum Hi­sto­ryczne (Hi­sto­rické múzeum SNM), bę­dące czę­ścią Sło­wac­kiego Mu­zeum Na­ro­do­wego (Slo­ven­ské národné múzeum) w Bra­ty­sła­wie. Pod­czas jed­nej z wi­zyt w tym być może naj­nud­niej­szym mu­zeum, ja­kie od­wie­dzi­łem w ży­ciu, moją uwagę przy­kuło wy­dane w 2015 roku opra­co­wa­nie Slo­ven­sko v dobe Etru­skov[2] [Sło­wa­cja w cza­sach Etru­sków]. Pi­sząc tę książkę, sta­ra­łem się zro­zu­mieć, dla­czego za­miesz­ki­wany przez uta­len­to­wa­nych lu­dzi no­wo­cze­sny kraj w sa­mym środku Eu­ropy, czło­nek NATO i Unii Eu­ro­pej­skiej, je­dyny kraj Grupy Wy­szeh­radz­kiej, który wpro­wa­dził euro, żyje w cie­niu kom­plek­sów, które pro­wa­dzą do pro­mo­cji ta­kich pu­bli­ka­cji.

NIE­ZNO­ŚNY CIĘ­ŻAR KUCHNI I TRA­DY­CJI

Vi­nea już nie jest taka jak kie­dyś – tak za­ty­tu­ło­wano ar­ty­kuł opu­bli­ko­wany wio­sną 2009 roku w „SME”, jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych sło­wac­kich dzien­ni­ków. Nasi są­sie­dzi byli za­nie­po­ko­jeni zmianą ich na­ro­do­wej dumy – vi­nei. To pro­du­ko­wany z wi­no­gro­no­wego mosz­czu bez­al­ko­ho­lowy na­pój, który przy­po­mina w smaku ga­zo­wane wino, obec­nie do­stępny w wer­sji bia­łej, czer­wo­nej i ró­żo­wej.

Win­nymi ca­łego za­mie­sza­nia byli rzecz ja­sna Czesi.

Pro­duk­cję na­poju Vi­nea roz­po­częto jesz­cze w Cze­cho­sło­wa­cji. W 1973 roku, na zle­ce­nie Mi­ni­ster­stwa Rol­nic­twa, jego skład opra­co­wał sło­wacki eno­log do­cent in­ży­nier Ján Far­kaš. Na­pój miał kon­ku­ro­wać z im­pe­ria­li­styczną coca-colą. Pro­duk­cję roz­po­częto w miej­sco­wo­ści Pe­zi­nok le­żą­cej na pół­noc od Bra­ty­sławy, u pod­nóża Ma­łych Kar­pat, ka­wa­łek od mia­sta Mo­dra ucho­dzą­cego za jedną ze sto­lic sło­wac­kiego wi­niar­stwa. Se­kre­tem re­cep­tury vi­nei był po­noć kwiat bzu. W cza­sach ko­mu­ni­zmu ga­zo­wany na­pój z wi­no­gron z suk­ce­sami eks­por­to­wano do USA, przez co w kraju pro­duk­cji był trudno do­stępny. Vi­nea prze­trwała upa­dek ko­mu­ni­zmu oraz po­dział Cze­cho­sło­wa­cji i na­dal z po­wo­dze­niem ga­siła pra­gnie­nie, sta­jąc się – obok piwa Zlatý Ba­žant czy wa­fel­ków Ho­ralky (w Pol­sce sprze­da­wa­nych pod na­zwą Gó­ralki) – sło­wacką dumą na­ro­dową. Pod ko­niec pierw­szej de­kady XXI wieku Vi­nea zo­stała sprze­dana pro­du­cen­towi ko­foli, fir­mie, która swoją główną sie­dzibę ma w Cze­chach. Czesi prze­nie­śli zaś fa­brykę vi­nei z Ma­łych Kar­pat do nie­wiel­kiej wsi Ra­jecká Le­sná w pół­noc­nej Sło­wa­cji, nie­da­leko gra­nicy z Pol­ską. Dla fa­nów vi­nei tego było już za wiele.

„Nowa vi­nea jest słod­sza i bar­dziej sztuczna” – pi­sała na fo­rum in­ter­ne­to­wym jedna z mi­ło­śni­czek na­poju po prze­ję­ciu marki przez Cze­chów. Sło­waccy dzien­ni­ka­rze nie mo­gli po­zo­stać wo­bec tego obo­jętni. Ów­cze­sna rzecz­niczka pra­sowa firmy, Lenka Ko­pri­vňan­ská, tłu­ma­czyła, że na­pój jest pro­du­ko­wany we­dług daw­nej re­cep­tury, wciąż nie za­wiera sztucz­nych barw­ni­ków, aro­ma­tów ani sub­stan­cji sło­dzą­cych. Zmie­niła się je­dy­nie woda, na ba­zie któ­rej po­wstaje vi­nea. Te za­pew­nie­nia nie prze­ko­nały jed­nak spe­cja­li­stów, a przede wszyst­kim – mi­ło­śni­ków ga­zo­wa­nego bez­al­ko­ho­lo­wego wina.

