Skończyły mi się oczy - Grażyna Jeromin-Gałuszka - ebook + audiobook + książka

Skończyły mi się oczy ebook

Grażyna Jeromin-Gałuszka

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Cztery pokolenia kobiet, skomplikowana historia rodziny, niezwykły pałacyk i zegary, które zamiast odliczać czas, strzegą cennego sekretu.

Historia czterech pokoleń niezwykłych mieszkanek pałacyku na obrzeżach małego miasteczka. Karoliny – wycofanej nastolatki, Dagny – niespełnionej artystki, Jadźki – podstarzałej nimfomanki oraz Eugenii – miłośniczki pokera i dobrych cygar.

Kiedy siedemdziesięciodwuletnia Gienia Marjańska przegrywa w karty znaczną, jak na jej możliwości finansowe, kwotę, musi podjąć zdecydowane kroki, by coś zmienić w ich dość dotąd nieogarniętej rzeczywistości.

Ratunek oferuje Józef Nachalny, wierny przyjaciel Eugenii, wychodząc z propozycją spłaty długu w zamian za siedemnaście zegarów, które od pół wieku zajmują jedną ze ścian starego pałacyku Marjańskich.

Grażyna Jeromin-Gałuszka – znana i ceniona autorka powieści obyczajowych, łączących romans i kryminał z magią. Jej książki to zaproszenie do podróży w głąb ludzkich serc, do poszukiwania prawdy o życiu. Od wielu lat zafascynowana powieściami Gabriela Garcíi Márqueza, otoczona rodziną i zwierzętami, mieszka i tworzy pośród przepięknych krajobrazów podradomskiej wsi. Absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTViT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach, a także antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i magazyn „Film”. Jej debiutancka powieść „Złote nietoperze” (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim „Kolory życia”. Pięciotomowa saga „Dwieście wiosen” podbiła serca polskich czytelniczek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 473

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Grażyna Jeromin-Gałuszka, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8391-758-0

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Parę godzin później, wyczerpany czuwaniem, wszedł do warsztatu Aureliana i zapytał: „Jaki mamy dzisiaj dzień?”. Aureliano odpowiedział mu, że wtorek. „Tak i mnie się wydawało – powiedział Jose Arcadio Budendia. – Ale nagle zorientowałem się, że to wciąż poniedziałek, jak wczoraj; popatrz na niebo, spójrz na ściany, na begonie. Dziś też jest poniedziałek”.

Gabriel García Márquez,

Sto lat samotności

DZIWADEŁKO

W tym domu nic nie działa tak, jak trzeba, nawet zegary nie wskazują właściwej godziny. Żaden z siedemnastu. Niby martwe przedmioty, spełniające swe zadanie za pomocą prostych mechanizmów, a jednak wciąż się łapię na tym, że nie są to normalne zegary, tylko ścienne dziwadła, strzegące nie czasu, lecz chaosu. Prababka Eugenia raz na pół roku uparcie je ze sobą synchronizuje, lecz już następnego dnia chodzą, jak chcą: ten się późni o pięć minut, tamten śpieszy o dwanaście – z tym można byłoby sobie jeszcze jakoś poradzić, lecz już po kilku dniach nie wiadomo, który się śpieszy, a który spóźnia, w każdym razie jeśli ten czy ów wskazuje prawidłową godzinę, to tylko przez przypadek.

Żyjemy więc sobie tutaj bez presji czasu, bez pośpiechu, każda w swoim rytmie: moja matka Dagna, babka Jadwiga, zwana Dzidką, prababka Eugenia (nazywam je: Ma, Ba i Pra, nawet w dni niesylabowe) i ja, wycofana czternastolatka z niezdiagnozowanym autyzmem. Z niezdiagnozowanym, bo matce nigdy nie chciało się iść ze mną do lekarza. Nie chciało jej się robić wielu rzeczy, na przykład wyegzekwować alimentów na mnie od ojca, bo ma go gdzieś i niech się buja. Nie bierze też na mnie pięćset plus. Gdy jesteśmy w dołku finansowym (co się zdarza dość często) i babka zaczyna mamrotać pod nosem, że te pięć stów byłoby jak znalazł, matka mówi, że nie potrzebuje od NICH zapomogi. I niech się pierdolą.

– Bo ci się nie chce jednego formularza wypełnić – babka na to. – Oto cała prawda.

Mama jest artystką, tak ogólnie, bez sprecyzowanego kierunku czy też wiodących predyspozycji; świat formularzy jest jej kompletnie obcy. Od czasu do czasu zarobi parę złotych w pobliskim zakładzie fryzjerskim, choć nawet nie jest fryzjerką. Jego właścicielka, Kaśka Leńska, ma parę klientek, które nikomu innemu nie pozwalają się obciąć, inne natomiast od razu, umawiając się na wizytę, zastrzegają, że „byle nie do tej artystki”.

– Zarobiłabyś niezłą kasę w tym zawodzie – powiedziała kiedyś Leńska mojej matce – gdybyś nieco spuściła z tego artystycznego tonu, bo masz prawdziwy dar w rękach, wystarczy się trochę nagiąć do oczekiwań klientek, a to dla ciebie pestka.

