Siemowit Zagubiony - Robert F. Barkowski - ebook

Siemowit Zagubiony ebook

Robert F. Barkowski

4,6

Opis

Kontynuacja powieści historycznej „Siemowit. Burzliwy”.

Młody książę polański Siemowit boryka się z wieloma trudnościami: niepokojami w plemieniu, nieufnością grodów i osad wobec nowego władcy, wrogo nastawionymi przywódca sąsiednich plemion, brakiem poparcia kapłanów z Gniezna. Zdany na druhów z drużyny przybocznej jednak nie ustępuje. Przeznaczenie i wola bogów prowadzą go ścieżką wypełnioną licznymi bitwami, intrygami, przygodami. Podejmuje z drużyną wyprawę nad Gopło w poszukiwaniu legendarnych skarbów Popiela. Potem wojenne zawirowania rzucają go do kraju Lędzian, Krakowa, grodu Truso na Pomorzu i Łużyc. Bierze też udział w walkach ze Świętopełkiem morawskiemu i Olegiem kijowskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Cykl powieściowy „Przodkowie”

W cyklu powie­ścio­wym „Przod­ko­wie” Roberta F. Bar­kow­skiego uka­zały się:

I. „Sie­mo­wit. Burz­liwy”

II. „Sie­mo­wit. Zagu­biony”

Postacie występujące w powieści

Historyczne:

Askold i Dir – władcy Kijowa do 882 roku

Borzy­woj I – książę Czech z dyna­stii Prze­my­śli­dów

Engel­szalk II – fran­kij­ski graf w zachod­niej Karyn­tii

Oleg Mądry – książę zwierzchni Rusi Kijow­skiej i Kijowa od 882 roku

Wisław (imię fik­cyjne) – książę Wiślan

Sie­mo­wit – pierw­szy polań­ski książę z dyna­stii Pia­sta, syn Bojo­mira-Pia­sta

Świę­to­pełk I Wielki – król Wiel­kich Moraw

Tar­kacsu – drugi w kolej­no­ści syn węgier­skiego wodza Arpada

Niektóre postacie fikcyjne:

Bojo­mir – syn Sie­mo­wita i Świę­tany

Budzi­mir ‒ wojow­nik z Brenny

Budzi­sław – możny z Brenny, ojciec Budzi­mira

Bruzdo – wysłu­żony wojow­nik z Gie­cza

Chra­boj – wojow­nik z Gie­cza

Ciech ‒ książę okręgu gro­do­wego na zachod­nim Mazow­szu

Cio­suń – wojow­nik z Cią­że­nia

Cza­dróg – wojow­nik z Lubu­sza

Darz­mir – głowa gie­czań­skiego rodu

Dobiechna – córka Wisława, druga żona Sie­mo­wita

Dobro­wit – książę Kali­sza, ojciec Gości­rady

Dumiła – wdowa z Gie­cza, przy­ja­ciółka Fulko

Dzi­bałt – pomor­ski wojow­nik, przy­ja­ciel Mści­bora

Dziemko – wojow­nik z Bnina

Fulk­mar (Fulko) – zbie­gły z klasz­toru mnich z Raty­zbony

Gla­do­mir – moraw­ski uchodźca, pan na gro­dzie Żmi­jo­wi­sko

Głusz – głowa rodu z Bnina

Gnieszcz – pomor­ski książę ple­mie­nia Wie­rzy­czan

Gra­bi­woj ‒ władca kraju lędziań­skiego w gór­nym biegu Styru, panu­jący na gro­dzie Łopa­tyn nad Ostrzywką

Gra­do­mir – moraw­ski uchodźca, pan na gro­dzie Cho­dlik, ojciec Gla­do­mira

Gren­strijl – duń­ski jarl z Hoelse w połu­dnio­wej Ska­nii

Gry­zol – syn garb­nika z sioła nie­opo­dal Grzy­bowa

Grzmi­bór – wkrzań­ski wojow­nik, syn Nawojki, kuzyn Sie­mo­wita

Hal­dir – brat Gren­strijla

Horo­gniew – lędziań­ski wojow­nik, syn Lubo­mira, kuzyn Sie­mo­wita

Jasz­czyc – kapłan Gie­cza

Jastrzun – wojow­nik z Gie­cza

Kje­til – duń­ski wojow­nik

Kny­dol – star­szy wiślań­skich uchodź­ców w Gie­czu

Korz­niec – wojow­nik z Mię­dzy­rze­cza

Kro­to­sław – wiślań­ski naczelny star­szy­zny z Cho­dlika

Lestek – syn Sie­mo­wita i Dobiechny

Lubo­mir ‒ syn Cho­ści­ska, wuj Sie­mo­wita, władca i wódz kilku lędziań­skich gro­dów

Lubo­wit – lędziań­ski wojow­nik, syn Lubo­mira, kuzyn Sie­mo­wita

Lut – brat króla Liuba, naczelny kapłan Swa­ro­życa w Rado­gosz­czy

Łezka – wkrzań­ska wojow­niczka

Łozina – córka Stró­ży­sza

Makruch – wie­lecki kapłan z Rado­gosz­czy, syn Luta

Mąciol – głowa rodu z Grzy­bowa

Mestwek – syn Cho­ści­ska, książę Koło­brzegu, wuj Sie­mo­wita

Mie­sz­droł – naczelny książę zachod­niego Mazow­sza

Miło­czaja – wojow­niczka z Gie­cza, żona Prze­miła

Miło­gost – książę Brusz­czewa

Mogie­sław – książę Boni­kowa

Moj­ri­sław – wiel­moża moraw­ski na służ­bie Świę­to­pełka

Mści­bor – syn Mestweka

Msz­czu­sław – syn Mestweka

Nasiedz – książę okręgu gro­do­wego na zachod­nim Mazow­szu

Nawojka – córka Cho­ści­ska, księżna Wkrza­nów, ciotka Sie­mo­wita

Ostrzych – głowa gie­czań­skiego rodu, ojciec Chra­boja

Otłucz – wojow­nik z Kali­sza

Paszko – możny z Mie­tlicy, komes Krusz­wicy, były dowódca dru­żyny Popiela

Pra­wi­mir – książę Mię­dzy­rze­cza

Pro­gast – wycho­wawca i opie­kun Dobiechny, córki Wisława

Prze­mił – wojow­nik z Gie­cza

Rado­mir – przy­wódca jed­nej z grup moraw­skich ucie­ki­nie­rów

Radu­sza – córka Sie­mo­wita i Świę­tany

Rady­mir – kapłan z Kali­sza

Rady­woj – wojow­nik z Prze­my­śla

Radzi­mir – wiślań­ski wiel­moża z Kra­kowa

Sękło – kapłan Gnie­zna

Sie­mo­sław – syn Prze­miła i Miło­czai

Sła­wi­bor – wie­lecki książę Sto­do­ra­nii

Świę­tana – córka Liuba, pierw­sza żona Sie­mo­wita

Sło­wiczka – córka Szem­pełka, nałoż­nica Chra­boja

Szem­pełk – pomor­ski władca Ujścia

Ści­sło – syn Cho­cie­sza, kuzyn Sie­mo­wita, władca Cho­cie­buża na Łuży­cach

Strzałka – córka Nawojki, kuzynka Sie­mo­wita

Strze­wit – wojow­nik z Gie­cza

Tęgo­sław – wojow­nik z Gie­cza

Varm­gu­dinde – jar­lowa Truso, córka duń­skiego króla

Wie­to­sza – córka Cho­cie­sza, kuzynka Sie­mo­wita

Woj­mir – wojow­nik z Gie­cza

Wsze­sław – wysłu­żony wojow­nik z Gie­cza

Zmy­sław – syn Sie­mo­wita i Dobiechny

Źra­nica – córka Cho­cie­sza, kuzynka Sie­mo­wita

Skarby Popiela

Mocno zasa­pany Fulko poca­ło­wał czule Dumiłę w czoło, po czym prze­to­czył się na plecy. Dyszał, wpa­trzony w polepę sypialni. Serce mu łomo­tało. Prę­dzej to miło­sne unie­sie­nie mnie zabije niż eks­pe­ry­menty z napit­kami wła­snego wytworu – pomy­ślał. Czwarty krzy­żyk żywota nie­ubła­ga­nie minął, a on na­dal pocią­gom do uciech w każ­dej postaci i smaku fry­wol­nie ulega. Trzeba wziąć się w ryzy, zmar­niały grzy­bie – kar­cił się w duchu, przy­siadł­szy na kra­wę­dzi łoża. Spoj­rzał na kobietę. Zapa­dała w błogi sen, coś pomru­ku­jąc. Szu­kał wzro­kiem obu­wia. Medy­to­wał pokrótce nad mało­ścią wła­snych stóp, nawet san­dały Dumiły na nie pasują. Prze­cią­gnął się, trzeba pole­tek dogląd­nąć, na ogon­kach liści kminku poja­wiły się nie­po­ko­jące brą­zowe plamki. Powsta­jąc, rzu­cił prze­lot­nie wzro­kiem na uko­chaną. Zasnęła na dobre, mru­cze­nie prze­szło w lek­kie pochra­py­wa­nie.

W kuchen­nej izbie roz­gląd­nął się czuj­nie na wszyst­kie strony. Za oknem pusto, spod wału dola­ty­wały jedy­nie przy­tę­pione odle­gło­ścią chrum­ka­nia Kopy­cia. Z wewnętrz­nej kie­szeni kaftana wyjął rze­myk, zawie­sił go na szyi, objął dłońmi nie­wielki, zwi­sa­jący zeń drew­niany krzy­żyk. Zato­pił się w krót­kiej, bez­gło­śnej modli­twie. Anioły skrzy­dlate w nie­bio­sach, jakże bał się tych sło­wiań­skich bar­ba­rzyń­ców. Gdyby go nakryli, że do obcego boga modły wznosi… Dla­czego nie przy­cze­piają się do Kje­tila? Też nosi na rze­myku wisio­rek z sym­bo­lem obcej wiary, ale jemu wolno. Nie uda­waj nie­win­nego przed samym sobą – zga­nił się w duchu – wiesz, dla­czego tak jest.

Na zewnątrz, nie­opo­dal stajni, natknął się na Bruzda obser­wu­ją­cego z uwagą kon­struk­cję nie­mal ukoń­czo­nej pali­sady na wale. Poranny skow­ro­nek jak ja – pomy­ślał.

– Chwała świ­towi dnia – zagaił, pod­cho­dząc.

– Taki będzie – odparł wojak.

Wska­zał ruchem głowy na topo­rek i ocio­sany pro­sty sękacz słu­żący do odmie­rza­nia odle­gło­ści.

– Krzepki jesteś, od rana za cie­sielkę się chwy­tasz – powie­dział.

– Tak… że jak? – Bruzdo spoj­rzał na trzy­mane narzę­dzia. – Nie, nie… tylko nad czymś się zasta­na­wiam. – Obró­cił się z wolna, kil­ka­krot­nie lustru­jąc teren grodu. Fulko cze­kał cier­pli­wie, nie pona­gla­jąc go. Po chwili wete­ran wska­zał mni­chowi ręką z topor­kiem w prze­ciw­le­głym, pół­noc­nym kie­runku. – Tam, pod wałem, Sie­mo­wit pocho­wał w dzba­nach pro­chy Bojo­mira Pia­sta, Cho­cie­sza i spa­lo­nej głowy Popiela, kamie­nie nad nimi sta­wia­jąc.

– Czemu się dzi­wić? Młody książę chce rodowy żal­nik1 mieć w pobliżu.

– Dla­czego na tere­nie grodu? – Bruzdo pokrę­cił głową z dez­apro­batą. – Jesz­cze parę polnych kamieni doj­dzie, a dojdą w przy­szło­ści bez wąt­pie­nia i docho­dzić będą, zetkną nie­ba­wem z wybie­giem dla tej ulu­bio­nej bestii księż­nej.

– Podzie­lam twoje roz­terki. – Zasko­czeni, odwró­cili się na widok sto­ją­cego za nimi Sie­mo­wita. Naszedł ich nie­spo­dzie­wa­nie w towa­rzy­stwie Budzi­mira. – Ale nie będę cho­wał człon­ków rodu w żal­ni­kach pod lasami – kon­ty­nu­ował książę. – Ich bli­skość przy­mgle­niu pamięci ma zapo­bie­gać. Ważne jest wieczne przy­po­mi­na­nie żywym o chwa­leb­nych i nie­cnych uczyn­kach przod­ków.

– Pomy­śla­łeś o duchach? – zapy­tał Bruzdo z prze­ką­sem. – Zmora Popiela uno­sząca się nad ksią­żęcą sie­dzibą…

– Prze­cież urzą­dzi­li­śmy try­znę2. – Sie­mo­wit wzru­szył ramio­nami.

– Ale obiaty3 nie dopeł­ni­łeś. – Bruzdo nie ustę­po­wał.

– O czym ty pra­wisz? Mało żeśmy w ogień nawrzu­cali?

– Maczugę bojową Popiela zacho­wa­łeś.

– Szkoda mi jej, jedyna po nim pamiątka oprócz wystru­ga­nej w drew­nie figurki.

– No wła­śnie. – Bruzdo poki­wał głową, wydy­ma­jąc usta.

– Odczep się!

– Jest jesz­cze ksią­żęca obręcz bojowa na hełm – wtrą­cił spo­koj­nie Fulko. – Też po Popielu.

– Na razie Cio­suń osa­dził ją na moim heł­mie. Do czasu – uzu­peł­nił Sie­mo­wit tajem­ni­czo.

