Siedem opadłych piór - Tanya Talaga - ebook + audiobook + książka

Siedem opadłych piór ebook i audiobook

Talaga Tanya

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o kanadyjskim rasizmie i cierpieniu rdzennych mieszkańców. Narodowy bestseller.

W 1966 roku dwunastoletni Chanie Wenjack uciekł ze szkoły z internatem i zamarzł na śmierć na torach kolejowych. Po przeprowadzonym dochodzeniu wydano cztery zalecenia, żeby zapobiec kolejnej tragedii. Żadne z zaleceń nie zostało zastosowane. Od 2000 do 2011 roku w kanadyjskim Thunder Bay zmarło siedmioro rdzennych uczniów szkół średnich. Mieszkali setki kilometrów od rodzin, zostali zmuszeni do opuszczenia domu, ponieważ w ich rezerwatach nie było odpowiedniej szkoły średniej. Pięcioro znaleziono w rzekach otaczających Jezioro Górne, święte miejsce rdzennych mieszkańców. Inny, łagodny chłopak i gwiazda hokeja, zniknął w noc przy minus dwudziestu stopniach, a młoda dziewczyna z niewyjaśnionych przyczyn zmarła w korytarzu domu kuzyna.

Dziennikarka śledcza Tanya Talaga zagłębia się w historię tego północnego miasta, które stało się symbolem długiej walki Kanady z łamaniem praw człowieka wobec rdzennych społeczności. Opisuje ogromne luki w systemie, powszechną obojętność, codzienny rasizm i niedofinansowanie. Daje bolesną lekcję, ale jednocześnie nie odbiera nadziei. Nie sposób przeczytać tej książki i nie poczuć tej tragedii.

Talaga ożywia każdą historię, umiejętnie snuje opowieści o życiu, śmierci i rodzinach młodych ludzi, przeprowadzając jednocześnie wnikliwą analizę. Łączy każdą śmierć z polityką neokolonialną i instytucjonalnym rasizmem na wszystkich rządowych szczeblach, a także ze spuścizną niesławnych i pełnych przemocy szkół rezydencjalnych. Książka jest przejmująca i doprowadzająca do szału, stanowi zarówno ważne świadectwo potrzeby zmian, jak i wezwanie do działania.

„Publishers Weekly”

Tanya Talaga opisuje dobrze zbadane, okrutne prawdy, które odsłaniają systemowy rasizm, ubóstwo i bezsilność przyczyniające się do ciągłych problemów, z jakimi borykają się rdzenna młodzież, ich rodziny i społeczności.

Patti LaBoucane-Benson, autorka książki The Outside Circle

Musimy zacząć słuchać. Rodzice posyłali swoje dzieci do szkoły w Thunder Bay, a potem musieli patrzeć, jak one umierają. Rasizm, obojętność policji, biurokratyczna nieudolność, pośrednia przemoc – wcale nie musi tak dalej być. Niech ta książka was oburzy.

Duncan McCue, gospodarz Cross Country Checkup w CBC Radio.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 4 min

Lektor: Hanna Chojnacka-Gościniak

Oceny
4,2 (28 ocen)
11
12
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pparczy

Z braku laku…

Ważny temat został zmarnowany. W żaden sposób nie oceniam przedstawionej historii, co jest oczywiste. Traktowanie Rdzennych mieszkańców Kanady od 200 lat niewiele się zmieniło. Ale chce się skupić na tym jak autorka przedstawiła ten trudny temat. Chaos informacyjny. Za dużo dat, nazwisk, nazw, miejscowości. I najważniejsze, za dużo poruszonych tematów. Na 360 stronach autorka chciała poruszyć wszystkie problematyczne tematy związane z Pierwszymi Narodami Kanady - historię szkół rezydencjalnych, współczesną sytuację materialną, ograniczenie edukacji, morderstwa kobiet, brak finansowania i pomocy rządowej, rasizm, nieudolność policji w śledztwach i główny temat reportażu, czyli niewyjaśnione zgony 7 uczniów. Tak wiele spraw nie może być dobrze przedstawionych na tak małej ilości stron. Dużo powtórzeń takich samych zdań w różnych rozdziałach, brakujących słów i końcówek. Dziwią mnie też zdania o tym czym jest szkoła lub czym zajmuje się koroner. Przez spore nagromadzenie wątków sprawa śmi...
80
pdefiance

Dobrze spędzony czas

rzetelne i pełne empatii śledztwo w oparach rasizmu i uprzedzeń. Tanya Talaga skrupulatnie opisuje siedem tragedii, które z każdą stroną się mnożą, bo za każdym zamordowanym/martwym dzieckiem są jego rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, cała zżyta i zraniona społeczność, która stale spychana jest na dalszy plan. w opisie jest zdanie o nadziei - ja jej nie mam, każdy kolejny rozdział mnie jej pozbawiał i sprawiał, że osoby walczące z systemem wydawały mi się herosami. Talaga nie popada w patos, nie żywi się cierpieniem i nie napawa tym, jak dobrze udało się wykonać zadanie. nie ucieka w poetyckość, dociera do zeznań, wspomnień i faktów. temat jest okrutny, nie chcę mówić, że to lektura obowiązkowa, ale jeśli ktoś jest ciekawy życia rdzennych społeczności współcześnie, to zapraszam, warto.
00
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
katjak333

Całkiem niezła

Książka jest ciekawa, ale przetłumaczona została skandalicznie źle i chyba nie widziała korekty. Wstyd dla wydawnictwa.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Se­ven Fal­len Fe­athers. Ra­cism, De­ath, and Hard Tru­ths in a Nor­thern City
Prze­kład EMI­LIA SKOW­ROŃ­SKA
Wy­dawca KA­TA­RZYNA RUDZKA
Re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja GRA­ŻYNA MA­STA­LERZ
Ko­rekta AGNIESZKA RADTKE, JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okładki ALY­SIA SHEW­CHUK
Ilu­stra­cja na okładce CHRI­STIAN MOR­RIS­SEAU
Ad­ap­ta­cja pro­jektu okładki DA­WID GRZE­LAK
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © 2017 by Ta­nya Ta­laga Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ho­use of Anansi Press, To­ronto, Ca­nada Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Emi­lia Skow­roń­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 78-83-67510-53-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla na­stęp­nego po­ko­le­nia, Na­ta­shy i Wil­liama

Dla sil­nych ma­tek, She­ili i Mar­ga­ret

I dla Je­thra, Cur­rana, Ro­byn, Paula, Reg­giego, Kyle’a i Jor­dana

****

Ani­shi­na­abe kie­rują się sied­mioma za­sa­dami:

Zah-gi-di-win (mi­łość): Po­znać mi­łość to po­znać po­kój.

Ma-na-ji-win (sza­cu­nek): Czcić całe stwo­rze­nie to mieć sza­cu­nek.

Aak-de-he-win (od­waga): Z od­wagą sta­wiać czoła ży­ciu to wie­dzieć, czym jest mę­stwo.

Gwe-ya-kwaad-zi-win (uczci­wość): Kro­czyć przez ży­cie z pra­wo­ścią to wie­dzieć, czym jest uczci­wość.

Dbaa-dem-diz-win (po­kora): Uznać sa­mego sie­bie za świętą część stwo­rze­nia to wie­dzieć, czym jest po­kora.

Nbwaa-ka-win (mą­drość): Pie­lę­gno­wać wie­dzę to wie­dzieć, czym jest mą­drość.

De-bwe-win (prawda): Wie­dzieć to wszystko to znać prawdę.

Ba­ka­an­nake’ii ngii-izhi-ga­ki­noo’ama­ago­omin

(We Were Tau­ght Dif­fe­ren­tly: The In­dian Re­si­den­tial School Expe­rience [Uczono nas ina­czej: Do­świad­cze­nie in­diań­skich szkół re­zy­den­cjal­nych])

****
.
****

Lu­do­bój­stwo kul­tu­rowe to nisz­cze­nie struk­tur i prak­tyk, które po­zwa­lają da­nej spo­łecz­no­ści trwać jako grupa. Pań­stwa, które do­pusz­czają się lu­do­bój­stwa kul­tu­ro­wego, sta­wiają so­bie za cel znisz­cze­nie in­sty­tu­cji po­li­tycz­nych i spo­łecz­nych da­nej grupy. Przej­mują grunty, a lud­ność przy­mu­sowo prze­sie­dlają i ogra­ni­czają jej mo­bil­ność. Za­ka­zują uży­wa­nia jej ję­zyka. Przy­wódcy du­chowi są prze­śla­do­wani, prak­tyki du­chowe są za­ka­zane, a przed­mioty ma­jące war­tość du­chową są kon­fi­sko­wane i nisz­czone. A co naj­istot­niej­sze, ro­dziny są roz­dzie­lane, co unie­moż­li­wia im prze­ka­zy­wa­nie toż­sa­mo­ści i war­to­ści kul­tu­ro­wych z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. W kon­tak­tach z rdzen­nymi miesz­kań­cami Ka­nada ro­biła wszyst­kie te rze­czy.

Uzna­nie prawdy, po­jed­na­nie dla przy­szło­ści: pod­su­mo­wa­nie ra­portu koń­co­wego ka­na­dyj­skiej Ko­mi­sji Prawdy i Po­jed­na­nia

****

Pro­log

Bo wi­dzisz, ol­brzymi Na­na­bi­jou za­warł umowę.

Gi­gant ca­łymi dniami snuł się wo­kół Gi­chi­gami, ol­brzy­miego zbior­nika wod­nego, który wy­glą­dał jak mo­rze. Tu­pał i tu­pał, i tu­pał, i tu­pał. Pod wpły­wem tego ha­ła­śli­wego stą­pa­nia po­wstały ma­sywne do­liny i skalne ściany wy­cięte z ota­cza­ją­cych wodę gra­ni­tów i łup­ków.

Ni­gdy jed­nak ol­brzym nie nie­po­koił Od­żi­bwe­jów ży­ją­cych z nim w wą­wo­zach i la­sach. Ich nie tknął. Miesz­kali bli­sko sie­bie, żyli szczę­śli­wie i spo­koj­nie. Na gład­kich skal­nych ścia­nach w po­bliżu brze­gów Gi­chi­gami Od­żi­bwe­jo­wie ry­so­wali pik­to­gramy, by w ten spo­sób prze­ka­zać hi­sto­rie ze swo­jego ży­cia ko­lej­nym po­ko­le­niom.

