49,90 zł
Od Beatlesów do Maanamu i od Republiki do The Cure! Wspólny projekt dwóch kultowych dziennikarzy muzycznych, Marka Niedźwieckiego i Piotra Stelmacha, o singlach, czyli przebojach dla nich najważniejszych. To utrzymane w prywatnym, osobistym tonie rozmowy pełne ciekawostek o piosenkach i ich wykonawcach, słowem – subiektywna historia muzyki XX i XXI wieku.
Obok rozdziałów poświęconych poszczególnym artystkom i artystom w książce znajdziemy też tematy przekrojowe. Na przykład rozmawiając o gwiazdach jednego przeboju, panowie przeskakują gładko od Sex Pistols do Frankie Goes to Hollywood oraz od Meredith Brooks do zapomnianego polskiego zespołu Renton. Wspominają również najważniejsze spotkania z muzykami, dzielą się anegdotami z radiowej kuchni i mówią otwarcie, czego Stelka nauczył się od Niedźwiedzia, a czego – Niedźwiedź od Stelki.
„Single z Żoliborza” to z całą pewnością najgłośniejsza książka tego lata!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 291
Opieka redakcyjna: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK
Opracowanie redakcyjne: KATARZYNA KRZYŻAN-PEREK, PAULINA ORŁOWSKA-BAŃDO
Redakcja merytoryczna, spisanie rozmów: ŁUKASZ DUNAJ
Korekta: Pracownia 12A, ANETA TKACZYK
Opracowanie graficzne: ROBERT KLEEMANN
Zdjęcie na okładce: MARCIN ZAWADZKI
Skład i łamanie: JACEK DROBNIAK
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
© by 357 sp. z o.o. & Marek Niedźwiecki & Piotr Stelmach © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2025
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-08739-8
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] tel. (+48 12) 619 27 70
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wydawca zakazuje eksploatacji tekstów i danych (TDM), szkolenia technologii lub systemów sztucznej inteligencji w odniesieniu do wszelkich materiałów znajdujących się w niniejszej publikacji, w całości i w częściach, niezależnie od formy jej udostępnienia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).
P.S. Od razu, na otwarcie, pierwsze pytanie. Czy singiel to wciąż według ciebie podstawowa jednostka komunikacyjna, jeżeli chodzi o show-biznes?
M.N. Tak, chociaż single wydawane na nośnikach już dawno odeszły do lamusa. Ja na przykład pozbyłem się pewnie około dziewięćdziesięciu procent swoich singli, bo do czego mi one teraz byłyby potrzebne? Te, które sobie zostawiłem, zatrzymałem raczej z sentymentalnych względów. Jak na przykład singiel Stinga z jego autografem, który zresztą ty mi załatwiłeś. Część pełni funkcję „przydasiów”, bo single w fizycznym wymiarze już się dawno skończyły. Od dłuższego czasu dostajemy je w wersjach cyfrowych od wytwórni czy bezpośrednio od artystów.
P.S. Powiedz mi: czy w Polsce w latach sześćdziesiątych XX wieku, gdy się w niej żyło i interesowało muzyką, Czerwone Gitary były obowiązkowe?
M.N. Pod koniec lat sześćdziesiątych nie było dylematów podobnych do tych z lat osiemdziesiątych, kiedy jedni lubili Republikę, a drudzy Lady Pank. Czerwone Gitary były wówczas bezkonkurencyjne. Zresztą ich pierwsze trzy płyty mogłyby nosić równie dobrze tytuły: „Best of vol. 1”, „Best of vol. 2” i tak dalej. Tam każdy utwór to był przebój radiowy. Poza tym, o czym możesz nie pamiętać ze względu na swój wiek, do jednej z piosenek – Kwiaty we włosach – Czerwone Gitary zrealizowały coś w rodzaju pionierskiego na polskie warunki wideoklipu. Wtedy oczywiście jeszcze nikt w Polsce takiego terminu nie znał.
P.S. Śmieszne było to, że nawet artyści zachodni, którzy kręcili w tamtych czasach pierwsze telewizyjne klipy, mieli charakterystyczny układ choreograficzny. Chodzili w kółeczku, gitarzyści zawsze na przodzie, wokalista trochę z boku. Pociesznie to wyglądało.
M.N. W Kwiatach we włosach muzycy też chodzą, ale między półkami w bibliotece, bo taki był czyjś zamysł. Zapewne kogoś z Polskiej Kroniki Filmowej, ponieważ oni wówczas wiedli niepodzielny prym w realizacjach telewizyjnych. Było to takie siermiężne, ale swojskie i nasze.
