Skryte, jasne, słone. Rybackie miasteczko w Kornwalii - Lamorna Ash - ebook

Skryte, jasne, słone. Rybackie miasteczko w Kornwalii ebook

Ash Lamorna

4,6

Opis

W prologu do powieści Ulica Nadbrzeżna John Steinbeck pisze, jak trudne, niemal niemożliwe jest przekształcenie krajobrazu i ludzi w literaturę. Lamornie Ash, której imię pochodzi od nazwy jednej z kornwalijskich zatok i której matka urodziła się w Kornwalii, udaje się to doskonale. Młoda autorka przeprowadza się do rybackiego Newlyn i wrasta w lokalną tkankę, wnikliwie obserwując mieszkańców i uważnie słuchając ich opowieści. Wypływa na morze, patroszy ryby, bierze udział w aukcjach po połowach i upija się z rybakami w pubach. Te codzienne rytuały są dla niej pretekstem do głębszych rozważań o istocie człowieczeństwa i upływającym czasie. Sięgając do wielkiej literatury – Sebalda, Bishop, Woolf czy Conrada – zestawia mit z rzeczywistością i odkrywa przy tym własną tęsknotę za byciem częścią zżytej społeczności.

Skryte, jasne, słone to piękna opowieść o poszukiwaniu korzeni i refleksyjna podróż do miejsca, którego fundamentem jest natura, a spoiwem wspólnota.

„Skryte, jasne, słone” to niezwykły debiut. Opowieść płynąca z tego, co samodzielnie poznane i przeżyte. Właśnie takie książki potrafią przenieść nas do innego świata. Czytając, poczujesz wilgotne, morskie powietrze, wypełnione zapachem ryb i piwa oraz poznasz pracowitych, niestroniących od kufla mieszkańców, których codzienność nieodłącznie splata się rybackim fachem. Ash stawia pytania o pracę i życie w społeczności, równocześnie zastanawiając się nad własnymi wyborami. Jednak przede wszystkim ukazuje swój własny proces dojrzewania i próbę znalezienia odpowiedzi na pytania o to, co naprawdę ważne.” „The Wall Street Journal”

„Pokochałem to miasto i tę książkę – wypełniają je proste lekcje, które wynosimy z trudnego życia.” Mark Kurlansky, autor książki „Dorsz. Ryba, która zmieniła świat”

„Wciągający debiut. Ash zgrabnie splata własne przemyślenia z refleksjami takich pisarzy jak W.G. Sebald, Elizabeth Bishop, Walter Benjamin, Virginia Woolf, Simone Weil czy Barry Lopez i zastanawia się nad nierozerwalnym związkiem pomiędzy miejscem iatożsamością. Pełen wdzięku hołd złożony rybackiem miasteczku i jego mieszkańcom.” „Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 458

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (16 ocen)
10
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Nic tak na nas nie wpływa jak relacje społeczne.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Dark, Salt, Clear. The Life of a Fishing Town

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Alamy / Indigo

Copyright © by Lamorna Ash, 2020

This translation of Dark, Salt, Clear is published by Wydawnictwo Czarne sp. z o.o. by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc and Macadamia Literary Agency, Warsaw.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2022

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Michał Stachowski

Korekta Kinga Kosiba, Elżbieta Krok

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-457-4

Dla Denise i Lofty’ego, Dona i Isaaca

Prolog

Model na zajęciach z rysunku w Newlyn w niczym nie przypominał tych, którzy pozowali mi w Londynie. Jego ciało nosiło ślady ciężkiego życia – ramiona miał silne, żylaste, twarz pooraną zmarszczkami, a plecy i bicepsy pokryte ciemnoniebieskimi tatuażami. Wyobrażałam sobie, że kiedyś był rybakiem, ale nie odzywał się do nas, więc nie miałam okazji go o to zapytać. Popijaliśmy herbatę w spartańskiej pracowni Newlyn Art School, położonej na szczycie Old Paul Hill, a on stał w milczeniu z twarzą odwróconą w stronę dużych, oprawionych w drewno okien, z których za dnia rozciągał się widok na całą zatokę Mount’s Bay, w tamtej chwili pogrążoną jednak w ciemności pod czarnym, nocnym niebem.

Kiedy pozował, nie kulił się wstydliwie na szezlongu, ale patrzył nam prosto w oczy, rozstawiał szeroko nogi i rozpościerał ramiona na boki, jak gdyby chciał oznajmić: oto jestem! Nauczycielka zauważyła, jak szkicuję zarys jego ciała – niechlujnie, zachłannie, w szaleńczym tempie, ścierając nakreślone linie i co rusz zaczynając od nowa, bo ciągle nie potrafiłam uchwycić właściwego konturu. Podeszła do mnie i poleciła odłożyć ołówek. Wyjaśniła, że rysując ciało, należy skupić się nie tyle na kończynach, kształtach i pozycji postaci, ile na otaczającej ją „negatywnej przestrzeni” – trójkątach w zagięciach ramion czy półksiężycu tworzonym przez wklęsłość talii. Wówczas sylwetka sama zmaterializuje się na papierze, nie taka, jaka w naszym pojęciu powinna się wyłonić, ale taka, jaką jest naprawdę: człowiek z krwi i kości siedzący przed rzędem sztalug.

Odetchnęłam i odprężyłam się. To było coś nowego, zupełnie inny punkt widzenia. Dopiero kiedy zaczęłam rysować, dotarło do mnie, jak próbuję odbierać świat. Szkicuję, jakbym chciała, aby od razu pojawił się cały obraz. Starając się desperacko utrwalić na kartce to, co mam przed sobą, przyciskam ołówek do papieru tak mocno, że po chwili całkiem się tępi. Tak samo postępuję, kiedy mówię – rozdymam każde zdanie mnogością szczegółowych informacji, żeby moim biednym słuchaczom nie umknął żaden detal z tego, co usilnie staram się im przedstawić.

Ten szczupły mężczyzna, złożony z tylu negatywnych przestrzeni, przypadkowych linii i plam cienia, zawierał w sobie wszystko to, co dopiero później miałam zrozumieć o Newlyn. Wówczas nie dostrzegałam jeszcze, że miejsca także żyją – że są ciałem z krwi i kości, stają przed tobą z rozpostartymi rękami i rozwartymi ustami, gotowe zawołać: oto jestem! – jeśli tylko zatrzymasz się na chwilę, aby ich posłuchać.

John Steinbeck opisuje życie miejsc lepiej niż jakikolwiek inny znany mi pisarz, zwłaszcza w powieści Ulica Nadbrzeżna. Poleciła mi ją przyjaciółka z Lelant, wioski na północnym wybrzeżu Kornwalii, skąd wywodziły się całe pokolenia kobiet z mojej rodziny. Odkąd wróciłam do Londynu, to właśnie tę książkę najczęściej wożę w plecaku, tłukąc się z jednego końca miasta na drugi na kolejne korepetycje z angielskiego. Ze wszystkimi dziećmi pierwszą lekcję zaczynam od prologu z Ulicy Nadbrzeżnej. Chcę, aby wiedziały, że niektórzy pisarze nie boją się przyznać, jak trudne, niemal niemożliwe jest przekształcenie krajobrazów i ludzi w literaturę, ale mimo to próbują. Pokazuję im tę powieść, żeby samej sobie o tym przypomnieć, kiedy pracuję nad własnymi tekstami.

– „Ulica Nadbrzeżna w Monterey, stan Kalifornia – pisze Steinbeck – to poemat, smród, ogłuszający hałas, feeria świateł, pieśń, mania, nostalgia, sen”[1]. Jednym tchem oddaje ciężką, przemysłową perkusję robotniczej wioski rybackiej, która tętni życiem, śmierdzi i zgrzyta.

– Ale to przecież kompletnie bez sensu! Jak niby miejsce ma być smrodem? – wtrąca moja dziesięcioletnia uczennica.

Mówię jej, że owszem, to byłoby niemożliwe, gdyby Steinbeck w opisie ulicy Nadbrzeżnej na tym tylko poprzestał. Wszystkie wymienione przez niego doznania są tu niezbędne dla pozostałych – to, jak światło pada na budynki magazynów o różnych porach dnia; jak dźwięki nasilają się codziennie o świcie wraz z początkiem pracy i cichną o zmierzchu wraz z jej końcem; jaki ciężki fetor ryb towarzyszy ich przywożeniu na łodziach do przetwórni; jakie uczucie ogarnia człowieka, gdy stoi tam, gdzie mieszają się te wszystkie widoki, dźwięki i zapachy. Oznacza to, że miejsce to coś, co odbiera się jednocześnie każdym zmysłem, każdym nerwem.