– No i korona goplań­skiej dyna­stii, też po Popielu – cią­gnął z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem Fulko. – Co z nią?

– Za duża w obwo­dzie na moją głowę. Na koro­na­cji sam Jasz­czyc nie mógł powstrzy­mać się od głu­pa­wych uśmiesz­ków. Głowę naokoło wło­sów musia­łem skó­rza­nymi pasami obwi­nąć.

Bruzdo i Fulko spoj­rzeli po sobie, wzru­sza­jąc bez­rad­nie ramio­nami. Powoli przy­zwy­cza­jali się skry­tych zamy­słów koła­czą­cych w gło­wie księ­cia. Jak zechce, to je ujawni.

– U nas, na Poła­biu, na obiatę mówi się „trzeba” – ode­zwał się Budzi­mir.

Nikt z obec­nych nie zare­ago­wał. Sto­do­ra­nin pod­jął temat na nowo – dyna­stia kró­lew­ska ina­czej upa­mięt­niała pro­chy przod­ków.

– Jak? – Sie­mo­wit oka­zał zain­te­re­so­wa­nie.

– W Bren­nie za wzgó­rzem, gdzie lud jakiś czas temu posta­wił posąg Trzy­gława, znaj­duje się święty gaj. Jeden z kilku wokół grodu. Od wielu poko­leń dyna­stia panu­jąca chowa tam pro­chy swo­ich zmar­łych w pojem­nych komo­rach w ziemi wygrze­ba­nych pod świę­tymi dębami. Pod każ­dym drze­wem jedna. U spodu pnia sta­wia się polny kamień z wyku­tym imie­niem, nato­miast na gałęzi drzewa wie­sza się któ­ryś z waż­nych przed­mio­tów nale­żą­cych do zmar­łego, na przy­kład miecz, tar­czę, strojną kobiecą szatę czy zdobny naszyj­nik. Wtedy każdy wie, kto leży pod danym drze­wem.

– W gro­dzie nie ma na to miej­sca – oświad­czył kate­go­rycz­nie Bruzdo. – Mamy tu drzewa sadzić? Może od razu wszy­scy się wypro­wa­dzimy na zewnątrz?

Z kolei Sie­mo­wit oka­zał zain­te­re­so­wa­nie.

– Podoba mi się wasza tra­dy­cja – rzekł.

– Tyle że król Liub po przy­ję­ciu wiary w Chry­stusa chciał to zmie­nić. – Zachę­cony Budzi­mir pod­jął ponow­nie wątek. – Wyzna­czył za kapliczką teren na żal­nik, ale bunt Luta plany króla wni­wecz obró­cił.

– Poroz­ma­wiam z Jasz­czy­cem. – Sie­mo­wit zapa­lał się do pro­jektu. – Mamy w oko­li­cach Gie­cza kilka świę­tych gajów… maczugę Popiela i łuk Cho­cie­sza powie­sił­bym na dębach… obręcz wodzow­ską Cho­ści­ska, jeżeli ją odnaj­dziemy…

– Zło­dzieje wykradną – wpadł mu w słowo Bruzdo.

– W Bren­nie pie­czę nad gajem przod­ków wyzna­czony kapłan spra­wo­wał – zaopo­no­wał Budzi­sław. – Kilku przy­da­nych mu wojow­ni­ków nie­ustan­nie straż peł­niło.

– Pomysł udany! – Sie­mo­wit kla­snął w dło­nie.

– Wymy­sły – sprze­ci­wił się Bruzdo. – Najaz­dowi więk­szej zgrai ani kapłan, ani kilku wojow­ni­ków się nie oprze. Nie­chyb­nie tylko będą napa­dać, gdy wie­ści po sąsia­dach się rozejdą o skar­bach na gałę­ziach wiszą­cych.

– Nie sar­kaj, doradco – uspo­ka­jał go książę. – Zamiar przedni, ruszymy dzi­siaj z Jasz­czy­cem na obchód gajów.

– Z napi­sami na kamie­niach nie za bar­dzo poj­muję – zagad­nął Fulko Budzi­mira. – Jakim pismem imiona pocho­wa­nych utrwa­lone? Prze­cież wam ta wie­dza obca.

– Czy ja wiem? – obru­szył się zapy­tany. – Jakieś tam znaki kapłani ryli w kamie­niu.

– Na co nam obce znaki i umie­jęt­no­ści, któ­rych nie znamy? – Sie­mo­wit poma­chał dło­nią, jakby natręt­nego trzmiela odga­niał. – Przed­mioty na gałę­ziach wystar­czą za poświad­cze­nie. Bruzdo, pamię­tasz, gdzie pod lasami kamień, pod któ­rym pro­chy mojej babki Bie­żuni, żony Cho­ści­ska? Ją też trzeba do gaju spro­wa­dzić.

– Roz­ocho­ci­łeś się do dzia­ła­nia. – Maru­dząc jakby sam do sie­bie, Bruzdo zatknął topo­rek za pas. – A tu wiele waż­niej­szych spraw do roz­pa­trze­nia.

– Na to przyj­dzie czas wie­czo­rem na zebra­niu w sie­dzi­bie. – Sie­mo­wit pocią­gnął za sobą Budzi­mira. – Poszu­kajmy kapłana, dopóki jesz­cze w Gie­czu. Za kilka dni na dobre prze­pro­wa­dza się do Gnie­zna.

* * *

Prze­stronna świe­tlica huczała od wrzawy zebra­nej dru­żyny i przy­ja­ciół Sie­mo­wita. Książę sie­dział z ponurą miną, nie zwra­ca­jąc uwagi na oto­cze­nie. Pokłó­cił się dzi­siaj siar­czy­ście z Świę­taną. Zaraz po poran­nej roz­mo­wie o pla­no­wa­nym żal­niku w świę­tym gaju poszedł do wybiegu dla Kopy­cia, uchwy­cił war­chlaka na ramiona i wyniósł do lasu. Dla odpę­dze­nia kop­nął go zachę­ca­jąco w zad, nie przej­mu­jąc się piskli­wym chrum­ka­niem. Dzik na pół­wy­spie, do tego ody­niec! Czas brać się za porządki! Kilka razy musiał odga­niać pędzące za nim zwie­rzę groź­nymi krzy­kami i sma­ga­niami gięt­kiej gałęzi, zanim na dobre je wystra­szył. Dzie­cinne wybryki żony, zacznie mi gród zwie­rzyń­cem zapeł­niać – pomy­ślał. – Co następne? Cielę tura, małe miśki? Tak sobie w duchu groź­nie posta­na­wia­jąc, wró­cił pod sie­dzibę. Tra­fił na bie­ga­jącą wokół pustego wybiegu żonę, roz­pacz­li­wie nawo­łu­jącą Kopy­cia. Jak jej powie­dział, wybuch­nęła gnie­wem. Naj­pierw zamie­rzała rwać włosy na gło­wie, nie­stety, szybko rzu­ciła się na niego, dra­piąc po twa­rzy i wyzy­wa­jąc. Nie pozo­stał dłużny, chwy­ta­jąc jej dło­nie w moc­nym uści­sku. Ależ sobie nie­mile naubli­żali! Była i bez­ro­zumna locha, ogłu­piała baba, był i zawistny okrut­nik, naiwny chłop­tyś i tak dalej. Gdy na dru­gim końcu grodu zaczęli poja­wiać się wystra­szeni hała­sem przy­ja­ciele, Świę­tana rap­tem rzu­ciła się na zie­mię w spa­zmach. W prze­rwach szlo­cha­nia zarzu­cała mu gło­śno brak miło­ści i opie­kuń­czo­ści. Spa­ni­ko­wany Sie­mo­wit przy­klęk­nął, obej­mu­jąc ją czule, i przy­obie­cał natych­miast odna­leźć „dziczka”. Nie­mal pół dnia stra­wił z Tęgo­sła­wem i Prze­mi­łem na poszu­ki­wa­niach. Zna­leźli Kopy­cia pod jakimś jawo­rem, do połowy zagrze­ba­nego w ster­cie opa­dłych liści. War­chlak trząsł się ze stra­chu, pod­nie­siony przez Sie­mo­wita kwi­czał z wyrzu­tem.

– Byłby przy­smak – stwier­dził fachowo Tęgo­sław. – Przy­pra­wiony spe­cja­łami Fulka… – zamilkł, zmro­żony wzro­kiem księ­cia.

Wra­ca­jąc do grodu, dru­ho­wie mil­czeli, nie chcąc jesz­cze bar­dziej roz­draż­niać zacię­tego w sobie Sie­mo­wita.

Teraz sie­dział zachmu­rzony w świe­tlicy.

– Książę, przy­pro­wa­dzili Paszka. Na­dal w wię­zach – zagad­nął go Fulko.

Sie­mo­wit wes­tchnął głę­boko. Się­gnął mię­dzy zasta­wami peł­nymi potraw po misę z wodą, wylał całą zawar­tość na głowę, potrzą­sa­jąc na strony strą­kami wło­sów. Kje­til pod­su­nął mu usłuż­nie dzban z piwem. Rzu­cony na klęczki były dowódca dru­żyny Popiela wpa­try­wał się w księ­cia zhar­dzia­łym wzro­kiem. Sie­dzący po lewej stro­nie Prze­mił prze­chy­lił się do Sie­mo­wita, szep­cząc:

– Zważ jedno. Czy­nił jedy­nie swoją powin­ność przy­sięgi wier­no­ści zło­żo­nej goplań­skiej dyna­stii. Wojow­nik odważny i doświad­czony, ale też roz­tropny i roz­ważny. Gdy wtar­gnę­li­śmy już do Mie­tlicy, pokrzy­ku­jąc o śmierci Popiela, przy­siadł na brzegu studni. Zło­żył miecz u stóp, wyrze­kł­szy jedno: „Nie wal­czę dla trupa”.

– Tak rzekł?

Dla upew­nie­nia się Sie­mo­wit zwró­cił twarz w stronę przy­ja­ciela.

Prze­mił zamru­gał potwier­dza­jąco powie­kami, doda­jąc:

– Oznaj­mi­łem mu pro­wo­ku­jąco, że są jesz­cze syno­wie Popiela, miałby dla kogo wal­czyć. Odpo­wie­dział wtedy: „Oni też już pra­wie jak trupy”.

Sie­mo­wit wstrzą­snął się. Ożyło wspo­mnie­nie roz­kazu, z jakim pod koniec sierp­nia wysłał Kje­tila za ucho­dzącą na Mazow­sze z synami żoną Popiela. Wspo­mnie­nie nie­po­ko­jące wewnętrzne roz­terki niczym nie­okre­ślona zmora.

– Czy on się cze­goś domy­śla? – spy­tał Prze­miła.

– Nie zaprzą­taj sobie tym myśli. – Prze­mił sta­rał się uspo­koić księ­cia, przy­bie­ra­jąc non­sza­lancki ton. – Każdy we wszyst­kim cze­goś się doszu­kuje.

Sie­mo­wit nie odry­wał sku­pio­nego wzroku od twa­rzy przy­ja­ciela, jakby usi­łu­jąc wnik­nąć w jego myśli. Po dłuż­szej chwili Prze­mił dla wyra­że­nia zaprze­cze­nia pokrę­cił nie­znacz­nie głową. Książę odsap­nął.

– Paszko, co ja mam z tobą począć? – zwró­cił się do goplań­skiego wojow­nika. – Jaki nam przy­da­tek z dowódcy Popie­lo­wej dru­żyny?

– Daj mi pie­czę nad miesz­kań­cami Mie­tlicy i znisz­czo­nych osad, co na­dal w namio­tach na pobo­jo­wi­sku przed zglisz­czami grodu koczują – zapy­tany odpo­wie­dział odważ­nie. – Albo od razu wbij mnie na pal.

– Mnie­mam, że zło­żysz mi przy­sięgę, jeżeli osta­wimy pal w spo­koju.

– Nie mnie­maj za długo. Wygłod­niały jestem.

– Nie prze­sa­dzaj ze śmia­ło­ścią. – Sie­mo­wit dał znak straż­ni­kom sto­ją­cym za Gopla­ni­nem, by odpro­wa­dzili go do jam przy­kry­tych kra­tami, gdzie trzy­mano więź­niów. – Jutro przy­sięga.

– Dzięk­czyn­nie za łaskę dzię­kuję. – Uchwy­cony pod ramiona Paszko przy­brał pokorny ton. – Szkoda, że dopiero jutro. Korci mnie o skar­bach Popiela napo­mknąć.

Sie­mo­wit zmie­nił roz­kaz. Ode­brał natych­miast przy­sięgę od Paszka, po czym naka­zał mu przy­siąść do ławy. Odcze­kaw­szy ze skry­waną nie­cier­pli­wo­ścią, aż były dru­żyn­nik Popiela podje i popije sąż­ni­ście, zagad­nął go:

– Napo­my­kaj. O skar­bach.

– Popiel wie­lo­krot­nie wybie­rał się pota­jem­nie na dużą wyspę na połu­dniu jeziora, prze­wo­żąc każ­do­ra­zowo jakieś worki. Ostat­nio wybrał się tam ze skrzy­nią z bogac­twami otrzy­maną od posłów króla Liuba.

Kilku przy­ja­ciół z dru­żyny Sie­mo­wita prze­chy­liło się z zacie­ka­wie­niem w kie­runku opo­wia­da­ją­cego.

– Byłeś przy tym? – dopy­ty­wał Sie­mo­wit.

– Nie. Ani ja, ani żaden inny z oto­cze­nia. Za każ­dym razem Popie­lowi towa­rzy­szył jedy­nie nasz mie­tlicki kapłan, dopóki żył, a ostat­nimi czasy syno­wie, gdy pod­ro­śli.