Puszka sło­wac­kiego do­bra na­ro­do­wego

Nim Czesi prze­nie­śli fa­brykę, Ga­briela Voj­te­ková, była tech­no­log od­po­wie­dzialna za pro­duk­cję vi­nei, w roz­mo­wie z dzien­ni­ka­rzem „SME” prze­ko­ny­wała, że zmie­niono także tech­no­lo­gię pro­duk­cji na­poju. Za­miast świe­żego kwiatu czar­nego bzu Czesi wy­ko­rzy­stują eks­trakt, co może wpły­wać na smak. Głos za­brał także Jo­zef Ko­váč, zięć Jána Far­kaša, wspo­mnia­nego już wy­na­lazcy vi­nei. Ko­váč jest tech­no­lo­giem pro­duk­cji wina i wie­lo­let­nim na­uczy­cie­lem w śred­niej szkole wi­niar­sko-owo­co­wej w miej­sco­wo­ści Mo­dra. Po go­dzi­nach zięć twórcy vi­nei pro­wa­dzi nie­wielką win­nicę na zbo­czu Ma­łych Kar­pat. Jo­zef rów­nież uważa, że vi­nea zmie­niła się na gor­sze: nie jest już tak świeża i wi­no­gro­nowa, a jej smak stra­cił na­tu­ral­ność. Ko­váč prze­ko­nuje, że nowy na­pój nie ma w so­bie ele­gan­cji wina po­zba­wio­nego al­ko­holu. „Daw­niej, gdy pi­jąc vi­neę, za­mkną­łeś oczy i za­po­mnia­łeś na chwilę o bą­bel­kach, zda­wało ci się, że pi­jesz wino. Cu­downe wino. Tego już nie ma”[3] – tłu­ma­czył Ko­váč na ła­mach ga­zety „SME”. Jego zda­niem przy­czyną róż­nic w smaku może być inna od­miana mosz­czu wi­no­gro­no­wego, z któ­rego po­wstaje na­pój. Pier­wot­nie vi­nea była pro­du­ko­wana ze szczepu Mül­ler-Thur­gau, czyli, jak za­pewne wie­dzą ko­ne­se­rzy wina, jed­nej z pierw­szych na świe­cie od­mian wi­no­ro­śli wy­ho­do­wa­nych przez bo­ta­nika, szwaj­car­skiego dok­tora Her­manna Mül­lera. Czesi – zda­niem nie­któ­rych eks­per­tów – nie trzy­mali się w tym za­kre­sie tra­dy­cyj­nej re­cep­tury. Sło­waccy kon­su­menci byli pewni, że od­kąd pro­duk­cja vi­nei prze­szła w cze­skie ręce, ich uko­chany na­pój sma­kuje go­rzej.

Jedna z win­nic u pod­nóża Ma­łych Kar­pat

Re­dak­cja „SME” po­sta­no­wiła spraw­dzić, czy to prawda. Naj­pierw vi­nea z za­kła­dów w miej­sco­wo­ści Pe­zi­nok i drugi na­pój, wy­pro­du­ko­wany już przez Ko­folę, tra­fiły do Pań­stwo­wego Urzędu ds. We­te­ry­na­rii i Ży­wie­nia (Štátna ve­te­ri­nárna a po­tra­vi­nová správa Slo­ven­skej re­pu­bliky), gdzie zba­dało je pięć spe­cja­li­stek. Po­rów­nały smak, barwę i za­pach. Sze­fowa la­bo­ra­to­rium Jana Ja­nčo­vi­čová stwier­dziła, że nie zna­le­ziono żad­nych róż­nic w smaku.

Zu­peł­nie in­nym wy­ni­kiem za­koń­czył się test, w któ­rym w re­dak­cji „SME” wzięło udział dzie­się­cioro wiel­bi­cieli bez­al­ko­ho­lo­wego na­poju wi­no­gro­no­wego. Jak do­nosi dzien­nik, aż dzie­wię­ciu te­stu­ją­cych pod­da­nych śle­pej pró­bie (nie wie­dzieli, jaki na­pój piją) wska­zało na róż­nicę mię­dzy kla­syczną i cze­ską vi­neą. Tylko dwie osoby były jed­nak w sta­nie po­praw­nie wska­zać, w któ­rym z kub­ków jest „stara” vi­nea.

Bryn­dzowe ha­luszki – nie­któ­rzy je­dzą je tylko raz

Choć vi­nea szybko zy­skała rangę do­bra na­ro­do­wego i, jak wi­dać, wciąż wzbu­dza silne emo­cje, czę­ścią sło­wac­kiej tra­dy­cji ku­li­nar­nej jest od nie­dawna. Ser­cem tej tra­dy­cji są na­to­miast bryn­dzowe ha­luszki (bryn­dzové ha­lu­šky). To nie­od­łączny ele­ment sło­wac­kiej kul­tury, który od­grywa rolę tak istotną jak piwo i Szwejk w Cze­chach. Z tą róż­nicą, że Ma­riusz Szczy­gieł po­trafi pu­blicz­nie przy­znać, że nad cze­skie piwo przed­kłada wino, co w oczach Cze­chów nie pod­wa­żyło jego kom­pe­ten­cji, a po­pu­larny tłu­macz z ję­zyka cze­skiego i sło­wac­kiego, były dy­plo­mata i dzien­ni­karz An­drzej S. Ja­go­dziń­ski, nie lubi Przy­gód do­brego wo­jaka Szwejka i nie prze­szka­dza mu to ucho­dzić za znawcę kul­tury na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów. Je­śli zaś cho­dzi o ha­luszki, oso­bi­ście nie po­zna­łem sło­wa­cy­stów, któ­rzy pu­blicz­nie mó­wi­liby z obrzy­dze­niem o nie­wiel­kich klu­secz­kach z mąki i ziem­nia­ków po­da­wa­nych z bryn­dzą (owczym se­rem), sma­żo­nym bocz­kiem, skwar­kami i sło­niną. Tym­cza­sem z pry­wat­nych roz­mów wiem, że nie­któ­rzy fa­scy­naci sło­wac­kiej kul­tury ha­lusz­ków wręcz nie zno­szą (i nie mam tu na my­śli je­dy­nie we­ge­ta­rian). Być może to czas na mój ha­lusz­kowy co­ming out – rów­nież nie na­leżę do wiel­bi­cieli tego spe­cjału.

Nie jest to ła­twe, bo być na Sło­wa­cji i nie zjeść ha­lusz­ków to jak po­dró­żo­wać po Pol­sce i nie wpaść na po­mnik Jana Pawła II. Po­wszechny ste­reo­typ głosi, że zro­bić ha­luszki po­trafi każda Sło­waczka. Wiele go­spo­dyń ma swoje se­kretne prze­pisy na to da­nie, a fora in­ter­ne­towe są pełne dys­ku­sji do­ty­czą­cych tego, która jego wer­sja jest bar­dziej tra­dy­cyjna i przez to bar­dziej „sło­wacka” od in­nych. W ca­łym kraju co roku od­by­wają się spe­cjalne za­wody w ro­bie­niu i je­dze­niu ha­lusz­ków. Do naj­po­pu­lar­niej­szych tego typu im­prez na­leży Ha­lu­šky FEST, który w 2019 roku od­był się już po raz dwu­dzie­sty piąty w nie­wiel­kiej wsi Tu­recká w po­bliżu Bań­skiej By­strzycy. Póź­niej­sze edy­cje unie­moż­li­wiła pan­de­mia CO­VID-19.