Następnie Steinbeck opowiada nam o osobliwej magii, jaką zostawia po sobie każdy wieczór, łagodnej i nostalgicznej, która jednak następnego ranka rozwiewa się jak sen. W krótkim opisie robotników przybywających codziennie na ulicę Nadbrzeżną pisarz pokazuje nam, że miejsca żywią się ludźmi, którzy się w nich gromadzą i którzy – złożeni z wielorakich, sprzecznych elementów – podobnie jak one tworzą skomplikowane wszechświaty.

„Jak – pyta w końcu narrator – można schwytać żywcem poemat, smród i ogłuszający hałas, feerię świateł, manię i sen?” Na tak postawione pytanie Steinbeck natychmiast sam sobie odpowiada przez naukową analogię, czyniąc tu ukłon w stronę Eda Rickettsa, biologa morskiego i najbliższego przyjaciela z Kalifornii, który zainspirował postać Doca, głównego bohatera Ulicy Nadbrzeżnej. „[P]łaskie istotki [są] tak delikatne, iż jest prawie niemożliwe schwytać je w całości, bo pękają i rozpadają się przy najlżejszym dotknięciu”, więc „[t]rzeba zaczekać, aby podpłynęły i same wypełzły na klingę noża, a następnie przenieść je delikatnie do butelki”[2]. Podobnie, gdy opowiadasz o miejscu, możesz jedynie „otworzyć stronicę i pozwolić opowieściom, żeby wpłynęły na nią same”.

Odkąd przeczytałam Ulicę Nadbrzeżną, staram się przyjmować każdą część Newlyn taką, jaką ją zastaję. Pozwalam, by wdarła się we mnie niczym fale, które uderzają o strzegące lądu przed Atlantykiem poszarpane klify Kornwalii, znacząc je, zmiękczając, kształtując na nowo ich krawędzie za każdym razem, gdy wzbierają.

Rok po powrocie z Kornwalii po tamtym bezimiennym Kornwalijczyku pozostały mi jedynie niechlujne szkice na brązowym papierze pakowym, które powstały owej nocy na zajęciach z rysunku. Jednak to nie setki zdjęć, wpisów w dzienniku czy nagrań, które zrobiłam podczas pobytu w Newlyn, a właśnie one najwięcej mówią nie tylko o samym miasteczku, ale i o moim związku z tym miejscem, najlepiej oddając światłocienie, jakie wyłoniły się, w chwili gdy znalazłam się w środku tego całego życia.

1Koniec linii

– Lubisz koty? Nie przeszkadzają ci papierosy? Lubisz się czasem napić?

Z początku było w tym coś nierealnego – siedziałam pod strzelistym ceglastoczerwonym sklepieniem murów British Library, w otoczeniu hord turystów z zachwytem wpatrzonych w wieże zamkniętych za szkłem książek, kiedy nagle w głośniku mojej komórki rozległ się rytmiczny zachodniokornwalijski akcent. Po miasteczku Newlyn rozeszła się bowiem wieść, że pewna dziewczyna z „północy” szuka noclegu. Denise i Lofty, którzy mieszkali tuż przy porcie, zaoferowali, że wynajmą mi u siebie pokój. Zanim do tego jednak doszło, Denise miała do mnie kilka pytań. Przy sąsiednim stoliku jakiś student wściekle walił w klawisze laptopa, więc zwiększyłam głośność w telefonie, bo ledwo ją słyszałam.

– Możesz powtórzyć?

– Pytałam, czy lubisz koty. Nie przeszkadzają ci papierosy? Lubisz się czasem napić?

Odpowiedziałam „tak”, „nie” oraz „owszem, jak najbardziej”, co załatwiło sprawę. Stanęło na tym, że za miesiąc Denise, handlarka ryb, i Lofty, dostawca okrętowy, powitają na dworcu w Penzance swoją pierwszą lokatorkę, dwudziestodwulatkę z Londynu, noszącą typowo kornwalijskie imię.

Napis na moim bilecie głosił „z Paddington do Penzance” – od stacji początkowej do samego końca linii. Virginia Woolf opisała pociąg Great Western, który wiózł ją do „owego małego zakątka Anglii”, jako „czarodzieja zdolnego zabrać nas do innego świata, niemal do innej epoki”. Kiedy była mała, każdego lata to właśnie ta alchemiczna transformacja pozwalała jej przenieść się z zatłoczonych ulic Londynu na dziką, nadmorską północ Kornwalii. Z Talland House, gdzie zatrzymywali się co roku – kremowego budynku z dużymi wykuszami na obrzeżach St Ives – Woolf widziała cienki kształt latarni morskiej Godrevy, wyrastającej z ciemnej masy skalnej tuż przy wybrzeżu, niczym wbita w kawałek ciasta biała świeczka. Budowla zapisała się w pamięci pisarki jak uparty powidok, a później zainspirowała centralny motyw powieści Do latarni morskiej.

Ja również po wielokroć doznałam tej samej magii, której doświadczyła Woolf, jadąc pociągiem linii Great Western, zamykając różowo-niebieskie drzwi wagonu na tętniącym życiem dworcu Paddington, a pięć godzin później otwierając je wprost na czyste, nasycone solą powietrze na stacji St Erth, skąd wraz z rodziną jechałam do Lelant na Wielkanoc i letnie wakacje. Przemierzałam tę trasę tyle razy, że wiedziałam, po której stronie wagonu usiąść (zawsze po lewej, bliżej morza) i kiedy wyjąć kanapki (jeśli wyruszałam pociągiem o dziesiątej trzy, to w Exeter St Davids tuż po dwunastej), ale nigdy wcześniej nie jechałam nią do samego końca. Wprawdzie wysiadałam tylko jedną stację dalej, jednak czułam się zupełnie inaczej niż w pociągu do St Erth – jak gdyby w podróży do samego krańca torów było coś ostatecznego.

Wyjeżdżamy z Paddington, a ja rozglądam się po wagonie, w którym tłoczą się teraz wielkanocni urlopowicze. Niemal nad każdym rzędem siedzeń błyskają kolorowe deski surfingowe i kurtki przeciwwiatrowe. Większość z tych podróżnych wysiądzie na długo przed Penzance – w Plymouth, Par czy Truro – i pojedzie dalej do jednego z popularnych nadmorskich kurortów. Od razu można rozpoznać pasażerów, którzy zmierzają dalej. W ich postawie jest coś charakterystycznego, a książki, notesy i przekąski mają rozłożone jak najdalej od kolan.

Opieram głowę o okno i spoglądam na rozległe równiny niezabetonowanej przestrzeni. W oddali znikają ostatnie wieżowce wyznaczające obrzeża Londynu. W pociągu krajobraz odczuwa się w zupełnie inny sposób niż podczas podróży po długich, jednolitych odcinkach autostrady, poprzecinanych nasypami, poboczami i identycznymi stacjami benzynowymi.

Linia z Paddington do Plymouth została uruchomiona w 1849 roku. W tamtych czasach rybacy z Newlyn wysyłali złowione ryby wozami na stację w Plymouth, skąd szybkim pociągiem pocztowym jechały do Londynu. W XIX wieku wiktoriańscy budowniczowie kolei wyryli ogromne tunele, dzięki czemu geolodzy mieli okazję zajrzeć pod ziemię głębiej niż kiedykolwiek wcześniej i po raz pierwszy zbadać ukryte dotąd skały.

W 1859 roku nowa kolej parowa dotarła do Truro – tory poprowadzono przez rzekę Tamar, na granicy Kornwalii i Devonu, przez zaprojektowany przez Isambarda Kingdoma Brunela most Księcia Alberta. Zawieszona trzydzieści metrów nad Tamar konstrukcja stanowi niezwykłe osiągnięcie inżynierii. Składa się z dwóch soczewkowatych kratownic – każda z nich to ogromny symbol nieskończoności wykuty z szarego żelaza. Soczewkowatość oznacza kształt przypominający rozciągniętą, owalną soczewkę. Istnieją galaktyki soczewkowate, starożytne gromady gwiazd, które zużyły prawie całą materię międzygwiezdną i stopniowo przestają istnieć. Istnieją również chmury soczewkowate, które w ciemności wyglądają jak zawieszone nad ziemią latające spodki.

W 1867 roku tory kolei Great Western biegły już wzdłuż całej kornwalijskiej „riwiery” aż do Penzance, miały łącznie sto trzydzieści kilometrów. Trasa wiodła przez dzikie obszary oddzielające Kornwalię od reszty Anglii, a połączenie umożliwiło pojawienie się w hrabstwie pierwszych turystów. Kornwalijczycy nazywali tych przybyszy emmets, jak zresztą mieli w zwyczaju określać wszystkich obcokrajowców – czyli każdego, kto mieszka po drugiej stronie Tamar.

