Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej - Rachel Louise Snyder - ebook

Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej ebook

Rachel Louise Snyder

4,5

Opis

Co minutę dwadzieścia osób w Stanach Zjednoczonych doświadcza przemocy ze strony swoich partnerów. Przemoc ta jest drugą główną przyczyną zgonów Afroamerykanek, trzecią główną przyczyną zgonów reprezentantek rdzennej ludności USA i siódmą główną przyczyną zgonów białych kobiet. Każdego roku w Stanach ginie tysiąc dwieście maltretowanych kobiet.

Te statystki szokują, ale Rachel Louise Snyder na nich nie poprzestaje. Opowiada osobiste historie ofiar przemocy domowej, rozmawia ze sprawcami, z policjantami i działaczami. Analizuje problem psychicznego przywiązania ofiar do oprawców, wytyka rażące błędy administracji Donalda Trumpa, podkreśla szkodliwość łatwego dostępu do broni i przede wszystkim szuka rozwiązań, które pozwolą lepiej chronić ofiary. Dokładnie badając poszczególne przypadki, zastanawia się, które elementy systemu zawodzą, i na czym powinny polegać zmiany.

Śladów pobicia brak to bezkompromisowy i wielokrotnie nagrodzony reportaż pokazujący, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, i jak bardzo ten „rodzinny problem” dotyczy nas wszystkich.

Jedna z najlepszych książek non-fiction 2019 roku według magazynu „Kirkus Reviews”.

„Czytając „Śladów pobicia brak”, dowiedziałam się, że w latach 2000–2006 więcej Amerykanek zmarło wskutek przemocy domowej niż amerykańskich żołnierzy poległo na polu bitwy. To szokujące, że najniebezpieczniejszym miejscem na świecie jest dla kobiet ich dom. Nadal istnieje wiele państw, w których przemoc wobec żony lub członka rodziny jest uznana za legalną. Co więcej, w ponad 10 państwach sprawca gwałtu może uniknąć skazania, jeśli poślubi swoją ofiarę.” Angelina Jolie

„„Śladów pobicia brak” obala mity dotyczące przemocy domowej […]. Dzięki wnikliwemu i niezwykle głębokiemu potraktowaniu tematu książka Synder skłania nie tylko do refleksji nad problemem przemocy, ale też nad sposobem pisania na tego rodzaju tematy. […] Autorka wykorzystuje wiele technik właściwych dobrym powieściom: opowiada wartko, umiejętne ożywia szczegóły, celnie charakteryzuje postaci. A przy tym wszystkie wątki omawia głęboko i wyczerpująco. Z niezwykłą lekkością przechodzi też od faktów historycznych do współczesności, od konkretnych przypadków do naukowej analizy. To pisarka, która po mistrzowsku ożywia tę opowieść, by sprawić, że naprawdę nas ona obejdzie.” Parul Sehgal, „The New York Times”

„Snyder napisała książkę o bardzo wielu rzeczach: o mężczyznach, którzy biją i zabijają swoje żony lub partnerki, o ludziach, którzy próbują przewidzieć, czy dojdzie do morderstwa, i tych, którzy usiłują pomagać sprawcom, a także o ubóstwie, depresji, rozpaczy, przywilejach, egzekwowaniu prawa, więzieniach, zdrowiu psychicznym, polityce i sprawach płci. Mogło się to udać tylko naprawdę utalentowanej, pewnej swojej wiedzy i fachu pisarce.” Masha Gessen

„Tej książki nie sposób odłożyć. Jest wciągająca jak najlepsza powieść, bezpośrednia jak osobiste wyznanie, doskonale udokumentowana i poparta ogromem wiedzy. […] Autorka przenosi nas w świat ofiar, oprawców i tych, którzy na różne sposoby mierzyli się i uporali z przemocą. Ich historie są wstrząsające, ale Snyder nie pozwala nam przerwać, tylko wskazuje możliwe rozwiązania. […] Po kilku rozdziałach powiedziałem znajomej prokurator, że wszyscy w jej biurze, a właściwie wszyscy urzędnicy, którzy mają do czynienia z problemem przemocy w rodzinie, muszą przeczytać tę książkę. Ona ratuje życie.” „The Washington Post”

„Nie wiem, skąd Rachel Louise Snyder wzięła siłę, by napisać tę książkę – czyta się ją jak dziennik korespondenta wojennego. Opisując konsekwencje przemocy domowej, Snyder chce sprawić, by prywatny koszmar stał się sprawą publiczną. „Śladów pobicia brak” jest lamentem nad ofiarami, krzykiem oburzenia wobec sprawców, apelem o to, byśmy dzięki wiedzy i zrozumieniu stali się lepszymi ludźmi.” Ted Conover

„Snyder traktuje temat przemocy w rodzinie zarówno szeroko, jak i bardzo wnikliwie. […] Jej współczucie i empatia w stosunku do ofiar są ogromne i zaraźliwe. Podobnie jak jej zainteresowanie postawami sprawców, z których część zdaje się gotowa zmienić się i odpokutować. Mocno też podkreśla, że wszyscy, którzy próbują zreformować system – badają naturę przemocy domowej, określają jej skalę i ryzyko wystąpienia, zadają pytania o to, czy schroniska dla kobiet rzeczywiście są pomocne, doradzają ofiarom i zapewniają im potrzebne wsparcie – są prawdziwymi bohaterami.” „Los Angeles Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 572

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (74 oceny)
45
21
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
YenneferSic

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się jednocześnie łatwo i trudno - łatwo, bo jest napisana jak thriller, a trudno, bo temat jest przytłaczający. Zawiera wiele informacji o mechanizmach przemocy domowej, ignorancji społeczeństwa i wymiaru sprawiedliwości w tej kwestii, a także systemach pomocy wymyślonych przez organizacje pozarządowe. Skupia się głównie na przemocy fizycznej (ze wspomnieniem przemocy psychicznej, seksualnej, ekonomicznej) w jej ekstremalnych formach. Jeśli kogoś interesuje ten temat w Polsce, to zachęcam do odwiedzenia stron Centrum Praw Kobiet, Feminoteki i Niebieskiej Linii - są kopalnią wiedzy.
10
Nesca2022

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wartościowa książka, warta każdej spędzonej przy niej minuty. Oby jak najwięcej ludzi siegało po to dzieło!
00
Weganka_i_Tajga

Całkiem niezła

Początek i tragiczna historia młodziutkiej Michelle i jkw dzieci świetny. Potem za dużo urzędowych szczegółów, za bardzo rozciągnięty opis programu dla osób, mężczyz stosujących przemoc wobec partnerek. Brakuje mi tu kobiet jako tych, które stosują przemoc. Jakoś nie wierzę, że w Stanach tylko mężczyźni są oprawcami. Temat ważny i trudny jednak słabo i dość jednostronnie przedstawiony. Bardziej polecam książkę "Beze mnie jesteś nikim"
00
BKDuda

Dobrze spędzony czas

Książka dobra i ważna...
00

Popularność




SERIAAMERYKAŃSKA

James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły

Patti Smith Pociąg linii M

Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa

Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu

Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce

Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę

Patti Smith Rok Małpy

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie

amerykańskich plemion

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA(wyd. 2)

Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem

Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka

Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego No Visible Bruises.What We Don’t Know About Domestic Violence Can Kill Us

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Edivandro Spencer / EyeEm / Getty Images

Copyright © by Rachel Louise Snyder, 2019

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Marta Höffner

Korekta Gabriela Niemiec, Małgorzata Tabaszewska

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-238-9

Dla Barbary J. Snyder

Wstęp

Wynajętym samochodem wyruszam z centrum miejscowości Billings do położonego na wzgórzu daleko za miastem czteropiętrowego domu, z którego okien rozciąga się widok na całą okolicę. Teleskopowa obserwacja zewnętrznego świata: góry, równiny, trasy ucieczki do dowolnego miejsca w Montanie i dalej. Człowiek, z którym mam się spotkać, bardzo długo mnie unikał. Było to bierne unikanie. Przyjechałam do Billings z Waszyngtonu, gdzie mieszkam, rozmawiałam z jego córkami, byłą żoną i pracownikami opieki społecznej. Wróciłam. Zdążyłam dobrze poznać to miasteczko – kilkoro policjantów, ludzi z prokuratury, aktywistki, personel hoteli, a nawet drukarza, którego żona prowadzi w piwnicy muzeum poświęcone kobietom. Teraz jestem tu chyba trzeci raz, a on wreszcie zgodził się na spotkanie.

Często mam do czynienia z osobami, które nie mają ochoty ze mną rozmawiać. To ludzie, którzy wymordowali swoje rodziny, niemal padli ofiarą morderstwa, aresztowali tych morderców albo dorastali z tymi, którzy prawie ich zamordowali. Ludzie tacy jak Paul Monson zawsze niechętnie ze mną rozmawiają, niechętnie mówią o tym, co stracili, bo ta strata wykracza poza granice ich wyobraźni.

Po przyjeździe na miejsce z wnętrza domu dobiegają mnie stłumione dźwięki kroków i przez chwilę mam wrażenie, że Paul mi nie otworzy, że rozmyślił się i jednak nie udzieli mi wywiadu. Jestem w Billings od kilku dni, wiedział, że mam przyjechać. Spędziłam wiele godzin z Sally Sjaastad, jego byłą żoną, ale kiedy ta go zapytała, czy się ze mną spotka, za pierwszym razem odmówił. Za drugim i trzecim też. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, gdy wreszcie przystał na rozmowę. Szare, jednolite drzwi wejściowe są usiane wgnieceniami.

W końcu się uchylają. Paul nie patrzy na mnie. Jest lekko zgarbiony, ma przerzedzone siwe włosy i pooraną zmarszczkami twarz. Wygląda na swój wiek, tuż po sześćdziesiątce. Otwiera drzwi szerzej i gestem zaprasza mnie do środka, cały czas unikając mojego wzroku. Jest ubrany w niebieską, zapiętą pod szyję koszulę i dżinsy. Wygląda, jakby z całej siły zaciskał szczęki.

Dom, dzieło własnych rąk Paula, sprawia wrażenie, jakby dopiero co się do niego wprowadzono. Oszczędny wystrój, tu i ówdzie otwarte pudła porozstawiane po kątach. Teleskop jest skierowany na dywan, niczym w geście rezygnacji. Nad widocznym za oknem krajobrazem dominują góry. Paul jest zdystansowany, milczący i pedantyczny. Siedzimy przy stole w jadalni, a on przesuwa palcami po gładkiej krawędzi, nie odrywając oczu od swoich dłoni. Na blacie piętrzą się stosy papierów. Rzucam jakiś niezobowiązujący komentarz o samochodzie z wypożyczalni, żeby stworzyć bezpieczny grunt pod rozmowę.