Na­na­bi­jou miał se­kret, który znali tylko Od­żi­bwe­jo­wie: w skale znaj­do­wał się błysz­czący me­tal, mie­niący się jak roz­gwież­dżone niebo. Ol­brzym nie chciał, by kto­kol­wiek ode­brał mu coś tak pięk­nego. Za­ka­zał więc Od­żi­bwe­jom mó­wić bia­łym, gdzie ukrył srebrny skarb. Obie­cał swym sprzy­mie­rzeń­com, że je­śli do­cho­wają ta­jem­nicy, już za­wsze bę­dzie ich strzegł. Je­śli tego nie uczy­nią, je­śli po­wie­dzą o skale bia­łemu czło­wie­kowi, który za­czy­nał się osie­dlać w drew­nia­nych do­mach w po­bliżu Gi­chi­gami, sta­nie się coś strasz­nego i gi­gant już ni­gdy nie bę­dzie mógł ich chro­nić. Po­słu­chali go, zgo­dzili się do­cho­wać ta­jem­nicy.

Przez wiele księ­ży­ców ol­brzym i Od­żi­bwe­jo­wie żyli w po­koju. Pew­nego dnia zna­leźli jed­nak czło­wieka z ple­mie­nia Siuk­sów: po­wie­dział, że się zgu­bił i po­trze­buje po­mocy. Przy­jęli go do sie­bie. Ale czło­wiek Siuk­sów był pod­stępny. Do jego uszu do­tarły opo­wie­ści o cen­nym błysz­czą­cym me­talu i za­pra­gnął za­nieść go swoim lu­dziom. Za­przy­jaź­nił się z Od­żi­bwe­jami i za­miesz­kał z nimi, aby zy­skać ich za­ufa­nie i do­wie­dzieć się, gdzie jest sre­bro.

Cze­kał cier­pli­wie. Pew­nego dnia pod­słu­chał, jak Od­żi­bwe­jo­wie roz­ma­wiają o miej­scu, w któ­rym ukryli skarb. Uzbro­jony w tę wie­dzę wy­mknął się na po­szu­ki­wa­nie łupu.

Za­kradł się do ca­noe i po­pły­nął w dół, do szcze­liny, w któ­rej znaj­do­wało się sre­bro. Kiedy zo­ba­czył skarb, nie wie­rzył wła­snym oczom. Nie po­sia­dał się ze szczę­ścia. Na­peł­nił kie­sze­nie i od­pły­nął.

Nie był jed­nak tak sprytny, jak mu się wy­da­wało. Kiedy ucie­kał w dół rzeki, na­tknął się na bia­łych lu­dzi. Schwy­tali go i wzięli do nie­woli. Pró­bo­wał ich prze­ku­pić grudką skra­dzio­nego sre­bra, ale chciwi biali ode­brali mu cały łup i za­żą­dali wię­cej. Siuks nie chciał zdra­dzić, skąd ma skarb, biali jed­nak nie re­zy­gno­wali. Wie­dzieli, jak go zmu­sić do mó­wie­nia. Usie­dli przy ogni­sku i przy­nie­śli wodę ogni­stą. Uspo­ko­iła jego lęki, spra­wiła, że po­czuł się szczę­śliwy, i roz­wią­zała mu ję­zyk. Kiedy był już pi­jany, biali znów za­py­tali, gdzie jest sre­bro, a on wy­ja­wił im ta­jem­nicę.

Ob­ser­wo­wał to wszystko la­ta­jący nad ich gło­wami so­kół. Gdy usły­szał o zdra­dzie, szybko po­le­ciał ostrzec Na­na­bi­jou. On jed­nak do­wie­dział się o wszyst­kim w chwili, gdy Siuks zdra­dził se­kret. Na­gle po­czuł się ciężki, tak ciężki, że le­dwo mógł się ru­szać. Jego koń­czyny znie­ru­cho­miały i mógł już tylko le­żeć.

Jego cie­płe ciało i krew za­mie­niły się w lity ka­mień.

Od­żi­bwe­jo­wie byli zdani wy­łącz­nie na sie­bie.

Thun­der Bay za­wsze było mia­stem o dwóch twa­rzach. Strona Port Ar­thur to twarz biała, a Fort Wil­liam – czer­wona. Port Ar­thur leży na pół­noc­nym brzegu. Zo­stał zbu­do­wany na ła­god­nym, po­chy­łym te­re­nie tar­czy ka­na­dyj­skiej. Dwu­kon­dy­gna­cyjne domy z ce­gły cią­gną się wzdłuż ulic bie­gną­cych w górę i w dół tar­czy, a z każ­dego z nich roz­ta­cza się piękny wi­dok na Je­zioro Górne, aż do pół­wy­spu Si­bley, gdzie śpi ka­mienny ol­brzym Na­na­bi­jou.

Strona Czer­wona po­wstała w dole rzeki Ka­mi­ni­sti­quia (miej­scowi mó­wią na nią Kam), na tra­dy­cyj­nych zie­miach Od­żi­bwe­jów, u pod­nóża Góry McKaya na rów­ni­nie zna­nej jako Fort Wil­liam. Z wy­jąt­kiem jed­nej nie­wiel­kiej en­klawy oka­za­łych bu­dyn­ków w po­bliżu Vic­kers Park, zbu­do­wa­nych przez za­moż­nych lu­dzi z in­nych cza­sów, ulice Fort Wil­liam na­leżą do klasy ro­bot­ni­czej. Stoją przy nich małe bun­ga­lowy i dwu­kon­dy­gna­cyjne domy na róż­nym eta­pie re­montu. Przed więk­szo­ścią z nich za­par­ko­wany jest ja­kiś pic­kup.

W ciągu po­nad dzie­się­ciu ty­sięcy lat rdzenni miesz­kańcy stwo­rzyli do­brze pro­spe­ru­jące spo­łe­czeń­stwo. Żyli nad brze­gami Kam i Gi­chi­gami, czyli Je­ziora Gór­nego, i w nie­któ­rych miej­scach na pół­noc i na za­chód. Gi­chi­gami to te­mat na le­gendę. To naj­więk­sze słod­ko­wodne je­zioro na świe­cie. Jego ogromna po­wierzch­nia ma wpływ na nie­prze­wi­dy­walną po­godę w za­toce, a wszy­scy, któ­rzy miesz­kają w po­bliżu, mu­szą się do­sto­so­wy­wać do jego na­stro­jów – prą­dów stru­mie­nio­wych, nie­spo­dzie­wa­nych po­dmu­chów wia­tru, ulew­nego desz­czu i wspa­nia­łego słońca. W jed­nej chwili ja­sne, sło­neczne niebo może się stać czarne i zło­wiesz­cze. Ci, któ­rzy znaj­dują się wtedy na wo­dzie, na­tych­miast za­czy­nają ża­ło­wać, że nie zmie­nili pla­nów. W pół­noc­nej czę­ści do je­ziora wpa­dają setki rzek i stru­mieni, w tym Ka­mi­ni­sti­quia, McIn­tyre, Ni­pi­gon, Pi­geon i St. Lo­uis. W prze­szło­ści rzeki te dzia­łały jak ar­te­rie ko­mu­ni­ka­cyjne rdzen­nych miesz­kań­ców – ro­dziny szły wzdłuż brze­gów pie­szo lub pły­nęły ka­ja­kami i w ten spo­sób po­dró­żo­wały po ca­łej Pół­nocy. Od nie­pa­mięt­nych cza­sów zbiegi rzek to miej­sca spo­tkań Od­żi­bwe­jów i ich ku­zy­nów Kri.

Za­nim do mia­sta za­wi­tała biała twarz, to wła­śnie tam wszystko się działo. Rzeki były au­to­stra­dami dla kup­ców. To tam han­dlo­wano fu­trami, tam spo­ty­kali się fran­cu­scy co­ureurs de bois, rdzenni tra­pe­rzy i han­dla­rze. Od­żi­bwe­jo­wie na­zy­wali to miej­sce Ani­mi­kii, czyli Grzmot (ang. thun­der), bo to tam na nie­bie roz­brzmie­wały groźne grzmoty. Fran­cuzi zgo­dzili się na tę na­zwę i szybko za­częli na­zy­wać je­zioro Baie de Ton­na­ire albo Thun­der Bay.

Ka­mi­ni­sti­quia – to słowo po­cho­dzi z ję­zyka Od­żi­bwe­jów i ozna­cza rzekę z wy­spami – jest naj­więk­szą rzeką w Thun­der Bay. Wy­pływa z Dog Lake, a po­tem pły­nąc po chro­po­wa­tych ska­łach wo­do­spadu Ka­ka­beka, wy­so­kiego na czter­dzie­ści sie­dem me­trów sza­le­ją­cego cudu na­tury, na­biera ogrom­nej mocy. Na­pę­dzana przez stru­mień Ka­ka­beka wpływa do Fort Wil­liam i kie­ruje się w stronę Góry McKaya, gdzie wciąż miesz­kają po­tom­ko­wie Na­na­bi­jou, Od­żi­bwe­jo­wie z Fort Wil­liam First Na­tion.

Dziś brzegi Kam są usiane za­kła­dami prze­my­sło­wymi. Białe twa­rze zro­biły wszystko, żeby prze­chwy­cić i wy­ko­rzy­stać jej szyb­kość i siłę. Na te­re­nach ota­cza­ją­cych rzekę znaj­dują się dwie elek­trow­nie na­le­żące do On­ta­rio Po­wer Ge­ne­ra­tion, bę­dą­cej wła­sno­ścią władz pro­win­cji. Za­kład Re­so­lute Fo­rest Pro­ducts, daw­niej Abi­ti­bi­Bo­wa­ter, zo­stał wznie­siony na brzegu po­ro­śnię­tym jo­dłami. Cię­ża­rówki z drew­nem wjeż­dżają do tar­taku i wy­jeż­dżają z niego przez całe dnie. Na brze­gach Kam znaj­duje się rów­nież po­tężna mon­tow­nia Bom­bar­dier, w któ­rej pro­du­kuje się ele­ganc­kie tram­waje dla miast le­żą­cych na po­łu­dniu.

Lud­ność ko­lo­nialna za­zna­czyła tu swoje te­ry­to­rium po czer­wo­nej stro­nie, bu­du­jąc sie­dziby władz. W 2009 roku na rogu ulic May i Do­nald otwarto nowy ra­tusz, no­wo­cze­sny bu­dy­nek z błysz­czą­cego szkła i gład­kiego be­tonu, o po­wierzchni 3995 me­trów kwa­dra­to­wych. W holu na par­te­rze może się zmie­ścić po­nad sto osób, a setki ko­lej­nych mogą się ze­brać na ze­wnątrz, na od­po­wied­nio za­pro­jek­to­wa­nym te­re­nie przy wej­ściu, z wo­do­spa­dami i licz­nymi miej­scami do sie­dze­nia. Otwarte prze­strze­nie spra­wiły, że jest to po­pu­larny wę­zeł ko­mu­ni­ka­cyjny. Ulice przed ra­tu­szem są pełne przy­stan­ków au­to­bu­so­wych, z któ­rych można się wy­brać na prze­jażdżkę po mie­ście[1]. Ka­wa­łek da­lej stoi otwarty w 2014 roku bar­dzo cie­kawy ar­chi­tek­to­nicz­nie Thun­der Bay Co­ur­tho­use. Zaj­muje pra­wie cały kwar­tał. Bu­dy­nek o po­wierzchni 18 580 me­trów kwa­dra­to­wych ma sześć kon­dy­gna­cji i pięt­na­ście sal są­do­wych. Jest tam otwarte atrium i wi­szą ta­blice in­for­ma­cyjne po an­giel­sku, fran­cu­sku i w ję­zyku Od­żi­bwe­jów. Ochronę za­pew­nia po­li­cja z Thun­der Bay.