– Czyli oprócz Popiela i jego synów nikt nie wie, o jaką wyspę się roz­cho­dzi? – zapy­tał Chra­boj.

– Syno­wie zostali nie­dawno wraz z matką zadu­szeni przez łow­ców nie­wol­ni­ków. Chyba sły­sze­li­ście już o tym? – Paszko roz­glą­dał się po zebra­nych wokół.

– Słu­chy doszły, nie­cny postę­pek. – Sie­dzący obok Sie­mo­wita Woj­mir odpo­wie­dział za księ­cia. – Nie lawi­ruj, trzy­maj się wątku.

– Coś zamą­casz, Paszko. – Sie­mo­wit upił trunku, spo­zie­ra­jąc znad brzegu gli­nianki z ulgą na Woj­mira. – Mówisz o wyspie na połu­dniu Gopła zaraz po tym, że nikt nie wie, dokąd Popiel skry­cie się uda­wał. Jedno z dru­gim nie pasuje.

– Pod­słu­cha­łem raz nie­bacz­nie, jak za ostat­nim razem po powro­cie star­szy z synów oznaj­mił matce, że wró­cili wła­śnie z kry­jówki. Byli tam sami, bez ojca – tłu­ma­czył gładko Paszko. – Matka zru­gała go za kaftan pokryty pta­simi odcho­dami. Wtedy odparł: „prze­cież wiesz, matko, że na wyspie gęgawy4 kro­ciami zale­gają”. Stąd wiem o wyspie. Jest tylko jedna, na któ­rej gęgawy set­kami wysia­dują, Potrzy­mio­nek na połu­dniu jeziora, w jego zachod­niej odno­dze. Duża wyspa, chyba naj­więk­sza na Gople.

Sie­mo­wit ode­słał go do ław w dru­gim końcu pomiesz­cze­nia, zapo­wia­da­jąc mu omó­wie­nie dal­szych spraw w następ­nych dniach.

– Idziemy po skarby Popiela. – Ledwo Paszko się odda­lił, Strze­wit nie krył roz­ocho­ce­nia. – Na wyprawę bez sta­cza­nia bitew i zabi­ja­nia wro­gów.

– Przejdźmy teraz do omó­wie­nia pro­ble­mów waż­kich – ode­zwał się mil­czący dotąd Bruzdo. – Radę ksią­żęcą należy powo­łać, a nie przy ucztach snuć roz­trzą­sa­nia zamglone.

– Otóż to – poparł go Jasz­czyc.

– Pali­sadę na wale trzeba jak naj­szyb­ciej dokoń­czyć. – Bruzdo rzu­cił zale­ga­ją­cym przed ławą psom kość z reszt­kami mię­siwa. – Posłów do sąsied­nich wład­ców powy­sy­łać, na roz­mowy zapro­sić. Słu­chy doszły, że wielu z nich, zanie­po­ko­jo­nych zmia­nami w naszej wspól­no­cie, zbroi się na gwałt. Grożą nam najazdy ze wszyst­kich stron. W naszych opo­lach i osa­dach nie opada wrze­nie po two­jej koro­na­cji. – Pokle­pał Sie­mo­wita po ramie­niu. – Lud jest zanie­po­ko­jony zapo­wie­dziami zmian. Nie wiem, trzeba chyba gar­ni­zony po więk­szych sku­pi­skach osa­dzić. Szpie­dzy z Gnie­zna donie­śli, że tam­tejsi kapłani po czę­ści bar­dzo zmia­nom nie­przy­chylni, zarówno tobie, Sie­mo­wi­cie, nie­chęć oka­zują, jak i nam wszyst­kim wokół cie­bie. Nie podoba im się twój obiór Jasz­czyca na naczel­nego kapłana świę­tej góry. W samym Gie­czu ludzie sar­kają po wielu domo­stwach. Męż­czyzn do woja­czek pod­ocho­ci­łeś, a tu poczyna bra­ko­wać rąk do zwy­kłych, codzien­nych robót. Mam dalej wyli­czać? – zapy­tał.

– Pocze­kaj. – Sie­mo­wit zawo­łał do roz­sia­dłych przy innej ławie Budzi­mira, Cza­droga i Otłu­cza, by się do nich przy­sie­dli. – Trzeba ich wpro­wa­dzać w nasze powi­kła­nia.

– Ufasz nowym? – zauwa­żył z prze­ką­sem Kje­til.

– Ode­zwał się „stary” – zga­nił go Prze­mił. – Kiedy ci kaj­dany zdjęto? Przed rokiem, dwoma?

– Chcą czy nie, są ska­zani na dozgonną mi wier­ność. – Sie­mo­wit wska­zał pod­cho­dzą­cym wolne miej­sca wokół sie­bie. – Radzimy nad waż­nymi spra­wami. – Po czym zre­la­cjo­no­wał im pokrótce dotych­cza­sowe uwagi Bruzda.

– Dodam od sie­bie nara­sta­jące koszty – wtrą­cił Prze­mił. – Dru­żyna się powięk­sza, jak to wszystko opła­cać? Osiem­na­stu Sto­do­ran z Budzi­mi­rem, dzie­wię­ciu Lubu­szan z Cza­dro­giem, dzie­się­ciu Kali­szan z Otłu­czem. Nas z Gie­cza pięt­na­stu, wli­cza­jąc Kje­tila i Cio­su­nia. Razem pięćdzie­się­ciu jeden. Pra­wie mała armia. Trzeba wszyst­kich wyży­wić i napoić. Każdy potrze­buje broni, wypo­sa­że­nia, pła­ci­deł na zbytki i utrzy­ma­nie. Nawet domostw nowych jesz­cze na dobre nie zapew­ni­li­śmy.

– Roz­my­śla­łem już nad tym ostat­nimi dniami. – Sie­mo­wit odcze­kał, aż wszy­scy sku­pią na nim uwagę. – Stała dru­żyna w licz­bie trzy­dzie­stu pozo­staje pod moim bokiem. Wszy­scy dru­ho­wie z Gie­cza i po pię­ciu od Kali­szan, Lubu­szan i Sto­do­ran z Brenny. Dla tych, co jesz­cze nie mają domów, zbu­du­jemy po zachod­niej stro­nie pod­gro­dzie z wałami doty­ka­ją­cymi do gro­bli. Resztę roz­mie­ścimy po więk­szych opo­lach ple­mie­nia, zasilą tam­tej­sze gar­ni­zony strze­gące porządku w moim imie­niu.

– Pozo­staje na­dal trzy­dzie­stu – zauwa­żył Bruzdo.

– Na roz­boje będziemy cha­dzać – Sie­mo­wit kuk­snął łok­ciem w bok mil­czą­cego dotąd Fulka. – Jak naj­czę­ściej. Na wszyst­kich naokoło. Za Obrę, Wartę, Noteć, pod Wisłę i dalej na Mazow­szan, na Pru­sów, na Pomo­rze, Śląsk, na Wie­le­tów pod wła­dzą Rado­gosz­czy, na Wiślan, obo­jęt­nie, czy się oprą Mora­wia­nom, czy nie, na zie­mie mię­dzy Wiśla­nami a Lędzia­nami. Mało?

– A na Lędzian? – zapy­tał ktoś.

– Na Lędzian nie. – Sie­mo­wit zaprze­czył zde­cy­do­wa­nie. – Lędzia­nie nie tylko nam braćmi. Łączy nas wieczny sojusz i bra­ter­stwo. I więzi rodzinne, wie­cie prze­cież, kim była moja babka.

– Cho­ciaż na­dal nic o Lubo­mi­rze – wtrą­cił Prze­mił.

– Umyśl­nych zamie­rzam nie­ba­wem wysłać. Wywie­dzą się, co trzeba. – Sie­mo­wit zadu­mał się na krótko, po chwili pod­jął ponow­nie: – Pytam jesz­cze raz, mało nam zaję­cia? Dobra gra­bić, lud­ność w nie­wolę upro­wa­dzać, han­dla­rzom nie­wol­ni­ków sprze­da­wać, a resztę do robót po wio­skach i osa­dach każ­dego zaga­niać, try­buty i daniny wyzna­czać. Oba­czy­cie, opły­wać będziemy w dostatki. Nie mówiąc już o woj­nach, tych dużych. Kto z was przed dwoma laty podej­rze­wał, że w tak krót­kim cza­sie dwie strasz­liwe bitwy sto­czymy? Kto prze­wi­dział najazd Wiślan i wojnę domową u Wie­le­tów?

– O cią­gnię­ciu zysków ze szla­ków han­dlo­wych nie zapo­mnij – upo­mi­nał księ­cia Fulko. – Tak jak ci obja­śnia­łem.

– Wprzódy musimy je opa­no­wać. – Sie­mo­wit powstał, by przy­su­nąć sobie misę z jadłem.

Chra­boj pocią­gnął go połę koszuli.

– Księżna się poja­wiła – oznaj­mił mu zni­żo­nym gło­sem, wska­zu­jąc ruchem głowy na wej­ście. – Twarz jakaś nabur­mu­szona. Bez Kopy­cia – dodał.

Roz­le­gło się kilka stłu­mio­nych chi­cho­tów, ktoś udał stłu­mione chrum­ka­nie.

– To tyle na dzi­siaj – oznaj­mił pospiesz­nie Sie­mo­wit. – Teraz hulaj­cie wszy­scy, póki ławy się ugi­nają.

Następ­nego dnia wyru­szyli całą dru­żyną, zabie­ra­jąc rów­nież Bruzda i kali­skiego kapłana, na prze­gląd więk­szych polań­skich opoli. Objazd wiódł przez Ląd, Grzy­bowo, Śrem, Bnin, Tum i Led­nicę na jezior­nej wyspie. Na koniec zawi­tali do Gnie­zna, pozo­sta­wia­jąc tam Jasz­czyca. Do Gie­cza powró­cili po kil­ku­na­stu dniach.

* * *

Nie star­czyło czasu ani na obchód gajów zdat­nych na żal­nik, ani na wyprawę nad Gopło po skarby Popiela. Przy­naj­mniej na ten czas.

Roz­bu­dzony w środku nocy przez war­tow­nika na pali­sa­dzie, Sie­mo­wit podą­żał spiesz­nie w kie­runku bramy wjaz­do­wej. Na podwórcu sie­dziby wdep­nął po kostki w nasiąk­nięte wodą trawy, musiało przed­tem obfi­cie napa­dać. Roze­spa­nym wzro­kiem wyszu­ki­wał w świe­tle łuczywa kolejne zdra­dliwe kałuże.

W przej­ściu bramy pod wie­życzką ocze­ki­wali już Prze­mił i Tęgo­sław, naj­wi­docz­niej jak on ze snu wyrwani. Jeden z war­tow­ni­ków pochy­lał się w przy­klęku nad jakąś posta­cią, odwi­ja­jąc jej z głowy prze­siąk­nięte krwią szmaty. Wojow­nik, sądząc po zbroj­nym odzie­niu sie­dział z zamknię­tymi oczyma, oparty ple­cami o cio­sane pale ściany, ciężko dysząc.

– Hełm z tru­dem z głowy zdją­łem, okrutne wklę­śnię­cie na lewym spo­je­niu blach, musi od ude­rze­nia topo­rem albo maczugą. – War­tow­nik, pomiar­ko­waw­szy księ­cia, obja­śniał, co naj­waż­niej­sze. Roz­chy­lił poły kaftana ran­nego. – Na lewym boku rana kłuta, kol­czuga roz­darta, krwią mocno zakrze­płą pokryta, chyba przed paroma dniami jej doznał…

– Kim on jest? – zapy­tał Prze­mił.

– Pie­szo tu dotarł? – Sie­mo­wit wpadł w słowo przy­ja­cie­lowi.

– Patrol zna­lazł go na połu­dnio­wych obrze­żach nie­opo­dal drogi z Lądu, leżał przy mar­twym koniu. – War­tow­nik wzru­szył ramio­nami. – Na woja z Kali­sza nie wygląda. Przed­tem coś bre­dził, słowa niby nieco swoj­skie, ale jakby obce…

Sie­mo­wit przy­klęk­nął obok niego, przy­glą­da­jąc się uważ­nie ran­nemu.

– Prze­mił, Tęgo­sław – zagad­nął dru­hów. – Przyj­rzyj­cie się pochwie od mie­cza. Pamię­ta­cie bitwę pod Cią­że­niem? Wielu Wiślan takie miało, spójrz­cie na ozdoby.

– Wiśla­nin tutaj? Zbrojny? Znowu wojna? – Tęgo­sław nie krył obaw.

– Jaka wojna? – obru­szył się Sie­mo­wit. – Zapo­mnia­łeś, że oni w Kra­ko­wie od mie­sięcy przez Mora­wian oto­czeni? Zanie­śmy go na izby Bruzda, tam naj­bli­żej! – roz­ka­zał.

Sie­dziba Bruzda i kilku innych dru­hów księ­cia znaj­do­wała się w dłu­gim ciągu domostw przy­le­ga­ją­cych do wewnętrz­nej ściany wału na prawo od bramy. Wznie­siono je tam na żąda­nie Świę­tany, obu­rzo­nej, że przy­ja­ciele i doradcy Sie­mo­wita pomiesz­kują z nim w ksią­żę­cej sie­dzi­bie.

Tajem­ni­czy przy­bysz, uło­żony na łożu, doszedł w końcu do sie­bie. Odzy­skaw­szy przy­tom­ność, toczył peł­nym bólu wzro­kiem po zebra­nych wokół łoża posta­ciach. Powol­nym gło­sem wyja­śniał, z czym przy­był.