Ojciec nauczył mnie wszystkiego, co wiem o autach: jak wymieniać olej i opony, jak mierzyć poziom płynu i zakładać nowe filtry powietrza. Jak działają tłoki. Same podstawy, ale mnie to wystarcza. Paul jest technikiem projektowania instalacji elektrycznych – taki rodzaj inżyniera – zatem samochody to dla niego znajomy temat, czuje się swobodnie, gdy mowa o maszynach. Tu wszystko się zgadza: cewka zamontowana do świecy zapłonowej tworzy iskrę, a ta uruchamia silnik. Tu wszystko da się przewidzieć. Naprawić. Jeśli coś nie działa, łatwo można to rozwiązać. Pozwalam mu się wygadać. Mówi, że kupił każdej z córek pierwszy samochód. Alyssa miała hondę civic. ­Michelle dostała białe subaru. Mówi, że Melanie to „pożeraczka samochodów”, więc jej kupił kilka. Wie, że jeszcze nie poruszyłam kwestii, która mnie do niego sprowadza. Napięcie między nami narasta, gęstnieje jak wilgoć w powietrzu.

Rocky też lubił samochody. Paul pamięta jego pierwsze auto, małe i zielone. To chyba był opel. Rocky był zięciem Paula, ożenił się z jego córką Michelle.

– Pierwszy raz go zobaczyłem, jak podjechał pod mój dom, żeby zobaczyć się z Michelle – wspomina Paul. Najpierw samochód, potem mężczyzna. Później Paul miał wrażenie, że Rocky poświęca większość czasu na naprawianie swojego mustanga.

– Miał dwa, jednego remontował, a drugi był na części – opowiada. – Bardzo się tym interesował i wyglądało na to, że całymi godzinami przesiaduje sam w garażu. – Paul mówi, że w zasadzie nie łączyła go z Rockym typowa relacja teścia z zięciem. Jego związek z Michelle trwał niemal dziesięć lat, ale Paul pamięta, że właściwie tylko raz z nim rozmawiał, o tym mustangu. Rocky poprosił kiedyś Paula o poradę w wyborze koloru lakieru.

– Jak człowiek nie bardzo wie, co robi, to najlepiej wybrać biały – mówi mi Paul. Ten kolor wszystko wybacza. Nawet jak spieprzysz robotę z bielą, to ostateczny rezultat i tak będzie przyzwoity. – Biały to kolor sam w sobie – dodaje.

W listopadzie 2001 roku Rocky Mosure kupił pistolet z ogłoszenia w gazecie „Thrifty Nickel”, w której można nabyć wszystko – od tchórzofretki przez traktor po fortepian. Następnie poszedł do domu, gdzie Michelle właśnie dała dzieciom kolację. Sąsiad widział go, jak wpatrywał się w okna. Jakiś czas potem zastrzelił ich, jedno po drugim. Michelle, Kristy, Kyle. A potem sam się zastrzelił.

Ta sprawa wstrząsnęła całym stanem. Michelle była młoda, miała dwadzieścia trzy lata, jej dzieci – sześć i siedem. Chodziły do pierwszej i drugiej klasy. Uczyły się czytać. Rysowały ludziki z kresek i drzewa, które wyglądały jak lizaki. Paul znalazł skulone ciało ­Kyle’a na schodach. Rocky leżał u ich podnóża, jego twarz wykrzywiał grymas, ramiona były pokryte jakimiś bazgrołami, chyba zrobionymi markerem. Samochód Michelle stał na swoim miejscu i przez chwilę Paul myślał, że może ona żyje. Pobiegł na podwórko, a potem do garażu. Zobaczył mustangi Rocky’ego. Worek kaset z rodzinnymi nagraniami. Potem zjawili się policjanci. I znaleźli Michelle.

Do domu Paula Monsona zaprowadziło mnie to samo, co sprawia, że większość dziennikarzy natrafia na najważniejsze historie – zawiła sieć ludzi i miejsc oraz lata badań. Latem 2010 roku byłam w Nowej Anglii u mojego znajomego Andre Dubusa. Stałam na podjeździe przed domem Andre, kiedy przyjechała jego siostra Suzanne. Wybierała się właśnie z rodziną na wakacje. Następne kilka godzin naznaczyło kolejną dekadę mojego życia.

Niespełna rok wcześniej wróciłam do Stanów po wieloletnim pobycie za granicą, ostatnio w Kambodży, gdzie spędziłam sześć lat. Niełatwo było mi na powrót się przystosować. Siedziałam na zebraniach wydziału na uniwersytecie, dołączywszy właśnie do grona wykładowców, i udawałam, że owszem, posiadam wiedzę z zakresu biurokracji i pedagogiki, choć w rzeczywistości nie miałam na ten temat pojęcia. Mieszkając w Kambodży, pisałam o gwałtach zbiorowych i społeczeństwie po ludobójstwie, o biedzie i prawach pracowniczych, o historiach, które niemal namacalnie mówiły o przetrwaniu, a w moim nowym życiu zupełnie tego brakowało. W Phnom Penh przy kolacji rozmawialiśmy o trybunale do spraw zbrodni wojennych1, handlu ludźmi na tle seksual­nym, ciągłej przemocy czy korupcji politycznej. Pewnego razu wybrałam się do pobliskiego parku na spacer z psem. Nagle podjechał do mnie kierowca motocykla-taksówki, który znał mnie z widzenia i mieszkał w mojej okolicy, z impetem posadził mnie, z psem na kolanach, na siedzeniu za sobą i oddalił się pędem od Hun Sen Park. Parę sekund wcześniej, zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie się wówczas znajdowałam, postrzelono mężczyznę, a Sophal, ów kierowca, postanowił zabrać mnie stamtąd w bezpieczne miejsce. Innym razem spacerowałam w tym samym parku (znowu z psem), kiedy na moich oczach podpalił się człowiek, a ja zamarłam w panice i patrzyłam, jak płonie. Moja przyjaciółka Mia, która również mieszkała w Phnom Penh, mawiała, że czasami czuje się, jakbyśmy żyli na pierwszej linii frontu człowieczeństwa.

Nie żeby w Stanach Zjednoczonych było idealnie – bieda, choroby i klęski żywiołowe bynajmniej nie omijały kraju, ale ja już zapomniałam, jak żyje się w miejscu, gdzie – jeśli tylko masz chęć i środki – można się z łatwością odizolować od większości problemów. A moje nowe życie zapewniło mi izolację od tego rodzaju trudności i historii opisywanych przez kilkadziesiąt lat, w stopniu, jakiego się nie spodziewałam. Byłam nie tyle nieszczęś­liwa, ile niespokojna. Na studiach doktoranckich zajmowałam się beletrystyką, ale wkrótce porzuciłam ją na rzecz literatury faktu, ponieważ szybko zdałam sobie sprawę, że to dokument skuteczniej prowokuje do zmiany. Ciągnęło mnie do ukrytych zakątków świata, do ludzi pozbawionych podstawowych praw obywatelskich, bo miałam bardzo nikłe pojęcie o tym, jak to jest, gdy jesteśmy niewidzialni, gdy nikt nie słucha naszego głosu, gdy przychodzi nam zmierzyć się z bólem, który jeszcze niedawno wydawał nam się ponad nasze siły.

Tamtego dnia w 2010 roku gawędziłam z Suzanne na podjeździe przed domem jej brata. Cała rodzina pakowała się na coroczne wakacje w stanie Maine, a Andre na powitanie wręczył siostrze długą listę zakupów. Powiedziała mi, że pracuje dla instytucji zajmującej się przemocą domową, że niedawno opracowali nowy program – Domestic Violence High Risk Team, czyli Zespół do spraw Przemocy Domowej Wysokiego Ryzyka, powołany w jednym, prostym celu.

– Próbujemy przewidzieć zabójstwa w wyniku przemocy domowej, zanim do nich dojdzie, żeby im zapobiec.

Nie mieściło mi się to w głowie. W pierwszej chwili uznałam, że musiałam się przesłyszeć.

– Jak to „przewidzieć”? – zapytałam. – Chcesz przez to powiedzieć, że „przewidujecie” zabójstwa?

W pracy reporterskiej z przemocą domową miałam do czynienia od dawna, nie tylko w Kambodży, ale też w takich miejscach jak Afganistan, Niger czy Honduras. Jednak nigdy nie była to dla mnie centralna kwestia – po prostu zawsze pojawiała się na obrzeżach tematu, którym się akurat zajmowałam, niemal banalna w swojej powszechności. Młode dziewczyny w kabulskim więzieniu, odsiadujące karę za zbrodnię miłości; dziecięce panny młode w Indiach, które udzielały mi wywiadu wyłącznie w obecności kontrolujących je mężczyzn; tybetańskie kobiety przymusowo poddawane sterylizacji przez chiński rząd; nastoletnie mężatki w Nigrze wyrzucane z rodzinnych wiosek, gdy w wyniku powstałej po ciąży przetoki dróg rodnych stawały się pariaskami; Rumunki, które pod rządami Ceaușescu były zmuszane do rodzenia kolejnych dzieci, a dziś, ledwo przekroczywszy trzydziestkę, mają już wnuki, ale i tak są skazane na ubóstwo; kambodżańskie prostytutki, bite i zbiorowo gwałcone dla zabawy przez khmerskich nastolatków z zamożnych rodzin. Wszystkie te kobiety na całym świecie były systematycznie krzywdzone i kontrolowane przez mężczyzn. To mężczyźni tworzyli zasady, przede wszystkim poprzez przemoc fizyczną. W zasadzie niemal każda historia, jaką się zajmowałam, rozgrywała się na takim mrocznym tle, na tyle oczywistym, że najczęściej nie musiałam nawet o nic pytać. Było to coś równie powszechnego jak deszcz. Przed tamtą rozmową z Suzanne Dubus rzadko myślałam o przemocy domowej w Stanach, a jeśli już, to wydawało mi się, że jest ona udziałem nielicznych pechowych jednostek i wynika ze złych decyzji oraz patologicznego środowiska. Dotyka kobiet zaprogramowanych na cierpienie. Mężczyzn zaprogramowanych na cierpienie. Jednak nawet przez chwilę nie myślałam o tej kwestii w kategoriach choroby społecznej, epidemii, z którą moglibyśmy coś zrobić. A tu Suzanne Dubus opowiada mi o środkach zapobiegania przemocy, która zresztą, jak właśnie się od niej dowiedziałam, stanowi swoiste spektrum. Młoda dziewczyna w Indiach wydana za mąż jako dziecko, ubezpłodniona tybetańska kobieta, uwięziona Afganka, gospodyni domowa w Massachusetts pobita przez męża – łączyło je to samo, co wszystkie inne ofiary przemocy domowej na całym świecie: odebrano im prawo do decydowania o własnym życiu. Te same siły, które doprowadziły prostytutkę z Kambodży na skraj śmierci, zabijały tysiące kobiet i dzieci oraz mężczyzn (choć głównie kobiety i dzieci) w Ameryce i na całym globie, każdego roku. Na świecie każdego dnia średnio sto trzydzieści kobiet ginie z rąk partnerów lub w wyniku przemocy w rodzinie2. Ta liczba nie uwzględnia mężczyzn. Ani dzieci.