Kam wciąż przy­ciąga lu­dzi. Na­sto­latki scho­dzą na za­pa­da­jące się brzegi i kryją pod mo­stami lub w krza­kach, żeby pić i im­pre­zo­wać. Rzeka za­pew­nia im pry­wat­ność, wła­sną prze­strzeń obok gi­gan­tycz­nej ście­ralni i pa­pierni, która pluje śmier­dzą­cymi żół­tymi chmu­rami w kształ­cie le­jów. Tam mogą być bli­sko na­tury. Sie­dzą na ska­łach, słu­chają szumu wody i przy­po­mina im się dom.

Obok wej­ścia do fa­bryki stoi zie­lony znak dro­gowy z na­pi­sem „Chip­pewa Road”. Ja­kiś biu­ro­krata mu­siał mieć po­czu­cie hu­moru, po­nie­waż jest to wjazd do Fort Wil­liam First Na­tion, jed­nego ze 133 re­zer­wa­tów w pro­win­cji On­ta­rio za­miesz­ka­nych przez rdzenną lud­ność. Chip­pewa Road jest je­dyną pro­wa­dzącą do niego drogą. Kie­dyś była jesz­cze jedna, przez most ob­ro­towy na Ja­mes Street, ale w 2013 roku ktoś go pod­pa­lił. Most na­le­żący do CN[1*] łą­czył re­zer­wat z mia­stem. W prze­kra­cza­niu sta­rego roz­kle­ko­ta­nego mo­stu do Fort Wil­liam za­wsze było coś wy­jąt­ko­wego. Sa­mo­chody mu­siały zwal­niać, opony pod­ska­ki­wały na każ­dym wy­boju. Z tyłu głowy za­wsze cza­iła się ci­cha obawa, że może, tylko może, tym ra­zem się nie uda. Te­raz po­zo­stała je­dy­nie sczer­niała, spa­lona i przez ni­kogo nie­na­pra­wiona sko­rupa z drewna i stali, pod którą szybko prze­pływa Kam. Trzy szcze­ble wła­dzy – mia­sto, pro­win­cja i rząd fe­de­ralny – nie mogą zde­cy­do­wać, kto po­wi­nien za­pła­cić za re­mont. Re­zer­wat nie za­płaci, CN też nie. Wszy­scy ob­wi­niają wszyst­kich, więc nikt nic nie robi.

Port Ar­thur zo­stał zbu­do­wany dzięki sta­rym pie­nią­dzom z cza­sów wik­to­riań­skich. Biała twarz jest twa­rzą biz­nesu i han­dlu, i rzą­dów prawa. Nosi ko­szule z gu­zi­kami, jada w Keg[2*], mieszka w domu na no­wiut­kim osie­dlu, a na pod­jeź­dzie ma za­par­ko­waną kię. Miesz­kają tam le­ka­rze, praw­nicy i wła­ści­ciele dwu­mia­sta. W so­boty naj­pierw jeż­dżą sa­mo­cho­dami do wiel­kich mar­ke­tów, a po­tem udają się do swo­ich da­czy lub „obo­zów”, aby się ba­wić mo­to­rów­kami i sku­te­rami wod­nymi.

W 1870 roku puł­kow­nik ar­mii bry­tyj­skiej Gar­net Wol­se­ley na­zwał tę osadę Port Ar­thur, na cześć jed­nego z sy­nów kró­lo­wej Wik­to­rii. Prze­jeż­dżał przez te te­reny z 1200 ludźmi, któ­rzy mieli za­stą­pić tym­cza­sowy rząd Lo­uisa Riela, przy­wódcy Me­ty­sów, tam, gdzie dzi­siaj jest pro­win­cja Ma­ni­toba. To wła­śnie tam, na pół­noc­nym brzegu Je­ziora Gór­nego, roz­po­częło się bu­do­wa­nie na­rodu ka­na­dyj­skiego. Li­nie ko­le­jowe i drogi wy­ty­czano od tego punktu na za­chód. Wielki stary ho­tel Prince Ar­thur zo­stał za­pro­jek­to­wany i zbu­do­wany przez ba­ro­nów ko­le­jo­wych, któ­rzy po­trze­bo­wali wy­god­nego miej­sca, gdy roz­wi­jali swoje in­te­resy na pół­nocy. Za­wie­rali umowy w celu na­by­cia ziemi od Od­żi­bwe­jów i Kom­pa­nii Za­toki Hud­sona, aby młode pań­stwo ka­na­dyj­skie mo­gło się roz­wi­jać[2].

Po­szu­ki­wa­cze, ro­bot­nicy i imi­granci ma­rzący o wła­snej ziemi rol­nej po­dą­żali za ko­leją, która umoż­li­wiła trans­port to­wa­rów i zbóż z szybko roz­wi­ja­ją­cego się Za­chodu. Po czer­wo­nej stro­nie zbu­do­wano wy­so­kie ele­wa­tory zbo­żowe – ma­sywne be­to­nowe si­losy sto­jące na po­ste­runku – w tym ele­wa­tor We­stern Grain w dole rzeki Ka­mi­ni­sti­quia, na tra­dy­cyj­nych zie­miach Od­żi­bwe­jów u pod­nóża Góry McKaya. Port ten na­dal może ma­ga­zy­no­wać naj­więk­szą ilość zboża w Ame­ryce Pół­noc­nej, po­nie­waż wzdłuż rzeki zbu­do­wano osiem ter­mi­nali[3].

W miarę jak Port Ar­thur się roz­wi­jał, przy­by­wali ko­lejni osad­nicy. Przy­wo­zili swoje ro­dziny, Ko­ścioły i wy­zna­nie. Wik­to­riań­skie damy za­kła­dały or­ga­ni­za­cje ko­ścielne i rady w szko­łach, przy­by­wały i osie­dlały się tam setki fiń­skich ro­bot­ni­ków. Bu­do­wano szpi­tale. Ko­ściół w swej nie­skoń­czo­nej mą­dro­ści wy­słał zwia­stu­nów wiary, aby prze­ka­zy­wali słowo Boże ma­som pół­krwi sy­nów i có­rek fran­cu­skich co­ureurs de bois, edu­ko­wali i na­wra­cali po­gan oraz dzi­ku­sów przy­by­wa­ją­cych z bu­szu.

W imię wszyst­kiego, co czy­ste i wik­to­riań­skie, spo­łe­czeń­stwo Port Ar­tur za­częło roz­kwi­tać. Ale na prze­ło­mie XIX i XX wieku han­del fu­trami pra­wie cał­ko­wi­cie za­nik­nął i wielu rdzen­nych miesz­kań­ców po­zo­stało bez środ­ków do ży­cia. Byli już za­leżni od to­wa­rów i stylu ży­cia, do któ­rego przy­wy­kli dzięki han­dlowi skó­rami bo­brów. Gdy han­del za­czął usta­wać, wiele rdzen­nych ro­dzin miesz­kało na obrze­żach mia­sta w roz­pa­da­ją­cych się cha­tach lub dom­kach z re­guły po­zba­wio­nych ogrze­wa­nia i in­sta­la­cji wodno-ka­na­li­za­cyj­nej. Nie znali za­chod­niej kul­tury, nie zdo­byli wy­kształ­ce­nia, nie pa­so­wali do bry­tyj­skiego spo­łe­czeń­stwa, które szybko zdo­mi­no­wało Port Ar­thur.

Je­śli więc „In­dia­nie” mieli się stać pra­wo­wi­tymi, mó­wią­cymi po an­giel­sku Ka­na­dyj­czy­kami lo­jal­nymi wo­bec Ko­rony, mu­sieli się za­sy­mi­lo­wać. Już w 1870 roku Zgro­ma­dze­nie Sióstr św. Jó­zefa otwo­rzyło ka­to­licki sie­ro­ci­niec po stro­nie Fort Wil­liam. Gdy tylko sie­ro­ci­niec i utwo­rzona obok niego szkoła za­częły funk­cjo­no­wać, za­peł­niły się ma­łymi miej­sco­wymi dziew­czyn­kami. Pra­gnące opie­ko­wać się więk­szą liczbą dusz za­kon­nice za­częły przyj­mo­wać rów­nież chłop­ców. Zwró­ciły się też do De­par­ta­mentu do spraw In­dian w rzą­dzie fe­de­ral­nym o pie­nią­dze na roz­wój. Otrzy­mały je. Im wię­cej miały dzieci, tym więk­sze fun­du­sze do­sta­wały. Osta­tecz­nie zgro­ma­dze­nie prze­kształ­ciło się w In­diań­ską Szkołę Re­zy­den­cjalną św. Jó­zefa (znaną rów­nież jako In­diań­ska Szkoła Re­zy­den­cjalna Fort Wil­liam).

W 1907 roku szkoła prze­nio­sła się do no­wego bu­dynku przy Fran­klin Street. Przyj­mo­wała ty­siące rdzen­nych dzieci po­rzu­co­nych lub pod­rzu­co­nych przez do­tknię­tych biedą ro­dzi­ców, któ­rzy uwie­rzyli, że je­śli ich dzieci otrzy­mają an­giel­skie wy­kształ­ce­nie, będą mo­gły przy­sto­so­wać się do nowo po­wsta­ją­cego spo­łe­czeń­stwa ko­lo­nial­nego. Inne dzieci za­bie­rała z re­zer­wa­tów i sie­dzib róż­nych spo­łecz­no­ści Ka­na­dyj­ska Kró­lew­ska Po­li­cja Konna (Royal Ca­na­dian Mo­un­ted Po­lice, RCMP) i do­star­czała je sio­strom. Agenci in­diań­scy i agenci Ko­rony, któ­rzy mieli pil­no­wać, żeby cała rdzenna lud­ność była trzy­mana w ry­zach, wy­sy­łali po dzieci po­li­cjan­tów w czer­wo­nych mun­du­rach.

Nie wszyst­kie dzieci szły do szkoły do­bro­wol­nie. W ar­chi­wach pełno jest za­pi­sów o uciecz­kach. Za­cho­wały się rów­nież re­la­cje ro­dzi­ców, któ­rzy nie chcieli od­dać dzieci, po­nie­waż wie­dzieli od nich i od in­nych, co się w tych szko­łach dzieje.