Tak jak Pa­weł Du­nin-Wą­so­wicz, war­szaw­ski wy­dawca i od­krywca ta­lentu Do­roty Ma­słow­skiej, rze­komo cheł­pił się, że przez lata nie był w Kra­ko­wie, tak ja pró­bo­wa­łem zdo­być uzna­nie swo­ich bra­ty­sław­skich zna­jo­mych tym, że ni­gdy nie by­łem w Slo­vak Pu­bie. Zła­ma­łem się wresz­cie pod na­po­rem żą­dań go­ści od­wie­dza­ją­cych mnie w sło­wac­kiej sto­licy. Zna­jomi stwier­dzili, że do Slo­vak Pubu iść mu­szą, by spró­bo­wać – a jakże – po­da­wa­nych tam ha­lusz­ków. Prze­ko­ny­wali też, że być w Bra­ty­sła­wie i nie iść do Slo­vak Pubu to jak od­wie­dzić Rzym i nie zo­ba­czyć pa­pieża. Osta­tecz­nie jed­nak wi­zyty w Slo­vak Pu­bie przy ulicy Ob­chod­nej w sa­mym cen­trum sło­wac­kiej sto­licy ab­so­lut­nie nie ża­łuję i po­le­cam ją każ­demu, kto szybko chciałby po­jąć, co w sło­wac­kiej du­szy gra.

Slo­vak Pub chwali się na swo­jej stro­nie in­ter­ne­to­wej, że „nie jest wy­łącz­nie jed­nym z naj­star­szych i naj­więk­szych pu­bów w Bra­ty­sła­wie, lecz także jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych. W ciągu swo­jej dwu­dzie­sto­let­niej hi­sto­rii stał się ulu­bio­nym miej­scem sło­wac­kiej mło­dzieży, a jed­no­cze­śnie tu­ry­stycz­nym zja­wi­skiem. Je­śli szu­ka­cie nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego miej­sca z przy­jemną at­mos­ferą w sa­mym sercu Bra­ty­sławy, Slo­vak Pub to miej­sce dla Was”[4]. Na pierw­szym pię­trze bu­dynku przy Ob­chod­nej znaj­duje się wielka re­stau­ra­cja po­dzie­lona na sale, któ­rych zwie­dze­nie może sta­no­wić eks­pre­sowy kurs sło­wac­kiej hi­sto­rii.

Za­nim jed­nak przejdę do opisu sal, do­dam kilka słów o menu. Do­mi­nują w nim da­nia tra­dy­cyj­nej kuchni ser­wo­wane w ob­fi­tych por­cjach. Kró­lują bryn­dzowe ha­luszki po­da­wane w kilku wa­rian­tach: z bocz­kiem, z bocz­kiem i oscyp­kiem, z kieł­basą, z owczym se­rem i bocz­kiem – te ostat­nie, bę­dące wer­sją naj­bar­dziej kla­syczną, zaj­mują zaś miej­sce szcze­gólne. Ostat­nim ra­zem, kiedy zaj­rza­łem do Slo­vak Pubu (przy­znaję, że było to sto­sun­kowo dawno), nie kosz­to­wały wię­cej niż dzie­sięć euro, co w sło­wac­kiej sto­licy nie jest wy­gó­ro­waną kwotą. Oczy­wi­ście ha­luszki nie mu­szą być nudne, cięż­kie i tłu­ste, a ku­li­narni re­wo­lu­cjo­ni­ści po­dają je także w nie­tra­dy­cyjny spo­sób. Na przy­kład na słodko, łą­cząc klu­seczki z twa­rogu z ma­li­nami i star­tym pier­ni­kiem. W food truc­kach co­raz czę­ściej można ku­pić na przy­kład mar­chwiowe ha­luszki z bryn­dzą, dy­niowe ha­luszki z se­rem czy ha­luszki z bar­dzo po­pu­lar­nym na Sło­wa­cji czosn­kiem niedź­wie­dzim.

Bryn­dza – tra­dy­cyjny owczy ser, któ­rym za­ja­dają się Sło­wacy

W Slo­vak Pu­bie kró­luje jed­nak kla­syka. Se­kre­tem tra­dy­cyj­nych ha­lusz­ków jest bryn­dza. To miękki ser pod­puszcz­kowy, kie­dyś wy­twa­rzany z mleka owczego, dziś naj­czę­ściej z owczego i kro­wiego (przy czym to pierw­sze musi sta­no­wić przy­naj­mniej po­łowę su­rowca). Sło­wacka bryn­dza to pro­dukt chro­niony pra­wem Unii Eu­ro­pej­skiej. Może być ona pro­du­ko­wana je­dy­nie ze sło­wac­kiego mleka, a jej nie­zwy­kłe wa­lory biorą się po­noć z cha­rak­teru miej­sco­wych pa­stwisk, które – jak do­wo­dzi sło­wacki re­sort rol­nic­twa – ce­chują się więk­szą bio­róż­no­rod­no­ścią niż pa­stwi­ska al­pej­skie. „Szwaj­ca­rzy są dumni ze swo­jego emen­ta­lera, Włosi z par­me­zanu, Fran­cuzi z ro­qu­eforta, my na Sło­wa­cji słusz­nie je­ste­śmy dumni z bryn­dzy”[5] – na­pi­sano na ofi­cjal­nej stro­nie mi­ni­ster­stwa.