Wysłany został przez księ­cia Wiślan Wisława do księ­cia Polan Sie­mo­wita z misją zawie­ra­jącą jedno jedyne prze­sła­nie: Wisław pro­sił o jak naj­szyb­sze przy­by­cie Sie­mo­wita do Kra­kowa.

– To są słowa twego władcy? – upew­niał się Sie­mo­wit. – Nie żąda, nie roz­ka­zuje, tylko p r o s i?

– Sła­wetny Sie­mo­wi­cie, mój władca b ł a g a o to.

– To jakiś pod­stęp – orzekł Chra­boj. – Nie wie­rzę w prze­mianę dum­nego i pysz­nego Wisława.

– Skąd wiesz, że to ja jestem Sie­mo­wi­tem? Stoi tu nas paru­na­stu wokół, niczym zbyt­nio się nie wyróż­niamy.

– W bitwie pod Cią­że­niem strza­ska­li­śmy nawza­jem tar­cze, zanim nas roz­dzie­lono. Pamię­tam, jak jeden z two­ich dru­hów prze­szył mie­czem szyję jed­nego z naszych, woła­jąc do cie­bie po imie­niu. Przez kilka chwil… patrzy­li­śmy na sie­bie w bez­ru­chu. To mi się wryło w pamięć. Dopiero póź­niej doszła do nas sława twego imie­nia.

– Oszust jako­wyś? Przy­słany na prze­szpiegi? Skry­to­bójca? – Woj­mir poparł wąt­pli­wo­ści Chra­boja.

– Nie kła­mię. – Posła­niec z tru­dem dobie­rał słowa, zma­ga­jąc się z bole­ściami. – Nie mogę się wypo­wia­dać za mojego pana i księ­cia, ale rzeknę, na co mi zezwo­lił. Nasze księ­stwo stoi na kra­wę­dzi uni­ce­stwie­nia. Mno­gie rze­sze moraw­skich i cze­skich zastę­pów od mie­sięcy nas oble­gają. Gdy nie­ba­wem nastą­pią przy­mrozki, przejdą po sku­tej lodem Wiśle i jej roz­le­głych roz­le­wi­skach, zamy­ka­jąc nas w cał­ko­wi­tym okrą­że­niu. Na to tylko cze­kają. Skoń­czyły nam się wszel­kie zapasy, z ziem Kra­kowa nie nad­cho­dzą żadne wspar­cia, więk­sza część woj­ska pole­gła w poprzed­niej bitwie na przed­po­lach grodu. Potrze­bu­jemy roz­pacz­li­wie pomocy. Wisław wysłał rów­nież goń­ców do Lędzian.

– Ty jakoś się przedar­łeś – zauwa­żył Bruzdo.

– Powta­rzam, za rzeką i roz­le­wi­skami koło Kra­kowa przej­ścia jesz­cze wolne, cho­ciaż już nie­które moraw­skie pod­jazdy tam gra­sują. Przej­ście tajne… Trzech nas było, ja się jedy­nie osta­łem. Natknę­li­śmy się na nich, moi towa­rzy­sze zgi­nęli. Póź­niej star­łem się z jaki­miś jeźdź­cami pod Kali­szem, nie reago­wali na moje okrzyki, jeden zdo­łał prze­bić mi oszcze­pem bok, zanim się wyrwa­łem.

– Na co wam przy­szło? – wtrą­cił się Fulko. – Nas chcie­li­ście znisz­czyć, Lędzian najeż­dża­li­ście. A teraz?

– A teraz Wisław w despe­ra­cji, prze­mą­drzal­cze. – Sie­mo­wit spoj­rzał na Fulka z wyrzu­tem. – My sami po wiel­kich bitwach rany liżemy, wielu naszych pole­gło – zwró­cił się ponow­nie do posła. – Wiel­kiej pomocy uży­czyć nie możemy. Jeżeli już i w ogóle.

– Władca mój na wszel­kie ustęp­stwa zde­cy­do­wany. Gotów wiele zaofe­ro­wać, byle nie uca­ło­wać buta Świę­to­pełka i nie wyrzec się wiary ojców. Wiele. Byle nasz lud przed moraw­skim i cze­skim jarz­mem uchro­nić.

Do izby weszła przy­wo­łana uprzed­nio zna­chor­nica z koszem peł­nym ziół, maści i opa­trun­ków.

– Jesz­cze jedno, książę. – Posła­niec pró­bo­wał się nieco wznieść na pod­par­tym łok­ciu. – Wisław pyta, co z jego wojow­ni­kami wzię­tymi do nie­woli w bitwie pod Cią­że­niem. Przy­słał prze­cież Popie­lowi żądany okup na ich uwol­nie­nie, dwa wory sre­bra. Od tego czasu żad­nej wie­ści. A przy­da­liby się teraz, ponad dwu­stu wojow­ni­ków…

Opadł ponow­nie na łoże, krzy­wiąc twarz z bólu.

Sie­mo­wit zdę­biał na chwilę. Spoj­rzał na Fulka i Bruzda, ci jed­nak roz­kła­dali dło­nie w nie­mych gestach nie­wie­dzy.

– Narada, natych­miast! – Sie­mo­wit wypo­wie­dział roz­kaz krótko i bez­na­mięt­nie, odwra­ca­jąc się do wyj­ścia. – U mnie w świe­tlicy, cała dru­żyna, Bruzdo, Fulko i Wsze­sław. Spro­wa­dzić Paszka i kuzyna z kowa­dłem.

* * *

Paszko toczył zre­zy­gno­wa­nym wzro­kiem po zebra­nych w gościn­nej świe­tlicy księ­cia. Ktoś naka­zał mu przy­siąść na zydlu przy bocz­nym stole nie­opo­dal ławy z księ­ciem i jego kom­pa­nią. Od kil­ku­na­stu dni tra­wił czas pokąt­nie u jakiejś kmie­cej rodziny we wschod­niej osa­dzie gie­czań­skiego opola. Bez zaję­cia, broni i rynsz­tunku. Niby wszy­scy go uni­kali, ale jed­no­cze­śnie zwa­żali na każdy jego krok. Ani Sie­mo­wit, ani żaden z jego ludzi nie wzy­wali go na roz­mowy. Z cza­sem powra­cać poczęły pochmurne myśli tra­wiące umysł, jak za dni spę­dzo­nych uprzed­nio w nie­wol­ni­czej jamie. Z prze­wod­nim wize­run­kiem zaostrzo­nego pala.

– Jak to jest z wiślań­skimi jeń­cami? – Sie­mo­wit prze­szedł bez ogró­dek do rze­czy. – Wyja­śnij nam, dzielny dowódco dru­żyny Popiela.

– Wisław przy­słał sre­bro. Popiel przy­rzekł posłań­cowi uwol­nić nie­ba­wem jeń­ców. W nocy poseł zmarł zadu­szony w sypialni. Następ­nego dnia Popiel wysłał gońca do Truso z pro­po­zy­cją sprze­da­nia w nie­wolę dwu­stu pię­ciu wiślań­skich wojow­ni­ków. Goniec powró­cił z wor­kiem sre­bra jako zaliczką i zapo­wie­dzią, że nie­ba­wem do Mie­tlicy zawita oddział skan­dy­naw­skich wojów mający prze­trans­por­to­wać Wiślan do Truso. Tym­cza­sem Popiel nawią­zał kon­takt z kara­waną żydow­skich kup­ców cią­gną­cych regu­lar­nie szla­kiem z Kijowa na Pomo­rze i dalej na zie­mie Poła­bian, do osła­wio­nego z tar­gów nie­wol­ni­ków Mechlina. Sprze­dał im brań­ców od ręki za trzy worki sre­bra. Po dzie­wię­ciu dniach nade­szli z Truso pół­nocni topor­nicy. Trzy­dzie­stu. Popiel przy­wi­tał ich wystawną ucztą, poda­jąc w trun­kach tru­ci­znę. Ich ciała zato­piono w Gople.

Świe­tlica zamarła.

Przy­ciężką ciszę prze­rwał Sie­mo­wit:

– Kiedy to nastą­piło?

– Na cztery dni przed wyru­sze­niem pod Lubusz.

Sie­mo­wit powstał. Lawi­ru­jąc mię­dzy ławami, zbli­żył się do Paszka. Nie­któ­rzy z dru­hów spo­zie­rali nawza­jem z nie­po­ko­jem. Prze­mił podą­żył ostroż­nie za księ­ciem. Wokół Gopla­nina zro­biło się pusto, wszy­scy pood­su­wali się jak naj­da­lej. Sie­mo­wit przy­siadł obok na ławie, roz­kra­cza­jąc nogi, zwró­cony ku niemu przo­dem ciała. Nalał do dwóch kubeł­ków miodu, poda­jąc mu jeden. Skosz­to­wał z wolna trunku, nie spusz­cza­jąc z Paszka wzroku. Ten upił nie­pew­nie.

– Jaki w tym mia­łeś udział? – spy­tał spo­koj­nie Sie­mo­wit. – Nie trzęś ręką, miód przed­niej jako­ści, recep­tura Fulka.

– Jaki udział?

Paszko wypił do dna jed­nym hau­stem. Odsta­wia­jąc kube­łek, nie tra­fił na stół, opusz­cza­jąc go na zie­mię.

– Wąsi­ska otrzyj! – naka­zał Sie­mo­wit. – Udział w poczy­na­niach Popiela. Sta­łeś za mor­dami?

– Oddziały na lubu­ską wyprawę po osa­dach zbie­ra­łem, wró­ci­łem do Mie­tlicy po wszyst­kim.

Sto­jący za Sie­mo­wi­tem Prze­mił poło­żył dłoń na ręko­je­ści mie­cza.

– Skąd zatem masz wie­ści, któ­rymi Popiel zapewne się nie chwa­lił? – spy­tał Sie­mo­wit na pozór łagod­nym tonem.

Paszko zbladł.

– Zasta­nów się bar­dzo głę­boko, zanim odpo­wiesz – cią­gnął Sie­mo­wit. Rap­tem zawo­łał gło­śno, nie odwra­ca­jąc od niego wzroku: – Fulko! Powiedz naszemu tajem­ni­czemu Gopla­ni­nowi, czym gro­ziło ci oszu­ka­nie mnie!

– Wygło­dze­nie w jamie, odcię­cie stóp i dłoni, zmu­sze­nie mnie do ich spo­ży­cia! Na surowo! – odkrzyk­nął ocho­czo były mnich.

Paszko spu­ścił głowę. Długo się zasta­na­wiał, kil­ka­krot­nie w mię­dzy­cza­sie roz­glą­da­jąc się po zebra­nych wzro­kiem peł­nym roz­pa­czy.

– Powiem jedy­nie tobie – wyrzekł wolno.

Sie­mo­wit przy­chy­lił się do niego bokiem twa­rzy, wysłu­chu­jąc w napię­ciu kilku zale­d­wie słów szep­ta­nych mu na ucho. Rap­tem zasko­czył wszyst­kich. Zerwał się nie­spo­dzie­wa­nie, zosta­wia­jąc osłu­pia­łego Paszka przy stole.

– Prze­mił, za mną! – roz­ka­zał, zmie­rza­jąc do wyj­ścia z świe­tlicy.

Na zewnątrz Sie­mo­wit roz­gląd­nął się na wszyst­kie strony dla upew­nie­nia się, czy fak­tycz­nie są sami. Oparł obie ręce na ramio­nach przy­ja­ciela, zbli­ża­jąc wła­sną twarz do jego.

– Nie uwie­rzysz, jak ci powiem.

Słowa dobie­rał z wolna, z namy­słem.

Prze­mił cze­kał w napię­ciu.

– Żona Popiela była kochanką Paszki. Od wielu, wielu lat.

Zna­cze­nie słów powoli docie­rało do świa­do­mo­ści Prze­miła.

– Od jak wielu? Zna­czy, syno­wie Popiela… być może…

– Zamilcz. Nawet nie chcę wie­dzieć.

Sie­mo­wit, puściw­szy przy­ja­ciela, wpa­try­wał się w dal gro­do­wego maj­danu.

– Gdyby Kje­til kie­dyś się wyga­dał albo ina­czej na jaw wyszło…

– Poroz­ma­wiam z Kje­ti­lem, trzeba go wta­jem­ni­czyć.

Prze­mił odcze­kał, aż Sie­mo­wit zamilk­nie, na­dal niby zajęty lustro­wa­niem oto­cze­nia sie­dziby.

– Paszko to cho­dzące nie­bez­pie­czeń­stwo, to mia­łem na uwa­dze – pod­jął po chwili.

– Nie przy­ja­cielu. – Sie­mo­wit pokrę­cił prze­cząco głową. – Czy­tam w twych myślach. Nieee… Paszko odsta­wiony zosta­nie bez uszczerbku do Mie­tlicy, gdzie teraz zglisz­cza po gro­dzie. Prze­sie­dli koczu­ją­cych miesz­kań­ców na pół­nocny kra­niec jeziora, gdzie przez Gopło prze­pływa Noteć. Poży­teczna rzeka, łączy Wisłę z Odrą, stąd komu­ni­ka­cja wodą od dawien wyko­rzy­sty­wana dla szlaku z Mazow­sza na Pomo­rze. Miej­sce, do któ­rego ich prze­sie­dlisz, nazywa się Krusz­wica. Pomiesz­kuje tam kilka rodzin żyją­cych z pobie­ra­nia opłat za usługi prze­wozu, nawet nie wio­ska, zale­d­wie kilka źre­bów5. Cały oca­lały lud z Mie­tlicy ma się tam osie­dlić, zakła­da­jąc nowe opole. Paszka wyzna­czam na zarządcę nad nimi w moim imie­niu. Dla ochrony osad opola i prze­prawy wybu­dują gród obronny. Osa­dzimy tam gar­ni­zon wojów. Krusz­wica będzie gra­niczną warow­nią chro­niącą nasze zie­mie od najaz­dów z pół­nocy i wschodu. Jutro wyru­szysz w drogę z Pasz­kiem, zabierz ze sobą Chra­boja i Tęgo­sława oraz trzech star­szych wojów wyzna­czo­nych przez Wsze­sława.