Tamtego dnia całe moje ciało nagle ożyło. Przez dwadzieścia lat kariery reporterskiej oglądałam twarze kobiet na całym globie, ale dopiero wówczas dotarło do mnie, jak rzadko zwracałam uwagę na to, co dzieje się w moim własnym kraju, na nasze własne błędy i ich znaczenie. Na to, jak się to wszystko ma do innych, zbieranych latami opowieści i innych twarzy. Na uniwersalność przemocy domowej i na to, jak przenika ona bariery geograficzne, kulturowe i językowe. Kto wie, może te wcześniejsze historie przygotowały mnie na dzień, w którym spotkam Paula Monsona i spojrzę na góry z okien jego salonu.

Skończyło się na tym, że poszłam z Suzanne na rynek, a potem do sklepu spożywczego i monopolowego i towarzyszyłam jej w zakupach na wyjazd. Pomagałam jej dźwigać zapasy lodu, brzosk­wiń i mięsa na hamburgery. Podczas jazdy samochodem zasypywałam ją pytaniami, a Pat, jej matka, od czasu do czasu dorzucała coś od siebie z siedzenia pasażera. „Jak się to sprawdziło? Ilu udało się powstrzymać? Co jeszcze można przewidzieć?” Nie przestawałam jej wypytywać o kolejne, coraz to nowsze rzeczy. Jak to zwykle bywa w przypadku osób, które mają co najwyżej pobieżną znajomość tematu, wierzyłam w to, co większość: że jeśli robi się ciężko, ofiara po prostu odchodzi. Że zakaz zbliżania rozwiązuje problem (a jeśli ofiara nie zgłasza się, żeby taki zakaz odnowić, to problem najwyraźniej sam się rozwiązał). Wierzyłam, że ofiary i ich dzieci powinny iść do schroniska. Że przemoc w domu to sprawa prywatna, że nie ma związku z innymi formami przemocy, a na pewno nie z masowymi strzelaninami. Że brak widocznych obrażeń oznacza, że to nic poważnego. A przede wszystkim sądziłam, że jeśli to nie w ciebie uderza podniesiona pięść, to nie masz z taką przemocą nic wspólnego.

Przez kilka kolejnych lat Suzanne Dubus i jej współpracownica Kelly Dunne cierpliwie wprowadzały mnie w meandry kwestii, która po dziś dzień zbyt często jest głęboko ukrywana. Dowiedziałam się, dlaczego dawne metody zawiodły i co można zrobić skuteczniej. W latach 2000–2006 zginęło trzy tysiące dwustu amerykańskich żołnierzy; w tym samym okresie przemoc domowa w Stanach Zjednoczonych pochłonęła dziesięć tysięcy sześćset istnień ludzkich. (Liczba ta jest prawdopodobnie zaniżona, ponieważ zaczerpnięto ją z dokumentacji uzupełniającej FBI na temat zabójstw, czyli Supplementary Homicide Reports – SHR; gromadzi się tam dane z lokalnych wydziałów policji, a ich przesłanie jest dobrowolne). Co minutę dwadzieścia osób w Stanach Zjednoczonych doznaje przemocy ze strony partnerów. Były Sekretarz Generalny ONZ Kofi Annan nazwał przemoc wobec kobiet i dziewcząt „najbardziej haniebnym naruszeniem praw człowieka”, a Światowa Organizacja Zdrowia uznała, że to „globalny problem zdrowotny o rozmiarach epidemii”3. Raport Biura Narodów Zjednoczonych do spraw Narkotyków i Przestępczości (United Nations Office on Drugs and Crime – UNODC) stwierdza, że tylko w 2017 roku pięćdziesiąt tysięcy kobiet na całym świecie zginęło z rąk partnerów lub członków rodziny4. Pięćdziesiąt tysięcy kobiet. W tym dokumencie dom określa się mianem „najniebezpieczniejszego miejsca dla kobiet”5. I choć rośnie świadomość, że mężczyźni również doznają przemocy domowej, to jednak przytłaczającą większość ofiar – około osiemdziesięciu pięciu procent – nadal stanowią kobiety i dziewczęta6. A na każdą kobietę zabitą w Stanach Zjednoczonych w wyniku przemocy domowej przypada niemal dziewięć niedoszłych ofiar, którym ledwo udaje się uniknąć śmierci7. W 2013 roku ukazał się mój pierwszy artykuł dla magazynu „New Yorker”, poświęcony programowi, który ­Suzanne Dubus i Kelly Dunne stworzyły, aby przewidywać zabójstwa w wyniku przemocy domowej.

Ów tekst stał się również zalążkiem niniejszej książki, kiedy dotarło do mnie, ile jeszcze kwestii wymaga omówienia. Po kilku latach zajmowania się tym tematem zaczęłam rozumieć, że z przemocą domową można coś zrobić, jeśli tylko zaczniemy zwracać na nią uwagę. Przez kolejne osiem lat zgłębiałam między innymi to, jak przemoc domowa wiąże się z wieloma innymi problemami, z jakimi zmagamy się jako społeczeństwo: edukacją, ekonomią, zdrowiem psychicznym i fizycznym, przestępczością czy równością płciową i rasową. Reformatorzy, którzy naciskają na zmiany w systemie więziennictwa, nieustannie borykają się z kwestią przemocy domowej, ponieważ jej sprawcy trafiają na pewien czas za kratki, tam są poddawani czysto symbolicznej terapii, a czasem wręcz żadnej, wracają na łono społeczeństwa obywatelskiego i powtarzają cykl od nowa. Indywidualna przemoc ma daleko idące konsekwencje społeczne. Na Florydzie, w Kalifornii, w stanach Maryland, Ohio, Nowy Jork, Massachusetts, Oregon i innych poznałam ludzi, którzy próbowali przetrwać własną prywatną wojnę, i dzięki nim zobaczyłam, jakie ponosimy tego koszty – osobiście i jako zbiorowość, jak destrukcyjny ma to wpływ na społeczności, rodziny i jednostki. Płacimy cenę w postaci przerwanego życia i utraconych szans, a także ogromnych obciążeń finansowych dla ofiar, podatników i systemu sądownictwa karnego. Koszty zdrowotne i medyczne związane z przemocą domową, ponoszone przez podatników w skali roku, przekraczają kwotę ośmiu miliardów dolarów, a ofiary opuszczają ponad osiem milionów8 dni roboczych rocznie. Ponad połowa bezdomnych kobiet znalazła się w takiej sytuacji bezpośrednio wskutek przemocy, która stanowi także trzecią najczęstszą przyczynę bezdomności w kraju. Wśród osadzonych w więzieniach mężczyzn przeważają osoby, które po raz pierwszy były świadkami przemocy lub jej doświadczyły w dzieciństwie z rąk domowników, a dzieci dorastające w przemocowych domach są znacznie bardziej narażone na zaburzenia rozwojowe9. A te ­masowe strzelaniny z roku na rok nękające nasz kraj coraz częściej?

Większość z nich to również przemoc domowa.

W kwietniu 2017 roku Everytown for Gun Safety, grupa aktywistów na rzecz wprowadzenia kontroli broni, opublikowała raport, z którego wynika, że obecnie pięćdziesiąt cztery procent masowych strzelanin w Ameryce wiąże się z przemocą domową lub rodzinną10. Dane te natychmiast obiegły wszystkie media. Korelację między masowymi strzelaninami a przemocą domową omawiano w artykułach informacyjnych i felietonach w całym kraju – z jedną drobną zmianą. Zamiast frazy „wiąże się” w mediach zaczęto używać określenia „zwiastuje”, na przykład: „Przemoc domowa zwiastuje masową strzelaninę w ponad połowie przypadków”. Reporter portalu internetowego PolitiFact zakwestionował statystyki przedstawione przez grupę Everytown, powołując się przy tym na badania Jamesa Alana Foxa11, profesora Northeastern University, który przytacza w tym kontekście znacznie niższy odsetek. Jednak to, co najistotniejsze, kryje się w dalszej części artykułu, w wypowiedzi naukowca, który tak odpowiada na pytanie dziennikarza: „Można stwierdzić z całą pewnością, że połowa incydentów, w których dochodzi do masowej strzelaniny, to ekstremalne przypadki przemocy domowej”.

Innymi słowy, chodzi nie o to, że przemoc domowa zwiastuje masową strzelaninę. Rzecz w tym, że masowe strzelaniny w ponad połowie przypadków stanowią przemoc domową.

Weźmy na przykład Adama Lanzę z miasta Newtown w stanie Connecticut, który – zanim wtargnął z bronią do szkoły podstawowej Sandy Hook – najpierw zabił swoją matkę w domu. Tuż przed dokonaniem masakry w Pierwszym Kościele Baptystów w teksaskiej miejscowości Sutherland Springs Devin Patrick ­Kelley przywiązał żonę do łóżka sznurem i przykuł kajdankami12. Można też przytoczyć tu wydarzenie, które powszechnie uznaje się za pierwszą masową strzelaninę w Stanach Zjednoczonych: w sierpniu 1966 roku Charles Whitman otworzył ogień do studentów na University of Texas w Austin i zabił szesnaście osób. Ale dziś rzadko się już pamięta, że mordowanie zaczął poprzedniego wieczoru od własnej żony i matki.