Ucznio­wie, któ­rzy po prze­rwie nie wró­cili do szkoły, byli spi­sy­wani, a in­diań­scy agenci wy­sy­łali po nich Ka­na­dyj­ską Kró­lew­ską Po­li­cję Konną. Ro­dzina Jo­se­pha Pi­ski, miesz­ka­jąca w Sa­vanne na za­chód od Thun­der Bay, pró­bo­wała za­trzy­mać go w domu. In­diań­ski agent Ja­mes Burk wy­słał RCMP, żeby go spro­wa­dziła z po­wro­tem do szkoły. Po­ste­run­kowy RCMP D.K. An­der­sen skru­pu­lat­nie no­to­wał, co się działo pod­czas próby za­trzy­ma­nia Jo­se­pha 25 paź­dzier­nika 1930 roku. O 7.20 wy­je­chał z dworca w Fort Wil­liam, żeby go od­na­leźć i spraw­dzić, czy nie ukry­wają się z nim rów­nież inne dzieci. Kiedy jed­nak do­tarł do Sa­vanne, oka­zało się, że nie może prze­pra­wić się przez wodę, któ­rej wsku­tek zmien­nej póź­no­je­sien­nej po­gody ze­brało się bar­dzo dużo.

„Stwier­dzi­łem, że je­zioro jest za­mar­z­nięte, lód miał gru­bość pię­ciu cen­ty­me­trów. Ło­dzie prze­stały pły­wać. Po­nie­waż je­dyną drogą do re­zer­watu jest droga wodna, nie ma szlaku lą­do­wego, a lód nie jest jesz­cze bez­pieczny, wy­sła­łem te­le­gram do sier­żanta Manna. Chcia­łem, żeby udzie­lił mi in­struk­cji. Po­le­cił mi wró­cić na­stęp­nym po­cią­giem” – na­pi­sał An­der­sen w ra­por­cie dla prze­ło­żo­nych. Mu­siał zre­zy­gno­wać z po­szu­ki­wa­nia Pi­ski i in­nych dzieci, które praw­do­po­dob­nie ukry­wały się w Sa­vanne[4]. Inni ucznio­wie nie mieli tyle szczę­ścia.

W 1966 roku bu­dy­nek In­diań­skiej Szkoły Re­zy­den­cjal­nej św. Jó­zefa zo­stał w końcu zbu­rzony. Stra­ciło w nim ży­cie co naj­mniej sze­ściu uczniów, los ko­lej­nych szes­na­stu jest nie­znany. Jed­nym z naj­słyn­niej­szych uczniów był sławny ma­larz z ludu Od­żi­bwe­jów No­rval Mor­ris­seau. Jego wnuk Kyle Mor­ris­seau jest jed­nym z sied­miorga in­nych, o któ­rych opo­wiada ni­niej­sza książka. Obec­nie w miej­scu daw­nej szkoły mie­ści się Ka­to­licka Szkoła Pod­sta­wowa im. Pa­pieża Jana Pawła II. Aż do 19 czerwca 2017 roku, kiedy to od­sło­nięto mu­ral przed­sta­wia­jący starą pla­cówkę i jej uczniów, nie było tam żad­nej ta­bliczki czy po­mnika, które upa­mięt­nia­łyby udział miesz­kań­ców Thun­der Bay w tym mrocz­nym roz­dziale hi­sto­rii Ka­nady. Obec­nie co roku 30 wrze­śnia rdzenna lud­ność Thun­der Bay i ca­łej Ka­nady upa­mięt­nia wszyst­kich oca­la­łych: to Dzień Po­ma­rań­czo­wej Ko­szuli, na­ro­dowy dzień pa­mięci. Naj­pierw zbie­rają się pod ra­tu­szem, a po­tem ra­zem prze­cho­dzą na dawne te­reny szkoły. Na­stęp­nie w szkole im. Pa­pieża Jana Pawła II od­bywa się uro­czy­stość.

Aby zro­zu­mieć hi­sto­rie sied­miorga za­gi­nio­nych uczniów, które są te­ma­tem tej książki, sied­miu „opa­dłych piór”, mu­si­cie zro­zu­mieć prze­szłość Thun­der Bay i to, jak dawno temu zo­stały za­siane ziarna po­działu, go­ry­czy, wstrętu, braku świa­do­mo­ści kul­tu­ro­wej i zro­zu­mie­nia, i jak były pod­le­wane i kar­mione nie­zro­zu­mie­niem i sprzecz­no­ściami. Mu­si­cie się też do­wie­dzieć, że rząd Ka­nady przez lata nie do­fi­nan­so­wy­wał edu­ka­cji i usług zdro­wot­nych dla rdzen­nych dzieci, że kon­se­kwent­nie za­pew­niał im mniej wspar­cia niż po­zo­sta­łym, i że robi to do dziś. Biała twarz do­bro­bytu bu­do­wała swoje spo­łe­czeń­stwo, pod­czas gdy bez­silna czer­wona twarz stała i na to pa­trzyła.

Wszystko to działo się, gdy Na­na­bi­jou spał.

1

Wi­zja ślepca

Ar­thur Street bie­gnie ze wschodu na za­chód, długą, pro­stą wstęgą przez cen­trum w re­jo­nie Fort Wil­liam w Thun­der Bay. Jest cał­kiem po­zba­wiona uroku – to ciąg re­stau­ra­cji drive-thru, sta­cji ben­zy­no­wych, skle­pów spo­żyw­czych i sa­mo­cho­dów spie­szą­cych się, żeby jak naj­szyb­ciej stam­tąd wy­je­chać.

Je­śli skrę­cisz z Ar­thur na pół­noc w Syn­di­cate, znaj­dziesz się w Vic­to­ria­ville Cen­tre, źle roz­pla­no­wa­nym cen­trum han­dlo­wym w kli­ma­cie lat sie­dem­dzie­sią­tych. Jest pełne pu­stych skle­pów i ma­ru­de­rów po­pi­ja­ją­cych kawę, za­nim uda­dzą się do gma­chu sądu po dru­giej stro­nie ulicy. Nie­które po­miesz­cze­nia zo­stały za­jęte przez po­rad­nie zdro­wia psy­chicz­nego, ga­le­rię sztuki i cen­trum me­dyczne dla rdzen­nych miesz­kań­ców. Na pię­trze znaj­duje się główne biuro ad­mi­ni­stra­cyjne Ni­sh­nawbe Aski Na­tion (NAN), or­ga­ni­za­cji po­li­tycz­nej re­pre­zen­tu­ją­cej czter­dzie­ści dzie­więć spo­łecz­no­ści Pierw­szych Na­ro­dów za­sie­dla­ją­cych dwie trze­cie pro­win­cji On­ta­rio, czyli po­wierzch­nię 543 897,5 ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych[1].

Jest tam tylko jedna winda, która za­cho­wuje się jak sta­rzec. Stęka, gdy drzwi się za­my­kają, trzę­sie się i ko­ły­sze, wspi­na­jąc się po­woli w górę. Ta­bliczka obok przy­ci­sków głosi: „Gdy na­stąpi awa­ria, dzwo­nić pod nu­mer...”. Gdy, niejeśli.

To wła­śnie tam zna­la­złam się pew­nego po­nu­rego dnia w kwiet­niu 2011 roku. Mia­łam się spo­tkać ze Sta­nem Be­ar­dym, wiel­kim wo­dzem NAN.

Wła­śnie trwały wy­bory fe­de­ralne. Znaczna część spo­łecz­no­ści rdzen­nych miesz­kań­ców nie­na­wi­dziła urzę­du­ją­cego kan­dy­data kon­ser­wa­ty­stów, pre­miera Ste­phena Har­pera. W ciągu pię­ciu lat spra­wo­wa­nia funk­cji zli­kwi­do­wał ochronę śro­do­wi­ska i zbu­do­wał ru­ro­ciągi. Kon­se­kwent­nie po­zba­wiał fi­nan­so­wa­nia 634 Pierw­szych Na­ro­dów ży­ją­cych w ca­łej Ka­na­dzie[2]. To­czył spór z Jac­kiem Lay­to­nem, nie­gdy­siej­szym rad­nym To­ronto i li­de­rem le­wi­co­wej No­wej Par­tii De­mo­kra­tycz­nej. Lay­ton był gra­ją­cym na gi­ta­rze so­cja­li­stą chcą­cym zbu­rzyć au­to­strady i za­stą­pić je ścież­kami ro­we­ro­wymi i par­kami.

Re­cep­cjo­nistka za­pro­wa­dziła mnie do du­żej sali kon­fe­ren­cyj­nej, w któ­rej mia­łam cze­kać na Stana. Wszystko w tam­tym po­koju było szare – ściany, pla­sti­kowe stoły, wy­kła­dzina. Je­dyny ak­cent ko­lo­ry­styczny sta­no­wiła biała flaga z czer­wo­nym owa­lem na środku. W owalu – dla rdzen­nych miesz­kań­ców Ka­nady tra­dy­cyj­nym sym­bolu ży­cia – znaj­do­wał się Wielki Biały Niedź­wiedź. Czer­wone tło sym­bo­li­zuje Czer­wo­nego Czło­wieka. Niedź­wiedź jest wy­cią­gnięty, ma sze­roko roz­sta­wione łapy. Tylne są mocno osa­dzone na li­nii re­pre­zen­tu­ją­cej Zie­mię. Łeb do­tyka in­nej li­nii, sym­bo­li­zu­ją­cej jego zwią­zek z Wiel­kim Du­chem na nie­bie. Kręgi skła­da­jące się na krę­go­słup to po­szcze­gólne spo­łecz­no­ści, a że­bra od nich od­cho­dzące to rdzenne pie­śni i le­gendy, kul­tury i tra­dy­cje, które łą­czą wszyst­kie klany.

Stan wszedł do sali i ser­decz­nie się ze mną przy­wi­tał. Gdy zaj­mo­wał miej­sce, jego brą­zowe oczy lśniły.

Jest ci­chym, za­my­ślo­nym czło­wie­kiem. Nic nie po­wie­dział, tylko po­woli i ocię­żale od­chy­lił się w fo­telu. Cze­kał, aż mu wy­ja­śnię, dla­czego prze­le­cia­łam 920 ki­lo­me­trów z po­łu­dnia, z To­ronto, żeby z nim po­roz­ma­wiać o wy­bo­rach fe­de­ral­nych.

Za­czę­łam tłu­ma­czyć, o czym pi­szę, sta­ra­łam się nie wy­glą­dać na in­truza w jego świe­cie, na ko­goś, kto niby do niego pa­suje, ale tak na­prawdę wcale nie. Na tym wła­śnie po­lega prze­kleń­stwo mo­jej mie­sza­nej krwi: je­stem córką ko­biety o ko­rze­niach wschod­nio­eu­ro­pej­skich i od­żi­bwej­skich, wy­cho­wa­nej w bu­szu ja­kąś go­dzinę na za­chód od Thun­der Bay, i po­cho­dzą­cego z Win­ni­peg ojca pol­skiego po­cho­dze­nia.