– Jak zmu­sisz Paszka, by przed nikim się nie wyga­dał z tajem­nicy?

– Mam swoje spo­soby.

– Nad prośbą Wisława o wspar­cie radzić mie­li­śmy. – Prze­mił prze­sko­czył na inny temat.

– Nawet gdyby, mamy czas. Sły­sza­łeś, do praw­dzi­wych przy­mroz­ków jesz­cze ze dwa mie­siące, do tego czasu Mora­wia­nie nie oto­czą Kra­kowa.

– Oj Sie­mo­wit, mie­szasz wszystko… na wyspę też mie­li­śmy się wybrać po skarby…

– I wybie­rzemy się. Dzi­siaj zebra­nie w izbie narad, nie­długo zwo­łam wiec ple­mie­nia do Gnie­zna, trzeba gło­wom rodów z opoli i osad zamiar pomocy Wiśla­nom przed­sta­wić…

– Czyli wyru­szymy pod Kra­ków?

– Takiej oka­zji nie prze­pusz­czę. Po wiecu podążę z dru­żyną do Krusz­wicy na prze­gląd postępu robót, zgar­niemy was i podą­żymy na wyspę.

Sie­mo­wit, wró­ciw­szy do świe­tlicy, przy­siadł obok Mści­bora.

– Zamy­ślam nad uwol­nie­niem cię od kowa­dła – zagaił kuzyna.

– Teraz?

– Za kilka, kil­ka­na­ście dni. Zabie­ram cię do Kra­kowa na spo­tka­nie z Wisła­wem.

– Skąd ta zmiana, Sie­mo­wi­cie? Od ojca jesz­cze żad­nych wie­ści w spra­wie zakład­ni­ków. A może czmychnę przy nada­rza­ją­cej się oka­zji?

– Pew­nie napo­tkam w Kra­ko­wie Lubo­mira, naszego wspól­nego wuja. Chyba ojciec opo­wia­dał ci o jego naj­star­szym bra­cie? Nie chcę, by wuj, może nawet jego syno­wie, jeżeli tako­wych ma i przy­pro­wa­dzi, zapo­znali członka rodu przy­ku­tego do żela­znej bryły.

W lewym rogu ksią­żę­cego stołu wybu­chło zamie­sza­nie. Pod­nie­sione okrzyki, żar­to­bliwe nawo­ły­wa­nia. Kje­til, uchwy­ciw­szy Fulka pod szyją za koszulę, uniósł go do góry jedną ręką z nie­by­wałą lek­ko­ścią.

– Zgolę ci włosy na nie­wol­nika! – wykrzy­ki­wał Duń­czyk, poma­chu­jąc trzy­ma­nym w dru­giej ręce nożem, oka­pu­ją­cym tłusz­czem wie­przo­winy.

– Dzi­ku­sie! – Fulko bro­nił się roz­pacz­li­wie, poma­chu­jąc w powie­trzu nogami.

Sie­mo­wit dopadł do nich. Ści­snął z całej mocy nad­gar­stek dłoni Kje­tila, przy­mu­sza­jąc go do uwol­nie­nia Fulka z uści­sku. Mnich opadł na ławę, Duń­czyk wpa­try­wał się w niego z nie­sma­kiem. Wbił wyrwany uprzed­nio nóż na powrót w pie­czeń.

– Thora znie­wa­żył – oznaj­mił krótko Sie­mo­wi­towi.

– Sam zaczął. – Fulko maso­wał zaczer­wie­nione pod­gar­dle. – Krzy­żyk chciał mi spod koszuli wyrwać.

– Fulko naj­pierw draż­nił Kje­tila – rela­cjo­no­wał usłuż­nie Otłucz. – Pra­wiąc, że w jego rodzin­nych stro­nach krąży powie­dze­nie „głupi jak mło­tek”. Kje­til wyszar­pał swój naszyj­nik z mło­tem Thora, krzy­cząc, że gniew boga roz­trza­ska trupa na krzyżu. No i zaczęło się…

– Słońce na nie­bo­skło­nie panu­jące! – Sie­mo­wit spo­glą­dał groź­nie na zwa­śnio­nych. – Po cóż zezwo­li­łeś demo­nom boż­ków w przed­mio­tach uda­wać?! Żerca powrzuca w ogień te wasze paskudz­twa! Dur­nie! Obaj! – kar­cił ich, pokrzy­ku­jąc. – Wiary naszej nie usza­nu­je­cie, poka­ram sro­dze!

Opa­no­waw­szy sytu­ację, powró­cił do Mści­bora, do któ­rego w mię­dzy­cza­sie przy­siadł się Budzi­mir.

– A wam co tak wesoło? – Sie­mo­wit przy­glą­dał im się z wyrzu­tem.

– U Wie­le­tów wielu naszyj­niki z figur­kami bogów poczyna nosić.

– Na Pomo­rzu też – uzu­peł­nił Mści­bor. – W Koło­brzegu wiel­gachny posąg w kamie­niu wykuli.

– Masz już wła­sną ozdobę na łań­cu­chu – odciął się Sie­mo­wit kuzy­nowi. – Z kowa­dłem. Na­dal roz­ba­wiony?

Mści­bor spo­waż­niał.

– Zdej­mij mi to.

– Zdejmę przed wyru­sze­niem do Kra­kowa.

– Szkoda. Wiem, że na nic moje zapew­nie­nia.

– Dla­czego mam ci wie­rzyć na słowo?

– Zaczyna mi się… co tam…

Sie­mo­wit przy­glą­dał się z namy­słem kuzy­nowi.

* * *

Nie­spo­dzie­wa­nie Sie­mo­wit zde­cy­do­wał ina­czej. Przed wyjaz­dem do Gnie­zna na wiec naka­zał odkuć Mści­bo­rowi łań­cuch z kowa­dłem.

– Trzy­maj się w moim pobliżu – naka­zał kuzy­nowi. – Moi dru­ho­wie będą na cie­bie nie­ustan­nie zwa­żać. Powa­żysz się na ucieczkę, pad­niesz z konia naszpi­ko­wany strza­łami.

Na początku wiec nie prze­bie­gał po myśli księ­cia. Głowy nie­któ­rych rodów z Bnina i Śremu prze­ści­gały się w roz­ma­itych zarzu­tach. Ogra­ni­cza­nie roli wie­ców w opo­lach i poje­dyn­czych osa­dach. Nało­że­nie nowych, dotąd nie­spo­ty­ka­nych danin na rzecz księ­cia. Obar­cza­nie nowymi obo­wiąz­kami wojen­nymi, przy­mus budowy gro­dów i umoc­nień obron­nych. Odsu­nię­cie kapła­nów Gnie­zna od roz­strzy­ga­nia spraw wojny i pokoju.

Przy ostat­nim zarzu­cie Sie­mo­wit obser­wo­wał z natę­że­niem twarz sie­dzą­cego pomię­dzy gro­nem kapła­nów Jasz­czyca. Ten jed­nak wzru­szył bez­rad­nie ramio­nami.

Sie­mo­wit wyja­śnił, że rola wie­ców pozo­staje na­dal w pełni i nie­na­ru­sze­nie na straży praw i tra­dy­cji. Kapłani z Gnie­zna mają się kon­cen­tro­wać na kon­tak­tach z bogami w waż­nych dla ple­mie­nia kwe­stiach uro­dza­jów, plo­nów, prze­po­wiedni, wróżb i świąt. Ale ani kapłani, ani wiece nie mają wpływu na roz­strzy­gnię­cia wojen i soju­szów. O tym decy­duje on, książę, i jego doradcy.

To po co ich wzy­wał? – ode­zwały się buń­czuczne zawo­ła­nia.

Bo potrze­buje opi­nii wszyst­kich mądrych głów ple­mie­nia, zanim podej­mie decy­zje. Na przy­kład, ilu zbroj­nych mogą wspól­nie wysta­wić na wyprawę.

A kapłani?

Mają zadbać ofia­rami o zdo­by­cie przy­chyl­no­ści bogów.

– Jak rada ksią­żęca? Gdzie ona? – wysko­czył przy­wódca star­szy­zny z Lądu.

Sie­mo­wit miał dość. Ale co robić? Prze­cież nie przy­musi pod­da­nych siłą do posłu­szeń­stwa. Trzeba to wszystko sobie prze­my­śleć – zasta­na­wiał się w duchu, obser­wu­jąc zebrane kręgi. Karami i prze­mocą nic nie zdziała. Nawet nie zamie­rza. Lud musi mieć poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i dobro­bytu.

Na koniec oka­zało się, że ple­mię może wysta­wić do boju zale­d­wie czte­ry­stu dwu­dzie­stu wojow­ni­ków. Tyle krwi kosz­to­wały dotych­cza­sowe wojny.

Po wiecu spo­tkał się na krótką roz­mowę z Jasz­czy­cem.

– Jak ci się wie­dzie w roli głów­nego kapłana? – zapy­tał bez ogró­dek.

– Bar­dzo źle. Pozo­stali kapłani nie akcep­tują mnie, narady pokątne orga­ni­zują. Rej mię­dzy nimi wie­dzie nie­jaki Sękło.

– Mam się nim zająć?

– Ani się waż. Dość mor­dów two­jemu wstą­pie­niu na tron towa­rzy­szyło! – Jasz­czyc pod­niósł głos. – Po czę­ści mają rację, nie wolno gronu kapłań­skiemu narzu­cać naczel­nika, nie może tego nawet książę! Oni sami muszą doko­nać wyboru. Pew­nie przyj­dzie mi do Gie­cza powró­cić – dodał ugo­dowo, widząc zatro­skaną minę Sie­mo­wita. – Prze­cież przy­dam ci się na miej­scu.

– Za dużo roz­ma­itych pro­ble­mów naraz mnie nacho­dzi. – Sie­mo­wit spo­czął na jakiejś kło­dzie u pod­nóża świę­tej góry.

– Zaprawdę zamie­rzasz wspo­móc Wisława? – Jasz­czyc przy­siadł obok niego.

– Po praw­dzie to nie. Nie mam czym. Ale korci mnie się wywie­dzieć, co ofe­ruje w zamian. Przy oka­zji liczę na spo­tka­nie z wujem.

– Pyta­łeś już Dobro­wita o wspar­cie?

– Nie, jesz­cze nie… – Sie­mo­wit zato­pił się w jakichś myślach.

– A w sta­dle rodzin­nym? – Jasz­czyc zmie­nił temat. – Świę­tana ci lubą?

– Szcze­rze? – Sie­mo­wit powstał. – Sam nie wiem. Miłuję ją, ale… jest w niej coś mi obcego.

* * *

Dru­giego dnia po zakoń­cze­niu wiecu, w ostat­nich dniach wrze­śnia, dotarli do Krusz­wicy: Sie­mo­wit z trzy­dzie­sto­oso­bową dru­żyną i dwu­dzie­stu mło­do­cia­nych wojow­ni­ków zebra­nych po wiecu z kilku więk­szych opoli. Zgło­sili się na ochot­nika, ckniło im się na służbę u księ­cia, choć starsi z ich rodów mocno im tego odra­dzali. Ale na nic doświad­czone głosy mądrzej­szych. Mło­dzież polań­ska gar­nęła się do Sie­mo­wita, ocza­ro­wana opo­wie­ściami i nadzieją na sławę i łupy.

Oko­lica tęt­niła odgło­sami wzmo­żo­nych robót i ludz­kich nawo­ły­wań. Z gęstych lasów wokół cią­gnęły zaprzę­żone w tury wozy, trans­por­tu­jąc zrą­bane i obro­bione pnie drzew. Na nie­któ­rych zale­gała upo­lo­wana dzi­czy­zna. Od strony pod­mo­kłych wrzo­so­wisk na połu­dniu kolejne wozy zwo­ziły zwały wybra­nej ziemi, piasz­czy­stego żwiru i torfu. Przy­brzeżne wody jeziora zale­gały dzie­siątki koły­szą­cych się na falach łodzi. Naj­gło­śniej­szy zgiełk pano­wał w miej­scu wzno­sze­nia nowej osady i grodu. Mro­wie ludzi, kobiet i męż­czyzn, każdy zajęty jakąś czyn­no­ścią.

Minąw­szy sku­pi­sko licz­nych namio­tów, zatrzy­mali konie przed pla­cem budowy.

– Wielu ludzi zasie­dlało Mie­tlicę – zauwa­żył ktoś z dru­żyny, usły­szaw­szy w odpo­wie­dzi:

– Gród ksią­żęcy był pośród naszych opoli jed­nym z naj­lud­niej­szych.

– Prze­mił, Tęgo­sław i nasi starsi wojo­wie od Wsze­sława uwi­jają się chyżo pomię­dzy innymi. – Dru­żyn­nik wska­zał Sie­mo­wi­towi na jedno z świeżo wznie­sio­nych domostw, któ­rego dach pokry­wano wła­śnie ple­cion­kami wikliny.

– Tam jest Paszko – wska­zał księ­ciu ręką Chra­boj w kie­runku wypływu rzeki z jeziora. – Ostro­koły w linii sta­wiają.