– Nie będę się do niczego naginać – odparła matka. – Te, które mają trochę gustu, są zadowolone, a tamte niech się…

– Z twoim talentem – nie dawała za wygraną Leńska – zbiłabyś fortunę na czesaniu celebrytek w Warszawie. W tej mieścinie faktycznie nie masz zbyt dużego pola do popisu.

– Chrzanię celebrytki.

– No i ten twój niewyparzony język.

Matka nie boi się pracy i przyciśnięta do muru, idzie na kasę do biedry, jednak przez ten swój niewyparzony język długo tam nie zabawia.

– Spróbuję szczęścia gdzie indziej – mówi wtedy z udawaną swobodą, bo co jej innego pozostaje.

Prawda jest taka, że w promieniu trzydziestu kilometrów, w którym mieści się też średniej wielkości miasto, niewiele jest już dyskontów, gdzie nie spróbowałaby szczęścia. Marzy jej się własny interes, najlepiej związany ze sztuką, choćby o nią zahaczający, nie potrafi jednak sprecyzować, co by to miało być. Słowo „sztuka” zamienia niekiedy na estetykę, co może świadczyć o tym, że jej artystyczna dusza od czasu do czasu łapie kontakt z rzeczywistością, a rzeczywistość jest taka, że w tej małej mieścinie ludzie są trochę na bakier ze sztuką, natomiast sklepik z jakimiś ładnymi rzeczami może by jakoś przetrwał. Ale tylko może.

– Nie przejmuj się, Kalineczko – mówi czasem, przyłapując mnie na pochmurnym zamyśleniu – kiedyś będziemy bogate.

Nazywam się Karolina, jednak od dnia moich urodzin mama usuwa ze swego życia wszystko, cokolwiek jest związane z moim ojcem. Ponieważ miał na imię Robert, również sylabę „ro” z Karoliny, zostałam więc Kaliną.

– Czy my musimy być bogate, Ma? – pytam, jeśli to mój „mówiący” dzień, bo bardzo często takich dni nie mam.

– Bogate? – dziwi się. – Nie, skąd ci to przyszło do głowy. Miałam na myśli tylko to, że będzie nas stać na normalne życie.

Nie widzę w naszym życiu nic nienormalnego, tak, jak jest, było zawsze. Ma wszystkim dookoła każe się pierdolić, Ba, odkąd przez pandemię straciła cukiernię w rynku, siedzi bez przerwy na portalach randkowych, a Pra, dogadując jednej, że jak się ma trzydzieści trzy lata i urodę, to żaden problem znaleźć faceta z kasą, a drugiej, że jak się ma pięćdziesiąt dwa, to już pora się stuknąć w głowę, sama, siedemdziesięciotrzyletnia, przyjmuje dwa razy w tygodniu na herbatce swego wiernego (odkąd sięga moja pamięć) wielbiciela, a w niedzielę woła go na obiad. Po którym idą na pokera.

– Nie wydaje ci się, Eugenio, że to dziecko kiedyś całkiem odpłynie? – spytał kiedyś, gdy wychodzili na karty, a ja leżałam na podłodze za kanapą, więc mnie nie widzieli. – Znam taki przypadek, niepokojąco podobny, opowiem ci po drodze…

– Znam swoją prawnuczkę – usłyszałam, nim wyszli. – Nic mi nie musisz opowiadać.

We mnie zaś toczy się nieustająca opowieść o nich trzech: o Dagnie, Dzidce i Eugenii. Kładę się na podłodze i wyrzucam z głowy wszystko poza nimi, to mnie trzyma w tym miejscu i w tym świecie. To takie koło ratunkowe. Albo kotwica, niepozwalająca odpłynąć w obce rejony.

Moje oczy fotografują wszystko, cokolwiek zobaczą, a mózg jest jak przeogromna komoda z tysiącem szufladek pełnych bezużytecznych w większości informacji. Tak, bezużytecznych, bo po co mi wiedzieć, że pierwsza na świecie operacja z udziałem narkozy odbyła się szesnastego października tysiąc osiemset czterdziestego szóstego roku w Ameryce, w stanie Massachusetts. Albo że prędkość potrzebna do wydostania się spod wpływu ziemskiej grawitacji, zwana prędkością ucieczki, wynosi czterdzieści tysięcy kilometrów na godzinę. Ale to wiem. Ma, odmawiając sobie wszystkiego, żeby kupować dla mnie opracowania naukowe z różnych dziedzin, przypomina mi wciąż, że w każdej z nich mogę zajść bardzo daleko, na sam szczyt.

– Sęk w tym, Kalineczko, żebyś się określiła, co tak naprawdę cię fascynuje – mówi, zaglądając mi przez ramię, kiedy przebiegam wzrokiem kolejne naukowe dzieło.