We­dług ofi­cjal­nych da­nych sło­wac­kiego Mi­ni­ster­stwa Rol­nic­twa i Roz­woju Wsi (Mi­ni­ster­stvo pôdo­ho­spo­dár­stva a roz­voja vi­dieka SR) Sło­wak każ­dego roku spo­żywa śred­nio 0,6 ki­lo­grama bryn­dzy. Do wy­pro­du­ko­wa­nia ta­kiej ilo­ści sera po­trzeba mniej wię­cej 2,3 li­tra owczego mleka. U na­szych są­sia­dów ho­duje się nie­mal 330 ty­sięcy owiec, które każ­dego roku – jak skru­pu­lat­nie wy­li­cza mi­ni­ster­stwo – mogą wy­pro­du­ko­wać 13,5 ty­siąca ton mleka. Roczna pro­duk­cja bryn­dzy na Sło­wa­cji wy­nosi około czte­rech ty­sięcy ton. Mno­żąc śred­nie spo­ży­cie bryn­dzy przez liczbę Sło­wa­ków, można ła­two po­li­czyć, że około 20 pro­cent sło­wac­kiej pro­duk­cji bryn­dzy wy­twa­rza się z my­ślą o eks­por­cie.

Od­no­szę wra­że­nie, że ha­luszki i bryn­dza w pew­nym sen­sie re­pre­zen­tują istotę sło­wac­ko­ści. Po­pu­larny dzien­ni­karz i kry­tyk ku­li­narny Ro­bert Ma­kło­wicz w roz­mo­wie opu­bli­ko­wa­nej w ser­wi­sie „Kry­tyki Po­li­tycz­nej” prze­ko­ny­wał, że „kuch­nia sło­wacka jest kuch­nią wy­bit­nie wiej­sko-lu­dową, w do­datku pa­ster­ską”[6]. Cał­kiem słusz­nie do­da­wał, że „bryn­dzowe ha­luszki, bryn­dzové pi­rohy, stra­paczka – to są wszystko da­nia głodu, czyli bie­doty, które we­szły do ka­nonu sło­wac­ko­ści”[7]. Pa­mię­tajmy, że bryn­dzę wy­twa­rza się wła­śnie z mleka owiec wy­pa­sa­nych na gór­skich ha­lach.

Ser­decz­ność i otwar­tość lu­dzi oraz ła­twość po­ro­zu­mie­nia się były tym, co w pierw­szej ko­lej­no­ści ujęło mnie w Sło­wa­cji, z cza­sem jed­nak za­in­te­re­so­wała mnie ona z zu­peł­nie in­nych po­wo­dów. Zo­ba­czy­łem w niej szybko mo­der­ni­zu­jący się kraj, młode spo­łe­czeń­stwo, ro­dzące się elity po­li­tyczne i kul­tu­ralne. Mia­łem po­czu­cie (być może nie­słuszne), że gdy w Pol­sce naj­waż­niej­sze dys­ku­sje już dawno się za­koń­czyły, a elity dawno okrze­pły, sło­wac­kie pań­stwo ro­dziło się nie­jako na mo­ich oczach. Czu­łem tam nie­wia­ry­godną ener­gię i chęć do dzia­ła­nia. Do­strze­ga­łem u na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów szanse, któ­rych nie miało moje po­ko­le­nie uro­dzone w Pol­sce pod­czas stanu wo­jen­nego. Fa­scy­no­wała mnie rów­nież Bra­ty­sława, bli­skość Wied­nia, prze­pły­wa­jący przez sto­licę Du­naj, który wno­sił od­dech, świe­żość, prze­strzeń. Czu­łem siłę przy­cią­ga­nia mia­sta bę­dą­cego nie­po­dziel­nym cen­trum kul­tu­ral­nym, po­li­tycz­nym, spo­łecz­nym i na­uko­wym Sło­wa­cji. Choć w dys­ku­sji o Sło­wa­cji sta­ram się od­wo­ły­wać ra­czej do ba­dań i fak­tów, a nie aneg­do­tycz­nych przy­kła­dów i oso­bi­stych do­świad­czeń, w trak­cie roz­mów o sło­wac­kiej du­szy za­wsze przy­po­mi­nam so­bie grupę, z którą w Bra­ty­sła­wie uczy­łem się ję­zyka an­giel­skiego. Jak być może sami za­uwa­ży­li­ście, na­uka ję­zyka ob­cego zbliża – po kilku ćwi­cze­niach kon­wer­sa­cyj­nych je­ste­ście w sta­nie po­wie­dzieć sporo o ży­ciu ro­dzin­nym, ma­rze­niach, ka­rie­rze za­wo­do­wej czy po­glą­dach zu­peł­nie ob­cych wam lu­dzi, z któ­rymi roz­ma­wia­cie w trak­cie za­jęć. To, co usły­sza­łem pod­czas tam­tych lek­cji, nieco kon­tra­sto­wało z moim do­tych­cza­so­wym spoj­rze­niem na Sło­wa­cję i Sło­wa­ków.

Wej­ście do słyn­nego Slo­vak Pubu

Moi bra­ty­sław­scy ko­le­dzy i ko­le­żanki z kursu ję­zy­ko­wego ma­rzyli o prze­pro­wadzce w góry, ży­ciu na ło­nie przy­rody, stadku owiec i domu z ko­min­kiem u pod­nóża Tatr. Spo­strze­że­nia, któ­rych do­ko­na­łem pod­czas tych za­jęć, zo­stały po­twier­dzone w ana­li­zach eks­per­tów zaj­mu­ją­cych się Sło­wa­cją. „Kult przy­rody roz­ciąga się na wszyst­kie re­giony Sło­wa­cji le­żące mię­dzy Du­na­jem a Ta­trami. Do­mi­nuje kra­jo­braz sie­lan­kowy, przed­sta­wia­jący Sło­wa­cję jako kra­inę ar­ka­dyj­ską, zie­mię cu­dow­nych łąk i pól, za­sobną w zwie­rzynę i winną la­to­rośl, kraj ludu śpiew­nego i skrom­nego, pra­co­wi­tego i wier­nego oby­cza­jom swo­ich przod­ków”[8] – tłu­ma­czy pro­fe­sor Ra­do­sław Zen­de­row­ski. Po­pu­larny po­li­to­log zwraca także uwagę, że to wła­śnie Ta­try i dziką przy­rodę wy­ko­rzy­stali bu­dzi­ciele na­ro­dowi do two­rze­nia sło­wac­kiego mitu w XIX stu­le­ciu. Wy­so­kie góry miały być sym­bo­lem po­tęgi Sło­wa­cji – w opo­zy­cji do ma­dziar­skich ni­zin. Nic więc dziw­nego, że w 2009 roku, wraz z wej­ściem Sło­wa­cji do strefy euro, to wła­śnie ta­trzań­ski szczyt Kry­wań jako sym­bol su­we­ren­no­ści na­rodu sło­wac­kiego tra­fił na mo­nety o war­to­ści jed­nego, dwóch i pię­ciu cen­tów.