Newlyn leży tuż obok Penzance, przy drodze morskiej prowadzącej w kierunku Land’s End – niegdyś wierzono, że znajduje się tam kraniec świata. Niewiele wiedziałam o tym miasteczku – tylko gdzie leży i że ma związki z rybołówstwem. Poza tym pamiętałam co najwyżej pusty parking na skraju portu, na którym moi rodzice przystawali na krótko na początku każdych wakacji, żeby kupić świeżą rybę przed wyruszeniem w bardziej przyjazne turystom rejony.

Pociąg zaczyna ostatni odcinek trasy przez zachodnią Kornwalię, a ja próbuję tymczasem nadać celowi mojej podróży nieco bardziej konkretny kształt. Wyszukuję więc w komórce przypadkowe informacje: Newlyn i sąsiednią miejscowość Mousehole zamieszkuje łącznie około czterech tysięcy czterystu osób; Newlyn może się poszczycić jednym z największych i najbardziej dochodowych portów rybackich w Wielkiej Brytanii; ma pięć pubów, wszystkie w odległości krótkiego spaceru od siebie; średnia roczna pensja brutto w Penzance, którego Newlyn jest częścią, w 2015 roku wynosiła 26 788 funtów (analogiczna wartość dla całej Anglii to 34 265 funtów); w 2017 roku Kornwalia znalazła się na dziesiątym miejscu w Wielkiej Brytanii pod względem liczby bezdomnych oraz trzecim pod względem liczby samobójstw; to jedyne na tyle biedne brytyjskie hrabstwo, że przyznano mu nadzwyczajne środki z budżetu Unii Europejskiej, a średnia płaca jest tu o siedemnaście procent niższa niż na terenie reszty kraju.

W Penzance jest rzeczywiście sporo bezdomnych, co często tłumaczy się tym, że to końcowa stacja: ludzie trafiają tu, ponieważ nie mają już dokąd pójść. Tym samym „koniec linii” w jednej chwili traci optymistyczną wymowę, a zamiast satysfakcji z zakończenia pewnego etapu pojawia się bardziej opresyjne poczucie braku jakichkolwiek innych opcji. Po raz pierwszy stykam się wówczas z cieniami życia na peryferiach Kornwalii, w dużej mierze niezauważonymi przez właścicieli domków wakacyjnych oraz przybyłych w poszukiwaniu słońca i plaży turystów, których tysiące zjeżdża tu każdego roku.

Grupy urlopowiczów rzedną na ostatnich, coraz krótszych etapach podróży, a przerwy między przystankami kurczą się do zaledwie kilku minut. Kiedy dojeżdżamy do St Erth, dociera do mnie, że tym razem nie towarzyszy mi rodzina. Zamykam oczy i próbuję zapomnieć o nerwach związanych z nowym lokum, wyobrażając sobie, jak by to było uciec teraz z pociągu – podążyć w znane miejsce, bezpieczne i oswojone. Na krótko odpływam myślami na melancholijny odcinek piaszczystego nabrzeża w Lelant. Plaża Lelant to miejsce, gdzie zawsze najlepiej dogadywałam się z mamą. Niezależnie od tego, jakie akurat toczyłyśmy spory, zawierałyśmy rozejm, gdy tylko rozstępowała się przed nami zasłona z piaskownicy, odsłaniając nadbrzeżne wydmy. To tam znajdowałyśmy nić porozumienia, a koleje naszego życia splatały się na moment na tym piaszczystym skrawku biegnącym wzdłuż morza, naznaczonym długą smugą fioletowych i zielonych małży, spiralnych ślimaczych domków i jasnoróżowych, połączonych połówek muszli, które mama nazywa skrzydłami wróżki.

Pociąg przejeżdża na południowe wybrzeże, zostawiając za sobą zatokę St Ives. Dostaję wiadomość od Denise – będzie czekała na stacji. Mam ją rozpoznać po bluzce w niebieskie paski. Patrzę na własny pasiasty top, również w odcieniach błękitu, i sama nie wiem, czy jestem bardziej zakłopotana, czy rozbawiona tym zbiegiem okoliczności. Wysyłam odpowiedź: „Ja też! Do zobaczenia wkrótce”. Później Denise powie mi, że tuż przede mną z wagonu wysiadła jakaś zmęczona kobieta w średnim wieku, ubrana w niebieski pasiasty sweter, a Lofty rzucił żartem: „Może dzieciaki z Londynu wcześniej się starzeją?”.

Za oknem pociągu pojawia się morze – na mapach oceanograficznych to już nie Morze Celtyckie, w którym pływałam podczas każdych wakacji w Lelant na północnym wybrzeżu, ale kanał La Manche – a za chwilę także dostojny, spowity mgłą kontur St Michael’s Mount, wyspy pływowej tuż przy wybrzeżu, na którą można dotrzeć pieszo tylko wtedy, gdy niski przypływ odsłania łączącą ją z lądem granitową groblę. Gnamy wzdłuż linii brzegowej, mijamy duże zielonoszare konstrukcje pokryte blachą falistą, które tworzą przemysłowe osiedle Long Rock, aż wreszcie na ostatnim odcinku przed stacją pociąg zaczyna zwalniać. Jakoś nigdy nie ufałam buforom kończącym tory. Szyny wznoszą się ku nim, jak gdyby kusiły maszynistę, aby – kiedy tylko wysiądą pasażerowie – poprowadził pociąg dalej, w odległe wymiary.

Wlokę walizkę przez pusty wagon i schodzę na peron, gdzie widzę jedynie zardzewiały automat z przekąskami i poczekalnię z kilkoma rzędami plastikowych foteli. Od tamtej pory po wielokroć starałam się przywołać w pamięci obraz nas jako nieznajomych, jednak za nic nie mogę sobie przypomnieć, jakie to było uczucie, gdy po raz pierwszy zobaczyłam Denise i Lofty’ego. Kiedy próbuję sobie wyobrazić, jak stoją obok siebie tuż przy łukowatym zadaszeniu dworca w Penzance – mała, silna i opalona Denise z sięgającymi ramion brązowymi włosami i najwyższy spośród wszystkich na dworcu Lofty w roboczym polarze – obraz się rozpada. Wyobrażam sobie zawadiacki uśmiech Denise, jaki pojawia się na jej twarzy na znak, że zaraz zrobi komuś psikusa, i to, jak Lofty zanosi się gromkim, zaraźliwym śmiechem, odsłaniając szczerbę między zębami.

Ruszamy samochodem spod stacji, a ja odwracam głowę, żeby przez tylną szybę móc obserwować, jak St Michael’s Mount znika za wieczorną morską mgłą, która wdziera się do zatoki.

Na niebie czerwienią się ostatnie promienie słońca, gdy przejeżdżamy przez Newlyn Bridge, mijając po lewej stronie rozległy, otoczony szarym murem targ rybny i parking pełen ciężarówek, za którymi dostrzegam wysokie, blade maszty rybackich kutrów, kołyszące się jak las bezlistnych drzew. Denise obraca się na fotelu i wskazuje na przyjemny, musztardowożółty budynek naprzeciwko portu. Z jego okien pada ciepły blask, rysując na chodniku złote kwadraty. Przy wejściu stoi kilka niewidocznych w mroku, palących papierosy osób.

– To jest Gwiazda, nasz pub. Pewnie niedługo tam zawitasz. – Denise puszcza do mnie oko.

Skręcamy z głównej drogi, wjeżdżamy w labirynt uliczek, które tworzą dzielnicę rybacką w Newlyn, i parkujemy obok ogródka pełnego roślin doniczkowych. Przechodzimy przez niskie drzwi – Lofty musi się schylić – i oto znajdujemy się we wnętrzu nieskazitelnie utrzymanego domku z salonem i wychodzącym na port otwartym patio. Dwa największe koty, jakie kiedykolwiek widziałam, przyglądają mi się podejrzliwie z kanapy, gdy razem z Loftym wlokę swoją ogromną walizkę po wąskich schodach prowadzących do mojego nowego pokoju.

Wieczór spędzamy razem w salonie, trzymając na kolanach talerze pełne pieczonych na maśle ziemniaków, a w chwilach ciszy, jaka zapada pomiędzy kolejnymi telenowelami sączącymi się z ekranu telewizora, wymieniamy niepewne, uprzejme uwagi. Zmęczona podróżą i rozmyślaniami o najbliższych dniach, jem tyle, ile zdołam, i kładę się do łóżka. W ciemności zza okna dobiega niski łoskot ciężkiej maszynerii – skrzynie z rybami są wyładowywane z łodzi, ważone i przygotowywane na targ, który rusza o świcie, a mewy przenikliwie krzyczą, walcząc o rybie wnętrzności. Wiatr wzmaga się i po chwili hula po alejkach. A ponad tym wszystkim słyszę morze, wściekle uderzające o mury portu.