Chcę powiedzieć, że najbardziej fascynuje mnie zwyczajne życie. To, że się składa z pozornie niepasujących do siebie elementów, jakby ktoś rozrzucił puzzle z różnych zestawów, wymieszał ze sobą i kazał poskładać. W określonym czasie, bo każde życie, zwyczajne czy też nie, dzieje się odtąd dotąd i nie ma opcji, żeby je powtórzyć. Dzieje się tylko teraźniejszość, bez żadnego wpływu na to, co już się stało. Przyszłość? Przyszłość…

Każda z nas pochodzi z innego zestawu. Najpiękniejsze jest to, że nawet nie próbujemy się ułożyć w jeden obrazek, z tej prostej przyczyny, że to zwyczajnie niemożliwe, a jednak czasem przez jakiś przypadek pasujemy do siebie pewnymi elementami.

Ta przedziwna kombinacja różnic i podobieństw to nasze zwyczajne życie. Ramą, która to wszystko trzyma, jest nasz niezwykły dom z siedemnastoma zegarami wybijającymi każdy inną godzinę. I od niego zaczynają się wszystkie moje historie. Za pomocą słów, zwrotów, całych zdań z tysięcy przeczytanych książek, które zapamiętały moje oczy, a mózg, choć błaga o litość, jeszcze znajduje dla wszystkiego właściwy kontekst, toczy się we mnie nieustająca opowieść.

Jest pewien szkopuł, a mianowicie moja komunikacja ze światem. Otóż żywe słowa więzną mi w gardle, zwłaszcza w długich, rozbudowanych zdaniach, jakby je ktoś trzymał za nogi, nie pozwalając wyjść na zewnątrz. W prostych zwrotach, również z niejakim wysiłkiem wypowiadanych, a więc często pozbawionych właściwej intonacji, brakuje uczuć, a bez nich nie ma emocji. Niektórzy więc uważają mnie za upośledzoną, co jest mi absolutnie obojętne. Inni, świadomi mojej wiedzy wykraczającej daleko poza poziom otrzymanej edukacji, za geniusza. Ba nazywa mnie dziwadełkiem, co w ogólnym kontekście jest chyba najbliższe prawdy.

Ma od czternastu lat walczy z wielką determinacją, by nie przypięto mi łatki osobowości autystycznej, a właściwie od dwunastu, bo do drugiego roku życia byłam podobno w miarę normalnym dzieckiem, tyle że wcale nie płakałam, co już samo w sobie wydaje się nieco dziwne. Bardzo późno zaczęłam mówić, choć może to za dużo powiedziane – po prostu mamrotałam coś pod nosem i nie można mnie było zrozumieć. Albo mówiłam wyraźnie, ale tylko pierwsze sylaby słów.

– Albert Einstein do siódmego roku tylko szeptał – uspokajał mamę przy każdej okazji wujek Bronek, starszy brat babki Dzidki – i proszę!

– Co, proszę? Co, proszę?! – złościła się Ma. – To normalne dziecko, a nie Einstein.

– Normalne dzieci w jej wieku bawią się w piaskownicy! – wydusił z siebie pewnego razu.

– I jeżdżą na karuzeli – wtrąciła Pra. – Daj jej pięć złotych, niech idzie na karuzelę, tam można robić różne rzeczy.

– Jakie na przykład?! – wydarła się moja Ma, jej wnuczka.

– A tam… – Pra machnęła ręką. – Za dużo bym powiedziała.

– To, że babcia straciła dziewictwo na karuzeli, to już wiemy. Jest coś jeszcze?

Bronek chyba tej historii nie słyszał, bo łypnął na matkę zdegustowanym wzrokiem i rzucił:

– No wie mama!

– Co? Co? Wielka mi rzecz. Twój ojciec miał fantazję, nie to, co wy, jedno, drugie i trzecie.

– Ale na karuzeli???

Pra lekko wzruszyła ramionami.

– Latem co niedziela uruchamiali na placyku przy krzyżówce, co chcesz?

Pewnej niedzieli pradziadek Marjański wykupił bilety na wszystkie siodełka, czekającym na nie w kolejce dzieciakom kazał spierdalać, dał obsługującemu w łapę, żeby zatrzymał karuzelę, gdy będą na samej górze, i tam podobno rzecz się stała.

– Bo mu się za długo opierałam – zdobyła się na głębsze wyjaśnienie Pra. – Tak że w końcu stracił cierpliwość, no i tak.

Wujek Bronek z niedowierzaniem pokręcił głową.

– I to dziecko ma być normalne – burknął.

– Niczego jej nie brak – zakończyła temat Ma. – Niczego.

To samo powiedziała nauczycielce, gdy byłam w pierwszej klasie, zaraz na samym początku, w pierwszym, góra w drugim tygodniu nauki.

– Nie to, że ma jakieś braki – odparła nauczycielka – tylko że… jak by tu powiedzieć… Nie mam z nią kontaktu, inne dzieci też. Moja kuzynka ma autystycznego syna, pewne symptomy więc nie są mi obce…

– Autyzm?! – nie pozwoliła jej dokończyć Ma. – Co za nonsens! Jest po prostu aspołeczna.

– Słucham?

– A-spo-łe-czna!

– To znaczy, że…

– Dokładnie.