Przed­sta­wi­łam Sta­nowi fa­talne sta­ty­styki do­ty­czące wzor­ców wy­bor­czych wśród Pierw­szych Na­ro­dów w ca­łej Ka­na­dzie i po­wie­dzia­łam, że w wielu okrę­gach rdzenni miesz­kańcy mo­gliby wy­ko­rzy­stać to, że ich głosy – jako głosy osób nie­zde­cy­do­wa­nych – mają ogromne zna­cze­nie, i w ten spo­sób wpły­nąć na wy­nik wy­bo­rów.

Stan spo­koj­nie mi się przy­glą­dał.

Za­czę­łam za­da­wać py­ta­nia, ale za każ­dym ra­zem, gdy pró­bo­wa­łam wcią­gnąć go w roz­mowę, opo­wia­dał o za­gi­nię­ciu pięt­na­sto­let­niego chłopca, Jor­dana Wa­bas­sego.

Ta wy­miana zdań do ni­czego nie pro­wa­dziła. Wy­glą­dało to tak, jak­by­śmy mó­wili dwoma róż­nymi ję­zy­kami.

– Rdzenni wy­borcy mo­gliby wpły­nąć na ob­sa­dze­nie pięć­dzie­się­ciu miejsc w ca­łym kraju, gdyby wy­szli z domu i za­gło­so­wali. Ale tego nie ro­bią – po­wie­dzia­łam. – Dla­czego?

– Dla­czego nie pi­sze pani o Jor­da­nie Wa­bas­sem? – od­po­wie­dział Stan.

– Ste­phen Har­per nie był przy­jaź­nie na­sta­wiony do rdzen­nych miesz­kań­ców i gdyby wszy­scy po­szli na wy­bory, mo­gliby zmie­nić ich prze­bieg – od­par­łam.

– Jor­dana nie ma już od sie­dem­dzie­się­ciu je­den dni – od­po­wie­dział.

Spró­bo­wa­łam spy­tać o Lay­tona. Prze­ko­ny­wa­łam, że le­wi­cowa Nowa Par­tia De­mo­kra­tyczna z pew­no­ścią bar­dziej się skupi na spra­wach rdzen­nych miesz­kań­ców.

Stan po­wie­dział:

– Nad wodą zna­le­ziono but. Zda­niem po­li­cji mógł na­le­żeć do Jor­dana.

Im­pas trwał do­brych pięt­na­ście mi­nut. Wresz­cie się pod­da­łam i sie­dzie­li­śmy w ci­szy. By­łam zi­ry­to­wana. Wie­dzia­łam, że wieść o za­gi­nio­nym uczniu dzie­wią­tej klasy z Thun­der Bay nie bę­dzie w To­ronto żadną re­we­la­cją.

I na­gle przy­po­mnia­łam so­bie o do­brych ma­nie­rach i o tym, gdzie je­stem. Roz­ma­wia­łam z wiel­kim wo­dzem, wy­bra­nym przez 45 ty­sięcy lu­dzi, który naj­wy­raź­niej pró­bo­wał mi coś po­wie­dzieć.

– Jor­dan jest siód­mym uczniem, który za­gi­nął lub zgi­nął w szkole – za­czął Stan. – Od 2000 roku zgi­nęli: Je­thro An­der­son, Cur­ran Strang, Paul Pa­na­che­ese, Ro­byn Har­per, Reg­gie Bu­shie i Kyle Mor­ris­seau. Te­raz za­gi­nął Jor­dan Wa­basse.

Wresz­cie do­tarło do mnie, co pró­buje mi prze­ka­zać. Sied­mioro uczniów. Sió­demka jest w kul­tu­rze rdzen­nych miesz­kań­ców bar­dzo sym­bo­liczną liczbą. Każdy czło­nek ple­mie­nia Ani­shi­na­abe zna prze­po­wied­nię o sied­miu ogniach. Każde pro­roc­two okre­śla się jako ogień. Każdy ogień re­pre­zen­tuje klu­czowy okres w hi­sto­rii miesz­kań­ców Żół­wiej Wy­spy, czyli kon­ty­nentu Ame­ryki Pół­noc­nej. Pierw­sze trzy ognie to hi­sto­ria o tym, jak wy­glą­dało ży­cie przed pierw­szym kon­tak­tem z Eu­ro­pej­czy­kami w 1492 roku, o spo­koj­nej eg­zy­sten­cji wzdłuż wy­brzeża Atlan­tyku i mi­gra­cji na za­chód w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia i wody.

Czwarty ogień za­po­wiada na­dej­ście ja­sno­skó­rej rasy i to, co się sta­nie po jej przy­by­ciu. Pro­roc­two to ostrzega, że Ani­shi­na­abe będą w sta­nie prze­po­wia­dać przy­szłość dzięki czy­ta­niu z twa­rzy lu­dzi ja­sno­skó­rych[3]. Tak po­wstały ko­lejne dwie prze­po­wied­nie. We­dług pierw­szej, je­śli twarz bę­dzie na­le­żeć do czło­wieka, który wy­gląda na szczę­śli­wego i skłon­nego do bra­ter­stwa, dla wszyst­kich miesz­kań­ców Żół­wiej Wy­spy na­dej­dzie czas zmian. Dwa na­rody po­łą­czą się w je­den po­tężny na­ród – ma­jący wie­dzę i ro­zu­mie­jący świat. Na­sta­nie czas har­mo­nii i po­koju.

Druga prze­po­wied­nia mó­wiła, że je­śli z ja­sno­skó­rych twa­rzy da się wy­czy­tać mrok, Ani­shi­na­abe będą mu­sieli za­cho­wać ostroż­ność. Taka twarz przy­nie­sie ogromne cier­pie­nie i śmierć. Z po­czątku ten mrok może być trudno do­strzec. Druga twarz może wy­glą­dać jak pierw­sza, ale mogą się w niej kryć ciemne serca lu­dzi o ja­snej skó­rze, któ­rzy pra­gną je­dy­nie za­gra­bić dla sie­bie to, co zie­mia ma do za­ofe­ro­wa­nia. Taka twarz przy­nie­sie znisz­cze­nie, ja­sno­skó­rzy na­peł­nią rzeki i wody tru­ci­znami i spra­wią, że zwie­rzęta za­czną umie­rać.

Piąty ogień za­po­wiada wojnę i cier­pie­nie. Ten, kto przy­nie­sie rdzen­nym miesz­kań­com ra­dość, o ile przyjmą jego na­uki, da im też obiet­nicę zba­wie­nia. Ale je­śli po­słu­chają tego pro­roka, będą zgu­bieni na wiele po­ko­leń. Za­po­mną o swo­jej prze­szło­ści i nie będą wie­dzieli, co ro­bić w przy­szło­ści.

We­dług szó­stego ognia ja­sna twarz bę­dzie no­sić ma­skę śmierci. Rdzenny lud zo­sta­nie oszu­kany. Spadną na niego cho­roby du­cha i ciała, dzieci zo­staną mu ode­brane. Na­uki Star­szych i prze­szłość zo­staną za­po­mniane, ro­dziny się roz­padną. Lu­dzie będą za­gu­bieni, za­po­mną o celu swo­jego ży­cia – a „kie­lich ży­cia sta­nie się nie­malże kie­li­chem smutku”[4].

Przed siód­mym ogniem mło­dzi lu­dzie po­wstaną i za­czną po­dą­żać śla­dami prze­szło­ści, szu­ka­jąc po­mocy u Star­szych, ale wielu Star­szych za­śnie lub nie bę­dzie w sta­nie im po­móc z in­nych po­wo­dów. Mło­dzi będą mu­sieli zna­leźć wła­sną drogę, a je­śli im się uda, na­stąpi od­ro­dze­nie rodu Ani­shi­na­abe. Je­śli za­wiodą, wszystko się roz­pad­nie.

Stan po­wie­dział mi, że tych sied­mioro uczniów po­cho­dziło ze spo­łecz­no­ści ży­ją­cych setki ki­lo­me­trów od Thun­der Bay, za­miesz­ku­ją­cych od­le­głe re­jony pół­noc­nego On­ta­rio. Szkół śred­nich jest tam bar­dzo mało. Wszy­scy mło­dzi, któ­rzy chcieli kon­ty­nu­ować na­ukę, zo­stali zmu­szeni do opusz­cze­nia swo­ich re­zer­wa­tów.

Po­nad sie­dem­dzie­siąt pięć pół­noc­nych Pierw­szych Na­ro­dów z te­ry­to­rium NAN i z Wiel­kiego Po­ro­zu­mie­nia Rad Nu­mer 3[3*] w po­bliżu gra­nicy z Ma­ni­tobą żyje w od­izo­lo­wa­nych re­zer­wa­tach roz­sia­nych na roz­le­głym ob­sza­rze la­sów peł­nych brzóz, słodko pach­ną­cych ce­drów i skał tar­czy ka­na­dyj­skiej. Rdzenna lud­ność prze­pro­wa­dza się do Thun­der Bay z ko­niecz­no­ści, aby ukoń­czyć szkołę śred­nią, zna­leźć pracę, uzy­skać do­stęp do opieki zdro­wot­nej i uciec od ubó­stwa pa­nu­ją­cego w re­zer­wa­cie.

W mie­ście mieszka około 108 ty­sięcy lu­dzi, we­dług da­nych Sta­ti­stics Ca­nada po­nad 10 ty­sięcy z nich to lud­ność rdzenna[5]. Liczba ta jed­nak stale ro­śnie. Prze­wi­duje się, że do roku 2030 rdzenni miesz­kańcy będą sta­no­wić 15 pro­cent po­pu­la­cji Thun­der Bay[6].

Mia­sto bar­dzo się różni od miejsc, które ci mło­dzi lu­dzie opusz­czają. Tam, gdzie się wy­cho­wali, nie ma sy­gna­li­za­cji świetl­nej ani przejść dla pie­szych. Żad­nych McDo­nal­dów ani su­per­mar­ke­tów Lo­blaw. Z re­guły jest tam tylko je­den sklep – Nor­thern Store, w któ­rym można ku­pić wszystko, od dro­gich ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych po ba­te­rie i ka­lo­sze. Wszyst­kie te to­wary są trans­por­to­wane sa­mo­lo­tami czar­te­ro­wymi, a w związku z tym ceny są za­po­rowe – czę­sto trzy lub cztery razy wyż­sze niż w mia­stach le­żą­cych na po­łu­dniu.

Ale brak od­po­wied­niej żyw­no­ści na pół­nocy to nie tylko kwe­stia cen. Wa­rzywa, owoce i świeże mięso czę­sto są tak dro­gie, że aby mieć co jeść, lu­dzie ku­pują coś tań­szego: chleb, na­poje ga­zo­wane i prze­two­rzone mięso. Ta­kie wy­bory wy­mu­sza ubó­stwo. Miej­scowi mają w związku z tym różne pro­blemy zdro­wotne. Kon­se­kwen­cją diety bo­ga­tej w wę­glo­wo­dany i cu­kier są cu­krzyca, nad­ci­śnie­nie tęt­ni­cze, cho­roby serca i kło­poty z zę­bami. Ist­nieje silny na­cisk na po­wrót do tra­dy­cyj­nej żyw­no­ści – ta­kiej jak łoś, kró­lik, ryba, ku­ro­pa­twa i gęś. Lu­dzie pró­bują unie­za­leż­nić się od dro­gich pro­duk­tów spo­żyw­czych i ży­wić tak jak ich przod­ko­wie.