Z przemocą domową mamy jednak również do czynienia w pozostałych czterdziestu sześciu procentach przypadków masowych strzelanin. Znajdziemy jej ślady w życiu wielu zabójców. Omar ­Mateen, który w czerwcu 2016 roku zabił czterdzieści dziewięć osób w klubie Pulse w Orlando, dusił swoją pierwszą żonę – na Florydzie, gdzie mieszkał, taki czyn stanowi przestępstwo, a według przepisów prawa federalnego jego sprawca mógł trafić za kratki na dziesięć lat. Tyle że Mateenowi nigdy nie postawiono zarzutów. Wcześniej, przez trzy koszmarne tygodnie w październiku 2002 roku, snajper o nazwisku John Allen Muhammad terroryzował stany Wirginia i Maryland oraz stolicę kraju, Waszyngton, strzelając do przypadkowych osób. Uczniowie podstawówek nie wychodzili wówczas na przerwę poza budynek szkoły, zaś na stacjach benzynowych zawisły plandeki, które miały osłonić klientów. Tymczasem Muhammad przez wiele lat znęcał się nad żoną ­Mildred, aż w końcu od niego odeszła, a jak się później okazało, ataki snajperskie stanowiły zwykłą przykrywkę. Sprawca zeznał policjantom, że zabijając przypadkowych, nieznanych mu ludzi, chciał odwrócić uwagę od swojego zasadniczego planu – zamordowania Mildred. A co byłoby, gdyby Dylann Roof, który przez lata patrzył, jak ojciec znęca się nad macochą, w porę otrzymał wsparcie i pomoc13? Czy to ocaliłoby życie dziewięciu osób, które w czerwcu 2015 roku zginęły w Afrykańskim Kościele Metodystyczno-­Episkopalnym w miejscowości Charleston w Karolinie Południowej?

Niestety, przytoczone tu przypadki to wyłącznie te, które zapisały się w świadomości publicznej. W rzeczywistości jest ich o wiele, wiele więcej. W Stanach Zjednoczonych masową strzelaniną nazywa się takie sytuacje, w których są przynajmniej cztery ofiary, co oznacza, że wzmianki o znacznej większości tego typu incydentów pojawiają się tylko w wiadomościach lokalnych lub regionalnych, o ile w ogóle media o nich wspominają. Nazajutrz, najwyżej po dwóch dniach, nikt już o nich nie mówi, choć co roku w ich wyniku giną tysiące kobiet, mężczyzn i dzieci. Przywołane przypadki, podobnie jak wiele innych, wyraźnie pokazują, że przemoc domowa to bynajmniej nie problem prywatny, ale najbardziej paląca kwestia zdrowia publicznego.

Wszystko to ostatecznie sprawiło, że wiosną 2015 roku stanęłam na progu usianych wgnieceniami drzwi Paula Monsona. Wtedy znałam już od kilku lat większość członków jego rodziny i usłyszałam historię Michelle i Rocky’ego od matki i sióstr Michelle. Jednak Paul nie potrafił mówić o tym zabójstwie. Ból zdawał się go przytłaczać, poczucie winy czasem go wręcz dusiło. O przemocy domowej mówi się trudno. Jak dowiedziałam się w trakcie prowadzonych badań, jest to też jeden z najtrudniejszych tematów w pracy dziennikarskiej. Jest to kwestia zarówno rozległa i niewygodna, jak i pozostająca w całkowitym ukryciu. Jako reporter możesz stanąć w środku strefy wojny i opisać to, co widzisz. Możesz pojechać na miejsce klęski głodu czy zarazy i opowiadać o nich w czasie rzeczywistym. Możesz odwiedzić klinikę HIV/AIDS, centrum onkologiczne, obóz dla uchodźców czy sierociniec i na bieżąco donosić o tym, co się tam dzieje. Możesz pisać o problemach społecznych i środowiskowych, związanych ze zdrowiem publicznym i geo­polityką, których konsekwencje widzisz na własne oczy. Nawet jeśli piszesz o powojennej rzeczywistości, co często robiłam w Kambodży, możesz założyć, że twoi rozmówcy są już w pewnym stopniu bezpieczni, bo wojna, klęska żywiołowa czy jakakolwiek katastrofa, która cię tam sprowadziła, dobiegła już końca.

Oto jeden z najtrudniejszych aspektów zajmowania się przemocą domową: piszesz o sytuacji tak zapalnej, że możesz narazić na niebezpieczeństwo ofiarę, która i tak znajduje się w samym epicentrum szalenie groźnej, niepewnej sytuacji. Jednak etyka dziennikarska nakazuje, by każdemu dać szansę opowiedzieć swoją wersję wydarzeń – zarówno ofierze, jak i sprawcy przemocy. W kilku przypadkach oznaczało to, że nie mogłam wykorzystać przeprowadzanych wywiadów przez całe tygodnie, a czasem miesiące, bo gdybym tylko zwróciła się do sprawcy z prośbą o komentarz, naraziłabym ofiarę. Jedna kobieta, z którą przeprowadzałam rozmowy przez ponad rok, musiała się wycofać dla własnego bezpieczeństwa. Jej wieloletni partner i oprawca przyciskał czasem jej nagie ciało do rur instalacji grzewczej w ich mieszkaniu albo zarzucał jej koc na głowę i owijał szyję taśmą. Historia o tym, jak po latach maltretowania wreszcie się od niego uwolniła, to jedna z najbardziej przejmujących opowieści, jakie słyszałam. Nawet teraz, kiedy o niej piszę, nie mogę wspomnieć o żadnych innych szczegółach, które pozwoliłyby ją zidentyfikować, a te elementy – rury grzewcze czy koc – pojawiają się także w relacjach wielu innych kobiet.

W przypadku ofiar przemocy domowej cierpienie często nigdy się nie kończy. Kobiety, którym udaje się uwolnić od oprawców, muszą ustalić z nimi kwestię opieki nad dziećmi. A nawet jeśli nie mają dzieci, to wiele ofiar trwa w stanie czujności jeszcze długo po ucieczce od przemocy – zwłaszcza jeśli z jej powodu sprawca trafił do więzienia. Jeśli znajdują nowego partnera, oboje mogą być narażeni na niebezpieczeństwo. Jedna z moich rozmówczyń określiła ten stan jako „oczy dookoła głowy” – przynajmniej do czasu, gdy dzieci dorosną. Momenty odwiedzin czy przekazania dziecka są szalenie ryzykowne nawet dla tych ofiar, którym udaje się uciec. Poznałam kobietę, której w takich właśnie okolicznościach były mąż rozbił twarz o kamienny mur na oczach dzieci, obserwujących zajście z tylnego siedzenia samochodu. Byli już wówczas wiele lat po rozwodzie. Kiedy to piszę, wiem już, że poprzedniego dnia, to jest 12 września 2018 roku, w kalifornijskiej miejscowości Bakersfield zginęło sześć osób, w tym była żona zabójcy i jej nowy partner (wpisanie w wyszukiwarkę Google fraz „mąż w separacji” i „zabił” daje ponad piętnaście milionów wyników). Ucieczka z przemocowego związku rzadko kiedy gwarantuje, że zagrożenie znikło. Dlatego też dokładałam wszelkich starań, by w miarę możliwości zachować równowagę między etyką dziennikarską a bezpieczeństwem osób, które wykazały się nie lada odwagą i udzieliły mi wywiadu. Tak często, jak to tylko możliwe, rozmawiałam z wieloma osobami na temat danego incydentu albo relacji, ale zdarzało się, że nie mogłam się kontaktować ze sprawcą, bo było to zwyczajnie zbyt niebezpieczne dla ofiary. W kilku przypadkach pozostali uczestnicy zajścia lub jego świadkowie już nie żyli. Nazwiska kilkorga rozmówców zostały zmienione, a ich tożsamość ukryta, aby ochronić ich bezpieczeństwo i prywatność. Przyjęta przeze mnie metodologia zakładała, że pewne dane mogę pominąć, ale niczego nie zmieniam, z wyjątkiem nazwisk. Za każdym razem zaznaczałam to odpowiednią adnotacją w tekście.

Przemoc domowa nie przypomina innych przestępstw. Nie dochodzi do niej w próżni. Nie dochodzi do niej, ponieważ ktoś znalazł się w złym miejscu i o złym czasie. Nasz dom i rodzina powinny stanowić święte terytorium, „azyl w bezdusznym świecie”, jak uparcie określała to moja wykładowczyni socjologii na studiach. (I na jej zajęciach po raz pierwszy usłyszałam to zdanie). To właśnie sprawia, że przed przemocą domową nie sposób się obronić. Doświadczasz jej z rąk kogoś, kogo znasz, kto twierdzi, że cię kocha. Najczęściej ukrywa się ją nawet przed najbliższymi, a często przemoc fizyczna przynosi mniejsze szkody niż agresja emocjonalna i słowna. Nie umiem powiedzieć, jak często słyszałam skargi sprawców, że nie potrafią przestać kochać tej samej kobiety, nad którą znęcali się tak bardzo, że wylądowali w więzieniu. Kto wie, może to potężny afrodyzjak – idea, że ktoś dał się ponieść miłości tak głębokiej, że jest wobec niej bezsilny. Niemniej ów intelektual­ny przymus, niezbędny, by człowiek uwierzył, że jego miłość i agresja wyrastają w nim z tego samego miejsca, opiera się, rzecz jasna, na całkowicie fałszywych przesłankach. Z czasem zauważyłam u sprawców wysoki poziom narcyzmu. A występujące z wysoką częstotliwością inne czynniki, które mogą sprawić, że fałsz to kwes­tia przetrwania – uzależnienia, ubóstwo i inne akty desperacji – często okazują się szczególnie zabójcze w połączeniu ze ­swoistą toksyczną męskością.

Żyjemy w kulturze, w której mówi się nam, że dzieci muszą mieć ojca, że związek to najwyższa wartość, że rodzina stanowi fundament społeczeństwa, że lepiej zostać i rozwiązywać swoje „problemy” między dwojgiem ludzi, niż odejść i wychowywać dzieci jako samotna matka. Michelle Monson Mosure powtarzała to w kółko, tłumacząc mamie, że nie chce, by jej dzieci wychowywały się w „rozbitym domu”. Jakby dom, w którym jedno z rodziców znęca się nad drugim, nie był wystarczająco rozbity, jakby istniały różne rozbicia. Takie komunikaty są tyleż podstępne, co konsekwentne. Docierają do nas, gdy politycy debatują nad ponownym wprowadzeniem ustawy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet, a następnie przeznaczają na ten cel fundusze tak nikłe, że w budżecie federalnym to w zasadzie okruszek. Na wdrażanie wspomnianej ustawy – Violence Against Women Act (VAWA) – przekazano fundusze w wysokości niespełna czterystu osiemdziesięciu dziewięciu milionów dolarów14. Dla porównania, cały roczny budżet Departamentu Sprawiedliwości, który nadzoruje Biuro do spraw Przemocy wobec Kobiet, wynosi obecnie dwadzieścia osiem miliardów dolarów15. Można też ująć to inaczej: najbogatszy człowiek na świecie, Jeff Bezos, którego majątek szacuje się na sto pięćdziesiąt miliardów dolarów, mógłby sfinansować obecny budżet VAWA na trzysta lat i jeszcze zostałoby mu parę milionów na skromne życie16.