– Jednak…

– Odpowie pani na każde pytanie.

– No właśnie tu widzę największy problem…

– Może nie zawsze werbalnie…

– Nie werbalnie? Więc jak?

– Zwyczajnie! Kredą na tablicy albo w jednym z pięciu cholernych notesów, w których bezustannie coś pisze…

– Pisze? – zdumiała się nauczycielka. – To ona pisze? I… i czyta?

– No chyba jak pisze, to i czyta. Co w tym dziwnego?

– Aż tak bardzo dziwnego to nie. Siedmioletnie dzieci czasem już…

– Sześcioletnie. Kalinka poszła rok wcześniej.

– Kalinka czy Karolinka?

– Mniejsza o to. W każdym razie, tak jak powiedziałam, córka nie przepada za ludźmi, unika więc jak ognia bezpośredniego kontaktu, ale tak czy inaczej, na pewno sobie poradzi.

W trzeciej klasie ta sama nauczycielka znowu wezwała mamę do szkoły.

– Rzeczywiście, Karolinka jest niesamowicie uzdolniona – przyznała – choć, tak jak pani mówiła, nie zawsze udaje jej się to werbalnie wyrazić, ale mnie to nie przeszkadza.

– To w czym problem?

– Parę dni temu poprosiłam dzieci, żeby w domu napisały w kilku zdaniach, co widzą ze swego okna. – Pani przeszła od razu do rzeczy. – Nie chodziło mi o wypracowanie, bo na to jeszcze o wiele za wcześ­nie, lecz o to, jak sobie radzą w wyrażaniu prostych obserwacji po trzech latach nauki pisania i czytania.

– O, świetny pomysł.

– Tak, i myślę, że pani córka doskonale by sobie z nim sama poradziła.

– Nie bardzo rozumiem…

– Po co było pisać za nią?

Ma dalej nic nie rozumiała. Dopiero gdy tamta pokazała jej mój zeszyt z trzystronicowym zapisem obserwacji w wymienionym temacie i gdy przeleciała po nim wzrokiem, zrozumiała, w czym rzecz.

– „Widzę, jak dzień spaceruje sobie w ogrodzie mojej mamy i jak się nim od samego rana do nocy raduje…” No, ślicznie to napisałaś, Kalinko – pochwaliła mnie, przeczytawszy początek, po czym rzuciła zeszyt na ławkę, posadziła mnie na krześle i zarządziła: – Pisz! Pokaż pani, na co cię stać, jak jeszcze nie wie.

– O czym? – spytałam.

– O czym chcesz.

Zaczęłam pisać o tym, co w ogrodzie Ma dzieje się wieczorami, gdy krzewom, drzewom i kwiatom wydaje się, że nikt ich nie widzi, i dopiero wtedy pozwalają sobie na więcej, na przykład na wyznania. Albo na małe kłótnie. Jedne i drugie słychać przez otwarte okno w letnie noce, zwłaszcza te księżycowe, gdy nie chce się spać, tylko patrzeć. Nawet na to, czego nie widzą oczy…

Zapisałam ledwie stronę, gdy nauczycielka, śledząc zza mojego ramienia każde zdanie, powiedziała:

– Wystarczy, Karolinko, wystarczy… Bardzo przepraszam – zwróciła się do mojej mamy. – Ma pani niezwykłe dziecko i tak teraz myślę, czy w normalnym trybie nauczania nie zmarnuje się czasem. Jej potencjał…

– Nie zmarnuje się – odparła Ma zdecydowanie. – Jeśli tylko pozwoli jej się na więcej. Czyli czasem na mniej. Po swojemu.

Przez wiele lat Ma jak lwica walczyła z gronem pedagogicznym o właściwe, czyli normalne podejście do swego dziecka, które zawsze, mimo nieoczywistych barier, wyrastających znikąd w zazwyczaj prostej rzeczywistości, znalazło sposób, by udzielić właściwej odpowiedzi, a przecież w szkole o nic więcej, tak z grubsza biorąc, nie chodzi. Na dowód tego często przywoływała pewien epizod z mojego wczesnego dzieciństwa. Otóż pewnego razu zabrała mnie na „wielkie” zakupy. Miała w portfelu nieprzyzwoicie wysoką kwotę, a konkretnie tysiąc złotych, które jakoś lekko udało jej się zarobić, postanowiła więc, że raz w życiu zaszaleje.

Kompletnie nie pamiętam, co to były za zakupy, tyle tylko, że lekkie, więc może ciuchy, w każdym razie Ma (znam to z jej opowieści) pakowała wszystko z koszyka do szmacianych toreb i mi je podawała, wielce podekscytowana. Brałam, ile mogłam, w końcu odezwałam się nieśmiało: „Ma, skończyły mi się ręce”. Wtedy znieruchomiała, chwyciła mnie razem z tymi torbami w ramiona i bardzo wzruszona, wykrzyknęła:

– Zaczęłaś mówić… Wreszcie zaczęłaś mówić.