Wiej­sko-lu­dowa twarz Sło­wa­cji zna­la­zła swoje od­bi­cie w jed­nej z sal Slo­vak Pubu – Ko­li­bie. Jest to znane także w ję­zyku pol­skim okre­śle­nie schro­nie­nia w gó­rach, naj­czę­ściej w po­staci pa­ster­skiego sza­łasu. Sala Ko­liba jest, co pod­kre­ślają za­ło­ży­ciele re­stau­ra­cji, dumą Slo­vak Pubu. Two­rzy ją ory­gi­nalny dwu­stu­letni dom ze wsi Hy­bie w re­gio­nie lip­tow­skim w pół­noc­nej Sło­wa­cji, który zo­stał roz­mon­to­wany i nie­mal w ca­ło­ści zło­żony w pu­bie. Ca­ło­ści do­peł­niają zdję­cia pre­zen­tu­jące ho­dowlę sło­wac­kich owiec i pro­duk­cję tra­dy­cyj­nych sło­wac­kich prze­two­rów mle­czar­skich.

In­sty­tuty od­po­wie­dzialne za pro­mo­cję Sło­wa­cji za gra­nicą, w tym w Pol­sce, upo­rczy­wie za­pra­szają nas na wy­stawy zdjęć sło­wac­kich kra­jo­bra­zów, po­kazy fil­mów o Ta­trach i de­gu­sta­cje sło­wac­kiego je­dze­nia. Nie po­zo­staje to bez wpływu na wi­ze­ru­nek Sło­wa­ków – także w na­szym kraju. W 2014 roku na­kła­dem wy­daw­nic­twa Agora uka­zała się po­wieść sen­sa­cyjna pol­skiego dzien­ni­ka­rza To­ma­sza Pru­ska za­ty­tu­ło­wana K.I.S.S. Jej ak­cja roz­grywa się w świe­cie bia­łych koł­nie­rzy­ków, z no­wo­cze­sną War­szawą pełną kor­po­ra­cji kon­tra­stują tu zaś sło­wac­kie Ta­try. Grupa pol­skich zna­jo­mych po­sta­na­wia wejść na Ger­lach, naj­wyż­szy szczyt Sło­wa­cji. To­wa­rzy­szy im Mar­tin, sło­wacki prze­wod­nik oraz le­karz o sil­nym uści­sku, który – a jakże – ni­czym gó­ral z re­klamy piwa Ta­tra po­trafi okieł­znać dziką przy­rodę i wszel­kie nie­bez­pie­czeń­stwa.

W rze­czy­wi­sto­ści Sło­wa­kom wcale nie jest aż tak da­leko do świata war­szaw­skich biu­row­ców. Otwarty w 2022 roku na war­szaw­skiej Woli wie­żo­wiec Varso To­wer – kiedy pi­szę te słowa, jest on naj­wyż­szym bu­dyn­kiem w Pol­sce i w ca­łej Unii Eu­ro­pej­skiej – zo­stał zbu­do­wany przez sło­wacką firmę HB Re­avis, po­dob­nie jak wznie­siony w miej­scu sta­rej za­jezdni au­to­bu­so­wej Gdań­ski Bu­si­ness Cen­ter na Mu­ra­no­wie.

Ko­lej­nym po­miesz­cze­niem Slo­vak Pubu na­wią­zu­ją­cym do sło­wac­kiej toż­sa­mo­ści na­ro­do­wej jest Sala Ja­no­sika – sło­wac­kiego zbój­nika, który za­bie­rał bo­ga­tym, a od­da­wał bied­nym. Tak, sło­wac­kiego, choć dla nie­któ­rych czy­tel­ni­czek i czy­tel­ni­ków z Pol­ski może to być za­sko­cze­nie. Ju­raj Jáno­šík to sło­wacki (a nie pol­ski!) bo­ha­ter na­ro­dowy po­cho­dzący ze wsi Ter­chová w pół­nocno-za­chod­niej Sło­wa­cji, w po­bliżu gra­nicy z Pol­ską. Choć Ja­no­sik był Sło­wa­kiem, to na­pa­dał także w Pol­sce, co wię­cej – część jego zbój­nic­kiej bandy sta­no­wili Po­lacy. Cy­to­wany już pro­fe­sor Ra­do­sław Zen­de­row­ski tłu­ma­czy, że w sło­wac­kiej kul­tu­rze Ja­no­sik z lu­do­wego zbój­nika zmie­nił się w nie­ustra­szo­nego mi­tycz­nego bo­ha­tera:

W kon­se­kwen­cji tych za­bie­gów przy­lgnął do Ja­no­sika długi sze­reg epi­te­tów, ta­kich jak: obrońca uci­śnio­nych, mści­ciel krzywd, an­ty­feu­dalny bo­jow­nik, apo­stoł wol­no­ści, nie­zwy­cię­żony bo­ha­ter itp. Po­stać Ja­no­sika służy do kon­stru­owa­nia tra­dy­cyj­nie ro­man­tycz­nego ob­razu Sło­wa­ków, przed­sta­wia­ją­cego ich jako na­ród nie­winny i szczery, bar­dziej uczu­ciowy niż inne, który od ty­siąca lat jest cie­mię­żony i z tego po­wodu cierpi[9].