Tymczasem do ofiar z różnych stron dociera przekaz, żeby nie odchodziły od swojego oprawcy. Spójrzmy na system wymiaru sprawiedliwości: podczas procesu zmusza się ofiarę do konfrontacji z człowiekiem, który już kiedyś próbował ją zabić i któremu – o czym ona dobrze wie – następnym razem może się to udać. Świadczą również o tym decyzje sądów, które wymierzają nader łagodne kary – często grzywnę czy kilka dni aresztu dla sprawcy brutalnego pobicia. Taki sygnał dostajemy także wtedy, gdy organy ścigania traktują przemoc domową jako drobny wyskok czy „małżeńską sprzeczkę”, a nie jako przestępstwo, którym przecież bezspornie jest. Chcę wierzyć, że gdyby karty się odwróciły, gdyby to kobiety maltretowały i zabijały mężczyzn na tak ogromną skalę – każdego miesiąca w Stanach Zjednoczonych z rąk swoich partnerów ginie pięćdziesiąt kobiet, nie licząc przypadków innych niż morderstwo z użyciem broni – to problem nie schodziłby z pierwszych stron gazet w całym kraju. Najpewniej znalazłyby się też nieograniczone fundusze na badania naukowe, które pomogłyby ustalić, co jest nie tak ze współczesnymi kobietami.

A my mamy czelność pytać, dlaczego ofiara nie zostawi oprawcy.

W rzeczywistości wiele z nich – w tym Michelle Monson Mo­sure i jej dzieci – niejednokrotnie podejmuje potajemne próby odejś­cia, działając w ramach istniejącego systemu i – krok po kroku, zachowując nieustanną czujność – robi wszystko, co w ich mocy, żeby uciec. Gdy rozpatrujemy przypadek Michelle oraz wielu innych osób, wydaje nam się, że widzimy kogoś, kto postanowił pozostać w związku z dręczycielem, podczas gdy tak naprawdę nie potrafimy rozpoznać ofiary, która powoli i ostrożnie odchodzi od oprawcy.

Nie jest to przesadnie zaskakujące, jeśli weźmiemy pod uwagę, że poza nielicznymi wyjątkami ludzkość od zarania dziejów w zasadzie nie widziała w przemocy domowej nic złego. W judaizmie, islamie, chrześcijaństwie tradycyjnie panowało przekonanie, że mąż ma wszelkie prawo karać żonę, podobnie jak wolno mu dyscyplinować i kontrolować wszystko, co do niego należy, w tym służbę, niewolników i zwierzęta. Rzecz jasna, święte teksty – ­Koran, Biblia czy Talmud – z których takie przeświadczenia wyrastają, stanowią po prostu interpretację dokonaną przez (jakżeby inaczej) mężczyzn z ówczesnej epoki17. Czasem interpretacje te zawierały nawet wskazówki co do sposobu bicia żony, na przykład należało unikać bezpośrednich ciosów w twarz albo zadbać o to, by nie spowodować trwałych uszkodzeń ciała. W IX wieku gaon z akademii talmudycznej w Surze argumentował, że kobieta pobita przez męża doświadcza mniejszej traumy, niż gdyby spotkało ją to z rąk obcego, ponieważ zgodnie z prawem żona podlega mężowskiej władzy18. W Stanach Zjednoczonych ustanowione przez purytanów prawa zakazywały wprawdzie bicia żony, ale miały w dużej mierze charakter czysto symboliczny i egzekwowano je rzadko albo wcale. Uważano natomiast, że maltretowane żony prowokowały swoich mężów – to samo przekonanie przewija się w literaturze na temat przemocy domowej przez całe stulecia, a pierwsze teksty, w których kwestionuje się ten pogląd, pojawiły się w zasadzie dopiero w latach sześćdziesiątych i siedem­dziesiątych XX wieku. W tych nielicznych przypadkach, gdy sprawca przemocy domowej trafiał przed oblicze wymiaru sprawiedliwości, sąd zwykle stawał po stronie mężczyzny, o ile żona nie odniosła trwałych obrażeń19.

Dopiero w ostatnim stuleciu w Stanach Zjednoczonych uchwalono prawo zakazujące bicia żony, ale nawet stany, które pod koniec XIX wieku jako pierwsze rozpoczęły prace nad wprowadzeniem ustaw przeciw przemocy małżeńskiej – Alabama, Maryland, Oregon, Delaware i Massachusetts – nieczęsto egzek­wowały własne przepisy20. Amerykańskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt (American Society for the Prevention of Cruelty to Animals – ASPCA) powstało kilkadziesiąt lat przed uchwaleniem prawa zakazującego okrucieństwa wobec własnej żony, co oznacza, jak przypuszczam, że losem psów przejmowaliśmy się bardziej niż sytuacją maltretowanych kobiet. (W latach dziewięćdziesiątych w kraju działało niemal trzykrotnie więcej schronisk dla zwierząt niż schronisk dla ofiar przemocy domowej)21. Jesienią 2018 roku, kiedy piszę te słowa, w kilkunastu krajach na świecie przemoc wobec współmałżonka lub członka rodziny pozostaje całkowicie legalna – nie wprowadzono tam żadnych konkretnych przepisów przeciwdziałających przemocy domowej. Są to, między innymi, Egipt, Haiti, Łotwa, Uzbekistan i Kongo22. Jest jeszcze Rosja, gdzie w 2017 roku zdekryminalizowano wszelką przemoc domową, której skutkiem nie były obrażenia ciała23. A także, rzecz jasna, Stany Zjednoczone, gdzie pierwszy prokurator generalny mianowany przez administrację Trumpa uznał, że przemoc domowa nie stanowi podstawy do przyznania azylu i że w przypadku takich cudzoziemców można co najwyżej mówić o „pechu” (misfortune)24. Innymi słowy, w dzisiejszych czasach, jeśli masz dość szczęścia i prześladują cię poza domem siły twojego własnego rządu, to możesz ubiegać się o azyl, ale jeśli to prześladowanie odbywa się w czterech ścianach za zamkniętymi drzwiami – masz pecha i możesz liczyć wyłącznie na siebie.

Ogromna większość precedensów prawnych związanych z przemocą domową zaistniała naprawdę niedawno. Dopiero w 1984 roku Kongres uchwalił ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie i służbach publicznych (Family Violence Prevention and Services Act), która miała pomóc maltretowanym kobietom i dzieciom – wspomagać finansowanie schronisk i innych środków wsparcia dla ofiar25. Stalking uznano za przestępstwo dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, choć często nadal nie jest on postrzegany jako prawdziwe zagrożenie – ani przez organy ścigania, ani przez sprawców, ani nawet przez same ofiary, mimo że trzy czwarte kobiet zabitych w Ameryce doświadczyło wcześniej stalkingu ze strony obecnych lub byłych partnerów26. Niemal dziewięć­dziesiąt procent ofiar zabójstw w wyniku przemocy domowej było uporczywie nękanych i pobitych w roku poprzedzającym ich śmierć27. Krajowy telefon alarmowy dla ofiar przemocy domowej zorganizowano dopiero w 1996 roku28.

Od Suzanne Dubus dowiedziałam się, że w całym kraju podjęto zasadniczo trzy inicjatywy, które rewolucjonizują nasze podejście do kwestii przemocy domowej. Należy do nich jej własny program, uruchomiony w 2003 roku. Polega on na tym, że w instytucjach zajmujących się przemocą domową powołano zespoły do spraw wysokiego ryzyka, które starają się oszacować potencjalne niebezpieczeństwo każdego przypadku, a następnie otoczyć ofiary ochroną. Druga to otwarcie w 2002 roku pierwszego w kraju ośrodka sprawiedliwości rodzinnej – Casey Gwinn, były pełnomocnik miasta San Diego, zaproponował, żeby pod jednym dachem zgromadzić wszystkie miejskie służby pomagające ofiarom: policję, prawników, wsparcie w zakresie odszkodowania, doradztwo, edukację i dziesiątki innych. (W ramach ośrodka w San Diego działało trzydzieści pięć różnych instytucji. W innych miejscowościach liczba współpracujących agencji może się różnić). Trzecią ze wspomnianych inicjatyw był Program Oceny Śmiertelności (Lethality Assessment Program – LAP), zapoczątkowany w stanie Maryland w 2005 roku przez byłego policjanta Dave’a Sargenta, powołany przede wszystkim po to, by monitorować postępowanie organów ścigania podczas interwencji wobec sprawców przemocy domowej29.

To nie przypadek, że wszystkie trzy programy zainicjowano mniej więcej w tym samym czasie. Ruchy kobiece w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zwróciły uwagę narodu, dopiero zaczynającego akceptować ideę równości, na sytuację maltretowanych kobiet. Skupiono się wówczas na tworzeniu schronisk, zapewnieniu im finansowania i izolacji bitych kobiet od ich oprawców. Jednak w latach dziewięćdziesiątych zaczęło się to zmieniać. Aktywistki, prawnicy, policja i sędziowie w całym kraju mówili mi, że spowodowały to dwa wydarzenia. Pierwszym z nich był proces O. J. Simpsona.

Dla wielu osób Nicole Brown Simpson stała się symbolem ofiary nowego typu. Była piękna, bogata i sławna. Skoro ją spotkało coś takiego, to równie dobrze mogło się przydarzyć każdemu. Organy ścigania miały pełną świadomość, że O. J. dopuszczał się wobec niej przemocy. Został aresztowany, zwolniony za kaucją, a następnie skazany na udział w „terapii telefonicznej” przez kalifornijskiego sędziego (ostatecznie sprawę umorzono). Nagranie rozmowy Nicole z operatorem numeru alarmowego dało słuchaczom wgląd w sytuację rzadko obecną w przestrzeni publicznej: oto kobieta osaczona przez mężczyznę, który twierdzi, że ją kocha. Groźby, manipulacje, zastraszanie – wszystko tam było. Jej zabójstwo wysunęło na pierwszy plan kwestię, o której aktywiści mówili od lat – że to może się zdarzyć wszędzie, każdemu. W tamtym okresie najważniejsze dla nich było to, jak dotrzeć do ofiar, którym nie udaje się poprosić o wsparcie. Jednak kiedy w lokalnych gazetach zaczęły pojawiać się relacje na temat morderstwa ­Nicole Brown Simpson i Rona Goldmana, po raz pierwszy niemal zawsze towarzyszyły im informacje, gdzie szukać pomocy. Dzięki procesowi ofiary uzyskały dostęp do wsparcia na niespotykaną dotąd skalę. Dzwoniły więc na telefony zaufania, do schronisk i na policję30. Przemoc domowa wkroczyła w dyskurs na poziomie ogólno­krajowym.