Ekspedientka spojrzała na nią jak na wariatkę, bo raz, że miałam wtedy ze cztery lata, więc trochę późno na pierwsze słowa, a dwa, że nie od takich słów zaczyna się mowa.

Jestem więc bezemocjonalnym dziwadełkiem…

– Co czytasz, Kalinko? – pyta Ma, przechylając się za oparcie kanapy, gdzie mam swoje miejsce z dywanikiem na podłodze. Do czytania, do milczenia, do wszystkiego.

– To, co wczoraj.

– Aha, to dobrze, czytaj sobie.

Więc sobie czytam…

– Ojciec dzwonił do ciebie? – zagaduje dalej.

– Nie.

– Do mnie dzwonił… wyobraź sobie… I ten… Co to ja chciałam powiedzieć…

Zwykle mówi jedno, więc zerkam na nią z umiarkowanym zainteresowaniem. Tak samo Ba, choć może z nieco większym. Ba odwraca się od lustra, przed którym pindrzyła się od godziny na kolejną randkę, przebiega wzrokiem po wszystkich zegarach wiszących na ścianie i pyta przerażonym głosem:

– Jezus Maria, która to godzina?

– Dwunasta, ósma, druga, za piętnaście czwarta… – odpowiada Ma ze znudzeniem. – Niech sobie mama wybierze.

Ba zerka w panice na komórkę leżącą pod lustrem i oddycha z ulgą.

– No, bo już myślałam! Oszaleć można z tymi zegarami. Czy Nachalny nie wspominał czasem, że ma na nie jakiegoś kupca? Pora byłaby najwyższa pozbyć ich się z tego domu.

– Po moim trupie! – słychać głos Pra z sypialni na piętrze, tej największej, skierowanej na północ, którą z pradziadkiem Marjańskim zajęli po ślubie. Schodzi zaraz wolno, ostrożnie; zdaje mi się, że z każdym dniem wolniej. – Jak umrę, możecie się pozbyć wszystkiego, a nawet zrównać z ziemią ten dom. Ciekawe, co wam wtedy zostanie.

– Wspomnienie! – pyskuje Ba. – Nic nie trwa wiecznie. Coś było, a potem tego nie ma, normalna sprawa.

– Jakie wspomnienie?!

– Był sobie dom… Takie na przykład.

– A będzie wtedy miał jeszcze kto… skoro nie będzie już domu… go wspominać?

*

Był sobie dom. Opuszczony i samotny, a do tego państwowy, czyli skazany na zagładę. Całkowitą i nieodwracalną, jak mówiono, bowiem państwu, które – wraz z całym majątkiem – odebrało go po wojnie hrabiemu Ogińskiemu, zabrakło w pewnym momencie pomysłu, co też z tym pałacykiem dalej robić. Nietypowy rozkład nie dawał zbyt wielkiego pola do popisu; mogła tam być tylko biblioteka. I była przez jakiś czas, póki ludziom chciało się do niej, oddalonej od Słowików o jakiś kilometr, chodzić. Tym, którzy przeżyli wojnę i trudne czasy tuż po niej, jeszcze się chciało, następnemu pokoleniu zaś już nie bardzo. W połowie lat sześćdziesiątych pies z kulawą nogą tam podobno nie zaglądał, kazano więc bibliotekarce, Anieli Kwietniewskiej, spakować zbiory do skrzynek i przewieźć cały majdan do nowego lokalu, co też z bólem serca, pijana w sztok, zrobiła.

Kochała książki, wino i święty spokój. Odkrywszy wiele lat wcześniej sekretną piwniczkę z przednim winem, raczyła się nim umiarkowanie, przeszczęś­liwa, że coraz mniej czytelników przychodzi do biblioteki i coraz rzadziej zawracają jej głowę żądaniem takiej czy innej książki. Te stały sobie równiutko w regałach pod galerią i między wznoszącymi się majestatycznie schodami. Spoglądały stamtąd na Anielę, ona zaś spoglądała na nie z rozległego holu. Miała tu dwie skrzynki katalogowe, ponadto biurko z szufladkami, a przy nim bardzo wygodny fotel, w którym siedząc, wypijała dwie szklaneczki wina z sekretnej piwniczki. Co więcej Anieli Kwietniewskiej, starej pannie bez widoków, stroniącej od ludzi, było potrzebne do szczęścia? Nic. Stroniąc jednak, jak tylko się dało, od ludzi, z dużą dozą tolerancji podchodziła do swej bratanicy, Gieni, która uciekła ze wsi od ojców, a ciotkę traktowała jak matkę.

O rodzonej matce, poza tym, że ją wraz z rodzonym ojcem w szesnastym roku życia chciała wydać za starego dziada, Eugenia wcale nie wspomina, natomiast o tej, co ją trzymała do chrztu, czyli Anieli Kwietniewskiej, trochę można było się nasłuchać.

Eugenia często odwiedzała w bibliotece swoją matkę chrzestną, a już jesienią i zimą, kiedy zmrok zapadał przed czwartą, zawsze chodziła tam po nią i razem wracały do małego mieszkanka przy Szklanej, gdzie Aniela dała swej chrześnicy schronienie po tym, jak matka z ojcem wypędzili ją z domu, bo nie chciała się wydać za starego dziada. Mieszkały więc sobie we dwie, stara panna z młodziutką dziewczyną, i było im dobrze.