P.S. Jeżeli już jesteśmy przy Czerwonych Gitarach i sentymentalnych wycieczkach, to muszę przyznać, że do dzisiaj jednym z moich ukochanych utworów jest Płoną góry, płoną lasy... Bardzo też lubię Jesień idzie przez park, Wschód słońca w stadninie koni, cudowna sprawa.
M.N. W czasie, kiedy śpiewali: „ładne oczy masz, komu je dasz”, miałem radio Dorotka w pokrowcu ze skóry, które się nosiło na pasku. Zabrałem je na kolonie letnie. Chodziłem z nim i kiedy zaczynała się ta piosenka, pogłaśniałem je specjalnie, żeby wszyscy widzieli i słyszeli, że mam radio i że grają Czerwone Gitary. Ich piosenki były bardzo proste, mówiło się, że to polscy Beatlesi, Klenczon miał być odpowiednikiem Lennona, a Krajewski McCartneya. To porównania zapewne na wyrost, ale coś w nich jednak było. Później, czego też możesz nie pamiętać, bo to połowa lat siedemdziesiątych, oni nagrywali rzeczy bardziej progresywne! Jak przypomniałem niedawno na antenie dwie piosenki z tego ich okresu, to słuchacze przysyłali mi maile mówiące o tym, jak są zaskoczeni, że w tamtym czasie Czerwone Gitary tak nowocześnie grały.
P.S. To ja teraz powiem o Halinie Frąckowiak. Pamiętam zupełnie niezwykłe zdarzenie, gdy z zespołem Muchy w studiu imienia Agnieszki Osieckiej w Trójce nagrywała po latach nową wersję Papierowego księżyca. Niezwykła postać, prawda?
M.N. Ja w Halinie Frąckowiak zakochałem się po jej koncercie w Opolu w 1970 roku, pewnie jak pół Polski zresztą. Wystąpiła wtedy w charakterystycznej „metalowej zbroi” – kostiumie zaprojektowanym przez Barbarę Hoff, który wyglądał absolutnie światowo. Na ten dość skąpy strój sceniczny składały się kusa spódniczka i stanik oraz łączące i oplatające górną oraz dolną część kostiumu artystycznie powyginane pręty. Halina Frąckowiak przede wszystkim nagrywała jednak na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych z grupą ABC zjawiskowe piosenki. Jak sobie je teraz odtwarzam, to czuję się, jakbym znowu miał naście lat. Znacznie później udało mi się zaprosić Halinę do radia i zrobić z nią wywiad przy okazji jej płyty Idę dalej, takiej już znacznie bardziej dojrzałej. A potem płynęliśmy razem statkiem po Morzu Czarnym, co bardzo miło wspominam...
P.S. Czy był to tak zwany dżob?
M.N. Tak teraz można byłoby powiedzieć. To był koniec lat osiemdziesiątych. Mój kolega ze studiów na kierunku budownictwa próbował swoich sił w branży turystycznej. Zadzwonił do mnie któregoś dnia i mówi: „Niedźwiedź, płyniemy statkiem po Morzu Czarnym i jest takie zapotrzebowanie: ty będziesz pokazywał wideoklipy, Halina Frąckowiak będzie śpiewała, a Stefan Friedmann będzie rozbawiał”. Pamiętam, że na wszystkich śniadaniach, które jedliśmy razem, nie byłem w stanie niczego przełknąć ze śmiechu, bo Stefan cały czas nadawał. To jest taki typ faceta, który non stop mówi, ale tak „z bioderka”, ma niezwykłą łatwość żartowania. Pamiętam też, że mój pierwszy w życiu koncert rock’n’rollowy to był właśnie występ ABC w Zduńskiej Woli. Pobiegłem wtedy do Haliny Frąckowiak po autograf i podpisała mi się czerwonym flamastrem na czarno-białym plakacie z koncertu. W domu kultury, w którym odbywał się rzeczony występ, miałem zajęcia swojego kółka recytatorskiego. Dzięki temu udało mi się więc sprawnie ominąć wszystkie obstawy i dotarłem do garderoby, gdzie przebywała Halina z zespołem.
P.S. Jeżeli bym o to nie zapytał, to wyszłoby, że nie jestem dociekliwym dziennikarzem muzycznym. Niedźwiedź i recytacje – jakie to były wiersze?