Sprawa Simpsona stała się również katalizatorem działań na rzecz ofiar pochodzących z mniejszości etnicznych, które słusznie pytały, dlaczego społeczeństwo zainteresowało się problemem śmiertelnych konsekwencji przemocy domowej dopiero wtedy, gdy zginęła bogata, piękna, biała kobieta. Przedstawicielki mniejszości etnicznych doświadczały tego typu przemocy w tym samym lub nawet wyższym stopniu co białe kobiety, a dodatkowo zmagały się jeszcze z uprzedzeniami na tle rasowym. W następstwie sprawy Simpsona ten aspekt ogólnokrajowej debaty coraz częściej pojawia się dziś w kontekście społeczności rdzennych Amerykanów, imigrantów oraz grup, które są defaworyzowane na skalę większą niż kiedykolwiek wcześniej. Po części przyczynił się do tego drugi kamień milowy, który zmienił nasze podejście do kwestii przemocy domowej: ustawa o przemocy wobec kobiet (Violence Against Women Act – VAWA).

To właśnie ten akt prawny sprawił, że kwestią przemocy między partnerami życiowymi zajęli się wreszcie ustawodawcy, którzy dotąd postrzegali ją jako sprawę prywatną, problem kobiet, a nie systemu sądownictwa karnego. Projekt ustawy przedstawił w 1990 roku w Kongresie ówczesny senator Joseph Biden, ale weszła ona w życie dopiero jesienią 1994 roku, zaledwie kilka tygodni po zakończeniu procesu O. J. Simpsona. Wtedy też po raz pierwszy w historii miasta i miasteczka w całym kraju mog­ły ubiegać się o dotacje federalne na walkę z przemocą domową w swoich społecznościach. Fundusze te przeznaczano na organizację specjalistycznych kursów dla służb ratowniczych i mundurowych, zatrudnienie pracowników społecznych, tworzenie schronisk i mieszkań tymczasowych, prowadzenie zajęć interwencyjnych dla sprawców oraz szkoleń z zakresu prawa. Fundusze VAWA oznaczały, że ofiary nie muszą już płacić z własnej kieszeni za zestawy sprzętu do pobierania materiału dowodowego w sprawie o gwałt, a maltretowane przez partnera kobiety, eksmitowane z domu w następstwie zdarzeń związanych z przemocą, mogły liczyć na odszkodowanie i pomoc; znalazły się też środki na wsparcie dla ofiar z niepełnosprawnościami oraz osób potrzebujących konsultacji prawnej. Wszystkie te mechanizmy wsparcia dla osób dotkniętych przemocą domową, a także wiele innych, jakimi dziś dysponujemy, zawdzięczamy bezpośrednio ustawie VAWA. Po jej uchwaleniu ówczesny senator Biden oświadczył agencji ­Associated Press: „[Przemoc domowa] to przestępstwo nienawiści. Chcę zapewnić kobietom wszelkie przewidziane przepisami możliwości dochodzenia zadośćuczynienia, nie tylko w ramach prawa karnego, ale także w postępowaniu cywilnym. Chcę uświadomić ludziom w tym kraju, że prawa obywatelskie kobiet – ich prawo do życia w spokoju – są zagrożone”31.

VAWA wymaga ponownego przegłosowania co pięć lat. W 2013 roku głosowanie zablokowano, ponieważ republikanie oprotestowali projekt uwzględniający partnerów tej samej płci, rdzennych Amerykanów zamieszkałych w rezerwatach oraz pochodzące z innych krajów ofiary maltretowania, które znalazły się w USA bez dokumentów i ubiegały się o wizę tymczasową. Po zaciekłych dyskusjach zarówno w Izbie Reprezentantów, jak i w Senacie ustawa ostatecznie przeszła. Kiedy to piszę, Kongres szykuje się właśnie do kolejnego głosowania. Docierają do mnie sygnały od aktywistek z całego kraju – mają one pełną świadomość, jak niepewna jest ich sytuacja i szanse na kontynuację finansowania w obecnym klimacie politycznym, pod rządami przywódcy, który nie kryje się z seksizmem i mizoginią, którego kilkanaście kobiet oskarżyło o molestowanie, a pierwsza żona zarzuciła mu napaść na tle seksual­nym. (Później stwierdziła, że nie miała na myśli przestępstwa, ale raczej poczucie, że naruszona została jej nietykalność32). Funkcję sekretarza Trumpa w Białym Domu pełnił Rob Porter, o którym było wiadomo, że znęcał się nad partnerkami, aż w końcu media i naciski z zewnątrz – a więc bynajmniej nie moralny imperatyw – zmusiły go do złożenia dymisji. Naprawdę żyjemy w czasach, w których prawo do posiadania broni staje się ważniejsze niż prawo do życia. „To, co [Trump] mówi i robi, ma dla kobiet ogromne konsekwencje – powiedziała mi Kit ­Gruelle, ocalała z doświadczenia przemocy i aktywistka. – Cofamy się w przerażającym tempie”.

Jakiś czas temu wybrałam się na lunch z Lynn Rosenthal, pierwszą konsultantką w relacjach między Białym Domem a Biurem do spraw Przemocy wobec Kobiet. Nawiasem mówiąc, to utworzone za czasów Obamy stanowisko pod rządami administracji Trumpa od dwu lat pozostaje nieobsadzone. Zapytałam ją: gdyby miała nieograniczone fundusze i swobodę dysponowania nimi według włas­nej woli, to jak rozwiązałaby problem przemocy domowej? Odparła, że wybrałaby społeczność, zbadała, co się sprawdza, a potem zainwestowała we wszystko. „Nie można spojrzeć na pojedynczy fragment systemu i stwierdzić: »Och, to jest lek na całe zło. Właśnie tego ludzie chcą«. Gdybyśmy mogli zainwestować w jedną rzecz, co by to było? Prawda jest taka, że jedna rzecz niczego nie rozwiąże”.

Właśnie o to w tym wszystkim chodzi: przemoc prywatna w taki czy inny sposób wpływa na niemal każdy aspekt współczesnego życia, a jednak nasza zbiorowa nieumiejętność publicznego postępowania z tym problemem odsłania zdumiewający brak zrozumienia dla owej wszechobecności.

Przystępując do pracy nad niniejszą książką, chciałam rzucić światło na najciemniejsze zakamarki, pokazać, jak przemoc domowa wygląda od środka. Podzieliłam ją na trzy części, a w każdej staram się rozwiązać jedno fundamentalne zagadnienie. Część pierwsza próbuje odpowiedzieć na najbardziej uporczywie zadawane pytanie: dlaczego ofiary nie odchodzą. (Kit Gruelle powiedziała mi kiedyś: „Po napadzie rabunkowym nikt nie mówi prezesowi: »Musisz przenieść ten bank«”). Życie i śmierć ­Michelle Monson Mosure pokazały nam jasno, że nie rozumiemy tego, co rozgrywa się na naszych oczach, że rozważanie, czy ktoś powinien odejść, czy też zostać, nie uwzględnia całej masy czynników, ­jakie oddziałują w przemocowym związku.

W części drugiej, dla mnie chyba najtrudniejszej, badam samo sedno przemocy – rozmawiam ze sprawcami. Ich punkt widzenia, tak przecież istotny dla sprawy, zazwyczaj się pomija, a wypowiadają się wyłącznie ofiary, aktywistki i policja. W obecnym klimacie dominacji toksycznej męskości chciałam się dowiedzieć, jak wygląda taki człowiek, jak postrzega samego siebie w społeczeństwie i we własnej rodzinie. Przez lata zbierania materiałów do książki po wielokroć pytałam, czy można nauczyć przemocowca nie stosować przemocy. Odpowiedzi niemal zawsze były takie same: od policjantów i aktywistek słyszałam „nie”, ofiary mówiły, że mają taką nadzieję, natomiast mężczyźni sprawcy twierdzili, że owszem, można. W moim odczuciu ta ostatnia odpowiedź to nie tyle teoria, ile raczej wyraz ich chęci. W świecie przemocy domowej co rusz ktoś cytuje powiedzenie „skrzywdzeni krzywdzą innych”. Co więc musiałoby się wydarzyć, żeby taki zraniony człowiek zmierzył się z własnym bólem i spróbował stawić mu czoła, zamiast jak zwykle skierować go na zewnątrz i wyładować na bliskich?

W trzeciej części podążam śladem osób, dzięki którym coś się zmienia, działających na pierwszej linii frontu walki z przemocą domową i zabójstwami w jej wyniku – jak Suzanne Dubus czy Kelly Dunne. Badam, co można zrobić i kto się tym zajmuje. Zgłębiam inicjatywy grup interesu, wymiaru sprawiedliwości i organów ścigania, a także przyglądam się, jak one wyglądają z poziomu ulicy.

W książce używam w stosunku do ofiar zaimka „ona”, a w odniesieniu do sprawców – „on”. Nie sugeruję przez to bynajmniej, że mężczyźni nie mogą być ofiarami, a kobiety sprawczyniami, jestem także świadoma, na jak skromne wsparcie mogą liczyć maltretowani partnerzy w związkach jednopłciowych oraz jak ponure są statystyki dotyczące przemocy domowej w relacjach i społecznościach LGBTQ. Moje rozumowanie jest tu dwojakie: po pierwsze, mężczyźni stanowią przytłaczającą większość sprawców, a kobiety – ofiar. Po drugie zaś, zaimki „on/ona” pomagają mi zachować spójność tekstu. Należy zatem przyjąć, że kiedy piszę „ona” o ofiarach, a „on” o sprawcach, jestem świadoma, że każdy może znaleźć się w obu tych sytuacjach, niezależnie od płci.