2Droga do Lamorny

Budzą mnie te same stłumione odgłosy z portu, które poprzedniej nocy ukołysały mnie do snu. Pokój gościnny jest jasnozielony, a kołdra wzorzysta, pokryta geometrycznym deseniem w ryby – ogon jednej przechodzi w ciało kolejnej. Na ścianie naprzeciwko łóżka wisi niebieska imitacja koła kapitańskiego, którego wewnętrzne szprychy zastąpiono małym, okrągłym lusterkiem. Na schodach unosi się zapach smażonego bekonu, więc pospiesznie się ubieram i dołączam do Denise i Lofty’ego na śniadanie.

Na mój widok są zaskoczeni, jak gdyby zapomnieli na chwilę o obcej dziewczynie, którą poprzedniego dnia przyjęli pod dach. Dopiero teraz, kiedy na nich patrzę – Lofty pochyla lekko głowę, żeby zmieścić się pod niską powałą, Denise stoi przy piecu, a ich dwa tłuste koty, Teggy i Izzy, wylegują się na kanapie – dociera do mnie w pełni, że to się dzieje naprawdę.

Jemy kanapki z bekonem, a Denise mówi mi, że dziś Wielki Piątek, czyli dzień „lamornańskiej wyprawy”, i pyta, czy się tam wybiorę, bo to zawsze okazja do dobrej zabawy. Owa wyprawa, jak się dowiaduję, stanowi długoletnią tradycję w Newlyn – jej trasa wiedzie brzegiem morza przez niemal całe miasteczko aż do zatoczki Lamorna Cove, gdzie uczestnicy wstępują na drinka do pubu Iskierka Lamorny, po czym – w wyraźnie lepszych humorach – zmierzają z powrotem do Newlyn, kopiąc po drodze piłkę. Nikt chyba nie wie, skąd wziął się ten zwyczaj, ale z każdym rokiem obrasta on w coraz bardziej absurdalne elementy.

Tak się złożyło, że pierwszy dzień w miasteczku spędzam akurat wtedy, gdy odbywa się tu wydarzenie z moim imieniem w nazwie, dlatego za nic nie mogę przegapić takiej okazji. Narzucam kurtkę i ruszam w stronę portu, w biegu umawiając się na spotkanie z Denise i Loftym w Gwieździe, gdzie zabawa potrwa do późnej nocy.

Idę stromym szlakiem wzdłuż Cliff Road na obrzeża miasteczka, mijam zatokę i dołączam do rosnącego z każdą chwilą tłumu, który zmierza do Lamorna Cove. Zaledwie kilka kilometrów dalej nadmorska trasa prowadzi do jednej z najładniejszych wiosek na południowym wybrzeżu. Kiedy byłam mała, rodzice często zabierali mnie do Mousehole. Przesiadywaliśmy razem w hotelu Old Coastguard, wychodzącym na wysepkę St Clement’s Isle, na której ponoć żył kiedyś pustelnik, choć nie mam pojęcia, dlaczego miałby wybrać na swoją samotnię miejsce położone tak kusząco blisko lądu. Mama czytała mi Kota z Mousehole, a ja do dziś pamiętam niezwykłe ilustracje w odcieniach błękitu, fioletu i zieleni: oto kocia łapa w sztormowe paski wyciąga się drwiąco w stronę rybackich łodzi; cichy bohater Tom Bawcock wyrusza samotnie na połów ryb dla swojej głodującej wioski, kiedy wszyscy inni boją się wypłynąć przy tak fatalnej pogodzie; mieszkańcy Mousehole ustawiają się z pochodniami wzdłuż murów portu, żeby sprowadzić czerwoną łódź Toma bezpiecznie do domu; wreszcie cała wioska spotyka się na uczcie zwieńczonej kornwalijskim przysmakiem stargazy pie, udekorowanym rybimi głowami i ogonami.

Na żywo Mousehole rzeczywiście wygląda jak wyidealizowana wioska rybacka z obrazka. Wydaje się, że pod gładkimi pociągnięciami pędzla artysty ginie cały bałagan życia. Próżno tu szukać tego zgrzytliwego zgiełku, który przywitał mnie w Newlyn. Nie ma szorstkich krawędzi, splątanych sieci, łomoczących maszyn, z rzadka tylko można dostrzec rybaka w pokrytym krwią i rybimi wnętrznościami olejaku. Kiedy łodzie wypływają z portu Mousehole, widać, jak bezczynnie się kołyszą – Kornwalijczycy określają to terminem dolling.

Jeden z rybaków z Newlyn, niejaki Cod, mieszkał przez jakiś czas w Mousehole (pytam go o pochodzenie ksywki, która oznacza dorsza – spodziewam się dramatycznej opowieści o rybołówstwie, tymczasem on odpowiada po prostu, że za młodu nosił sweter z napisem „Cape Cod” i stąd przylgnął do niego taki właśnie przydomek). Mówi mi, że Mousehole stało się dziś tak pozbawione wigoru i życia, że kiedyś podeszła do niego para Amerykanów w identycznych szortach, klapkach i czapkach z daszkiem i zapytała: „Płacą wam, żebyście tu siedzieli, czy jak?”. Domki są niezwykle urokliwe, ale gdy przyjrzeć im się bliżej, w większości okien dostrzeżemy tablice z adresem kornwalijskiego portalu internetowego, za którego pośrednictwem można je wynająć.

W ten jasny wielkopiątkowy poranek odpływ osuszył port i zostawił za sobą obnażone łodzie, odsłaniając kiście pąkli na burtach i stery wbite w błoto. W patrzeniu na nie teraz, bez osłony z morskiej wody, było coś niemal nieprzyzwoitego. Aż do XVI wieku to w Mousehole, a nie w Newlyn, mieścił się najważniejszy port rybacki na południowym zachodzie. W 1595 roku hiszpańska flota przybiła do brzegów wioski i doszczętnie ją splądrowała. Napastnicy spalili niemal wszystkie zabudowania, po czym ruszyli dalej siać spustoszenie na wybrzeżu w Newlyn i Penzance. Mousehole nigdy do końca nie podniosło się po zniszczeniu, a port w Newlyn, z którego łodzie mogą wyruszać i do którego mogą wracać o dowolnej porze, niezależnie od pływów morskich, wkrótce przejął na tym obszarze hegemonię.

Opuszczam wioskę i ruszam w kierunku Lamorny. Po drodze mija mnie lokalny autobus – jest jaskraworóżowy, a na boku ma namalowaną myszkę – który wraca właśnie do Penzance. Im bliżej Land’s End, tym krajobraz staje się surowszy, a ścieżka klifowa pnie się w górę, aż widoczne z niej piaszczyste zatoczki wyglądają jak obcięte skrawki paznokci. Od strony klifu wybucha feeria barw: lawendowe cebulice, niebiesko-zielone krzewy wrzosu i różowe kępki zawciągu. A potem, w oddali, otwiera się Lamorna Cove – wcina się w wybrzeże tak głęboko, że urwiste granitowe klify otaczające półksiężyc morza wyglądają, jakby były w innej skali. W pochmurne dni zatoka może wydawać się jednym z najbardziej przerażających miejsc na ziemi – ląd i morze czernieją, a głazy pozostałe wysoko na klifie po wcześniejszych obrywach skalnych sprawiają wrażenie, jakby miały lada moment runąć do Atlantyku, zmiatając po drodze nadmorskie domki. Jednak dzisiaj, gdy świeci słońce, cała zatoka połyskuje światłem, nasycając morze głębokim, żywym błękitem, a klify soczystą zielenią. W wypełnionej po brzegi kawiarni goście zajadają się frytkami i lodami oraz wypatrują płetwonurków, którzy od czasu do czasu wyłaniają się ponad powierzchnię wody na głębinie za skałami.

Na początku II wojny światowej Marlow Moss, urodzona w Londynie konstruktywistka i współzałożycielka paryskiego stowarzyszenia Abstraction-Création, uciekła z Francji na tankowcu i znalazła się w Lamorna Cove. Nie była to jej pierwsza ucieczka do Kornwalii. Podczas studiów w londyńskiej Slade School of Fine Art przeżyła załamanie i pojechała na zachód, aby tam dojść do siebie. To właśnie wówczas zmieniła imię z Marjorie na Marlow, po czym przeniosła się do Paryża, gdzie rozpoczęła życie wśród artystycznej bohemy, do której należał także Piet Mondrian. Kiedy Marlow Moss przybyła do Kornwalii po raz drugi, tym razem w wyniku globalnych, a nie osobistych zawirowań, już więcej stąd na dłużej nie wyjechała. Znalazła domek i pracownię w Lamornie i pozostała tam do końca życia, a wioska stopniowo przyzwyczaiła się do jej androginicznej sylwetki – krótkich włosów, bryczesów i jedwabnych fularów. Po śmierci Marlow jej prochy rozsypano na morzu na skraju zatoki.