M.N. Za dużo do opowiadania! Może kiedyś do tego tematu wrócimy. Oczywiście mówiło się też tak zwane wiersze patriotyczne, bo wtedy takie były czasy. Rozmawiamy przecież wciąż o końcówce lat sześćdziesiątych. W szkole średniej byłem już całkiem niezłym recytatorem. Myślę, że to była pierwsza nauka poprawnego mówienia, pierwsza szkoła radia dla mnie. Chodziłem także do swojej cioci, która prowadziła w Zduńskiej Woli amatorski teatr, raczej kółko teatralne, i ona mnie uczyła, że mówi się „tę”, a nie „tą”. Ja pochodzę z małych miejscowości, wsi, osiedli, więc miałem takie naleciałości „małomiasteczkowe”.
P.S. Wróćmy zatem do singli sprzed lat...
M.N. Kiedyś było tak, że artyści – również w Polsce – nagrywali piosenki przede wszystkim dla radia. Dopiero później Polskie Nagrania proponowały im nagranie płyty i to musiały być już zupełnie inne piosenki, bo te wcześniejsze już przecież wszyscy znali. Takie było wtedy myślenie. Radiowe nagrania były jednak najlepsze. Swoją drogą, gorąco polecam poszperać w „Archiwum polskiego big-beatu”, można tam wyłowić wiele nieznanych perełek.
P.S. Cały czas fascynuje mnie to, że wtedy, w tych dawnych latach, jeżeli ktoś nie przeszedł przez radio, to artystycznie nie zaistniał. I tak sobie marzę, by taka rola radia nadal istniała. Niedawno ktoś wyliczył, że na Spotify pojawia się dziennie kilka tysięcy nowych utworów, to jest liczba niewyobrażalna, zupełnie nie do ogarnięcia. I może dobrze by było, aby radio wróciło na swoje sprawdzone tory i pełniło teraz funkcję „odsiewacza”, wybierało i proponowało ludziom rzeczy najbardziej wartościowe z tego całego zalewu nowej muzyki.
Zatem porozmawiajmy o kolejnym artyście. David Bowie.
M.N. Polskie Radio nie grało Bowiego w czasach, kiedy debiutował, czyli pod koniec lat sześćdziesiątych. Po raz pierwszy usłyszałem piosenkę Starman, kiedy pojawiła się na liście przebojów Radia Luxembourg. Dopiero później – już w latach siedemdziesiątych – zaczęły docierać do Polski jego nagrania, między innymi sztandarowe Space Oddity. Prowadziłem wtedy zeszyciki, w których zapisywałem notowania listy Radia Luxembourg. A ponieważ było dość kiepsko słychać, a ja nie znałem angielskiego, to pisałem fonetycznie, tak jak usłyszałem. I wiesz, jak zapisałem nazwisko Bowiego? David Boyer. Dopiero kiedy do moich rąk trafiła płyta artysty, mogłem zobaczyć, jak on wygląda i jak prawidłowo zapisuje się jego nazwisko. Starman to był pierwszy utwór Davida Boyera, w którym się zakochałem.
P.S. Ja z kolei mam przed oczami, jak uczyłem się na pamięć recytować pełny tytuł jego najsłynniejszej płyty z tamtej epoki – The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars. To taka rzecz, która w imponującym stylu przetrwała do dzisiaj.
Wszyscy to wiedzą, że Niedźwiedź ukształtował charakterystyczną dla siebie pewną muzyczną estetykę, z określonym stylem, brzmieniem. „Niedźwiedziowy” może być charakter jakiegoś utworu, jego nastrój i tak dalej. I trochę przewrotnie zapytam – czy był w twoim życiu punk?
M.N. Byłem wściekły, jak to zaczęło być popularne.
P.S. Ale dlaczego?!
M.N. Ponieważ słuchałem wtedy listy przebojów Radia Luxembourg i nagle pojawił się jakiś hałas. Utwory, których w ogóle nie rozumiałem. Pamiętaj, że ja jestem kilkanaście lat starszy od ciebie. W momencie, kiedy na mojej ukochanej liście zaistniał punk, przestałem jej słuchać, nie mogłem tego zdzierżyć. Może z małym wyjątkiem – The Stranglers. No More Heroes, tam przynajmniej była jakaś melodia, ale te wszystkie Anarchy in the U.K.?! Nie było mowy, aby mi się to spodobało. Johnny Rotten nie był na pewno postacią z mojej bajki.