– Zwo­łaj­cie naszych, Paszka rów­nież! – roz­ka­zał Sie­mo­wit.

Spo­cony od wysiłku Prze­mił rela­cjo­no­wał prze­bieg ostat­nich dni. Lud­ność Mie­tlicy i przy­le­głych wsi tam­tej­szego opola spro­wa­dził tutaj na łodziach. Tułaczka lądem odpa­dała ze względu na czas. Musie­liby naj­pierw dotrzeć w oko­lice Gnie­zna, dopiero stam­tąd w kie­runku Krusz­wicy. Rów­nież pochód brze­giem jeziora jest nie­moż­liwy, nie ma żad­nych dró­żek, naj­mniej­szych ście­żek zdat­nych dla trans­portu tylu ludzi i bagaży. Mnó­stwo zato­czek, pół­wy­spów, całość pokryta nie­prze­bytą pusz­czą na zdra­dli­wych mocza­rach. Drzewa docho­dzą do samej wody, sty­ka­jąc z buj­nymi i gęstymi szu­wa­rami na zaba­gnio­nej topieli. Gopło jest nie­zbyt sze­ro­kie, za to bar­dzo dłu­gie, na ponad dwa­dzie­ścia mil. Nato­miast oba miej­sca leżą na jego prze­ciw­le­głych koń­cach – znisz­czona Mie­tlica na samym połu­dniu, Krusz­wica na pół­nocy jeziora. Dla­tego popły­nęli łodziami. Trzy razy musieli obra­cać tam i z powro­tem. Teraz spie­szą się z budową gospo­darstw, zanim nadejdą jesienne słoty i przy­mrozki. Co naj­mniej sto dymów trzeba posta­wić. Na zakolu wyzna­czyli już teren na gród, ale przed zimą nie zdążą z wałem i pali­sadą. Dla­tego Paszko ota­cza dwie osady opola mające przy­le­gać do grodu pro­wi­zo­rycz­nym ostro­ko­łem. Mają wszyst­kiego pod dostat­kiem, zie­mia, lasy i wody wokół płodne. Miej­scowi, któ­rzy dotąd tutaj pomiesz­ki­wali, wska­zali trzy święte gaje. W jed­nym roz­gasz­czają się już kapłani i guśla­rze z byłej Mie­tlicy. Robota wre, ale dopiero z wio­sną przy­szłego roku zakoń­czą całość.

– Po co wyko­pa­li­ście rów naokół osady z domami, sty­ka­jący do obrysu pla­no­wa­nego grodu? – Strze­wit wska­zał ręką.

– Paszko zamie­rza osadę na wzór pod­gro­dzia wła­snym wałem oto­czyć – wyja­śniał Prze­mił. – Na prze­pra­wie chce obronne straż­nice posta­wić. Ma zmysł do pla­no­wa­nia.

– Tyle zaję­cia dla mnie. – Cio­suń roz­ma­rzo­nym wzro­kiem roz­glą­dał się po roz­gar­dia­szu budowy.

– Znajdą się dla cie­bie roboty w Gie­czu, aż ci tchu zabrak­nie – pocie­szył go Sie­mo­wit nieco uszczy­pli­wie. – Zabie­raj, Prze­mił, Tęgo­sława i Chra­boja, ruszamy na tajem­ni­czą wyspę.

– To wszystko bez dozoru osta­wić? – zdzi­wił się przy­ja­ciel.

– W Krusz­wicy zostaje Paszko. Do pomocy ma trzech wojow­ni­ków Wsze­sława. Wie­dzą, co czy­nić, na wyprawę są za sta­rzy. Znajdź mię­dzy mie­tli­cza­nami zdat­nego prze­wod­nika.

Posta­no­wili popły­nąć na kilku łodziach wybra­nych spo­śród naj­więk­szych, w tym czte­rech na zapas i dla trans­portu tego, co znajdą w skrytce Popiela. Star­czy dla trzy­dzie­stu dwóch ludzi z wojen­nym baga­żem, pro­wian­tem i uzbro­je­niem. Przed wyru­sze­niem zatrzy­mani zostali przez kapła­nów. Wprzódy ofiary zło­żyć należy, wróżbę prze­pro­wa­dzić. Bez tego ska­zani są na prze­kleń­stwo – tłu­ma­czył Paszko Sie­mo­wi­towi. Wróżba jak naj­bar­dziej, ale po cóż ofiary? Dla słońca? Jeziora, lasów? – zdzi­wił się książę. Nad jezio­rem ciąży klą­twa bogiń. Od wielu, wielu poko­leń. Wie, bo prze­cież uro­dził się nad Gopłem, całe dotych­cza­sowe życie nad nim spę­dził.

– Był dawno temu czas – tłu­ma­czył Paszko – na długo przed pra­oj­cami naszych ojców, kiedy tutej­szy lud zacięte wojny nawza­jem pro­wa­dził, podzie­lony na dwie śmier­tel­nie zwa­śnione strony – osia­dłych wokół dwóch jezior, Gopło i Led­nica. Nad Led­nicą opiekę dzier­żyli bogo­wie, nad Gopłem boginki, co też do dzi­siaj się nie zmie­niło. Pew­nego razu pod­czas dorocz­nego skła­da­nia ofiar słońcu w Gnieź­nie, bogu nad bogami, na które osady oraz wszyst­kie pozo­stałe święte miej­sca wła­sną dolę łożyły, doszło do zażar­tej sprzeczki. Led­ni­cza­nie znie­śli mniej­sze dary, niż tego od nich wyma­gano. Kapłani Gnie­zna zażą­dali od nich wyja­śnień. Ci, tłu­ma­cząc się, oskar­żyli Goplan, a dokład­nie tam­tej­szych kapła­nów, o zło­dziej­stwo. Pewien nie­zwy­kle bogaty i liczny ród zamiesz­kały w osa­dzie nad połu­dnio­wym brze­giem Led­nicy wybrał się do osady nad Gopłem. Pro­wa­dzili córkę głowy rodu na zaślu­biny z mło­dzień­cem rodu zamiesz­ka­łego po wschod­niej stro­nie Gopła. Wieźli ze sobą hojne dary. Nad Gopłem zatrzy­mali się przed prze­prawą łodziami dla zło­że­nia w świę­tym gaju sutych ofiar dla bogi­nek. Jak zwy­czaj i tra­dy­cja naka­zy­wały, dla uchro­nie­nia podróży wodą przed nie­szczę­ściem. Wszyst­kie trzy łodzie zato­nęły wraz z ludźmi. Zagi­nęły bez śladu, świad­ków zda­rze­nia i obja­wów ze strony bogi­nek. W samo połu­dnie, na nie­ru­cho­mej toni jeziora, przy bez­chmur­nym nie­bie i bez­wietrz­nej pogo­dzie. Na brzeg fale wyrzu­ciły jedno jedyne wio­sło, nad­gry­zione w poło­wie uzę­bie­niem jakie­goś nie­zna­nego stwora.

– Nie może być, demon jako­wyś? – Sie­mo­wit roz­dzia­wił z wra­że­nia usta.

– Topiel­nik? – Prze­mił z prze­ję­cia przy­siadł na kopcu turzego łajna, nie pomiar­ko­waw­szy tego. – Topiel­nica?

– Wam­pir błotny. – Strze­wit zni­żył głos.

– Od kiedy złe moce wodne z zębami? – Roz­draż­niony Pakosz pokrę­cił głową. – Nie uczyli was guśla­rze w Gie­czu?

– Uczyli. – Woj­mir pota­ki­wał potwier­dza­jąco głową. – Wargi mają jak u sumów, wszystko nimi wysy­sają.

– Takoż. – Pakosz uspo­koił się. – Na wio­śle zaś był potrójny rząd nad­gry­zie­nia. Nie w tym zamęt, lecz w zarzu­tach Led­ni­czan. Oskar­żyli goplań­skich kapła­nów o zagar­nię­cie darów zło­żo­nych w gaju przez ich ziom­ków, czym roz­sier­dzili jeziorne bogi­nie, a te w zemście zesłały na podróż­nych stwora dotąd w naj­głęb­szej otchłani skrzęt­nie trzy­ma­nego.

– Jak już, to czemu nie na kapła­nów kara spa­dła, lecz na nie­winny weselny orszak? – wtrą­cił Kje­til. – U nas bogo­wie spra­wie­dli­wie osą­dzają.

– Wasi bogo­wie w amu­le­tach stru­gani praw­dzi­wym bogom nie dorów­nują. – Paszko, prych­nąw­szy, zajął buń­czuczną pozy­cję naprze­ciwko Duń­czyka.

Kje­til naj­pierw poczer­wie­niał na twa­rzy, następ­nie zbladł, wargi zato­nęły cał­ko­wi­cie pod nastro­szo­nymi wąsi­skami i brodą. Sie­mo­wit wkro­czył ener­gicz­nie pomię­dzy nich, ści­ska­jąc obu sil­nie dłońmi za karki.

– Jesz­cze jedno słowo zadry, obu przy­kład­nie uka­rzę! – wykrzyk­nął. – Ty opo­wia­daj dalej, tam idź, druha mego nie roz­draż­niaj – wska­zał ręką Pako­szowi – sia­daj obok Prze­miła na łaj­nie. Kje­til na drugą stronę! Mło­tek z naszyj­nika zerwę i w odmęty rzucę, skry­waj w zana­drzu twą wiarę tak jak Fulko!

Roz­le­gło się kilka chi­cho­tów. Prze­mił zerwał się na nogi, z obrzy­dze­niem wywą­chu­jąc powie­trze wokół sie­bie. Paszko przy­sta­nął obok, pod­jąw­szy prze­rwany wątek.

– Gnie­zno zażą­dało wyja­śnień od kapła­nów Gopła, ci zaprzy­się­gli uro­czy­ście nie­win­ność. Wtedy krewcy Led­ni­cza­nie obra­zili bogi­nie Goplan. Że niby kobie­cej natury, zatem prze­wrotne i pod­stępne, ofiary zgar­nęły, a ofiar­ni­ków uśmier­ciły. Że niby ich męscy bogo­wie nad Led­nicą są lepsi siłą męskiej natury. Gopla­nie nie pozo­stali dłużni. Spro­śne dziady wasi bogo­wie – zakrzy­ki­wali Led­ni­czan – chu­cią i mor­dem się żywiące. Naczelny kapłan Gnie­zna wpadł w nie­po­ha­mo­wany gniew. Zru­gał sro­dze Led­ni­czan. Boskość bogów i bogi­nek nie zna róż­nic, tylko ludzie nawza­jem sobie nie­słuszne przy­wary ucze­piają. Za późno. Wybuchł tumult, szybko prze­mie­niony w krwawą bija­tykę. Polała się krew, święta góra została spla­miona nie­cno­ścią ludu. Roz­go­rzała krwawa wojna dwóch jezior.

– Nie mógł książę wkro­czyć z dru­żyną? Zgłu­piałe strony do porządku przy­wró­cić? – wtrą­cił Otłucz.

– Wtedy nie było żad­nych ksią­żąt i dyna­stii. – Paszko wes­tchnął. – Lud potra­fił się bez nich obejść.

– Co dalej? – Prze­mił pona­glił go.

– Padło wiele ofiar, osady ucier­piały od znisz­czeń. Po roku obie zwa­śnione strony udały się do Gnie­zna, pro­sząc pokor­nie kapłana o roz­jem­stwo koń­czące bra­to­bój­czą walkę. Kapłan wszedł w kon­takt z naj­wyż­szym bogiem na nie­bie świa­tło­ścią mie­nią­cym. Wydał bar­dzo ciężki wyrok dla zła­go­dze­nia gniewu bogi­nek Gopła. Od tego czasu Led­ni­cza­nie skła­dają Gnie­znu podwójną ofiarę. Nato­miast każdy, kto się poważy wypły­nąć łodzią na jezioro Gopło, musi poda­ro­wać w któ­rymś z przy­le­głych gajów podwójne dary. Zwol­nieni od tego zostali jedy­nie rybacy z osad wokół jeziora.

– I nie będziemy naru­szać usta­lo­nego porządku. – Sie­mo­wit powstał z pieńka. – Do kapła­nów w gaju oprócz zwy­cza­jo­wych podar­ków każdy zosta­wia coś cen­nego. Każdy! – zazna­czył.

Kro­czący obok niego Prze­mił dosły­szał mru­cze­nie księ­cia:

– Potrójny rząd zębów, bogo­wie, boginki… durni kmie­cie znad Led­nicy, kobiety znie­wa­żać, bogów obra­żać…

– Coś takiego… nie było ksią­żąt – zacze­pił go zawa­diacko Prze­mił.

– Wyczy­ści­łeś spodnie na tyłku tra­wami? – odpa­ro­wał Sie­mo­wit.

* * *

Bez­chmurne niebo, leni­wie ude­rza­jące o burty łodzi fale, jazgot ptac­twa róż­no­rod­nego. Mijane wzdłuż odda­lo­nych brze­gów korony drzew, pstrzące poły­sku­ją­cymi w słońcu wsze­la­kimi odmia­nami żółci i czer­wieni liścia­nych gęstwin. Prze­piękna jesienna pogoda odbi­jała się wyśmie­ni­tymi nastro­jami na obli­czach wojow­ni­ków wio­słu­ją­cych naprze­ciw przy­go­dzie. Nie­zna­nej, tajem­ni­czej, wypeł­nio­nej snu­ciem domy­słów o skar­bach po nik­czem­niku, który tyle lat nad nimi ksią­żęcą god­no­ścią pano­wał.