W okresie przeprowadzki, widząc, jak Aniela źle to znosi, Gienia też po nią chodziła, mimo że to było lato.

– Co ciotka chce – tłumaczyła jej – przecież teraz będzie miała do pracy dwa kroki, a nie jak tu, na końcu świata.

Aniela z winem w dłoni przechadzała się między skrzynkami pełnymi książek i pociągając prosto z butelki, potykała się o nie i tylko machała ręką z wielką rezygnacją – tyle jej było tłumaczyć.

– Coooo ty mi będzieeesz mówić! – wybuchnęła w końcu, zalewając się łzami. – Czułam się tu jak u sieeebie… Od pierwszej chwili, jak tu… noooo… no, jak tu weszłam. Spooojrzałam na puste regały, co je ten cały Ogiński, uciekając przed komuchami, zostawił, i pomyślałam… Co to ja mogłam wtedy pomyśleć, Gienia?

– Że czekają na książki?

– O, widzisz! Dokładnie tak pomyślałam. I co jeszcze? – spytała z filuternym uśmieszkiem, miziając się szyjką butelki po policzku.

Gienia wzruszyła obojętnie ramionami.

– No nie wiem, co ciotka mogła jeszcze pomyśleć.

Aniela wysączyła resztę wina z butelki, zdziwiona zajrzała w wąski otwór szyjki, zaklęła pod nosem, choć to nie leżało w jej zwyczaju, po czym zeszła na ugiętych nogach do sekretnej piwniczki i zaraz, bez jednego siniaka, wróciła z pełną butelką. Otwierając ją, mamrotała pod nosem, że to dopiero był człowiek ten hrabia Ogiński: zabrał książki, zostawił wino, a mógł przecież, ponaglany przez czerwoną zarazę, zrobić na odwrót.

Gienia zdążyła pomyśleć, że gdyby zrobił na odwrót, matka chrzestna by się przynajmniej tak nie urżnęła – nie przeczuwając jeszcze, że następnego dnia urżnie się jeszcze bardziej – gdy tamta przypomniała sobie nagle:

– A moja druga myśl, moje nieszczęsne dziecko, to ta, że ten pałacyk czekał właśnie na mnie.

– Zawsze ciotce coś się ubzdura, a ja mam kłopot.

– Tak mi tu było dobrze… – Ziewnęła szeroko, ruszając w stronę wygodnego fotela, lecz Eugenia nie pozwoliła jej do niego dotrzeć.

– Zbieramy się do domu – zarządziła – bo nic tu już więcej dziś ciotka nie zrobi, a jutro mają przecież wszystko zabrać.

Nazajutrz Aniela Kwietniewska, pijana w sztok, przypatrywała się, jak pracownicy magistratu, ci niższego szczebla, wynoszą skrzynki z ułożonymi w nich sumiennie książkami i ładują je bezceremonialnie na pakę żuka.

– Do widzenia, moje drogie przyjaciółki – żegnała się z książkami. – Biedulki wy moje, nawet nie wiecie, gdzie was stąd wywożą. Faszyści!

– No gdzie, pani Kwietniewska? – bez urazy zagadnął kierowca. Sam rzadko kiedy wsiadał na trzeźwo do żuka, więc miał dla zakręconej w miejscu pracy bibliotekarki wiele zrozumienia. – Pięknom bibliotekę wyszykowały w samym środku Słowików, a nie jak tu, na odludziu.

– To samo ciotce mówię – wtrąciła Eugenia, przesuwając wzrokiem po pustych regałach pod galerią (po wielu latach przyznała, że ją też ściskało na ten widok w żołądku, choć nie była jeszcze wtedy wielką miłoś­niczką książek) – ale jak grochem o ścianę. Niech już ciotka nie pije, bo jakiś urzędnik ma tu zaraz przyjechać. Jak zobaczy ciotkę w takim stanie, to nie tylko ten pałacyk, ale i posadę ciotka straci, na mur-beton.

Urzędnik przyjechał w niewiele lepszym stanie. Wszedł do środka rozkołysanym krokiem, nie zdjąwszy nawet kapelusza; raz bujnęło go na prawo, raz na lewo i raz, gdy popatrzył na chwiejącą się za biurkiem Anielę, porządnie do tyłu.

– Ty też tak, Gienek, masz – odezwał się bełkotliwie do postawnego mężczyzny, który wszedłszy tuż za nim, powstrzymał go przed upadkiem – że jak se wypijesz, to ci się zdaje, że inni też pijani?

– Też – przytaknął Gienek Marjański, słynny na całą okolicę z tego, że nie wiadomo, gdzie pracował, nie wiadomo, skąd zawsze miał pieniądze, jakich nikt nie miał, i wszystko mógł załatwić.