Moss sama wybrała Lamornę. Mój związek z nią zaczął się, zanim się jeszcze urodziłam. Dziwnie jest znaleźć się w miejscu, na którego cześć nas nazwano – czułam, że łączy mnie z tym dzikim i nieprzewidywalnym odcinkiem wybrzeża jakieś niepojęte pokrewieństwo. Nadając mi imię Lamorna, matka nieświadomie powiązała mnie z Kornwalią. Myślę, że chciała w ten sposób podtrzymać własną relację z miejscem urodzenia, po tym jak wyrwała swoje siedemnastoletnie korzenie z piasków Lelant i przesadziła je pomiędzy spękane chodniki Londynu. To, jak się nazywam, określa to, jak sama siebie postrzegam. Za każdym razem, kiedy się komuś przedstawiam i słyszę: „Wow, ależ masz egzotyczne imię! Jest włoskie/francuskie/hiszpańskie…?”, staję przed koniecznością uznania, a tym samym potwierdzenia na nowo więzi, jakie łączą mnie z tą okolicą. Tłumaczę wtedy: „Właściwie to wzięło się od takiej małej zatoczki na południowo-zachodnim skraju Kornwalii, nieopodal miejsca, skąd pochodzi rodzina mojej mamy”. Tak właśnie ziemia wkracza w naszą psychikę.

To mama jako pierwsza nauczyła mnie Kornwalii. Pokazała mi, jak sprawić, by stała się antidotum na smutek i oknem na dzieciństwo. Kiedy patrzyłam na plażę Lelant – kilka minut spacerem od domku, który kiedyś należał do mojej prababci, obok bungalowu, w którym dorastała mama, a babcia spędziła ostatnie lata życia – mój umysł zanurzał się pod powierzchnię morza i napotykał tam fantastyczne potwory i syreny. Przykładałam ucho do szczelin, które wyżłobił w klifie upływ czasu, i słuchałam tępych uderzeń młotów kornwalijskich pukaczy – zamieszkujących jaskinie złowrogich duchów, „wysokich na trzy stopy, o oczach wąskich i ustach rozciągniętych od ucha do ucha”, które chowały się pośród mroku za każdym razem, gdy górnik próbował któregoś przyłapać na gorącym uczynku przy obalaniu ścian. I za każdym razem, kiedy wracałam do Londynu, całymi tygodniami głęboko w ciele odczuwałam dojmującą nieobecność tej ziemi moich przodków, poczucie, że nic nie wygląda tak, jak powinno, a światło jest nie takie, jak trzeba.

Dzień przed moim wyjazdem z Londynu do Newlyn postanowiliśmy w rodzinnym gronie przyjrzeć się bliżej naszym kornwalijskim korzeniom, więc zasiedliśmy wspólnie nad stosem rozmaitych starych dokumentów i listów, które mama trzymała upchnięte w szafce w salonie. Oto genealogia, która wyrasta niepewnie na rozlewiskach przeszłości: prababcia Ginna, która grała w brydża w klubie golfowym Lelant i nosiła długie spodnie w stylu Marleny Dietrich, podczas gdy inne starsze panie z wioski wciąż chodziły w długich sukniach i chustach; kilka pokoleń przed nią – piwowarzy z miasteczka Redruth, którzy sprzedali browar właścicielom wytwórni St Austell; jeszcze wcześniej – mgliście zarysowane sylwetki, błąkające się po ciasnym porcie w Mousehole, być może rybacy i handlarki ryb, jak obie z mamą lubiłyśmy sobie wyobrażać. Wszyscy oni tam są, rozsiani po zachodniej części hrabstwa, czekający na kolejnego członka rodziny, który znajdzie swoje miejsce na kornwalijskiej ziemi.

Gdy zbliżam się do Iskierki Lamorny, dobiegają mnie zgiełk głosów i dźwięki gitary elektrycznej. Na parkingu przed pubem ustawiono scenę, na której zespół rockowy gra covery Eaglesów dla niewielkiej publiczności, złożonej z siwowłosych mężczyzn i kobiet oraz kilku schowanych za białą furgonetką nastolatków z papierosami. Obok sceny stoi namiot z piwem – kolejka ciągnie się w dół uliczki. Co kilka sekund wybuchają salwy śmiechu – wokół pubowego ogródka pełno jest rozmaitych grupek, ludzie mają zaróżowione twarze i nie zauważają nawet, kiedy z kufla wyleje im się na trawę trochę piwa. Bądź dzielna, Lamorna, mówię sobie. Dotarłaś tak daleko, dasz radę zamówić sobie browara.

Znajduję słoneczne miejsce, opieram się o ścianę z piwem marki Doom Bar w dłoni i wybijam stopami rytm muzyki, z każdym łykiem zyskując pewność siebie. Kilka metrów dalej zauważam wysokiego chłopaka w okrągłych okularach, który najwyraźniej się we mnie wpatruje. Stukam stopą z podwójną siłą, udając, że pochłania mnie występ. Po chwili jednak chłopak podchodzi do mnie.

– Hej, może to dziwnie zabrzmi, ale czy ty przypadkiem nie nazywasz się Lamorna?

Uśmiecham się do niego przepraszająco, jak gdybym chciała powiedzieć: to ja! Przyznaję tym samym, że owszem, właśnie tak, jestem Lamorna, w pubie Iskierka Lamorny, nad zatoczką Lamorna Cove, podczas lamornańskiej wyprawy, i myślę sobie, że bardziej absurdalnej deklaracji tożsamości chyba nigdy w życiu już nie złożę. Pochodzący z rybackiej rodziny z Newlyn chłopak przedstawia się jako Isaac i jest znajomym mojej koleżanki ze studiów, która uprzedziła go o moim przyjeździe. Mówię mu, że dopiero tu dotarłam i nie znam nikogo w Newlyn poza dwójką gospodarzy, a i to dopiero od wczoraj. Isaac, jak się wkrótce przekonam, to jeden z najbardziej bezinteresownych i otwartych ludzi na tej planecie. Bez chwili wahania ciągnie mnie za sobą i przedstawia przyjaciołom, którzy witają mnie gromkim: „Siema, Lamorna!”, po czym oznajmiają, że mam sporo do nadrobienia, więc powinnam wypić to piwo duszkiem i szybko zamówić kolejne.

Tego popołudnia zamawiam jeszcze niejedno piwo, a w tle ciągle lecą klasyki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Poznaję życie ludzi wokół mnie ze strzępków prowadzonych niemal krzykiem rozmów. Prawie wszyscy, podobnie jak większość ich najbliższych przyjaciół, wyjechali z Newlyn na studia, znaleźli pracę z dala od Kornwalii i wrócili dopiero teraz, na wielkanocny weekend. To stały motyw – każda osoba w moim wieku, która wychowała się w Newlyn, mówi o głębokiej tęsknocie, kiedy opowiada o nieuniknionej emigracji z Kornwalii. Moi rozmówcy przywodzą mi na myśl ptaki i nieuchronność pogoni za nowymi, bardziej odpowiednimi lądami, która nie oznacza jednak, że mniej ich boli opuszczenie rodzinnego gniazda. Za każdym razem, gdy wracasz – mówią mi – coraz mniej pasujesz do reszty miasteczka. Twój akcent nieco łagodnieje, a poglądy stają się bardziej sprzeczne z zapatrywaniami ludzi, których znałeś w szkole, a którzy nie wyjechali jeszcze z Newlyn i prawdopodobnie nigdy tego nie zrobią.

– Jestem newlyńczykiem. To cała moja tożsamość – oznajmia dumnie jeden z chłopców, opierając nogę o ławkę. – Ale nie mogę tu zostać – dodaje jednak po chwili z nutą żalu w głosie.

Niemniej to ciągle twój dom. Gdzie indziej – pytają mnie – można znaleźć miejsce z taką tradycją jak ta, gdzie całe miasteczko zbiera się bez żadnego konkretnego powodu, po prostu żeby się napić, potańczyć, pośmiać i cieszyć krajobrazem, w którym dorastali?

Po kilku piwach ja również poddaję się radosnemu nastrojowi i unoszę w ciepłej mgiełce zabawy. Przyznajemy, że nikt z nas nie stoi na nogach dość pewnie, aby przyłączyć się do dalszej części rytuału, czyli kopania piłki w drodze powrotnej do Newlyn, więc jeden z chłopaków, Taylor, dzwoni do babci i pyta, czy by nas nie podwiozła. Po chwili zjawia się babcia Taylora – drobna, zadziorna kobieta – i zabiera delikwentów do domu, nie mrugnąwszy nawet na widok naszego stanu. Trzymam się z tyłu grupy, niepewna, czy znajdzie się dla mnie miejsce, i gotowa powiedzieć: „Nie martwcie się, pójdę pieszo”. Ale oni oglądają się za siebie i przyzywają machaniem: „Chodź, Lamorna!”. Odkładam pusty kufel i wciskam się do samochodu za nimi. Przepadło, myślę, tego wieczoru już im się nie wymknę.