P.S. Natomiast z mojej bajki na pewno był i jest zespół The Clash, a London Calling to jedna z moich płyt życia. Reprodukcja jej okładki ze zdjęciem autorstwa Penny Smith przedstawiającym Paula Simonona roztrzaskującego gitarę basową wisi u mnie w kuchni na ścianie. Uważam, że jest to okładka wszech czasów, kapitalnie oddająca zarówno całego ducha punkowego, jak i atmosferę tamtej epoki. Końcówki lat siedemdziesiątych.
M.N. To moja absolutnie ukochana dekada w muzyce, zresztą The Clash też jestem w stanie zaakceptować, niech ci będzie! W tamtych latach tak wiele wspaniałego działo się w muzyce. Z samego 1978 roku ułożyłem sobie kiedyś kilkugodzinną playlistę doskonałych singli. Wtedy też, od 1973 roku, zaczęła się moja przygoda z radiem w studenckiej rozgłośni Żak.
P.S. Jak wyście wtedy zdobywali muzykę? Albo zapytam inaczej: jak się nią dzieliliście między sobą?
M.N. Najpowszechniejsze było przywożenie płyt z Zachodu, jeżeli ktoś miał takie możliwości. Pamiętam, jak mój kolega Darek dostał ze Stanów album Eagles... Z Holandii dotarło do nas Out of the Blue Electric Light Orchestra. Przegrywaliśmy od siebie te płyty. Najczęściej jednak nagrywaliśmy je z radia. Wtedy jeszcze puszczano w polskim eterze płyty w całości, nikt się nie przejmował prawami autorskimi, więc czekało się przy magnetofonie, aby w odpowiednim momencie wcisnąć przycisk „record”. Później takie taśmy się opisywało, katalogowało, cały rytuał był z tym związany. Pewnie jeszcze gdzieś mam te własnoręcznie opisane kasety... Lata siedemdziesiąte to też jest okres mojej największej fascynacji grupą Genesis.
P.S. Rock progresywny. Muszę przyznać, że był taki czas, kiedy byłem zakochany po uszy w tych wszystkich „długasach”, w formach wręcz teatralnych... Trochę nie rozumiałem, o co chodzi Peterowi Gabrielowi, kiedy jako wokalista rzeczonego Genesis przebierał się w przerażające maski. Zachwycała mnie jednak cała otoczka rocka progresywnego – te koncept albumy, niekończące się solówki, aż ktoś mi powiedział: „Wiesz, ale odkąd Gabriel odszedł, a jego rolę przejął Phil Collins, to oni wyrażają to, co kiedyś, tylko krócej”. I to jest moim zdaniem ciekawa teoria na temat tego wszystkiego „popowego”, co się zadziało w ich muzyce od końca lat siedemdziesiątych.
M.N. A widzisz, tu mnie zaskoczyłeś. Oni mieli duży problem ze znalezieniem wokalisty po tym, jak opuścił ich Peter Gabriel. I wtedy Collins zaproponował, że spróbuje swoich sił za mikrofonem. Albumy z tego okresu, powiedzmy, przejściowego, czyli po odejściu Gabriela, ale przed okresem „popowym”, są moimi ulubionymi z dyskografii Genesis. A Trick of the Tail i Wind and Wuthering, obydwa z 1976 roku, traktuję więc jako całość. Gdy ktoś mnie pyta, jakie płyty zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę, to odpowiadam, że żadnej, bo po co komu płyty bez odtwarzacza. Biorąc jednak to pytanie serio, w odpowiedzi wskazałbym pewnie coś Pink Floyd, Goodbye Yellow Brick Road Eltona Johna i właśnie te obie płyty Genesis. To jest dla mnie kwintesencja muzyki ciszy.
P.S. Ty też zaskoczyłeś mnie tym wyznaniem, bo wydawało się mi, że dla ciebie Genesis to przede wszystkim takie przeboje, jak: Mama, Invisible Touch czy Tonight, Tonight, Tonight. To przecież z Trójki nagrywało się te utwory, gdy je zapowiadałeś.
M.N. Ja też uwielbiam ten okres! Od płyty Abacab praktycznie do końca, a przynajmniej do 1991 roku i albumu We Can’t Dance, to był wciąż wspaniały zespół. A jak to teraz brzmi radiowo genialnie! Mam wrażenie, że nawet lepiej niż kiedyś. Wciąż odczuwam fantastyczną radość, sięgając po ich nagrania.