– Chooooociaż – wyartykułował z wielkim trudem tamten, machając ręką w stronę Eugenii, chowającej się za plecami ciotki – panienka jakby nie tak całkiem…

– Bo panienka młoda – wyjaśnił tamtemu Marjański. – No, to podpisujcie, co macie podpisać, bo w Stokrotce czekają.

Eugenia przytomnie wyjęła z rąk ciotki otwartą butelkę wina, którą ta trzymała za sobą, schowała ją pod biurko i skwapliwie podsunęła do podpisania jakiś raport zdawczo-odbiorczy, który Aniela jeszcze na trzeźwo przygotowała.

– No to tę, kurwa, całą bibliotekę mielibyśmy z głowy – mamrotał urzędnik, podpisując kartka po kartce, nawet w nie nie zajrzawszy. – Ale co z tym jebanym pałacykiem pod jesionem zrobić, to nie wiem.

– Pod jakim jesionem? – zagadnął Marjański. – Żadnego jesionu tu nie widziałem. Chyba że kiedyś był.

– Był czy nie, tak się mówi, zgadnij, Marjański, co mnie to obchodzi, problem, co z tym dalej robić. Skład cementu by się zrobiło, ale żaden samochód tu jesienią czy wczesną wiosną nie wjedzie. Aaaa! – Machnął ręką. – Zarośnie w pizdu, co ja się będę tym przejmował.

Wtedy to Marjański (Eugenia opowiada o tym w każdą rocznicę swojego ślubu z Eugeniuszem) rozejrzał się z niespodziewanym zainteresowaniem dookoła, dłużej zatrzymał wzrok na pustej galerii i oszklonych drzwiach pod nią, wychodzących na ogród, krócej na wychylającej się zza pleców ciotki dziewczynie i tak powiedział:

– A jakby się tak dało to kupić, to może bym kupił.

– A co to się nie da, Marjański! – zawołał urzędnik, machając chaotycznie rękoma. – Wszystko się da!

– Bo mam akurat na zbyciu parę złoty.

– Nooo… to akurat by starczyło – stwierdził tamten, po czym, zerknąwszy na towarzysza, spytał podejrzliwie: – Tylko na co ci takie jebane nie wiadomo co?

Marjański roześmiał się donośnie, wyrzucił długie muskularne ramiona w bok i odparł:

– A tak, dla fantazji! Wiadomo to, kiedy co człowiekowi się może przydać? Będzie pałacyk – rzucił z głośnym śmiechem, aż szyby w oknach zadrżały – to i jaka księżniczka może się znajdzie! W czerwonej sukience na przykład.

– Dlaczego w czerwonej akurat? – spytał podejrzliwie ten drugi.

– A bo takie lubię. Kręcą mnie babki w czerwonych kieckach, co zrobić.

Gdy wyszli, Aniela w jednej chwili wytrzeźwiała. Objęła wzrokiem sylwetkę bratanicy i mrużąc oczy, spytała:

– Gienia, podoba ci się ten Marjański?

Chrześnica wytrzeszczyła oczy.

– A co ma mi się podobać czy nie podobać, ciotko…

– Tak czy nie?!

– I tak, i nie.

– Masz ci los!

– No, ale o co ciotce chodzi?

– O prostą odpowiedź, głupia kozo.

– Nooo… tak z grubsza to nawet mi się podoba – odpowiedziała dziewczyna najprościej, jak mogła.

– No i tyle wystarczy, żeby wyjść za mąż. Tak z grubsza.

Gieni odjęło mowę. Potem zaczęła coś bełkotać. Dopiero jak odruchowo sięgnęła pod biurko po butelkę z winem i pociągnęła z niej dwa porządne łyki, była w stanie odpowiedzieć:

– Za mąż?! Za tego hulakę? Co to ze wszystkimi się zna, ze wszystkimi balanguje? Ciotka nie wie, jaką ma opinię ten Marjański?

– Jaką?

– Jaką, jaką… Z milicją pije, z władzami pije, z bandytami pije…

– Z jakimi bandytami? Gdzie ty żeś tu bandytów w tej dziurze widziała?

– Na cały powiat słynny! – nie ustępowała Gienia. – Ze wszystkimi się zna, wszystko może…

– I na tym poprzestańmy! Że wszystko może – przerwała jej bezceremonialnie Aniela. – Na przykład kupić mój ukochany pałacyk, w którym, jak wyjdziesz za niego za mąż, pięknie sobie zamieszkamy.

Gienia parsknęła gorzkim śmiechem.

– Aaa, to o to ciotce chodzi! – rzuciła Anieli w twarz. – O swoje! To po to uciekłam ze wsi, jak mnie chciały za starego dziada wydać, żeby sobie życie z takim cwaniaczkiem zawiązać?

– No to z Nachalnym sobie zawiąż! – huknęła ze złością ciotka. – Synem parasolnika!

– To ciotka wie…? – wydusiła zawstydzona dziewczyna.

– Głupia i ślepa nie jestem.