Babcia Taylora mknie po stromych wiejskich dróżkach, otwiera co chwilę okno i wrzeszczy „Czołem i do przodu!” – co najwyraźniej stanowi tradycyjne kornwalijskie pozdrowienie – na niczego niespodziewających się kierowców, którzy grzecznie ją przepuszczają, a kiedy ktoś ośmieli się przed nią wyjechać, krzyczy: „CZOŁEM IDO PIACHU!”. Odrzucamy głowy do tyłu i ryczymy co sił w płucach: „CZOŁEM IDO PIACHU!”. To nasz okrzyk bojowy na całą noc.

Gdy nadchodzi wieczór, po raz pierwszy przekraczam próg Swordfish Inn – knajpy w Newlyn, zwanej tu powszechnie Swordy, do której prędzej czy później zawsze i tak wszyscy trafiają. Zanurzam się w atmosferze pijanej radości. Całe miasteczko stłoczyło się w rozgrzanym, chaotycznym wnętrzu pubu. Imprezowicze podrygują, pchają się do szafy grającej w rogu sali i puszczają eklektyczną mieszankę przebojów. Mieszkańcy Newlyn, bez względu na wiek, nie odrzucają żadnego gatunku muzyki i ryczą jednakowo ochoczo do Eda Sheerana, Queen, Abby, The Animals, Madonny czy Katy Perry. Siadam przy barze, bo niezbyt pewnie trzymam się na nogach, i wpatruję się w mozaikę przyklejonych do ścian starych fotografii: długobrodzi mężczyźni z brakami w uzębieniu podwijają koszulki, odsłaniając niezliczone tatuaże; grupki osób w wymyślnych strojach wieczorowych, obejmujący się ramionami i przybierający lubieżne pozy; ludzie tańczący na stołach z pachołkami drogowymi na głowach. Wszystkie zdjęcia są jednakowo odbarwione i rozmazane na krawędziach, więc wygląda na to, że pochodzą z tego samego czasu. Isaac podąża za moim wzrokiem, po czym wskazuje na fotografiach kilka roześmianych twarzy – większość z nich to starzy kumple jego ojca, a z każdym wiąże się masa barwnych i ciekawych opowieści. Mówi, że niemal wszyscy już nie żyją, a w przerwach między wypływaniem na morze ci lokalni mężczyźni byli poetami, piosenkarzami, pisarzami, intelektualistami, artystami i crossdresserami. Dziś nie ma już takich jak oni. A jednak tutaj, w Swordym, pamięć o nich jest ciągle żywa.

Niebawem osiągam ten poziom upojenia, kiedy czasoprzestrzeń zdaje się zaginać i człowiek ma wrażenie, że przemieszcza się bez ruszania się z miejsca. Poguję z kobietą w średnim wieku, która ma gęste loki i minispódniczkę; stoję zmarznięta na zewnątrz i patrzę na czarną wodę w porcie; jestem w palarni w Swordym i wpatruję się w obraz, który wygląda jak przyklejony do dachu. „Podoba ci się?” – odzywa się najchrapliwszy głos, jaki kiedykolwiek słyszałam. Pobrzmiewa w nim pradawny ton, jak gdyby musiał przebyć długą drogę, zanim do mnie dotarł. Zerkam w głąb obskurnej szopy. Mówca, który wyłania się z ciemności, przywodzi na myśl kogoś, kto przemierzył najdalsze krańce świata.

– To ja go namalowałem – oznajmia, a ja zauważam, że inni chłopcy patrzą na niego z szacunkiem. Uchyla na moment eleganckiego kapelusza. – Jestem Ben Gunn – dodaje tak dobitnie, że czuję, iż powinnam wiedzieć, kim jest. Nazwisko brzmi znajomo, a mama, kiedy później opowiadam jej o nim przez telefon, przypomina mi, że tak nazywał się jeden z bohaterów Wyspy skarbów, pozostawiony samotnie na wyspie na trzy lata. W mojej wyobraźni ci dwaj mężczyźni zlewają się w jedną wychudzoną postać porzuconego marynarza o potarganych, śnieżnobiałych włosach i śniadej twarzy.

Ten prawdziwy Ben jest emerytowanym rybakiem i zyskał sławę w telewizyjnym programie The Toughest Pubs in Britain, w którym Swordy zajął imponujące drugie miejsce. Znacznie młodszy, mniej szorstki w obejściu Ben opowiada do kamery o tym, jak kiedyś Francuz odważył się postawić stopę w jego pubie i groził kornwalijskim rybakom nożem wyciągniętym z buta. Ben i jego dwaj kumple wyrzucili go kilkoma kopniakami razem z drzwiami.

Na codzienną artystyczną rutynę Bena składa się palenie papierosów, słuchanie Creedence Clearwater Revival z odtwarzacza, a następnie malowanie przynajmniej piętnastu szybkich, niechlujnych płócien – zazwyczaj są to morskie pejzaże, choć autor zastrzega: „Nie pytajcie mnie tylko potem, gdzie góra, a gdzie dół”. Większość czasu spędza na malowaniu, po czym rozwiesza gotowe dzieła po mieście albo rozkleja je przed innymi pubami, nad sklepami, w alejkach.

– Ja wszystko pomaluję – oświadcza mi z dumą. – Wystarczy tylko, że się przez chwilę nie będzie ruszać.

Kiedy kilka tygodni później idę do niego do domu, odkrywam, że „wszystko” oznacza każdą ścianę i sufit, a także kilka głazów przy porcie, które Ben widzi z okna salonu.

– A, tak mnie coś natchnęło któregoś popołudnia – wyjaśnia. – No i są teraz jaskrawoniebieskie.

Spoglądam po raz ostatni w górę na bezładne maźnięcia błękitu nad naszymi głowami, po czym odpływam wraz z ludzką falą, która niesie mnie do kolejnego pubu.

O ile Swordy to rybacka knajpa, o tyle ten drugi lokal, położony zaledwie przecznicę dalej, to słońce (czy też raczej w tym przypadku Gwiazda), wokół którego kręci się życie reszty wioski, a zwłaszcza nieco starszych jej mieszkańców. Przy barze dostrzegam Denise i Lofty’ego, więc podchodzę do nich, żeby przedstawić im nowych znajomych. Denise uśmiecha się do mnie, po czym siada prosto i zaczyna odgrywać rolę mojej opiekunki.

– A wy co za jedni? – pyta surowo chłopców z naszej grupy. – I co robicie z Lamorną?

Po chwili Denise oprowadza mnie po pubie i przedstawia wszystkim: „To jest Lamorna, przyjechała nauczyć się czegoś o rybołówstwie”. Ludzie są bardzo pomocni i chętnie dzielą się tajnikami branży: „Morze wszystko wyrówna… Na morzu o niczym nie myślę, mam pustkę w głowie… Uważaj na chorobę morską, znam takiego jednego, co się tak odwodnił, że umarł… Nieprawda… A właśnie że prawda: dostał zawału… No to jednak nie choroba morska, czyli… No, niby tak, ale raczej mu to nie pomogło… Jesteśmy ostatnimi przedstawicielami zapomnianego gatunku… To już nie to, co kiedyś… Dziewczyno, poczekaj tylko, aż złapiesz tego bakcyla. Będziesz chciała zostać tu na zawsze… Unia Europejska nas wydymała… Kwoty połowu plamiaka są żałosne… Cholerne francuskie żabojady… Zawsze czuję ulgę, jak wypływa w morze, robi się nie do zniesienia, gdy za długo siedzi na lądzie… Chyba nie planujesz wypłynąć na trawlerze, co? Tam jest niebezpiecznie…”.

Puby w Newlyn to miejsce schronienia dla wyczerpanych rybaków, którzy właśnie wrócili z morza.

– Jak tu wejdziesz – opowiada mi później jeden z nich, Nathan, gdy pijemy kawę w jego kambuzie – to z początku dosłownie nie wiesz, co ze sobą zrobić. Do tego człowiek jest strasznie zmęczony. Lecisz z nóg, więc najprostsza opcja to pójść do pubu i wyłączyć mózg.