P.S. Pamiętam taką wycieczkę z moim tatą, nazywanym przeze mnie pieszczotliwie Batmanem. Pozwalam sobie na taką prywatę, ponieważ miałeś, Marku, okazję go poznać. Kiedyś trafiliśmy razem z nim do Chicago i tamtejszego Hard Rock Cafe. Wchodzimy, rozsiadamy się, tam na piętrze jest wielki postument Micka Jaggera w „rozkrzyczanej” pozie. A nad samym wejściem wisi perkusja Micka Fleetwooda z napisem informującym, do kogo należał ten zestaw i że pochodzi z czasów trasy koncertowej płyty Tusk. Widząc to, zamarłem i pomyślałem sobie: ależ to jest cudowna pamiątka, ileż tam jest rzeczy związanych z muzyką!
M.N. To jeszcze chwilę o Batmanie. Stelka zasypuje tatę mieszkającego w Chicago tytułami płyt, których oczywiście nigdzie nie można kupić. I kiedy już uda mu się go namówić, aby wybrał się do chyba ostatniego sklepu sieci Rolling Stone Records, ten idzie do sprzedawcy, wybiera numer Piotrka i mówi: „Speak to my son”.
P.S. Ma jeszcze jedną metodę. Gdy dostanie ode mnie na Messengerze listę płyt, wchodzi do sklepu i mówi: „Hello, help me!”. I pokazuje telefon, a jak coś się nie zgadza, to wtedy do mnie dzwoni i przekazuje telefon sprzedawcy.
M.N. A skoro już wspomnieliśmy Fleetwood Mac, to należy zaznaczyć, że jest to kolejny zjawiskowy zespół. Uwielbiam ich piosenkę Dreams z płyty Rumours. To jedna z najlepszych płyt nie tylko z lat siedemdziesiątych, ale też w ogóle. I co ciekawe, tam nie ma żadnych szpagatów. To są po prostu świetnie napisane piosenki, genialnie zaśpiewane przez trójkę wokalistów: Stevie Nicks, Christine McVie oraz Lindseya Buckinghama. Ten album to był strzał w dziesiątkę, pobił wszelkie możliwe rekordy sprzedaży i wciąż brzmi dobrze. A może teraz nawet lepiej niż w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy tego typu muzyka straciła na popularności. Miałem trochę do Stevie Nicks żal, kiedy nie chciała już współpracować z grupą i na płycie Time z lat dziewięćdziesiątych nie pojawiła się żadna piosenka z jej udziałem. Teraz jednak możemy się cieszyć, że sporadycznie jeszcze coś nagrywa. To zawsze jest duże wydarzenie, jak na przykład piękna piosenka Show Them The Way, która być może jest zapowiedzią nowej płyty tej wspaniałej artystki [utwór ukazał się na singlu w 2020 roku, do chwili obecnej – styczeń 2025 – niepotwierdzona jest data wydania albumu o roboczym tytule The Lighthouse].
P.S. Chciałbym ci teraz zadać pytanie, z którym być może się wcześniej nie spotkałeś. Jak wy – tacy bardziej „tradycyjni” dziennikarze muzyczni, którzy przeszliście swoją drogę od lat siedemdziesiątych albo i wcześniej – zareagowaliście na wybuch popularności nurtu new romantic? Nagle wyskoczyli jacyś goście w pumpiastych spodniach, żabotach, tacy trochę „świecący się”, ale grali fajną muzykę. Z twojego punktu widzenia to było zjawisko czy chwilowy błąd w systemie?
M.N. Taka kolej rzeczy. Muzyka nie znosi próżni, tak jak każda inna dziedzina naszego życia. Ta muzyka miała swój czas, okazało się, że ludzie chcą jej słuchać, chcą kupować płyty. Była w tym jakaś świeżość, to były często świetne piosenki. Wtedy dobrze mi się tego słuchało. Od strony brzmieniowej trochę jednak się ten nurt zestarzał, niestety. Muzyka lat osiemdziesiątych brzmi dzisiaj dość syntetycznie, te sztuczne perkusje...
P.S. Ale jak wiele jest powrotów do tych brzmień.