– Ale przecież my…

– A daj mi spokój z tym picusiem-glancusiem, synem parasolnika, taki sam jak ojciec. Chociaż tamten przynajmniej miły, życzliwy każdemu, a ten…

– O, przepraszam, to bardzo, bardzo…

– Taki bardzo – Aniela znowu weszła jej w słowo – że się po kryjomu spotykacie, myślałby kto, Romeo i Julia. Lepiej się za jaką czerwoną sukienką rozejrzyj.

– O nie! – postawiła się zdecydowanie Eugenia. – Nie wyda mnie ciotka za tego zbója!

– Sama się wydasz! – odparła tamta równie ostro, widząc jednak po minie chrześnicy, że nie tędy droga, spotulniała nieco. – Co chcesz, on Gienek, ty Gienia…

Gienia nie wiedziała, czego chce. Miała osiemnaście lat i od roku spotykała się po kryjomu z siedem lat starszym Józkiem Nachalnym, synem parasolnika. Dlaczego spotykali się po kryjomu, też nie wiedziała. I nie chciała wiedzieć, odkrywszy zaraz na początku, jak taka skrytość służy namiętności; gdyby nie to, Gienia nawet by nie wiedziała, że jest kobietą namiętną. No, wtedy może raczej była dziewczęciem naiwnym i niedoświadczonym, lecz o słusznych kobiecych kształtach, które lubiła zalotnie podkreślić, a to obcisłą spódnicą, a to bluzką z dekoltem. Ściskali się więc i całowali po mrocznych zakamarkach; syn parasolnika tylko raz, wsunąwszy rękę pod jej dekolt, posunął się dalej, lecz natychmiast przywołał się do porządku, tak więc namiętność Gieni się przy nim marnowała. Ale bardzo jej się podobał, taki szczuplutki, niewysoki, o ciemnych oczach i melancholijnym spojrzeniu, zawsze uprzejmy, szarmancki. Przynajmniej dla niej, może dla innych już trochę mniej. Mniej niż jego życzliwy całemu światu ojciec, który w małej klitce w rynku, wciśniętej między szewca a sklepik z farbami, naprawiał parasolki. Oprócz parasolek naprawiał także żelazka i prodiże.

Józef natomiast pracował na poczcie i był ogólnie szanowany, z czego Gienia czuła się bardzo dumna. Co jakiś czas zwracał się do niej żartobliwie: „Jak się dzisiaj ma przyszła pani naczelnikowa?”, co ją tyleż bawiło, co onieśmielało. Trzy cechy Nachalnego: sumienność, umiłowanie zawodu i wysoka kultura osobista, już wtedy otwierały mu prostą drogę do objęcia w przyszłości tak nobilitującego w małomiasteczkowym środowisku stanowiska. W niedalekiej przyszłości, jak się zdawało, jeśli wziąć pod uwagę, że aktualny naczelnik był stary, zgrzybiały i ogólnie zapominalski. Pies ganiał, gdy nie pamiętał, że trzeba się przed wyjściem do pracy ogolić i zdjąć piżamę, gorzej, kiedy zapominał otworzyć pocztę.

Ludzie stali cierpliwie pod urzędem z paczkami, listami poleconymi, z pieniędzmi na przekaz albo żeby zamówić międzymiastową do Wrocławia i z nadzieją spoglądali na niewiedzącego, gdzie oczy podziać, Nachalnego. Długo to trwać nie mogło i każdy o tym wiedział. Józef Nachalny był więc już wtedy w oczach społeczności naczelnikiem.

A kim był Gienek Marjański? Oprócz tego, że miał pieniądze, takie, o których Gieni się nie śniło?

– Nawet ci się nie śniło, ile on ma pieniędzy – mówiła Aniela do bratanicy, wyczerpawszy już wszystkie argumenty. Takie na przykład, że Gienek jest przystojny i szczodry. Nie to, co syn parasolnika, który chyba tylko po to spotyka się z Eugenią w wielkiej tajemnicy (myślałby kto), żeby jej na wuzetkę do cukierni nie zaprosić, wszystko jasne. – I co z tymi pieniędzmi może zrobić.

– Co na przykład?! – wydzierała się za każdym razem dziewczyna.

– A to, co zechce! – ciotka na to. – Na przykład kupić sobie pałacyk pod jesionem.

– Ciekawe po co!

Po co – Aniela dobrze wiedziała i nie zamierzała nikomu tego tłumaczyć. Żyła w świecie bohaterów przeczytanych książek, a ci byli zdolni do wszystkiego; uważała, że ona też może zdobyć się na odrobinę więcej, niż los jej ofiarował. Los postawił na jej drodze również Gienka Marjańskiego. W odpowiedniej chwili. Nie zamierzała tego zaprzepaścić.

Pewnego dnia popatrzyła na chrześnicę przenik­liwym wzrokiem i powiedziała tak:

– Jakoś wybitnie piękna nie jesteś, ale masz, co trzeba, a to wystarczy. Ubrać cię, umalować i może coś z ciebie będzie. Nowa kiecka by ci się tylko przydała.

– Mam parę kiecek – burknęła Gienia, przeczuwając, co kombinuje ciotka.

– Czerwonej nie masz.

*

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

DZIWADEŁKO

Punkty orientacyjne

Okładka