Pub to azyl, który pozwala odciąć się od wszystkich bodźców, kiedy człowiek nie do końca czuje, że zszedł już na ląd, i ma wrażenie przedłużenia pobytu na morzu – miejsce wypełnione mężczyznami w gumiakach, prosto z łodzi, wciąż rozsiewających wokół silną woń ryb. Kiedy pytam Bena Gunna, czy tęskni za wypływaniem na połów, odpowiada: „Dlaczego miałbym tęsknić? Mam to wszystko w pubach”. Wystarczy, że włączy się do rozmowy, i od razu czuje, że ponownie zanurza się w świecie rybołówstwa. Na malarskiej wizytówce Bena w miejscu adresu widnieje po prostu napis: „Znajdź mnie w pubie Swordfish”. Rybacy przesiadują tu godzinami, przeciągając czas połowu i wymieniając się barwnymi opowieściami z morza – przynajmniej dopóty, dopóki nie znajdzie ich tu żona albo partnerka i nie zaciągnie do domu, zanim wydadzą na piwo całą tygodniową wypłatę.

Jakimś cudem, nie mam pojęcia jak i kiedy, wróciliśmy do Swordy’ego. W tym czasie zdążyła się zmienić atmosfera. Nie ma już dzieci. W powietrzu zawisło jakieś napięcie. Podczas każdej imprezy nieuchronnie następuje moment, kiedy nastrój robi się mroczniejszy, a wówczas nie ma już odwrotu, choćbyśmy nie wiem jak się starali. Ów szczególny mrok – przyćmiony, melancholijny ton – barwi większość moich wspomnień ze Swordy’ego. Kobieta zamawiająca drinka obok mnie oznajmia nagle wszem wobec, że wiele pokoleń temu, zanim jeszcze otwarto tu pub, w budynku tym mieszkała pewna szalenie surowa kobieta, zwana Babką Jenkin, która była zagorzałą salwacjonistką. „Mam nadzieję, że nie patrzy teraz z góry na swój dawny dom” – mówi kobieta, rozlewając zawartość kufla na przesiąknięty piwem dywan. Po parkiecie snuje się jeszcze kilkoro niedobitków, ale nie tyle tańczą, ile kołyszą się w pojedynkę półprzytomnie. Grupa mężczyzn o martwych oczach, których wcześniej na pewno tam nie widziałam, zalega przy barze pod wesołymi zdjęciami nieżyjących rybaków. Obserwuję, jak oczy jednego z nich wędrują po ścianie, aż w końcu zatrzymują się na jednej fotografii – w tym mroku mam wrażenie, że uwieczniony na niej mężczyzna jest całkiem podobny do patrzącego. Być może to zagubieni rybacy, duchy zmuszone do nawiedzania barów, które znali za życia.

Nie chcemy jeszcze iść spać, więc powstaje plan, żeby kontynuować zabawę w klubie w Penzance. Wsiadamy do taksówki z Newlyn Bridge, zabierając ze sobą rybaka, który jakimś niepojętym sposobem zgubił oba buty. Kiedy proponuje, że zapłaci za kurs, chłopcy odmawiają: „Jesteś rybakiem, stary. Ty nie płacisz”. Czasy się wprawdzie zmieniają, lecz rybacy zachowali status bohaterów miasteczka – złożonych i niekiedy trudnych, ale jednak ciągle bohaterów. Taksówka rusza w kierunku Penzance, a my otwieramy okna i ryczymy w noc: „CZOŁEM IDO PIACHU!”.

Czas znów przeskakuje do przodu i oto noc powoli się kończy, a my lądujemy w dusznym klubie w Penzance. Didżej puszcza tandetne hity z listy przebojów, co jest dziwne, bo jednocześnie na dużym ekranie obok baru lecą teledyski z lat dziewięćdziesiątych. Podrygujemy w trampkach, wciąż ubłoceni po lamornańskiej wyprawie, wśród dziewczyn na wysokich obcasach i chłopaków w koszulkach do rugby, którzy rywalizują w piciu piwa.

Chwilę później zataczamy się promenadą Penzance z powrotem do Newlyn, a każde z nas ściska torbę frytek, hojnie oblanych sosem curry. Moi nowi znajomi rzucają kamienie do morza i gonią się przez fale rozbijające się o plażę. Wyobrażam sobie alternatywną wersję swojego dorastania – odbywałabym tę pijacką wędrówkę co weekend, człapała po kamienistej plaży i czekała, aż morska bryza pomoże mi wytrzeźwieć. Ta wizja wydała mi się znacznie bardziej magiczna niż anonimowe nocne autobusy, którymi wracałam do domu przez bezsenny Londyn.

Na granicy Penzance i Newlyn, przed gigantycznym, wykonanym z brązu posągiem rybaka spoglądającego na morze, żegnamy się serdecznymi uściskami. A po kilku falstartach i błądzeniu po pozornie identycznych, nieoświetlonych brukowanych uliczkach dzielnicy Fradgan udaje mi się dotrzeć do domu Denise i Lofty’ego i na palcach wejść do mojego pokoju. Tuż przed zaśnięciem rozmyślam o prochach Marlow Moss rozsypanych w Lamorna Cove – zastanawiam się, ilu innych ludzi poprosiło, aby wrzucono ich prochy do morza, by z czasem każdy ich atom rozproszył się po oceanach. Gdybyśmy mogli prześledzić ich drogę, być może odkrylibyśmy, że wcale nie wirują bezładnie, a tak naprawdę ich wzajemne położenie składa się na rozległą, złożoną konstelację – ostateczną mapę ludzkiego życia zapisaną przez fale.

Trudno mi myśleć o moim pobycie w Newlyn w kategoriach przypadkowości w potocznym znaczeniu tego słowa, czyli jako o czymś, co jest nieplanowane, przygodne i nieuporządkowane. Jeśli już miałabym nazwać ten okres przypadkowym, to w odniesieniu do terminologii naukowej – pokrewieństwa natury czy ścisłego związku. Przypadkowość, z którą stykam się w Newlyn, działa jednocześnie na wszystkich innych w mieście, przyciągając nas do siebie nawzajem. To właśnie ona sprawiła, że wybrałam się na lamornańską wyprawę, która przyciągnęła Isaaca i poniosła całą społeczność, a do której biegły także myśli mojej matki, kiedy w przededniu czterdziestych pierwszych urodzin odkryła, że w końcu doczeka się dziecka, i zaczęła wymyślać mu imię. Świat fizyczny kształtuje wzorce naszego życia, a my poddajemy się mu, nieustannie podziwiając to, co nam przynosi.

3Vesica piscis

Zanim przybyłam do Newlyn, zewsząd słyszałam, że za nic w świecie nie uda mi się załatwić miejsca na pracującym trawlerze – żaden rybak nie pozwoli, żeby jakaś dziewczyna pętała mu się pod nogami lub, co gorsza, zrujnowała połów, kiedy dostanie choroby morskiej i trzeba ją będzie odstawić na ląd. Na moje szczęście pierwszy rybak, z którym rozmawiam, David, jeden z dwóch braci z wioski St Ives, którzy na zmianę szyprują trawler typu twin-rig o nazwie Crystal Sea, znany jest z tego, że zabiera na pokład naukowców, artystów i studentów – „Nawet jeśli mi zarzygasz łódź, to zawsze to jakieś urozmaicenie” – i zgadza się przyjąć mnie na tydzień. Dopiero po powrocie dowiaduję się o rywalizacji pomiędzy rybakami z Newlyn i St Ives – ci ostatni nazywają siebie Hakes, czyli „morszczuki”, ale newlyńczycy, którzy od dawna żywią urazę do aroganckich mieszkańców północnego wybrzeża, nadali im bardziej obraźliwy przydomek: Scaly Backs, czyli „łuskowate grzbiety”.

Moja pierwsza przygoda na trawlerze kończy się jednak przed czasem, po zaledwie czterech dniach, z powodu wichury o sile ośmiu stopni w skali Beauforta, która w drodze powrotnej miota Crystal Sea na wszystkie strony. Ja jednak jestem zadowolona z mojego pierwszego dalekomorskiego połowu i z dumą opowiadam, że zaliczyłam trałowanie. Ale rybołówstwo okazuje się bardziej uzależniające, niż sobie wyobrażałam, i pragnienie wypłynięcia w morze po raz kolejny rozprzestrzenia się po całym moim ciele jak wysypka. Tym razem chcę spędzić tam więcej czasu, chcę się bardziej włączyć, może wypłynąć z nieokrzesaną, typowo kornwalijską załogą na jednej z tych rdzewiejących łodzi, które oglądam podczas popołudniowych spacerów po porcie Newlyn.

Kilka miesięcy później, pod koniec listopada, o zmierzchu wpadam przed pubem Gwiazda na Dona, brzuchatego szypra Filadelfii. Zdążyłam go już trochę poznać i uważam, że on i jego statek znakomicie spełniają kryteria mojej wymarzonej drugiej wyprawy trawlerem.

– Don – zagajam, siląc się na swobodę – czy myślisz, że mogłabym się kiedyś zabrać z tobą na morze?

– Nie widzę przeszkód. – Don wzrusza ramionami i drapie się po siwym zaroście pod szyją, którego nigdy nie goli, gdy jest na morzu. – Kiedy by ci pasowało?