W pol­skiej kul­tu­rze Ja­no­sik jest bo­ha­te­rem folk­loru, w sło­wac­kiej ma sta­tus bo­ha­tera na­ro­do­wego.

Po­mnik Ju­raja Jáno­šíka w Ter­cho­vej

W Slo­vak Pu­bie nie brak rów­nież po­miesz­cze­nia po­świę­co­nego sło­wac­kim pi­sa­rzom i po­etom. Otrzy­mało ono na­zwę Sali Po­etyc­kiej. W cen­tral­nym miej­scu wid­nieje tam wiersz ży­ją­cego w XIX wieku Janka Ma­túški. Frag­ment tego utworu po la­tach stał się tek­stem sło­wac­kiego hymnu (wcze­śniej był czę­ścią hymnu Cze­cho­sło­wa­cji). Nad Ta­trou sa blýska, czyliNad Ta­trami się bły­ska, to opo­wieść o na­ro­dzie, który długo był po­grą­żony we śnie, w końcu jed­nak prze­bu­dziły go bły­ska­wice nad Ta­trami. Sło­wacka kon­sty­tu­cja sta­nowi, że hym­nem są dwie pierw­sze zwrotki pie­śni, które w pol­skim tłu­ma­cze­niu brzmią:

Nad Ta­trą się bły­ska, gromy dziko biją,

Hej, po­wstańmy, bra­cia, wszak się one stracą,

Sło­wacy ożyją!

Ta Sło­wa­cja na­sza do­tąd twardo spała,

Ale echa gromu wstrzę­sły zręby domu,

Ona się ze­rwała[10].

Je­śli wie­rzyć, że hymny mó­wią wiele o na­ro­dach, Nad Ta­trami się bły­ska to opo­wieść o uśpio­nym na­ro­dzie szu­ka­ją­cym swo­jej toż­sa­mo­ści, który – w co wie­rzy pod­miot li­ryczny – prze­bu­dzi się gdzieś w Ta­trach, wy­soko po­nad zie­mią. Pe­łen ener­gii, na­dziei i wiary hymn Sło­wa­ków różni się więc od hym­nów ich są­sia­dów – Cze­chów i Wę­grów. Czesi w swoim hym­nie Gdzie mój dom – w któ­rym na prze­kór dość po­wszech­nemu ste­reo­ty­powi o zla­icy­zo­wa­nym na­ro­dzie znaj­duje się od­wo­ła­nie do Boga – chwalą cze­ską przy­rodę i prze­ko­nują, że ich dom jest po pro­stu wśród Cze­chów. W wę­gier­skim hym­nie Boże, zbaw Wę­grów zo­stały na­to­miast wy­li­czone po­rażki Wę­grów, które za­wró­ciły ich z drogi wiel­ko­ści. Wzy­wają więc Boga, by zli­to­wał się nad nimi i prze­stał ich już ka­rać.

W Sali Po­etyc­kiej Slo­vak Pubu kró­luje za­tem wiej­sko-lu­dowe ob­li­cze Sło­wa­cji, choć prze­cież sło­wacka li­te­ra­tura ofe­ruje znacz­nie wię­cej. Można by tam uho­no­ro­wać re­we­la­cyj­nego, wciąż ży­ją­cego (pu­bli­ko­wa­nego rów­nież po pol­sku w prze­kła­dach Zbi­gniewa Ma­cheja i Fran­ciszka Na­stul­czyka) po­etę Ivana Štrpkę, li­rycz­nego in­dy­wi­du­ali­stę oraz współ­za­ło­ży­ciela po­etyc­kiej grupy Sa­motni Bie­ga­cze (Osa­melí be­žci). Uro­dzony w 1944 roku Štrpka był no­mi­no­wany do przy­zna­wa­nej w Gdań­sku na­grody Eu­ro­pej­ski Po­eta Wol­no­ści, a jego twór­czość fa­scy­nuje także mło­dych ar­ty­stów, w tym mu­zy­ków (w Ap­pen­dik­sie po­świę­co­nym sło­wac­kiej mu­zyce od­sy­łam do wy­ko­na­nia Ima­gine Johna Len­nona z tek­stem Štrpki).

Prze­ciwny bie­gun po­etyc­kiej es­te­tyki re­pre­zen­to­wał zmarły w 2009 roku Mi­lan Rúfus. Me­dia w Bra­ty­sła­wie pi­sały o nim jako o „księ­ciu sło­wac­kiej po­ezji” i przy­po­mi­nały, że był naj­po­waż­niej­szym sło­wac­kim kan­dy­da­tem do Li­te­rac­kiej Na­grody No­bla. W oczach wielu sło­wa­cy­stów Rúfus ucho­dzi za po­etę po­szu­ku­ją­cego sensu ludz­kiego ży­cia, po­etę-fi­lo­zofa, któ­rego twór­czość re­pre­zen­tuje wy­so­kie war­to­ści ide­owe, mo­ralne i es­te­tyczne, pełna jest do tego sym­bo­liki bi­blij­nej i chrze­ści­jań­skiej. Być może nie świad­czy to o mnie naj­le­piej, ale oso­bi­ście nie mo­głem prze­ko­nać się do jego wier­szy prze­siąk­nię­tych sło­wac­kim folk­lo­rem i pa­to­sem. W chwili śmierci po­ety miesz­ka­łem w Bra­ty­sła­wie i pi­sy­wa­łem re­la­cje ze Sło­wa­cji. Kraj na­szych po­łu­dnio­wych są­sia­dów nie ma w Pol­sce zbyt do­brej prasy – ro­dzime me­dia o Sło­wa­cji in­for­mo­wały i in­for­mują oszczęd­nie, zwy­kle ogra­ni­cza­jąc się do opi­sów tra­ge­dii, re­la­cjo­no­wa­nia wy­padku pol­skich tu­ry­stów w sło­wac­kiej czę­ści Tatr lub sen­sa­cyj­nych tek­stów o Sło­wa­kach gwał­cą­cych ba­rany.