Spo­łecz­no­ści te żyją na te­re­nach zaj­mo­wa­nych przez naj­więk­sze sku­pi­sko słod­ko­wod­nych je­zior na świe­cie, ale czę­sto nie mają do­stępu do czy­stej bie­żą­cej wody i ka­na­li­za­cji. Je­śli nie ma prądu, woda nie jest fil­tro­wana. Do­stęp do sta­łych za­so­bów ener­gii jest na pół­nocy po­waż­nym pro­ble­mem – wielu miesz­kań­ców musi po­le­gać na ge­ne­ra­to­rach prądu z sil­ni­kiem Die­sla emi­tu­ją­cych dwu­tle­nek wę­gla. Zimą prze­wody za­ma­rzają. Nie­mal po­łowa rdzen­nych spo­łecz­no­ści ży­ją­cych w On­ta­rio musi prze­go­to­wy­wać wodę. Nie mogą pić tego, co pły­nie z kra­nów. Ro­dzice nie mają moż­li­wo­ści, żeby ką­pać dzieci w czy­stej, po­zba­wio­nej bak­te­rii wo­dzie. Cza­sami więk­sze po­łu­dniowe mia­sta kradną im wodę. Przez nie­mal wiek le­żące w Ma­ni­to­bie mia­sto Win­ni­peg przez wo­do­ciąg po­bie­rało wodę z sie­dziby rdzen­nej spo­łecz­no­ści Shoal Lake 40 w pół­nocno-za­chod­nim On­ta­rio, aby za­pew­nić wodę pitną bli­sko 700 ty­siącom miesz­kań­ców. Woda, którą po­zo­sta­wiono miesz­kań­com Shoal Lake 40, jest ska­żona bak­te­riami i od pra­wie dwu­dzie­stu lat obo­wią­zuje za­le­ce­nie, żeby ją prze­go­to­wy­wać[7].

Rdzenne spo­łecz­no­ści prak­tycz­nie nie mają do­stępu do szpi­tali – mogą ko­rzy­stać z jed­nego, w Mo­ose Fac­tory – nie dys­po­nują pro­fe­sjo­nalną strażą po­żarną, na ich te­re­nach działa bar­dzo mało szkół. Pra­wie wszyst­kie szkoły w re­zer­wa­tach, do któ­rych można się do­stać je­dy­nie drogą lot­ni­czą, koń­czą się na ósmej kla­sie, a tylko kilka na dwu­na­stej. Je­śli mło­dzi lu­dzie chcą uczęsz­czać do szkoły śred­niej, mu­szą się prze­nieść do mia­sta, na przy­kład do Tim­mins, Sioux Lo­okout czy Thun­der Bay.

Ostat­nia szkoła re­zy­den­cjalna w Ka­na­dzie zo­stała za­mknięta w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych. Za po­śred­nic­twem In­dian and Nor­thern Af­fa­irs Ca­nada (INAC) rząd fe­de­ralny miał wów­czas za­cząć fi­nan­so­wać i utrzy­my­wać szkoły dla dzieci rdzen­nej lud­no­ści. Jed­nakże ni­g­dzie w Ka­na­dzie obiet­nica ta nie zo­stała na­le­ży­cie speł­niona. Stan­dardy na­ucza­nia i wy­po­sa­że­nia szkół w re­zer­wa­tach są bar­dzo zróż­ni­co­wane. Tego, co or­gany za­rzą­dza­jące szko­łami uwa­żają za pod­stawy, na przy­kład bi­blio­tek, sal gim­na­stycz­nych czy la­bo­ra­to­riów na­uko­wych, z re­guły w nich nie ma.

– Do­stęp do szkoły śred­niej jest pra­wem każ­dego ka­na­dyj­skiego dziecka – po­wie­dział Stan. Ale te dzieci są trak­to­wane ina­czej, za­po­mina się o ich po­trze­bach w kraju, który szczyci się jed­nym z naj­lep­szych sys­te­mów edu­ka­cyj­nych na świe­cie.

Stan spoj­rzał na mnie.

– Za­biorę pa­nią na prze­jażdżkę.

Wy­szli­śmy z biura NAN i wsie­dli­śmy do sta­rego zde­ze­lo­wa­nego pic­kupa. Stan wło­żył do od­twa­rza­cza płytę z mu­zyką go­spel. Po­wie­dział, że słu­cha­nie go­spel za­wsze go uspo­ka­jało. Gdy my­śli o Bogu, czuje, że jest bli­żej syna.

Da­niel Be­ardy miał dzie­więt­na­ście lat, kiedy zna­le­ziono go po­bi­tego do nie­przy­tom­no­ści na im­pre­zie w Fort Wil­liam First Na­tion. Wła­śnie koń­czył na­ukę w szkole śred­niej Den­nis Fran­klin Cro­marty (DFC) w Thun­der Bay, prze­zna­czo­nej dla rdzen­nych uczniów i pro­wa­dzo­nej przez Nor­thern Ni­sh­nawbe Edu­ca­tion Co­un­cil [Rada Edu­ka­cji Pół­noc­nego Ni­sh­nawbe, NNEC]. Więk­szość dzieci uczęsz­cza­ją­cych do Den­nis Fran­klin po­cho­dzi z re­zer­wa­tów od­da­lo­nych od Thun­der Bay o kil­ka­set ki­lo­me­trów. Ucznio­wie mu­szą miesz­kać w pen­sjo­na­tach, a ci, któ­rzy je pro­wa­dzą, do­stają za to wy­na­gro­dze­nie. Sze­ścioro z sied­miorga dzieci, o któ­rych mowa w tej książce, cho­dziło do DFC.

Ro­dzina Be­ar­dych na­leży do Mu­skrat Dam First Na­tion, od­izo­lo­wa­nej spo­łecz­no­ści li­czą­cej około trzy­stu osób, za­miesz­ku­ją­cej od­le­głe pół­nocne te­reny On­ta­rio. Można do nich do­trzeć tylko sa­mo­lo­tem. Gdy Stan zo­stał wiel­kim wo­dzem, mu­siał się prze­pro­wa­dzić do Thun­der Bay. Do­łą­czyli do niego żona Nel­lie i syn Da­niel. Dzięki temu chło­pak mógł uczęsz­czać do szkoły śred­niej i miesz­kać z ro­dzi­cami.

Był je­dy­nym sy­nem Stana i Nel­lie, ich dumą i ra­do­ścią, to­wa­rzy­skim na­sto­lat­kiem, który ko­chał ży­cie, przy­ja­ciół i ho­keja. Za­ko­chał się w tym spo­rcie, gdy miał pięć lat. Zo­stał dru­gim bram­ka­rzem w ho­ke­jo­wej li­dze Ju­nior A w On­ta­rio. Prze­pro­wadzka do Thun­der Bay ozna­czała, że bę­dzie mógł grać w bar­dziej pro­fe­sjo­nal­nych dru­ży­nach, z któ­rych kie­dyś wy­szły ta­kie sławy NHL jak bra­cia Staal, Pa­trick Sharp i bram­karz Matt Mur­ray.

Ale pew­nego wie­czoru pod ko­niec lipca wy­bito mu z głowy ma­rze­nia o NHL. 1 sierp­nia 2004 roku, po trzy­dzie­stu go­dzi­nach spę­dzo­nych na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii, zmarł w wy­niku od­nie­sio­nych ob­ra­żeń.

Stan nie umie po­zwo­lić Da­nie­lowi odejść. Nie po­zwoli odejść ca­łej sió­demce. Kiedy opo­wia­dał mi o stra­cie syna, wy­raź­nie wy­czu­wa­łam ból po śmierci sied­miorga mło­dych lu­dzi. Utrata Da­niela i po­zo­sta­łych ozna­czała utratę na­dziei, po­rażkę po­ko­le­nia, które nie umiało za­dbać o na­stępne. Te za­gi­nię­cia i śmierć ozna­czały wszystko, co naj­gor­sze w re­la­cjach Ka­nady z jej rdzen­nymi miesz­kań­cami.

Stan par­ko­wał i opo­wia­dał mi o Jor­da­nie: on rów­nież był bram­ka­rzem, jak Da­niel.

Ro­zej­rza­łam się i zo­ba­czy­łam most ob­ro­towy na Ja­mes Street prze­ci­na­jący rzekę Ka­mi­ni­sti­quia. Za­par­ko­wa­li­śmy nie­da­leko brzegu, za kil­koma opusz­czo­nymi bu­dyn­kami.

– Co tu ro­bimy? – spy­ta­łam, gdy wy­sia­dłam z trucka.

Za­czę­łam się bać.

Przed nami roz­po­ście­rała się rwąca, bru­natna rzeka Kam. Do­piero co pu­ściły lody. Po dru­giej stro­nie na­brzmia­łych wio­sen­nych wód wzno­siła się Ani­mi­kii-wa­jiw, Góra Grzmotu w ję­zyku Od­żi­bwe­jów, przez lud­ność ko­lo­nialną na­zywa Górą McKaya: cel wy­cie­czek, z któ­rego roz­ciąga się pa­no­ra­miczny wi­dok na mia­sto i śpią­cego Na­na­bi­jou. Wzno­sząca się trzy­sta me­trów nad mia­stem Ani­mi­kii-wa­jiw za­pew­nia nie tylko ma­low­ni­czy wi­dok. To du­chowe cen­trum Od­żi­bwe­jów z Fort Wil­liam First Na­tion.

Serce za­częło mi bić szyb­ciej. Po­czu­łam, że zbiera mi się na mdło­ści. Do­sko­nale zna­łam to miej­sce. To re­zer­wat mo­jej babci, w któ­rym moje dzieci bie­gały po wy­so­kiej tra­wie w bla­sku let­niego słońca i były kar­cone przez pa­tro­lu­ją­cych te­ren po­li­cjan­tów za próby wspi­na­nia się po kru­szą­cych się łup­ko­wych ska­łach na zbo­czu góry.

Stan kiw­nął głową, a po­tem po­wie­dział:

– Są­dzimy, że Jor­dan zo­stał za­pę­dzony do rzeki.

Ci, któ­rzy go szu­kali, wła­śnie tam zna­leźli je­den z jego bu­tów do bie­ga­nia. Rdzenni my­śliwi, spe­cja­li­ści od tro­pie­nia zwie­rząt, od­kryli ślady stóp pro­wa­dzące do wody. Wy­glą­dało na to, że to był po­ścig.