Coraz częściej słychać głosy, że ofiary przemocy domowej należałoby określać mianem „ocalałych”, a w niektórych przypadkach „klientów/klientek”. Ja jednak tego nie robię, o ile nie wiem z całą pewnością, że mam do czynienia z ocalałymi – że udało im się uciec z przemocowego związku i stworzyć nowe życie dla siebie i najbliższych. Ponadto podaję imiona i nazwiska rozmówców i rozmówczyń w pełnym brzmieniu, a o osobach, które podzieliły się ze mną swoją historią – stając się tym samym „postaciami” w rozumieniu literatury faktu – piszę, posługując się ich imionami.

Ostatnia kwestia: termin „przemoc domowa” od dawna stanowi przedmiot sporów wśród ocalałych i grup interesu. „Udomowienie” przemocy sugeruje pewnego rodzaju złagodzenie, jak gdyby pobicie przez członka rodziny nie zasługiwało na taką samą uwagę co napaść ze strony obcego człowieka. W środowisku grup interesu zauważa się obecnie tendencję do używania terminów „przemoc wobec partnera” lub „terroryzm wobec partnera”. Te rozwiązania również nie są idealne, chociażby dlatego, że pomijają przemoc ze strony kogokolwiek innego niż partner. „Przemoc małżeńska” wiąże się z podobnymi ograniczeniami. W ostatnim dziesięcio­leciu popularność zyskało wyrażenie „przemoc prywatna”. Wszystkie te pojęcia są eufemistyczne w tym sensie, że nie uwzględniają konkretnej konstelacji sił – fizycznych, emocjonalnych i psycho­logicznych – z jakimi ma się do czynienia w takich relacjach. Od lat staram się wymyślić lepsze określenie, jak dotąd bezskutecznie, choć moim zdaniem słowo „terroryzm” najdokładniej oddaje to, jak czuje się osoba w takim związku. Niemniej skoro jest to termin powszechnie zrozumiały, w książce piszę o „przemocy domowej” lub „przemocy prywatnej”, chyba że kogoś cytuję albo wystąpi oczywista redundancja kontekstowa – w takim przypadku od czasu do czasu używam innych wymienionych powyżej określeń.

A teraz wróćmy do domu Paula Monsona i do tamtego późnego popołudnia. Kończymy rozmowę o samochodach i przechodzimy do tematu, którego unika, źródła jego głębokiej żałoby: córki i wnuków, których już nie ma.

Część IKoniec

Mali wariaci

Dom Paula Monsona został zbudowany na otwartym planie, salon połączony z jadalnią, a jadalnia z kuchnią. Paul mówi, że wnuki tędy biegały. Kristy i Kyle – to pierwsze, co robili, kiedy tu przyjeżdżali. Szaleli po domu jak mali wariaci. Kristy i Kyle to dzieci Rocky’ego i Michelle.

Paul pochodzi z miejscowości Minot w Dakocie Północnej. Przyjechał do Montany w poszukiwaniu pracy. Jego ojciec zmarł dawno temu. Gil, jego ojczym, był właścicielem wędrownego wesołego miasteczka, Lunder’s Kiddyland, a wcześniej uprawiał rolę. Paul mówi, że to był „facet, co za dolca zrobi wszystko”. Michelle kochała swoich dziadków.

– Ludzie często myślą, że dziewczyny wybierają facetów, którzy przypominają im tatę – stwierdza Paul. – Ale Rocky w niczym mnie nie przypominał.

Może to energia Rocky’ego przyciągnęła Michelle, zastanawia się Paul. A może to, że była nastolatką, kiedy się poznali, a Rocky, który wyglądał znacznie młodziej niż na swoje dwadzieścia cztery lata, miał dostęp do dorosłego świata, wówczas zupełnie dla niej nowego. Własne lokum, alkohol, nikogo nie musiał słuchać. Gdyby nie zaszła w ciążę w wieku czternastu lat, nie urodziła Kristy jako piętnastolatka, gdyby nie był o wiele starszy, ich związek pewnie zakończyłby się tak jak większość nastoletnich miłości. Wielkie emocje, zakochanie, a potem nic. Kolejny obiekt uczuć.

– Moim zdaniem był już w takim wieku, że chciał załatwić sprawę – uważa Paul. – Założyć rodzinę i tak dalej.

Paul mówi, że jadał razem z Michelle obiad niemal codziennie. Pracował niedaleko i w południe wpadał do niej podczas przerwy, ale wątpi, czy Rocky o tym wiedział.

– Jadłem u niej obiad, w telewizji leciał Jerry Springer, a myśmy siedzieli razem i go oglądali – opowiada. – Byłem z nią związany bardziej niż z innymi córkami. Nie wiem dlaczego. Ja też byłem jej bliższy niż inni.

Paul sięga po stosik spiętych gumką płyt DVD. Mówi, że mogę je zabrać, to kopie, które dla mnie nagrał przed moim przyjazdem. Filmy rodzinne. Rocky filmował wszystko, rok po roku, szczególnie wycieczki na pole kempingowe, na które jeździli w zasadzie co weekend. Zamiast szczególnych okazji, wakacji, urodzin, tego typu rzeczy, nagrania w większości przedstawiają codzienne życie Michelle, Kristy oraz Kyle’a. Paul mówi, że oglądał je wszystkie. Więcej niż raz. Szukał sygnałów, czegoś, co zwiastowałoby to, co nadeszło, ale nic nie znalazł. Wyglądali jak każda rodzina. Trzyletnia Kristy siedzi na kanapie i ogląda kres­kówki. Kyle, z dziecięcą wędką w ręku, stoi na brzegu strumienia i próbuje złowić rybę. Na kilku filmach Michelle śpi w łóżku i budzi się, kiedy mąż woła do niej zza obiektywu kamery. Nie było żadnych sygnałów, mówi Paul. Minie kilka lat, zanim będę w stanie je obejrzeć.

Była żona Paula, Sally Sjaastad, znała Rocky’ego równie słabo, choć widywała go przez wiele lat. Dwie starsze córki, Alyssa i Michelle, przeprowadziły się do Paula, gdy miały piętnaście i czternaście lat. Sally i Paul byli wówczas od dawna rozwiedzeni – odkąd ­Michelle miała osiem lat – i dziewczynki mieszkały głównie z Sally. Ale kiedy weszły w wiek dorastania, odkryły w domu ojca wolność, na jaką u mamy nie mogły liczyć.

Czasami Sally dzwoniła do Paula, a on nie miał pojęcia, gdzie są córki, albo mówił: „Poszły tu-czy-tam”, a ona tam jechała i dziewczyn nie było. Raz Paul dał jej adres, pod którym – jak się okazało – mieścił się dom przejściowy dla chłopców, którzy wyszli z Pine Hills i przygotowywali się na powrót do prawdziwego świata. Chłopców z uzależnieniami lub problemami wychowawczymi. Chłopców za młodych na więzienie, ale zbyt niebezpiecznych – dla siebie samych i dla innych – by można ich było zostawić w domu. Pine Hills to ośrodek z internatem dla chłopców z problemami. Miejsce dobrze znane Sally, ponieważ pracowała dla stanu Montana i zajmowała się rehabilitacją zawodową – pomagała osobom z niepełnosprawnościami, starała się znaleźć im pracę.

Tamtego wieczoru zajechała wściekła pod dom przejściowy w poszukiwaniu Michelle, która miała wtedy tylko jakieś trzynaście czy czternaście lat. Mężczyzna, który otworzył drzwi, potwierdził, że Michelle tam była, ale wyszła z chłopakiem o imieniu Cody. Sally wpadła w szał. „Mojej córce – oświadczyła mężczyźnie – nie wolno tu więcej przychodzić. Nigdy”. Michelle zjawiła się trzy godziny później.

Innym razem Sally przyjechała do Paula i zobaczyła zaparkowanego przed domem zielonego hatchbacka. Nie znała tego samo­chodu. Zapukała do drzwi, ale nikt nie odpowiadał. Widziała jednak, że w środku ktoś się rusza, więc zapukała głośniej. Znowu brak odpowiedzi. Pojechała dalej, ale jakiś czas później wróciła. To samo. Przez szczelinę w drzwiach krzyczała, że jeśli nie otworzą, zadzwoni na policję. Podziałało. Michelle otworzyła drzwi. Stał za nią młody mężczyzna o potarganych, warstwowo obciętych włosach, w dżinsach i koszulce. Miał silnie zarysowaną szczękę, jakby całe życie ją zaciskał. Pełne usta i blizny po trądziku na policzkach. Wówczas Sally po raz pierwszy zobaczyła Rocky’ego. Wydawał się nieśmiały, unikał jej wzroku. Kazała mu się stamtąd zabierać, powiedziała, że nie może przyjeżdżać, kiedy taty Michelle nie ma w domu. Pod nosem burknął, że właśnie wychodzi.

Sally powiedziała później Paulowi, że chłopak jest za stary dla Michelle. Nie wiedziała, ile ma lat, ale każdy chłopiec na tyle dorosły, by mieć własny samochód, był za stary dla czternastolatki. Wydawało jej się, że razem z Paulem rozwiązali wtedy ten problem. Myślała, że Rocky zniknął z życia Michelle. Nie wyobrażała sobie nawet, że Michelle może być nieposłuszna. Sądziła, że to ciągle jej mała córeczka, która bez szemrania wykonuje swoje obowiązki i nie wagaruje. Michelle nigdy nie była typem buntowniczki. Kiedy nadszedł czas dojrzewania, co nastąpiło o wiele wcześniej, niż wszyscy sobie życzyli, to po prostu dojrzała. Weszła od razu w dorosłość. Życie nastolatki niemal całkiem ją ominęło.

Rocky był szczupłym facetem, metr sześćdziesiąt pięć, wiecznie spiętym, nerwowym. Energicznym. (Jego krewni opisują go nieco inaczej, mówią, że był cichy i czasem przebiegły, trochę nieśmiały). Zanim się zastrzelił, wziął te filmy, zapakował je do torby i zaniósł do garażu. Chciał mieć pewność, że ktoś je znajdzie. Hołd dla szczęśliwej amerykańskiej rodziny. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, być może właśnie taka historia by po nich została. Wielka Amerykańska Tragedia. Napisał sobie coś na rękach. To nie było przeznaczone dla oczu postronnych i nikt nie pamięta, co to dokładnie było. Coś w rodzaju: Zasługuję na to, by pójść do piekła.