– W przyszłym tygodniu?

– Jasne, kochanieńka. – Dopala papierosa i wraca do pubu. – No to do zobaczenia za tydzień, Lamorna! – woła przez ramię.

I tak oto wszystko było ustalone, jak gdyby chodziło o wyjście na piwo.

W następny poniedziałek idę po molo North Pier w Newlyn, a w torbie niosę kalosze, kilka polarów i gruby zimowy śpiwór. W powietrzu czuć ostry chłód, zupełnie inaczej niż wówczas, w tamten pogodny majowy poranek, kiedy wypłynęłam na pokładzie Crystal Sea. Wisi nade mną niejasna wizja tygodnia na Filadelfii – fascynuje mnie i onieśmiela jednocześnie.

Za każdym razem, gdy wchodzę na nową łódź, mam wrażenie, że to pierwsze spotkanie z nieznajomą, która nie chce mi nic o sobie zdradzić, przynajmniej na razie. Dowiaduję się, że Filadelfia (PZ – Penzance – 542) to dwudziestoczterometrowy trawler typu beam. Został zbudowany w 1969 roku, tym samym, w którym człowiek po raz pierwszy stanął na Księżycu, i podobnie jak Apollo 11 zabiera ludzi z dala od znajomych krajobrazów i niesie w nieznane, chroniąc swoją załogę przed nieodgadnioną głębią, która czai się tuż za grubym, stalowym, pomalowanym na żółto pancerzem. Często mówi się, że wiemy więcej o całej przestrzeni kosmicznej niż o oceanach, których falujące granice dotykają powierzchni lądu, jak gdyby ludzkości naturalniej przychodziło kierować obiektyw teleskopu w górę niż w głąb świata. Na myśl o lukach w naszej wiedzy o morzu czuję niemalże ulgę. Oznacza to, że istnieje jeszcze jakieś miejsce, którego nie opisaliśmy, nie zbadaliśmy wszystkich jego zakamarków i nie rozebraliśmy na części.

Filadelfia, pierwotnie używana przez rybaków w Holandii, została przetransportowana z kontynentu do Newlyn dopiero w 1987 roku wraz z trzema innymi statkami rybackimi, które powstały w tej samej holenderskiej stoczni. Kiedy jesteśmy na morzu, te siostrzane statki trzymają się blisko nas, a ich światła stanowią jedyny punkt odniesienia w mroku nocy.

Twoja łódź to znacznie więcej niż biuro. To miejsce, gdzie śpisz, jesz, pracujesz, myjesz zęby, palisz, śmiejesz się, oglądasz telewizję i czekasz na powrót do domu. Rybak do końca życia czuje głęboką więź z każdym swoim statkiem. Zanim wsiądę na Filadelfię, Perry, jej poprzedni szyper, mówi mi, że jeśli wejdę na trzecią koję po prawej stronie kabiny sypialnej i spojrzę w górę, znajdę tam wypisane na suficie jego imię. Podobnie jak serca wyryte w korze drzew, tak i ślady pozostawione przez rybaków na statkach, na których pracowali przez całe życie, są dla przyszłych pokoleń dowodem na to, że oni również kiedyś je znali i kochali. W swoich rozważaniach na temat muszli morskich francuski filozof Paul Valéry rozróżnia dzieło ludzkich rąk, które trzeba wyrzeźbić od zewnątrz do środka, tak by zawsze nosiło jakiś ślad swojego twórcy, od mięczaka, który „wydziela swoją muszlę” – oba te byty tworzą się razem i są dla siebie nawzajem równie niezbędne. Z dnia na dzień metalowy pancerz statku każdego rybaka rozrasta się wokół niego, a świat zewnętrzny ma coraz mniejszą szansę go przebić, w miarę jak rybacy coraz głębiej wciskają się w zakamarki swoich muszli.

Don stoi na podwyższeniu sterówki i pali papierosa, wychylając się ponad nadburcie, podczas gdy Filadelfia wypluwa atramentowe paliwo wprost w portowe wody. Kiedy obserwuję go z cienia pod zadaszoną częścią portu, przychodzi mi na myśl mięczak Valéry’ego – stworzenie morskie na wpół pozbawione ochronnej osłony, mrużące niepewnie oczy na widok nieznanego świata poza swoją skorupą. Don dostrzega mnie i krzyczy, żebym wrzuciła bagaż na pokład i sama też weszła. Ciskam torbę, po czym przypominam sobie, że mam w niej aparat fotograficzny, i ze ściśniętym sercem patrzę, jak ląduje na zwoju lin. Zanim podążę w jej ślady, wciskam pięty w ziemię i próbuję zapisać w pamięci to uczucie twardego gruntu pod stopami, pozwalając, by mnie podtrzymał po raz ostatni. W końcu zeskakuję, omijam kilka ostatnich szczebli drabinki, sprawdzam, czy mój aparat przetrwał, i wchodzę do kambuza.

W kompaktowym designie, wspólnym dla prawie wszystkich wnętrz trawlerów, jest coś szalenie fascynującego. Stoły są wbudowane w ściany, szuflady się składają, lodówki są schowane w rogach, a każde drzwi zabezpieczono specjalnymi zawiasami tak, żeby nie otwierały się znienacka na wzburzonym morzu. W swojej opływowej elegancji kambuzy trawlerów przypominają nieco kuchnie frankfurckie – pierwsze na świecie kuchnie z wyposażeniem, zaprojektowane w 1926 roku przez austriacką architektkę Margarete Schütte-Lihotzky, które miały zajmować jak najmniej miejsca w ciasnych niemieckich mieszkaniach epoki międzywojnia. Na kutrach rybackich urządzenia i szafki przylegają do ścian, a uchwyty są ledwo widoczne. Każdy element wyposażenia składa się wpół, jak człowiek, który wstydzi się własnego ciała i wciska w najdalszy kąt. W kuchniach trawlerów, które widziałam, lepkie maty na stołach zapobiegały przesuwaniu się talerzy, a do blatów przymocowano podstawki z otworami na kubki (w których rybacy upychają paczki tytoniu i kluczowe dodatki, takie jak majonez). Ławki podnoszą się i odsłaniają dodatkowe miejsce na przyprawy i wielopaki chipsów. Kuchenki są zazwyczaj małe, z dwiema płytami grzewczymi – na morzu odkręca się je na wysoką temperaturę, co pomaga ogrzać całe pomieszczenie. Wreszcie w każdym kambuzie nad drzwiami wisi telewizor, włączony w dzień i w nocy, zapewniający niekończący się szum w tle.

Biorąc pod uwagę, że dochodzi dziewiąta rano i wielkimi krokami zbliża się godzina zbiórki, spodziewam się zastać załogę w pośpiechu rozwijającą liny i sprawdzającą sprzęt. Tymczasem w kambuzie jest tylko jeden facet – pali papierosa i trzyma w ręku parujący kubek z kawą. Nie wydaje się ani trochę zaskoczony moim przybyciem. Pytam go, gdzie są wszyscy i czy nie powinniśmy zaraz wyruszać, jednocześnie próbując dopasować rybaków do imion, które podał mi Don. Na pokładzie jest Kyle, najmłodszy członek załogi, rudowłosy i brodaty, Szkot Stevie i bosman Andrew – „lowelas”, jak informuje mnie Don. Facet, który skręca właśnie papierosa, ma lśniącą łysinę, szpakowaty zarost na podbródku, kornwalijski akcent i najbardziej zalotny uśmiech, jaki w życiu widziałam. To musi być Andrew. Jest też w jego wyglądzie coś niepokojącego – to pierwszy rybak po czterdziestce, jakiego spotkałam, który nie ma piwnego brzucha. Podejrzliwie przyglądam się jego szczupłej sylwetce, a on patrzy przez brudny bulaj na Dona, który gawędzi z innym rybakiem na pobliskiej łodzi.

– Kiedy Don pyta, o której się spotykamy, trzeba koniecznie ustalić, czy ma na myśli „czas według Dona, czy rzeczywisty” – wyjaśnia Andrew.

„Czas według Dona” jest o dobrą godzinę opóźniony w stosunku do czasu letniego. Już wcześniej doświadczyłam tego temporalnego zakrzywienia, w którym funkcjonuje Don. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, w kwietniu, spóźnił się o godzinę i zaczął od wymówki.

– Nie wierzę w zmianę czasu. To przez rolników. A co oni niby takiego dla nas zrobili? – Kilka minut później uśmiechnął się jednak jowialnie. – Nie, no, po prostu się obijałem – wyznał.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] John Steinbeck, Ulica Nadbrzeżna, przeł. A. Kaska, Warszawa 1958, s. 3.

[2] Tamże, s. 4.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2022

Wydanie I