W wo­dach i za­le­wach, które wpa­dają do Je­ziora Gór­nego, zna­le­ziono już ciała czte­rech chłop­ców. Mie­siąc póź­niej Jor­dan miał zo­stać pią­tym.

Oto wi­zja ślepca.

Śle­piec jest Star­szym.

Miał wi­zję.

Tak po­wie­działa Lil­lian Su­ga­na­queb. Lil­lian była od­po­wie­dzialna – z ra­mie­nia miesz­kań­ców We­be­quie First Na­tion – za po­szu­ki­wa­nia Jor­dana Wa­bas­sego, który za­gi­nął 7 lu­tego 2011 roku. Za­ło­żyła cen­trum do­wo­dze­nia po stro­nie Fort Wil­liam, w sta­rym biu­rze Ka­na­dyj­skiego Czer­wo­nego Krzyża.

Kiedy Jor­dan za­gi­nął, człon­ko­wie spo­łecz­no­ści We­be­quie First Na­tion po­ko­nali pra­wie 540 ki­lo­me­trów, żeby się do­stać na po­łu­dnie do Thun­der Bay i za­cząć go szu­kać. Dzie­siątki lu­dzi, mło­dzi i sta­rzy, krewni, przy­ja­ciele i nie­zna­jomi, zja­wili się, bo tak się robi, gdy znika ktoś z two­jej spo­łecz­no­ści.

Nie­któ­rzy z nich byli świet­nymi tro­pi­cie­lami, zna­nymi z umie­jęt­no­ści ży­cia w bu­szu. Prze­mie­rzali za­śnie­żone drogi, jeź­dzili truc­kami i sku­te­rami śnież­nymi.

Znaj­do­wał się wśród nich nie­wi­domy męż­czy­zna.

Lil­lian po­sta­no­wiła z nim po­roz­ma­wiać. Usie­dli przy stole i dłu­go­pi­sem na­kre­śliła jego wi­zję na sze­ściu kart­kach bia­łego pa­pieru. Ry­su­nek za­czyna się od rzeki bie­gną­cej za­wi­ja­sem przez śro­dek strony. Ta rzeka to Kam. Obok niej znaj­dują się płot i dwa bu­dynki, je­den obok dru­giego: za­no­to­wała, że dzieli je około trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów.

Stary czło­wiek po­wie­dział, że wi­dzi tory ko­le­jowe po pół­noc­nej stro­nie wody. A po po­łu­dnio­wej – Górę McKaya. I most. Wi­dzi też ście­ral­nię. Bu­dynki i ele­wa­tory zbo­żowe. Wi­dzi ma­ga­zyn prze­my­słowy, skład. Te­ren nie jest ogro­dzony. Bie­gnie wzdłuż to­rów ko­le­jo­wych. Lil­lian to wszystko na­ry­so­wała.

Śle­piec po­wie­dział też, że tej nocy, kiedy Jor­dan znik­nął, spo­tkał się z dwiema oso­bami. Mło­dymi, tak jak on. Do­szło do kłótni. Bójki. „Na pewno pró­bują się ukryć” – oznaj­mił.

Wi­dział le­żą­cego na ziemi du­cha Jor­dana. Śnieg nie był tam bar­dzo głę­boki. Duch Jor­dana znaj­do­wał się albo na wo­dzie, albo na brzegu.

Nie­wi­domy wi­dział twarz Jor­dana. Twarz zwró­coną na pół­noc. Le­żał sto­pami na po­łu­dnie.

Po­wie­dział, że duch żół­wia jest bli­sko. Tak jak nocny ptak. Do­dał, że niedź­wiedź prze­miesz­cza się nocą.

A po­tem skoń­czył: „Im usil­niej bę­dzie­cie szu­kać, tym bar­dziej on bę­dzie zni­kać”.

We wrze­śniu 2010 roku Jor­dan Ti­tus Law­rence Wa­basse przy­le­ciał do Thun­der Bay i zo­stał za­pi­sany do Ma­tawa Le­ar­ning Cen­tre, zu­peł­nie no­wej szkoły ma­ją­cej sie­dzibę w dwu­kon­dy­gna­cyj­nym brą­zo­wym bu­dynku, w któ­rym mie­ści się też Rada Ple­mienna Ma­tawa. Szkoła nie ma te­re­nów zie­lo­nych ani bo­isk, nie ma bieżni ani ni­czego in­nego, co mo­głoby jej nadać wy­gląd szkoły śred­niej. To prze­sta­rzały ni­ski bu­dy­nek sto­jący przy głów­nej ar­te­rii ko­mu­ni­ka­cyj­nej i par­kingu.

Rada Ple­mienna Ma­tawa re­pre­zen­tuje dzie­więć pół­noc­nych Pierw­szych Na­ro­dów Kri i Od­żi­bwe­jów, w tym We­be­quie, grupę Jor­dana. Rada wy­brała tę na­zwę, po­nie­waż za­równo w ję­zyku Od­żi­bwe­jów, jak i Kri słowo „ma­tawa” ozna­cza miej­sce, w któ­rym zbie­gają się rzeki. Dzie­więć spo­łecz­no­ści Ma­tawa ma na pół­nocy wspólną gra­nicę – wszyst­kie je łą­czą główne sys­temy rzeczne. Nie­rzadko zda­rza się, że rdzenne rady ple­mienne zbie­rają się i za­wie­rają so­jusz, aby za­pew­niać róż­no­rodne usługi tym, któ­rzy mu­sieli wy­je­chać do mia­sta. Mogą po­móc w na­uce za­wodu, zna­le­zie­niu za­kwa­te­ro­wa­nia czy na­wet zdo­by­ciu wy­kształ­ce­nia.

Ma­tawa pro­wa­dzi szkoły pod­sta­wowe dla dzieci wszyst­kich dzie­wię­ciu Pierw­szych Na­ro­dów. Jest świa­doma swo­ich nie­do­cią­gnięć i otwar­cie o nich mówi. W ra­por­cie z 2007 roku za­uważa, że po­mimo znacz­nej po­prawy osią­gnię­tej w ciągu ostat­nich dzie­się­ciu lat sys­tem edu­ka­cji Ma­tawy „jest po­ni­żej normy” w po­rów­na­niu z in­nymi mia­stami i nie speł­nia stan­dar­dów pro­win­cji. Sys­tem zmaga się z pro­ble­mem nie­wiel­kich osią­gnięć uczniów i „znacz­nymi róż­ni­cami w oce­nach w sto­sunku do stan­dar­dów pro­win­cji”. Bra­kuje sal lek­cyj­nych, po­mocy dy­dak­tycz­nych i wy­spe­cja­li­zo­wa­nych na­uczy­cieli, któ­rzy mo­gliby kształ­cić dzieci o szcze­gól­nych po­trze­bach po­znaw­czych czy fi­zycz­nych[8].

Do Cen­trum Kształ­ce­nia Ma­tawa za­pi­sa­nych było tylko trzy­stu uczniów. Ofe­ruje ono al­ter­na­tywny pro­gram edu­ka­cyjny, zgod­nie z któ­rym dzieci otrzy­mują zin­dy­wi­du­ali­zo­wany plan na­ucza­nia – uczeń nie zo­sta­nie przy­jęty do szkoły, je­śli nie udo­wodni, że jest od­po­wie­dzialny i po­ra­dzi so­bie z pro­gra­mem. Jor­dan miał wszyst­kie nie­zbędne ce­chy.

Bła­gał swoją mamę, Ber­nice, aby po­zwo­liła mu po­je­chać do Thun­der Bay i kon­ty­nu­ować na­ukę. Do­brze się uczył, świet­nie so­bie ra­dził z an­giel­skim i ma­te­ma­tyką.

Ber­nice się wa­hała. Chciała, żeby jej syn zo­stał w We­be­quie i cho­dził do tam­tej­szej szkoły śred­niej. Wie­działa, że nie jest ona naj­lep­sza – zo­stała zbu­do­wana z kon­te­ne­rów, a wy­bór za­jęć był ogra­ni­czony – ale Thun­der Bay znaj­do­wało się tak da­leko, a nie mo­gła z nim je­chać, mu­siała zo­stać z jego młod­szym ro­dzeń­stwem.

Jor­dan miał wiel­kie ma­rze­nia. Bar­dzo chciał grać w ho­keja w praw­dzi­wej li­dze i na­le­żeć do Ma­ple Le­afs lub in­nej dru­żyny NHL. Wie­dział, że je­śli zo­sta­nie w We­be­quie, ni­gdy nie zdo­bę­dzie na to szansy. W mie­ście nie było na­wet za­da­szo­nej hali. Zbu­do­wano tylko od­kryte lo­do­wi­sko, z któ­rego nie za­wsze dało się ko­rzy­stać, na­wet w zi­mie. Bra­ko­wało też dzie­cia­ków do utwo­rze­nia po­rząd­nej ligi. Ber­nice wie­działa, co musi zro­bić – wy­słać syna do mia­sta, gdzie mógłby uzy­skać śred­nie wy­kształ­ce­nie i za­cząć grać w praw­dzi­wej li­dze.

Mu­siała po­zwo­lić mu odejść. Nie mo­gła mu prze­szka­dzać w roz­woju. Każda matka chce dla swo­jego dziecka jak naj­le­piej. Była roz­darta, ale mu­siała się uśmie­chać, do­da­wać mu pew­no­ści sie­bie i igno­ro­wać tępy ból i strach, który się w niej zbie­rał.

W Thun­der Bay Jor­dan za­miesz­kał ze swoim da­le­kim ku­zy­nem Clif­for­dem Wa­bas­sem i jego żoną Jes­sicą w ich dwu­kon­dy­gna­cyj­nym domu na łu­ko­wa­tej ulicy w po­bliżu lot­ni­ska w Fort Wil­liam. Jak wszy­scy opie­ku­no­wie do­sta­wali oni pięć­set do­la­rów mie­sięcz­nie na po­kry­cie kosz­tów jego utrzy­ma­nia, ta­kich jak dach nad głową, prze­ką­ski i ko­la­cja. Nie mieli obo­wiązku pil­no­wać go w nocy, jeść z nim po­sił­ków, po­ma­gać w od­ra­bia­niu lek­cji ani wo­zić na za­ję­cia po­zasz­kolne. Dom Clif­forda był mały, więc Jor­dan dzie­lił po­kój z in­nym uczniem, Shane’em Tro­utla­kiem. Clif­ford od razu po­lu­bił Jor­dana, ci­chego, grzecz­nego, za­mknię­tego w so­bie dzie­ciaka. Miał metr osiem­dzie­siąt i wa­żył około dzie­więć­dzie­się­ciu ki­lo­gra­mów, ła­two więc dało się go po­my­lić z do­ro­słym męż­czy­zną. Ale nie był męż­czy­zną, tylko pięt­na­sto­let­nim chłop­cem, który jesz­cze nie do­rósł do swo­jego ciała.