M.N. Tak, ale mnie to się ciągle nie podoba. Zdecydowanie wolę lata siedemdziesiąte, o czym już wcześniej mówiłem. Wtedy muzyka brzmiała najbardziej naturalnie, a przy tym mniej archaicznie niż ta z poprzedniej dekady. Zmiany są jednak wpisane w historię muzyki. Wczoraj zajrzałem na listę „Billboardu”, bo wciąż mam taką potrzebę, aby sprawdzać w miarę na bieżąco, co jest aktualnie na topie w Ameryce. I byłem trochę przerażony, bo na dwadzieścia najlepiej sprzedających się płyt dziewiętnaście wypuścili artyści, których nie znam albo którzy są mi obojętni, jak Dua Lipa. Podobnie gdy patrzę na listę OLIS-u, też jestem zakłopotany tym, co tam się dzieje. Nie będę tego jednak komentował.
P.S. To porozmawiajmy o Duran Duran. Co pamiętam z tamtych czasów? Union of the Snake w notowaniu Listy przebojów Trójki kończącej rok 1983 i nadawanej w sylwestra. Pamiętam znakomity klip do utworu The Reflex z płyty Seven and the Ragged Tiger ze skaczącym Simonem Le Bonem. Pamiętam też ich debiut – ten album poznałem trochę później, a na nim piosenkę Planet Earth, w której pada właśnie termin „new romantic”, i to już w pierwszej zwrotce. No i poszło na cały świat, zresztą ten utwór broni się do dzisiaj kapitalnie.
M.N. A pamiętasz, że już wtedy o tobie śpiewali: „Please, please Stelmi now”? [To aluzja do utworu Is There Something I Should Know? z frazą: „please, please tell me now”].
P.S. O tak, to też był hicior! I nawet jeżeli Duran Duran zapoczątkowali ten nurt lub nadali mu nazwę, to nam akurat w głowach chyba najbardziej zaparkował Midge Ure i Dancing with Tears in My Eyes Ultravox. W pewnym sensie hymn tej epoki, jedna z najwspanialszych popowych piosenek lat osiemdziesiątych. A wracając do Duran Duran, w ich wypadku niezwykle ważna była też moda, jak byśmy teraz powiedzieli: stylówka. Miałem wrażenie, że zwłaszcza ich klawiszowiec Nick Rhodes na każdej płycie czy w każdym klipie prezentował nowy look. Straszni modnisie to byli.
M.N. Miałem okazję z nimi rozmawiać w 1981 roku. W hotelu, przed warszawskim koncertem, bo kiedyś był taki zwyczaj, że wywiady ze znanymi zespołami przyjeżdżającymi do Polski należało robić przed koncertem. Akurat wtedy padło na mnie. To nie była dobra rozmowa. Simon Le Bon był znudzony tą sytuacją i ziewał podczas wywiadu. Dopiero gdy wyszedł z pokoju i zmienił go wspomniany Nick Rhodes, zrobiło się fajnie.
P.S. Ja złapałem ich w 2006 roku, przed koncertem na Służewcu. Też w Warszawie, i mam bardzo podobne wspomnienia co ty. Simon Le Bon niby odpowiadał na pytania, było w porządku, ale w pewnym momencie po prostu wstał i wyszedł. Rozmowę dokończyłem z pozostałymi muzykami, ale zanim nas opuścił, opowiedział fajną historię o tym, jak Bob Geldof kaperował ich na Live Aid w 1985 roku. Trochę przedrzeźniając przy tym głos Geldofa. Ten podobno dzwonił do Simona i go przekonywał: „Jesteście największym zespołem na świecie, musicie to zrobić!”. Nie było więc wyjścia i musieli to zrobić, chociaż pewnie Geldof to samo mówił też innym artystom.
A pamiętasz pierwszy numer jeden na Liście przebojów Trójki?
M.N. Jak mógłbym zapomnieć? Do dzisiaj jest mi bardzo przyjemnie i jakoś tak ciepło na sercu, kiedy słyszę ten numer. I’ll Find My Way Home Jon & Vangelis. Piosenka z 1981 roku, ale pojawiła się na pierwszym miejscu w notowaniu z kwietnia 1982 roku. To był osobliwy duet. Vangelis – grecki muzyk, znany wcześniej z zespołu Aphrodite’s Child, w którym występował u boku między innymi Demisa Roussosa, i Jon Anderson – niepowtarzalny głos wielkiego w latach siedemdziesiątych, i zresztą później też, zespołu Yes. Stworzyli razem bardzo nietypową fuzję, nagrywając przecież wiele niezapomnianych piosenek.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.
Ten rozdział jest dostępnytylko w pełnej wersji książki.
📚 Kup pełną wersję e-booka,która zawiera wszystkie rozdziały, ilustracje i dodatki.