Paul mówi, że wgniecenia na drzwiach wejściowych zrobił ­Rocky, który próbował je wyłamać, gdy przyszedł po Michelle. Ale wówczas Paul nie uznał tego za przemoc, w każdym razie za nic, co byłoby niebezpieczne. Przemoc takiego rodzaju trudno ocenić na gorąco, ale z perspektywy czasu wydaje się oczywista – to znaczy, że właśnie tak wygląda przemoc domowa. Nie tylko Paul nie zauważył jej przejawów. Teraz wyobraźmy sobie, że to nie Rocky stoi pod drzwiami do domu Paula, wali w nie pięściami, kopie, wrzeszczy na kobietę w środku. Wyobraźmy sobie, że to ktoś obcy. Kto nie zadzwoniłby na policję? Kto nie próbowałby wkroczyć, żeby powstrzymać przemoc? A jednak, gdy w grę wchodzą osoby, które znamy, które widzimy w innym kontekście – jako ojców, braci, synów, kuzynów, matki, nieważne – nie potrafimy rozpoznać przemocy. Dziś Paul mówi, że by interweniował, że coś by zrobił. Wziął prawo we własne ręce. To kwestia Montany, libertariańskiej, indywidualistycznej kultury tego miejsca. On nie ufa systemowi. Uważa, że policja prawie nic nie zrobiła, żeby uratować jego córkę. Ani prokuratura.

– Coś ci powiem, żebyś lepiej zrozumiała Montanę – mówi Paul.

Kiedy poprosił o wyniki sekcji rodziny, koroner powiedział, że może udzielić mu informacji wyłącznie o osobach, z którymi jest spokrewniony. Michelle, Kristy, Kyle. Ale nie o Rockym. Ale kiedy ojciec Rocky’ego, Gordon Mosure, poprosił o te dokumenty, to je dostał. Całej czwórki.

– Tu się uważa, że rodzina należy do faceta – mówi. Patriarchat ustala zasady. Paul kręci głową. – Im więcej o tym myślisz, tym bardziej cię to wkurza – oznajmia. Wyciąga dokumenty z brązowej teczki i pokazuje mi trzy raporty z sekcji, które udało mu się zdobyć. Raport Kyle’a otwiera następujące stwierdzenie: „Ten mały chłopiec otrzymał… z krwią… nasiąknięte ubrania”. Koroner odnotował, że ofiara zjadła przed śmiercią żelki. W raporcie Kristy napisano, że jej rana postrzałowa pozostawiła „wzór metalicznego śniegu”. Jej serce ważyło sto osiemdziesiąt gramów.

Wskazuję na tabliczkę w salonie Paula. Jest nieco przekrzywiona, wisi na dużej, białej ścianie. Została wygrawerowana, kiedy Michelle skończyła liceum. Szkoła średnia w Billings, rocznik 1997. Mieszkała już wtedy z Rockym i miała dwójkę dzieci poniżej trzeciego roku życia, a i tak zaliczyła ostatnią klasę w terminie. Urodziła ­Kyle’a rok po Kristy. Przeniosła się do placówki dla – jak określa to Paul – „dzieci, które mają dzieci”, jakieś sześć przecznic od starej szkoły. Miała wózek, do którego wkładała dzieci, i musiała pchać tę dwójkę maluchów pod górę, a zimy w Montanie bywają srogie.

– Pamiętam, jak na nią wtedy patrzyłem i myślałem sobie, że robi coś naprawdę niezwykłego.

Właśnie tego momentu Paul się obawiał. Pochyla głowę. W rękach trzyma tabliczkę. Przed chwilą wstał i zdjął ją ze ściany, a teraz ściska ją i delikatnie wyciera z kurzu. A potem jego dłoń opada, a oczy wzbierają łzami. Bierze głęboki wdech, próbuje się opanować. To dlatego rodzice tacy jak on niechętnie ze mną rozmawiają, zwłaszcza mężczyźni. Zrobią wszystko, żeby uniknąć tej chwili.

Ze Sally Sjaastad jest inaczej. Na przestrzeni kilku lat spędziłam z nią wiele godzin. Stara się do pewnego stopnia zachować życie córki w opowieściach i wspomnieniach. Przechowuje wszystko, co zostało po niej i dzieciach, listy i obrazki, które maluchy rysowały dla babci na wakacjach, kartki od Michelle, gdy była mała, wycinki z lokalnych gazet dotyczące zabójstwa. Wiezie mnie pod szkołę, do której uczęszczali Kristy i Kyle, gdzie upamiętniają ich dedykowane im głaz i ławka. Sally mówi, że po zabójstwie postarzała się w ciągu jednej nocy, a przez kolejne cztery miesiące przybyło jej osiem kilo, wyglądała koszmarnie. Nie rozpoznaję jej na zdjęciu zrobionym za życia Michelle, nawet gdy sama mi siebie na nim wskazuje. Zauważyłam, że w obliczu ogromnej tragedii kobiety zazwyczaj nie przestają mówić, a mężczyźni milczą. ­Sally oplata się wirem wspomnień niczym gniazdem. Paul trzyma je w sobie jak kamienie.

Sally zawsze się wydawało, że Michelle była ponad wiek odpowiedzialna. Kosiła trawnik, myła naczynia, odkurzała dywan i o nic nie trzeba jej było prosić. Pewnego roku pracowała z siostrami przy maszynie do waty cukrowej i innych atrakcjach w wesołym miasteczku, a potem włożyła zarobione tam dwadzieścia dolarów do koperty i napisała, że to dla mamy, na zakupy spożywcze i inne wydatki. Sally rozpłakała się, kiedy to zobaczyła.

– [Michelle] mogła rzucić [szkołę] – stwierdza Paul. Mówi cicho, głos lekko mu się łamie. Ociera oczy wierzchem ręki. – Nie byłem z niej dumny, kiedy zaszła w ciążę, ale za to ją podziwiałem. Nigdy się nie poddała.

Takie kobiety jak Michelle Monson Mosure są wytrwałe. Łączy je determinacja, by za wszelką cenę utrzymać siebie i dzieci przy życiu. Nigdy się nie poddają. Tkwią w przemocowych małżeństwach, ponieważ rozumieją coś, czego większość z nas nie umie pojąć, coś, co widać tylko od środka, co wydaje się sprzeczne z logiką: w domu grozi im niebezpieczeństwo, ale odejście jest niemal zawsze o wiele bardziej niebezpieczne. Wiele z nich to jednak planuje, jak Michelle. Zostają. Czekają na właściwy moment. Dbają o bezpieczeństwo dzieci. Utrzymują się w stałej gotowości na linii frontu. Czujne i cierpliwe, nieustannie sprawdzają, kiedy będą mog­ły się wymknąć. Robią to tak długo, jak się da.

Siostry nierozłączki

Michelle poznała Rocky’ego w domu, w którym po szkole przesiadywała grupa nastolatków. Alyssa miała wtedy najlepszą przyjaciółkę, nazywała się Jessica, i najpierw to ona spotykała się z Rockym. Byli razem tylko przez kilka tygodni, najwyżej miesiąc. Alyssa właściwie prawie go nie zauważała, ot, jakiś obcy facet z grzywą. Dopiero później, kiedy Michelle zwierzyła jej się ze swoich uczuć, Alyssa przypomniała sobie Rocky’ego. Miał muskularną budowę ciała i twarz całą w drobnych bliznach. Nosił włosy do ramion, cieniowane. Był przystojny, tak mówiły dziewczyny. Zabawny.

Alyssa powiedziała, że Rocky od razu wpadł Michelle w oko. Wydawał się przystępny, solidny. Był od niej starszy o dziesięć lat i spędził rok w więzieniu w Teksasie pod zarzutem posiadania narkotyków, ale jej to nie przeszkadzało. Miał pracę i własne mieszkanie. Ekscytowało ją, że zainteresował się nią starszy facet. Że wyrwała się spod skrzydeł rodziców. Że była wolna.

To pragnienie wolności sprawiło, że w ogóle zamieszkała u Paula. Paul był cichy, nie dzielił się z nikim tym, co myślał i czuł. Jego mózg ciągle coś kalkulował, dopasowywał do siebie różne rzeczy, szukał ich sensu. Może trochę za dużo popijał. Ale tak robi większość mężczyzn. Zwłaszcza w takim miejscu jak Montana, gdzie określenie „fajny chłopak” jest równie oczywiste, co burza śnieżna w maju, i oznacza każdego faceta, od kowboja po prawnika, pod warunkiem że można się z nim napić browara, umie się on obchodzić z bronią i wie, jak łowić na muchę. Rocky to był fajny chłopak. Większość ówczesnych znajomych Alyssy, Michelle i ­Melanie to fajne chłopaki.

Michelle po raz pierwszy zobaczyła Rocky’ego, gdy cała paczka spotkała się w domu pary, której dziećmi opiekowała się Jessica. W Billings relacje i przyjaźnie nakładają się na siebie jak warstwy geograficzne. Wszyscy się znają albo o sobie słyszeli. W domu były stół bilardowy oraz garaż, gdzie czasem spotykały się nastolatki. Kiedy Rocky podjechał samochodem i Michelle go zobaczyła, musiała poczuć jakieś ściśnięcie w podbrzuszu, bo niemal natychmiast zostali parą. Dwa, najwyżej trzy dni i pozamiatane, mówi Alyssa. Pod koniec tego pierwszego tygodnia Rocky i Michelle byli w sobie po uszy zakochani.

Gdy Michelle powiedziała jej o ciąży, Sally chciała oskarżyć ­Rocky’ego o gwałt na nieletniej. Nie mogła uwierzyć, że facet w jego wieku mógł polecieć na nastolatkę. Co było z nim nie tak? Ale ­Michelle przysięgała, że ucieknie z Rockym i dzieckiem, jeśli mama przekroczy tylko próg komisariatu. Sally strasznie to zabolało. Czy Michelle naprawdę by uciekła? Na zawsze? Jak miałaby ją chronić, gdyby nawet nie wiedziała, gdzie jest? Gdyby poszła w świat z małym dzieckiem, za młoda nawet na prawo jazdy?

W końcu Sally poprosiła o pomoc psychologa, który doradził, żeby to przeczekała, na ile to możliwe, zaakceptowała sytuację i starała się wspierać córkę. Michelle znudzi się Rocky’emu. Sally pamięta, że psycholog powiedział jej: „Będzie miał dość dziewczyny, która nie może nigdzie wychodzić ani nic robić”. Przed śmiercią Michelle tylko raz w życiu była w barze. Nigdy nie pojechała na wakacje z przyjaciółką. Nigdy nie odwiedzili jej znajomi. Nie należała do kółka czytelniczego, szkoły jogi ani klubu młodych matek. Tak naprawdę nigdzie nie należała. Rocky był całym jej światem.