Sie­mo­wit zaka­zał wspo­mi­na­nia zasły­sza­nej od Paszki histo­rii o gnie­wie jezior­nych bogi­nek. Sam jed­nak przy­ła­pał się kil­ka­krot­nie na uważ­nym wpa­try­wa­niu w toń wody, kar­cąc się w myślach: stwora z potrój­nym uzę­bie­niem ocze­kuje? Zwró­cił głowę na bok, wyczuw­szy spoj­rze­nie Strze­wita. Przy­ja­ciel, tłu­miąc weso­łość, bez­gło­śnie zagryzł trzy­krot­nie war­gami.

– Ludzie z Krusz­wicy wspo­mnieli, jakoby wczo­raj po zapad­nię­ciu zmroku jako­weś maleń­kie świa­tełka na dru­gim brzegu migo­tały. Głu­che tąp­nię­cia też dola­ty­wały, nie­chyb­nie łodzie na wodę spusz­czano – prze­rwał ciszę prze­wod­nik.

Nikt nie kwa­pił się z pod­ję­ciem tematu.

– Pew­ni­kiem rybacy na połów ruszyli – stwier­dził w końcu obo­jęt­nie Woj­mir.

– Tam nie ma żad­nej wio­ski. – Prze­wod­nika drę­czył nie­okre­ślony nie­po­kój.

– Nocą na połów? – zain­te­re­so­wał się jed­nak Tęgo­sław.

– Tedy i dzi­wota ludzi ogar­nęła.

– Nocą na polo­wa­nie to strzygi jeziorne na brzeg wycho­dzą – wtrą­cił Prze­mił.

Prze­wod­nik spoj­rzał na Sie­mo­wita, a widząc brak reak­cji, wzru­szył ramio­nami.

Wio­sło­wali dalej, w trze­ciej łodzi za nimi ktoś zanu­cił piosnkę, nie­ba­wem śpiew pod­jęli inni.

Pły­nęli długo, cały czas na połu­dnie, jezioro jakby nie miało końca. Po nie­ca­łych dzie­się­ciu milach dotarli w pobliże roz­wi­dle­nia.

– Jezioro roz­sz­cze­pia się tutaj na dwie odnogi dłu­gim pół­wy­spem prze­dzie­lone – obja­śniał prze­wod­nik. – Wpły­niemy we wschod­nią, dotrzemy pod zglisz­cza Mie­tlicy. My musimy w zachod­nią odnogę, na jej końcu jest wyspa, któ­rej szu­kamy.

Po następ­nych kilku milach w oddali poja­wiła się linia brze­gowa wyspy. Jed­no­cze­śnie z pół­wy­spu na lewo od wyspy dobie­gły odgłosy odda­lo­nej wrzawy. W dwóch miej­scach wzno­siły się w górę słupy dymów, smęt­nie prze­chy­lone na boki. Zdu­mie­nie i nie­pew­ność malo­wały się na twa­rzach wojow­ni­ków. Sie­mo­wit dał ręką znak, by się zatrzy­mali.

– Co tam się wypra­wia? – wymam­ro­tał Chra­boj.

– Nie wiem… – zdo­łał jedy­nie wymam­ro­tać prze­wod­nik.

– Może cere­mo­nie jako­weś? – wtrą­cił Woj­mir.

– Na pół­wy­spie? – Zmie­szany prze­wod­nik roz­glą­dał się ner­wowo. – Tam nikt nie pomiesz­kuje. I ten zgiełk…

– Wpłyńmy ostroż­nie w prze­smyk mię­dzy wyspą a pół­wy­spem – zde­cy­do­wał Sie­mo­wit. – Broń w pogo­to­wiu, Prze­mił podaj do tyłu! Strzały na cię­ciwy!

– Odra­dzam. – Kje­til zła­pał go ramię. – To nie napad na jakąś wio­skę czy nawet gród. Po polach i lasach hasać, w tra­wach się skry­wać, takie wasze wojo­wa­nie. Doświad­cze­nia wam w praw­dzi­wych wypra­wach bra­kuje.

– Praw­dzi­wych? – Sie­mo­wit usi­ło­wał uwol­nić się z uchwytu Duń­czyka.

– Wyprawy wodami, na łodziach, pomię­dzy wyspami, zako­lami, zatocz­kami… w tym przo­duje mój lud od poko­leń, woda i brzegi to nasz żywioł.

– Ale…

– Nie ma ale. – Kje­til puścił ramię Sie­mo­wita. – Przy­bi­jamy do brzegu. – Wska­zał ręką na pół­nocny kra­niec wyspy. – Z dala od prze­smyku na pół­wy­sep. Na łodziach część wojow­ni­ków z rękoma na wio­słach zanu­rzo­nych w wodzie, druga połowa ze strza­łami na cię­ci­wach łuków. Trzech idzie na roze­zna­nie mię­dzy drze­wami wskroś wyspy na wschód, w kie­runku prze­smyku. Cze­kamy na ich powrót.

Poszedł na zwiad, zabie­ra­jąc Woj­mira i Strze­wita.

Powró­cili sto­sun­kowo szybko, rela­cjo­nu­jąc rze­czy nie­sły­chane. Na prze­smyku w nie­wiel­kiej zatoczce pół­wy­spu cumuje jede­na­ście łodzi. Bar­dzo dużych, o wiele dłuż­szych od naszych. Przy nich zale­d­wie sze­ściu wojow­ni­ków na straży. Roz­glą­dają się wokół czuj­nie.

– Prze­oczy­li­śmy jakiś oddział Popiela? – Sie­mo­wit nie krył zdu­mie­nia zmie­sza­nego z oba­wami.

Ktoś prych­nął.

– To moi rodacy. – Kje­til mach­nął ręką, powstrzy­mu­jąc otwie­ra­ją­cego usta Strze­wita. – Duń­czycy z wysp.

– Że jak? – wyrwało się paru przy­słu­chu­ją­cym. – Na łowy nie­wol­nika się zapu­ścili?

– Na pewno nie na łowy – zaprze­czył Kje­til, uci­na­jąc dal­sze szem­ra­nia. – Poznaję po uzbro­je­niu, zacho­wa­niu wojow­ni­ków przy łodziach… co mam wam tłu­ma­czyć i tak nie poj­mie­cie. To wyprawa łupież­cza, przy­byli na wiking. – Pomiar­ko­waw­szy zdzi­wione spoj­rze­nia słu­cha­czy, obja­śniał pod­nie­sio­nym gło­sem: – Na wiking, kmiotki z gołymi bro­dami! Na wyprawę zamor­ską wyru­szyli, fara í víking!

– Nie krzycz! – nasko­czył na niego Sie­mo­wit. – A jak już, to w ludz­kim języku. Fari­wiki jakieś, tfu. – Splu­nął za burtę. Po chwili pod­jął ugo­dowo: – Mów dalej.

– Na brzegu zatknięty sztan­dar znacz­nego jarla. Czarny kruk z roz­dzia­wio­nym dzio­bem i pokryte runami wstęgi pod nim.

– Ilu ich? – dopy­ty­wał Sie­mo­wit.

– Spy­taj lepiej, po co? – wtrą­cił Prze­mił. – Skąd oni tutaj, tak daleko od morza i Truso? Tu nie ma nic cen­nego, god­nego łupie­skiej wyprawy.

– Nad Gopłem w jed­nym miej­scu pra­stary dąb żołę­dzie zaklęte roz­rzuca – pod­jął prze­wod­nik. – Mawiają, że gdy dzie­wica o rumia­nych policz­kach trzy dni na nich wysie­dzi, zamie­niają się w sre­bro. Ludzie po wio­skach tak mawiają – dodał zmie­szany pod wpły­wem spoj­rzeń zebra­nych. – Może po te żołę­dzie przy­byli… no ci Fara­wiki na wypra­wie łupież­czej…

– Nie wytrzy­mam. – Kje­ti­lowi ponow­nie napły­nęła krew do twa­rzy. Się­ga­jąc po topór, ruszył w stronę wystra­szo­nego prze­wod­nika. – Dopiero odcięty łeb prze­staje plu­ga­wić.

Ten usko­czył chyżo, kry­jąc się za ple­cami Sie­mo­wita. Książę groź­nym spoj­rze­niem zatrzy­mał Duń­czyka, prze­wod­nika zaś upo­mniał:

– Sły­sza­łeś, co rzekł mój druh? Nie prze­krę­caj wyra­zów.

– Jak mam ich nazy­wać? – bro­nił się prze­wod­nik.

– Nie Fara­wiki, tylko wikingi – odparł krótko Sie­mo­wit.

– Coraz lepiej. – Strze­wit nie krył sar­ka­zmu. – Do łow­ców nie­wol­ni­ków doszły teraz wikingi. Jedno i dru­gie zbóje zamor­skie.

– A może po skarby waszego Popiela przy­byli? – stwier­dził bez­na­mięt­nie Budzi­mir. – Skoro my o nich wiemy?

– Gdyby Popiel wszyst­kim roz­po­wia­dał o skar­bach, musiałby być głup­szy od swej bojo­wej maczugi – sprze­ci­wił się Prze­mił. – Nie­praw­daż, Sie­mo­wi­cie? – Po czym zwró­cił się do Duń­czyka: – Nie odpo­wie­dzia­łeś na moje pyta­nie. Ilu, skąd?

– Nie są z Truso. – Kje­til ponow­nie tra­cił cier­pli­wość, tym razem jed­nak usi­ło­wał zapa­no­wać nad sobą. – Ech, wy, Pola­nie, świata nie zna­cie… Około osiem­dzie­się­ciu, sądząc po licz­bie łodzi. Łodzie są wasze, sło­wiań­skie, z rodzaju tych naj­więk­szych, ładowne dla kil­ku­na­stu wojow­ni­ków, pew­nie je zagra­bili gdzieś na pół­noc­nym krańcu jeziora… Nie wiem, za czym przy­byli, coś ich tutaj znę­cić musiało. Duń­czycy, ale nie z moich wysp, lecz z połu­dnia Ska­nii. Przy­po­mnę, że gdzieś w głębi pół­wy­spu roz­brzmie­wają odgłosy bitwy.

Sie­mo­wit powstał z obrzeża burty łodzi, naka­zu­jąc ruchem ręki, by zapa­dła cisza.

– Tęgo­sław, zabierz dwu­na­stu naj­lep­szych łucz­ni­ków, podejdź­cie z zacza­je­nia i wystrze­laj­cie war­tow­ni­ków na brzegu. Reszta na łodzie, pod­pły­wamy pół­ko­lem od pół­nocy wokół wyspy w prze­smyk. Tam zabie­ramy Tęgo­sława z pozo­sta­łymi i wycho­dzimy wszy­scy na brzeg pół­wy­spu. Szy­kuj­cie się na bitwę.

– Nas trzy­dzie­stu prze­ciwko nie­mal setce Duń­czy­ków? – Prze­mił spoj­rzał na niego z nie­do­wie­rza­niem. – Naszych dwu­dzie­stu nowi­cju­szy nie biorę pod uwagę.

– Nauczą się praw­dzi­wej walki, naj­lep­sza ku temu oka­zja. – Sie­mo­wit nie tra­cił pew­no­ści sie­bie. – Poza tym jeżeli tam bitwa, to kto sta­wia opór Duń­czy­kom? Prze­cież nie zjawy jeziorne. Muszą być nasi pobra­tymcy.

– Może Mazow­szan tutaj przy­pę­dziło? – wtrą­cił Woj­mir.

Dopły­wali do pół­wy­spu. Grupa Tęgo­sława wywią­zała się z powie­rzo­nego zada­nia. Żółta łacha piasz­czy­stego brzegu stra­szyła tru­pami sze­ściu duń­skich wojow­ni­ków z wysta­ją­cymi z ciał strza­łami. Po wylą­do­wa­niu Sie­mo­wit wyrwał z napęcz­nia­łych wodą traw drzewce sztan­daru domnie­ma­nego jarla, prze­ka­zu­jąc go Mści­bo­rowi:

– Trzy­maj, z kuzy­now­skim naka­zem. Dla roz­draż­nie­nia poma­chasz płachtą wodzow­ską ich jarla, gdy podej­dziemy, w boju nie opusz­czaj mnie na krok.

Sfor­mo­wali dwa bloki. W pierw­szym, zło­żo­nym z dwóch rzę­dów, kro­czył Sie­mo­wit z dru­żyną, trzy­dzie­ści kro­ków za nimi podą­żała bez zacho­wa­nia for­ma­cji grupa wylęk­nio­nych mło­dzi­ków. Przed­tem książę wyzna­czył nad nimi dowo­dzą­cego, osiem­na­sto­let­niego Dziemka z Bnina.

– Bo naj­bar­dziej rosły? – dopy­ty­wał po dro­dze Prze­mił.

– Nie, bo jako jedyny nie trząsł się z prze­ję­cia, gdy­śmy rela­cji Kje­tila słu­chali – oznaj­mił zwięźle Sie­mo­wit.

Poru­sza­jąc się pod­mo­kłymi łąkami roz­ło­żo­nymi mię­dzy zbi­tymi masami drzew, kie­ro­wali się w stronę pobrzmie­wa­ją­cych gdzieś w przo­dzie odgło­sów walki. Nad oczkiem nie­wiel­kiego stawu natknęli się na ciała zabi­tych. Dwu­na­stu pole­głych w gwał­tow­nym star­ciu wojow­ni­ków, nawza­jem wymie­sza­nych w ostat­nich chwi­lach kona­nia. Brak strzał w cia­łach wyklu­czał zasadzkę któ­rejś ze stron. Tak jakby natknęli się nawza­jem nie­spo­dzie­wa­nie, z obo­pól­nym zasko­cze­niem.