Na chwilę zmie­niło się to wła­śnie na prze­ło­mie lat 2008 i 2009, kiedy re­dak­to­rzy z Pol­ski byli za­in­te­re­so­wani te­ma­tem wej­ścia Sło­wa­cji do strefy euro. Ocze­ki­wali wtedy tek­stów o tym, czy Sło­wacy są dumni z euro i czy wpro­wa­dze­nie eu­ro­pej­skiej wa­luty przy­czy­niło się do wzro­stu cen. W tym okre­sie cie­kawy wy­da­wał im się też kry­zys ener­ge­tyczny na Sło­wa­cji, który na­stą­pił po tym, jak Ro­sja­nie za­krę­cili ku­rek z ga­zem. Po śmierci Mi­lana Rúfusa za­pro­po­no­wa­łem po­pu­lar­nemu pol­skiemu dzien­ni­kowi tekst o tym po­ecie. Nie­spo­dzie­wa­nie moja pro­po­zy­cja zy­skała ak­cep­ta­cję i za­mó­wiono u mnie spo­rej ob­ję­to­ści ar­ty­kuł. By­łem za­sko­czony – wcze­śniej na prawo i lewo opo­wia­da­łem, że pol­skie me­dia trak­tują in­for­ma­cje o Sło­wa­cji po ma­co­szemu. Póź­niej oka­zało się, że ten tekst nie zo­stał opu­bli­ko­wany w dziale do­ty­czą­cym kul­tury, ale na stro­nie z ne­kro­lo­gami. Pa­mię­tam, że do­sta­łem za niego wyż­sze ho­no­ra­rium niż za ana­lizy do­ty­czące współ­cze­snej sło­wac­kiej po­li­tyki.

Oczyma wy­obraźni wi­dzę też w Sali Po­etyc­kiej skan­da­li­zu­ją­cego Pe­tera Pi­šťanka, au­tora so­czy­stej (do­stęp­nej także w pol­skim tłu­ma­cze­niu Olgi Sta­wiń­skiej) po­wie­ści Ri­vers of Ba­by­lon, która na Sło­wa­cji zdo­była sta­tus kul­to­wej. Je­śli ma­cie prze­czy­tać w ży­ciu tylko trzy sło­wac­kie po­wie­ści, ko­niecz­nie weź­cie pod uwagę Ri­vers of Ba­by­lon. Do tego do­rzu­cił­bym Wi­kli­nowe fo­tele Do­mi­nika Ta­tarki (przeł. Zdzi­sław Hie­row­ski) i Zda­rzyło się pierw­szego wrze­śnia (albo kiedy in­dziej) Pa­vola Ran­kova (przeł. To­masz Gra­biń­ski). To li­sta, którą te­sto­wa­łem – z po­wo­dze­niem – na zna­jo­mych nie­zbyt za­an­ga­żo­wa­nych w po­zna­wa­nie sło­wac­kiej kul­tury, za to ce­nią­cych do­bre książki.

Ri­vers of Ba­by­lon za­czyna się opi­sem ko­tłowni i sta­rego pa­la­cza pra­gną­cego odejść na eme­ry­turę. Dy­rek­cja ho­telu Am­bas­sa­dor, w któ­rego piw­nicy znaj­duje się ko­tłow­nia, każe mu naj­pierw zna­leźć za­stęp­stwo. Stary Do­náth[11] zgar­nia więc wie­śniaka, który wła­śnie przy­je­chał do mia­sta z na­dzieją na za­ro­bek. Rácz, bo­ha­ter po­wie­ści, przyj­muje ofertę i szybko orien­tuje się, że od jego pracy za­leży nie tylko kom­fort ho­te­lo­wych go­ści, lecz po czę­ści także za­do­wo­le­nie klien­tów eks­klu­zyw­nych skle­pów, miesz­czą­cych się po dru­giej stro­nie ulicy. Wy­star­czy przy­krę­cić ku­rek, by ktoś po­ja­wił się u niego z pro­po­zy­cją ła­pówki w za­mian za cie­pły grzej­nik. W ten spo­sób an­ty­pa­tyczny cham wkrótce do­ra­bia się du­żych pie­nię­dzy i staje się sze­fem ho­telu, ale jed­no­cze­śnie stoi na czele bru­tal­nej or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej. Żeni się z od­po­wied­nią ko­bietą i z ma­fiosa prze­ista­cza się w członka elity mia­sta i kraju, ma­ją­cego wpływ na po­li­tykę. Jego po­stać może sym­bo­li­zo­wać dziki ka­pi­ta­lizm pierw­szych lat po trans­for­ma­cji ustro­jo­wej – mimo że, jak za­uważa Pe­ter Da­ro­vec, dużą część po­wie­ści Pi­šťa­nek na­pi­sał wcze­śniej, wy­ka­zu­jąc się nie­by­wałą in­tu­icją, zmy­słem ob­ser­wa­cji i zdol­no­ścią prze­wi­dy­wa­nia spo­łecz­nych prze­mian[12]. W ra­mach cie­ka­wostki do­dam, że frag­menty Ri­vers of Ba­by­lon uka­zały się w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych na ła­mach pol­skiego cza­so­pi­sma „Ero­tyka w Ży­ciu i Li­te­ra­tu­rze”, które obok por­no­gra­ficz­nych ilu­stra­cji i zdjęć pu­bli­ko­wało rów­nież prze­kłady li­te­ra­tury świa­to­wej.