Zanim Kje­til zdą­żył zawo­łać, że pośród pole­głych roz­po­znaje sied­miu Duń­czy­ków, uprze­dził go Mści­bor okrzy­kiem peł­nym nie­do­wie­rza­nia:

– Prze­cież to nasi woje z Pomo­rza! Po heł­mach i krót­kich kafta­nach poznać! O, na tar­czach nasze sym­bole!

Sie­mo­wit wstrzy­mał dal­szy pochód. Przy­ja­ciele zbie­rali się wokół niego, nie kry­jąc nie­pew­no­ści.

– Pewien jesteś? – spy­tał książę kuzyna, by w następ­nej chwili, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, potwier­dzić: – Zga­dza się. Co tu się dzieje?! Duń­czycy, Pomo­rza­nie?! Nad jezio­rem Gopło?! Czy my coś waż­nego w naszym Gie­czu prze­spa­li­śmy?! Radź­cie teraz – pona­glił przy­ja­ciół.

Kątem oka doj­rzał, jak mło­dziki z tyłu zbiły się spraw­nie w cia­sny okrąg oble­piony tar­czami, z wysta­wio­nymi do przodu oszcze­pami.

– Chlamy te trunki od Fulka, żremy ponad miarę, za war­chla­kiem księż­nej po lasach się uga­niamy, a wokół ważne sprawy się toczą. – Strze­wił nie szczę­dził iro­nii.

– Aleś dora­dził – przy­tknął mu Budzi­mir.

– Ty czego? – Strze­wit pod­jął zaczepkę. – Może do Wie­le­tów chcesz wró­cić?

Mści­bor, przy­klęk­nąw­szy przy jed­nym z pole­głych, grze­bał w skó­rza­nej tor­bie Pomo­rza­nina przy­tro­czo­nej do pasa. Sie­mo­wit przy­klęk­nął obok niego. Po chwili Mści­bor, poka­zu­jąc im jakiś nie­wielki grze­byk, oznaj­mił:

– Z Koło­brzegu, grzbiet z bursz­ty­no­wymi zakoń­cze­niami, nasi rze­mieśl­nicy takowe wyra­biają. O – roz­chy­liw­szy poła kaftana u szyi zabi­tego, wydo­był na zewnątrz nie­wielką, podłużną drew­nianą figurkę na rze­myku – bóg morza wystru­gany na podo­bień­stwo kamien­nego posągu, co go w Koło­brzegu usta­wiono.

– Nie ma przy­pad­ków, wszystko nastaje z woli bogów i dzia­ła­nia czło­wieka – oznaj­mił Prze­mił. – To nie ja. – Na nieme spoj­rze­nia roz­cza­pie­rzył dło­nie w nie­win­nym geście. – Tak mawia Jasz­czyc.

– Ma rację. – poparł go Chra­boj. – Duń­czycy i Pomo­rza­nie razem nad Gopłem, jed­no­cze­śnie i w tym samym miej­scu. Nie ma przy­pad­ków.

– Jesz­cze my – uzu­peł­nił Tęgo­sław. – Pola­nie.

– Chyba, że są potrójne przy­padki – zauwa­żył Strze­wit, cią­gnąc spe­cjal­nie przy­ci­szo­nym gło­sem – bo w Gople potwór z potrój­nym uzę­bie­niem, sami sły­sze­li­ście…

– Coś mi w gło­wie szep­cze, że jed­nak te skarby Popiela wszyst­kich tu ścią­gnęły… nie czas na domy­sły, jak i dla­czego. – Sie­mo­wit powstał ener­gicz­nie z przy­klęku. – Ruszamy dalej. Dru­żyna dwa rzędy jak przed­tem, przedni tar­cze pod brodę i oręż w ręku, tylni strzały przy­go­to­wane na cię­ci­wach łuków. Nakaż ochot­ni­kom z tyłu – zwró­cił się do Prze­miła – by sunęli dwa­dzie­ścia kro­ków na prawo od nas, ale nieco w tyle, wszy­scy z przy­go­to­wa­nymi łukami. – Uśmie­cha­jąc się do przy­ja­ciela, dokoń­czył: – Widzia­łeś, jak przed­tem spraw­nie okrąg sfor­mo­wali?

Po nie­ca­łych sie­dem­dzie­się­ciu kro­kach skoń­czyły się łąki, musieli zagłę­bić się w sze­roką prze­cinkę lasu. Nie­ba­wem natknęli się na kolejne trupy: trzech Duń­czy­ków, każdy naszpi­ko­wany kil­koma strza­łami.

– Pomo­rza­nie syp­nęli strza­łami z zasadzki – oce­nił fachowo Tęgo­sław.

Dwa­dzie­ścia kro­ków dalej, za pniem upa­dłego ze sta­ro­ści wiązu, leżał roz­cią­gnięty w gęstych papro­ciach pomor­ski wojow­nik z oszcze­pem na wylot ciała.

– Tu się pew­nie zacza­ili – stwier­dził ktoś.

Wyszli z prze­sieki na łączki. Minąw­szy po pra­wej stro­nie gęsty lesz­czy­nowy zagaj­nik, doszli nie­spo­dzie­wa­nie do roz­wi­dle­nia lasu. Przed nimi maja­czyła otwarta prze­strzeń, roz­le­gła polana oto­czona wokół lasami, z nie­wiel­kim, wzno­szą­cym się pośrodku tra­wia­stym kop­cem o pła­skim stożku.

Tra­fili w śro­dek bitwy.

Pomo­rza­nie, około dwu­dzie­stu wojów, bro­nili się na kopcu, zbici w cia­sny, podwójny owal szcze­pio­nych nawza­jem tarcz. W środku, na dłu­gim drzewcu sztan­dar, przy­mo­co­wany dwiema poprzecz­nymi listwami, chwiał się na wie­trze, w dwóch miej­scach poszar­pany od strzał. Na płach­cie ten dziwny zwierz, ni to orzeł, ni to jasz­czur, na tyl­nych łapach sto­jący, uskrzy­dlony, z wysu­nię­tymi przed­nimi łapami zakoń­czo­nymi zakrzy­wio­nymi pazu­rami. Pochy­łość wznie­sie­nia przed obroń­cami usiana była tru­pami pole­głych.

Duń­czycy ata­ko­wali, pod­cho­dząc z każ­dej strony poje­dyn­czymi liniami. Aku­rat jeden z rzę­dów ustę­po­wał spod pomor­skiej ściany tarcz, wyco­fu­jąc się na przed­pole. Po dro­dze mijali kolejny oddział prący na wznie­sie­nie. Ata­ku­jący mieli wyraźną prze­wagę liczebną, pra­wie osiem­dzie­się­ciu wojow­ni­ków, stać ich było na nie­ustanne luzo­wa­nie któ­rejś z nacie­ra­ją­cych grup pomimo ponie­sio­nych dotych­czas strat. Zgnie­ce­nie bro­nią­cych się Pomo­rzan pozo­sta­wało kwe­stią czasu.

Pośród wojow­ni­ków duń­skiego odwodu prze­cha­dzał się pew­nym kro­kiem mąż słusz­nego wzro­stu, odziany w prze­pyszną kol­czugę się­ga­jącą kolan, z płachtą narzuty z lisich futer zwi­sa­jącą poza ramiona i mie­nią­cym w słońcu sza­ro­nie­bie­skim poły­skiem żelaza heł­mie na gło­wie. Spod hełmu powie­wały na boki strąki gęstych, ciem­no­ru­da­wych wło­sów, z wple­cio­nymi war­ko­czy­kami bar­wio­nymi na czer­wono. Bez tar­czy, w pra­wym ręku dzier­żył jedy­nie wielki topór okrut­nego wyglądu, z podwój­nym obu­chem, podobny jak u Kje­tila. Pokrzy­ki­wał, poga­niał swo­ich, wyda­wał wszędy komendy. Sie­mo­wit, domy­śla­jąc się w nim od razu owego jarla, pomy­ślał z lekką zazdro­ścią: Jakież on wspa­niałe wra­że­nie spra­wia! Gdzież mi do niego…

– Sie­mo­wit! – Mści­bor tar­gał go za ramię. – Kuzy­nie, posłu­chaj…

– Co robimy, wodzu? – Prze­mił sta­nął przed księ­ciem ze sku­pio­nym wyra­zem twa­rzy. – Nas ledwo trzy­dzie­stu, tych dwu­dzie­stu mło­dzia­ków nie wli­czam, oni jesz­cze praw­dzi­wej bitwy nie zaznali. Cze­kamy, aż Pomo­rza­nie i Duń­czycy wykrwa­wią się nawza­jem?

– Sie­mo­wit! – Mści­bor zasta­wił drogę Prze­mi­łowi, nie zwal­nia­jąc uści­sku na ramie­niu kuzyna. – Tam mój ojciec!

Sie­mo­wit zamarł. Teraz roz­po­znał. W środku pomor­skiej obrony sza­lał wuj. Krzy­czał jesz­cze gło­śniej od jarla, zagrze­wa­jąc swo­ich do walki. Co rusz roz­py­chał sze­regi, rzu­ca­jąc się do przodu ze swym potęż­nym topo­rem. Trza­skał po nacie­ra­ją­cych, po czym ponow­nie wyco­fy­wał się do wnę­trza. Na gło­wie miał hełm o brą­zo­wych klam­rach wzdłuż­nych i poły­sku­jącą sre­brem na obrę­bie koroną. Na ramio­nach narzutkę z buj­nej sier­ści jakie­goś zwie­rza brą­zo­wa­wego koloru, okry­wa­jącą nabi­jany żela­znymi płyt­kami skó­rzany kaftan.

– Święta góro, bogo­wie Gnie­zna! – Sie­mo­wit otrzą­snął się. – Mestwek!

– Ostaw wuja! – Otłucz, przy­dzie­lony mu na dru­żyn­nika przez kali­skiego księ­cia, nie­mal się zape­rzył. – Zapo­mnie­li­ście wszy­scy, co Mestwek w Gie­czu przed rokiem zosta­wił? Ilu waszych roda­ków pole­gło? Ile tru­pów, wdów szlo­cha­ją­cych, ile znisz­czeń?

– Nie wtrą­caj się! – sprze­ci­wił się ostro Prze­mił. – Co ci do naszych spraw?

– Wła­sne życie zaprzy­się­głem Sie­mo­wi­towi! – Otłucz się mio­tał. – Książę Dobro­wit obar­czył mnie obo­wiąz­kiem! Nie zezwolę na nie­bez­pie­czeń­stwo…

– Uspo­kój­cie się wszy­scy! – Sie­mo­wit ode­tchnął głę­boko.

Zamil­kli wszy­scy, wpa­tru­jąc się w niego z natę­że­niem. Wpa­try­wał się w pole walki, po twa­rzy prze­la­ty­wały mu widoczne emo­cje.

Mści­bor nie wytrzy­mał. Wystą­pił przed skryty za pniami drzew sze­reg. Popra­wił hełm na gło­wie, odrzu­cił sztan­dar jarla i oszczep, wysu­płał miecz z pochwy.

– Sam idę. Roz­my­ślaj dalej, kuzy­nie. – W gło­sie pobrzmie­wała mu jakaś oło­wiana nuta. – Nie tylko cię polu­bi­łem, ale wręcz miło­wać począ­łem… nie­ważne… nie osta­wię ojca.

Sie­mo­wit dosko­czył do niego, wcią­ga­jąc ponow­nie pod osłonę drzew. Uchwy­cił sil­nie dłońmi za kark, zbli­ża­jąc jego twarz do swo­jej.

– Głup­cze, na jakie zatę­chłe bagienne wam­pi­rzyce odku­łem cię od kowa­dła?! Na jakie?! – Teraz już nie­mal cedził słowa. – Tyś mi wię­cej niż rodziną… którą mi zagra­biono… – Odwró­cił się do Prze­miła, wyda­jąc roz­kazy: – Nacie­ramy na Duń­czy­ków. Dru­żyna w trzy sze­regi, tar­cze potrójną ścianą do przodu, rząd nad rzę­dem, oszczepy w rękach. Uda nam się odpo­wied­nio podejść albo oni na nas się rzucą, wszy­scy mio­tają oszcze­pami, po czym topory i mie­cze w dło­nie. Bitwa jak bitwa, nie pierw­sza nam. Mło­dzi ochot­nicy dzie­sięć kro­ków za nami zasy­pią wroga desz­czem strzał, salwa za salwą. Ruszamy. Ty – roz­ka­zał któ­re­muś z dru­żyny – dzier­żysz wysoko mój sztan­dar ksią­żęcy. Orzeł rodu Pia­sta idzie roz­dra­pać ofiary! – wykrzyk­nął ostat­nie zda­nie. – Pola­nie pod jego skrzy­dłami za mną!

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Żal­nik – sta­ro­sło­wiań­ska nazwa miej­sca pochówku zmar­łych. [wróć]

2. Try­zna – sta­ro­sło­wiań­ski obrzęd pogrze­bowy. Uro­czy­sta uczta zwień­czona spor­to­wymi zma­ga­niami i zaba­wami w maskach, mająca zapo­biec powro­towi i zgub­nemu wpły­wowi dusz zmar­łych z zaświa­tów. [wróć]

3. Obiata – sta­ro­sło­wiań­ski rytuał skła­da­nia ofiar bogom lub dla uczcze­nia zmar­łych. [wróć]

4. Gatu­nek dużej gęsi dziko żyją­cej. [wróć]

5. W sta­ro­sło­wiań­skim – poje­dyn­cze gospo­dar­stwo. [wróć]