Wi­kli­nowe fo­tele Do­mi­nika Ta­tarki to po­wieść nieco star­sza, która może być szcze­gól­nie bli­ska pol­skim czy­tel­ni­kom i czy­tel­nicz­kom. Jest to bo­wiem za­pis hi­sto­rii, którą wie­kowy męż­czy­zna opo­wiada wcza­so­wiczce po­zna­nej nad Bał­ty­kiem. Wszystko zda­rzyło się w Pa­ryżu tuż przed wy­bu­chem II wojny świa­to­wej, już po za­ję­ciu Cze­cho­sło­wa­cji przez Hi­tlera. Młody Sło­wak – w któ­rym ko­men­ta­to­rzy do­pa­trują się sa­mego Ta­tarki, także stu­diu­ją­cego na Sor­bo­nie – przy­jeż­dża do sto­licy Fran­cji na sty­pen­dium. Wi­kli­nowe fo­tele to być może naj­pięk­niej­sza znana mi po­wieść o nie­speł­nio­nej mi­ło­ści dwojga lu­dzi – przy­by­sza z pro­win­cjo­nal­nej Eu­ropy Środ­ko­wej i pięk­nej Fran­cuzki, wspól­nie spę­dza­ją­cych czas na spa­ce­rach po Pa­ryżu i roz­mo­wach w wi­kli­no­wych fo­te­lach z wi­do­kiem na Se­kwanę. Główny bo­ha­ter Bar­tło­miej Slziczka nie po­trafi się jed­nak po­zbyć swo­jej środ­ko­wo­eu­ro­pej­sko­ści, w du­chu po­zo­sta­jąc bied­nym przy­by­szem z gor­szego świata. Nie umie tego ukryć na­wet przy po­mocy otrzy­ma­nego pre­zentu – pięk­nego szala mod­nego wśród pa­ry­żan. Po­zo­staje in­tru­zem w miej­scu, do któ­rego nie pa­suje, wal­cząc o mi­łość, któ­rej nie może zdo­być.

Ta­tarka ucho­dzi za jed­nego z naj­wy­bit­niej­szych sło­wac­kich pi­sa­rzy. Po­cząt­kowo sku­szony wi­zją ko­mu­ni­zmu, z cza­sem stał się opo­zy­cjo­ni­stą i pod­pi­sał Kartę 77, czyli ma­ni­fest de­mo­kra­tycz­nej opo­zy­cji, co nie było po­wszechne na Sło­wa­cji. Upadku ko­mu­ni­zmu jed­nak nie do­żył – umarł w 1989 roku. Do jego naj­waż­niej­szych ksią­żek, obok opi­sy­wa­nych tu Wi­kli­no­wych fo­teli, na­leży po­wieść Re­pu­blika pro­bosz­czów, w któ­rej roz­pra­wia się ze sło­wacką ko­la­bo­ra­cją z Hi­tle­rem. Po­wieść, ni­gdy nie­wy­dana w Pol­sce (choć wielu sło­wa­cy­stów w pry­wat­nych roz­mo­wach zdra­dza, że zo­stała prze­tłu­ma­czona na ję­zyk pol­ski), do dziś wzbu­dza na Sło­wa­cji kon­tro­wer­sje, co może wska­zy­wać, że hi­sto­ryczne traumy na­szych są­sia­dów nie zo­stały prze­pra­co­wane. Wi­kli­nowe fo­tele nie zna­la­zły się rów­nież w se­rii ksią­żek Ta­tarki, która w 2009 roku zo­stała wzno­wiona przez sło­wac­kie wy­daw­nic­two Art­fo­rum. Ta­jem­nicą po­li­szy­nela jest fakt, że na jej po­nowne wy­da­nie nie zga­dzają się spad­ko­biercy praw do ksią­żek nie­ży­ją­cego pi­sa­rza.

Spo­śród trzech wy­mie­nio­nych przeze mnie po­wie­ści książka Pa­vola Ran­kova Zda­rzyło się pierw­szego wrze­śnia (albo kiedy in­dziej) jest naj­le­piej znana w Pol­sce. Uro­dzony w 1964 roku Ran­kov na­leży do śred­niego po­ko­le­nia sło­wac­kich pro­za­ików. Jesz­cze w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych otrzy­mał pre­sti­żową Na­grodę im. Ivana Kra­ski, przy­zna­waną de­biu­tu­ją­cym sło­wac­kim au­to­rom. Kry­tycy li­te­raccy po­rów­ny­wali wów­czas jego de­biu­tancki zbiór opo­wia­dań S od­stu­pom času [Z per­spek­tywy czasu] do twór­czo­ści Bor­gesa i Cor­ta­zara. Za wy­daną po sło­wacku w 2008 roku książkę Zda­rzyło się pierw­szego wrze­śnia (albo kiedy in­dziej) zo­stał na­gro­dzony Eu­ro­pej­ską Na­grodą Li­te­racką, Na­grodą Czy­tel­ni­ków dzien­nika „SME” oraz Na­grodą Fun­da­cji Banku Ta­tra. Po uka­za­niu się pol­skiego prze­kładu au­tor książki i tłu­macz To­masz Gra­biń­ski zo­stali w 2014 roku wy­róż­nieni An­ge­lu­sem, czyli przy­zna­waną we Wro­cła­wiu Li­te­racką Na­grodą Eu­ropy Środ­ko­wej.

Pierw­szą książką Ran­kova wy­daną w ję­zyku pol­skim był zbiór opo­wia­dań za­ty­tu­ło­wany Bra­ty­sława jest mała – warto o nim wspo­mnieć ze względu na trafny ty­tuł i opi­saną w jed­nym z opo­wia­dań hi­sto­rię pol­skich stu­den­tek, które przy­je­chały do Bra­ty­sławy na spo­tka­nie z nieco zmę­czo­nym ży­ciem sło­wac­kim pi­sa­rzem. Bo­ha­terki od­wie­dzają sto­licę Sło­wa­cji wbrew po­wszech­nemu w Pol­sce, a w mo­jej oce­nie nie­zwy­kle krzyw­dzą­cemu i nie­spra­wie­dli­wemu ste­reo­ty­powi, we­dle któ­rego Bra­ty­sława nie jest in­te­re­su­ją­cym mia­stem i w naj­lep­szym ra­zie za­słu­guje na go­dzinny spa­cer w dro­dze do Wied­nia (mia­sta są od sie­bie od­da­lone o mniej wię­cej sie­dem­dzie­siąt ki­lo­me­trów).

Ak­cja po­wie­ści Zda­rzyło się pierw­szego wrze­śnia (albo kiedy in­dziej) roz­po­czyna się 1 wrze­śnia 1938 roku na