Żeby do­je­chać do szkoły, Jor­dan i Shane mu­sieli ko­rzy­stać z trans­portu pu­blicz­nego. Przy­sta­nek znaj­do­wał się kilka kro­ków od domu, przy Mary Street. 7 lu­tego 2011 roku, w po­nie­dzia­łek, Clif­ford wi­dział, jak o 8.20 Jor­dan wy­cho­dzi do szkoły. Jak zwy­kle.

Było zimno. Pół­nocny chłód prze­szy­wał do ko­ści, tem­pe­ra­tura wa­hała się od mi­nus sie­dem­na­stu stopni Cel­sju­sza w dzień do mi­nus trzy­dzie­stu dwóch w nocy. Jak więk­szość na­sto­lat­ków Jor­dan nie ubrał się sto­sow­nie do po­gody. Miał na so­bie fio­le­tową bluzę z kap­tu­rem firmy Hur­ley, ciem­no­nie­bie­ską dżin­sową kurtkę na pod­szewce, białą ko­szulkę z na­pi­sem „Blink If You Want Me” i czarne błysz­czące spodnie od dresu. Do tego białe buty do bie­ga­nia marki Adi­das i czapkę z dasz­kiem Ma­ple Le­afs.

Tego ranka w au­to­bu­sie spo­tkał kum­pla, De­smonda Ja­coba, ko­legę z We­be­quie. Po po­łu­dniu Shane wi­dział go w sali w Ma­ta­wie. O każ­dej po­rze w szkole prze­by­wało ja­kieś pół tu­zina dzie­cia­ków z We­be­quie. Wiele z nich było w mie­ście po raz pierw­szy w ży­ciu – pierw­szy raz wi­dzieli sy­gna­li­za­cję świetlną i cen­trum han­dlowe. Thun­der Bay w ni­czym nie przy­po­mi­nało domu.

We­be­quie leży wy­soko na Ni­zi­nie Hud­soń­skiej, można się tam do­stać tylko drogą po­wietrzną lub – zimą – do­je­chać za­mar­z­nię­tymi rze­kami. Z lotu ptaka ni­ziny wy­glą­dają jak gi­gan­tyczne zie­lone pasy ty­grysa uło­żone w po­przek kra­jo­brazu. Tor­fo­wi­sko w ko­lo­rze groszku leży na brze­gach dłu­gich, wą­skich rzek. Zie­mia jest brą­zowa, grzą­ska. Pod nią kryją się ogromne nie­tknięte za­soby: od dia­men­tów i ni­klu po miedź i chro­mit, ma­te­riał wy­ko­rzy­sty­wany do pro­duk­cji urzą­dzeń ze stali nie­rdzew­nej. Ten ob­szar okre­śla się mia­nem Pier­ście­nia Ognia – na­zwę ten nadał mu je­den z po­szu­ki­wa­czy złóż, który uwiel­biał Johnny’ego Ca­sha.

Miesz­kańcy We­be­quie sta­rają się żyć tra­dy­cyj­nie. Po­lują, ło­wią ryby, skó­rują zwie­rzęta, wy­ko­rzy­stują te skóry do pro­duk­cji ubrań lub jako bazę do wy­robu pięk­nie zdo­bio­nych rę­ka­wic, mo­ka­sy­nów i in­nych rze­czy. Jor­dan do­ra­stał wśród tra­dy­cji swego ple­mie­nia, w bu­szu czuł się jak w domu. Kiedy zmie­niała się pora roku i nad­cho­dził czas po­lo­wa­nia, bar­dzo po­ma­gał swo­jej ro­dzi­nie wy­peł­nić za­mra­żarkę ry­bami i mię­sem oraz zgro­ma­dzić inne za­pasy na zimę.

Był od­po­wie­dzialny. Je­śli wie­dział, że ktoś li­czy na jego po­moc, po­ma­gał. Kiedy więc tego wie­czoru nie po­ja­wił się na ko­la­cji i nie za­dzwo­nił, żeby po­wie­dzieć, że się spóźni, Jes­sica lekko się za­nie­po­ko­iła. Tego wie­czoru miał tre­ning ho­keja. Za­wsze wra­cał do domu, żeby coś przed­tem zjeść. Za­czy­nał o 20.45. Był bram­ka­rzem Cur­rent Ri­ver Co­mets, dru­żyny gra­ją­cej na po­zio­mie Mid­get B. Po­nie­waż wcze­śniej nie grał w żad­nej li­dze dla dzieci, można to uznać za nie­zwy­kły suk­ces świad­czący o jego roz­kwi­ta­ją­cym ta­len­cie. Tre­ne­rzy po­wie­dzieli, że po­wi­nien się zgło­sić do ligi AA, ale prze­ga­pił datę na­boru. Za­chę­cali, żeby grał da­lej. Za rok z pew­no­ścią mu się uda.

Na pewno za­mie­rzał wró­cić póź­nym wie­czo­rem, po­nie­waż obie­cał swo­jej dziew­czy­nie, My­dze O’Ke­ese, że za­dzwoni do niej o dwu­dzie­stej trze­ciej. Myda po­cho­dziła z Eaba­me­to­ong (Fort Hope) First Na­tion ży­ją­cego pra­wie 350 ki­lo­me­trów na pół­noc od Thun­der Bay. Cho­dziła do szkoły śred­niej Ham­mar­skjold i miesz­kała u ciotki. Jor­dan po­znał ją kilka lat wcze­śniej na ze­bra­niu ple­mien­nym w We­be­quie. Stali się nie­roz­łączni: wi­dy­wali się po szkole, Jor­dan czę­sto od­wie­dzał ją u ciotki. Dziew­czyna za­wsze przy­cho­dziła na jego me­cze. W stycz­niu jed­nak jej ciotka za­pra­gnęła wró­cić do domu. Dziew­czyna mu­siała po­je­chać z nią. Nie mia­łaby z kim zo­stać w Thun­der Bay. Spo­ty­kali się od dwóch lat i Jor­dan bar­dzo za nią tę­sk­nił. Za­pla­no­wali, że od­wie­dzi ją w Fort Hope pod­czas mar­co­wej prze­rwy.

Tuż po pół­nocy Myda za­dzwo­niła do domu Jor­dana. Te­le­fon dzwo­nił i dzwo­nił, ale nikt nie od­bie­rał. Je­dy­nym spo­so­bem skon­tak­to­wa­nia się z Jor­da­nem był te­le­fon sta­cjo­narny lub kom­pu­ter. Mie­siąc wcze­śniej chło­pak zgu­bił swoją ko­mórkę.

Jes­sica nie spała do dru­giej w nocy. Za­sta­na­wiała się, gdzie jest jej pod­opieczny.

Ostatni raz wi­dziano Jor­dana ży­wego, kiedy wy­sia­dał z biało-nie­bie­skiego au­to­busu Thun­der Bay Transit nie da­lej niż jedną prze­cznicę od miej­sca, w któ­rym miesz­kał.

Był w cen­trum han­dlo­wym In­ter­city, po­pu­lar­nym miej­scu spo­tkań na­sto­lat­ków. Stoi ono na ziemi ni­czy­jej, w tej ni­ja­kiej, środ­ko­wej czę­ści mia­sta, nad Kam, przy to­rach ko­le­jo­wych łą­czą­cych Fort Wil­liam z Port Ar­thur. Nie­któ­rzy na­zy­wają to miej­sce strefą zde­mi­li­ta­ry­zo­waną – DMZ (de­mi­li­ta­ri­zed zone).

Do In­ter­city cho­dzili wszy­scy. To naj­więk­sze i je­dyne no­wo­cze­sne cen­trum han­dlowe w ca­łym pół­nocno-za­chod­nim On­ta­rio, z re­stau­ra­cjami i mod­nymi skle­pami odzie­żo­wymi. Dla na­sto­lat­ków z pół­nocy, któ­rzy do­ra­stają w miej­scach, gdzie nie ma skle­pów i re­stau­ra­cji, cen­trum han­dlowe jest do­świad­cze­niem eg­zo­tycz­nym. Mogą zjeść ham­bur­gera czy pączka, wy­pić na­pój ga­zo­wany i usiąść, gdzie tylko ze­chcą. Po lek­cjach można spo­tkać tam wszyst­kich.

Jor­dan tego dnia wi­dział się z przy­ja­ciółmi, Ja­re­dem Su­gar­he­adem i Mi­cha­elem Sem­ple’em, i po­sta­no­wili tro­chę wy­pić. Dla wielu na­sto­lat­ków z pół­nocy, któ­rzy na­gle zna­leźli się bez nad­zoru na miej­skim placu za­baw, poza prze­sia­dy­wa­niem w cen­trum han­dlo­wym rów­nież pi­cie było spo­so­bem spę­dza­nia czasu. Al­ko­hol wy­rów­nuje spo­łeczne szanse sa­mot­nych dzie­cia­ków, któ­rym bra­kuje pew­no­ści sie­bie albo przy­ja­ciół, albo które po pro­stu chcą się wto­pić w tłum. Nikt nie wie, skąd tam­tej nocy wzięli al­ko­hol ani co pili.

Po ja­kimś cza­sie Jor­dan po­że­gnał się z Ja­re­dem i Mi­cha­elem. Był pod­pity, ale dało się na­wią­zać z nim kon­takt. Ka­mera uchwy­ciła go o 20.15 w po­bliżu to­a­let: szedł sa­mot­nie ko­ry­ta­rzami cen­trum han­dlo­wego, czapkę bejs­bo­lową z logo Ma­ple Le­afs za­ło­żył tył na przód, a w rę­kach trzy­mał ku­bek z Sub­waya. Gdyby chciał zdą­żyć za­brać z domu sprzęt i do­trzeć na tre­ning na 20.45, mu­siałby biec.

Żeby wró­cić do domu, mu­siałby się do­stać do ra­tu­sza, skąd od­jeż­dżają au­to­busy do róż­nych czę­ści mia­sta. Ra­tusz to naj­waż­niej­sze miej­sce spo­tkań na­sto­lat­ków, któ­rzy po szkole wra­cają do do­mów. To rów­nież miej­sce spo­tkań wszel­kiego ro­dzaju po­dróż­nych, któ­rzy pró­bują się ogrzać w ocze­ki­wa­niu na au­to­bus.

Uczen­nice szkoły śred­niej Ju­lie Me­qu­ana­wap, Vic­to­ria Mo­onias i Ash­ley Ke­eski­tay pa­mię­tają, że wi­działy Jor­dana w au­to­bu­sie nu­mer je­den około 21.30. Je­chali ra­zem pra­wie pół go­dziny. Jor­dan sie­dział sam przy środ­ko­wych drzwiach, w le­wej ręce trzy­mał prze­zro­czy­stą bu­telkę. Dziew­czyny śmiały się w swoim gro­nie, ale po­nie­waż znały Jor­dana i Mydę, po­sta­no­wiły wy­cią­gnąć smart­fony i na­grać za­bawny fil­mik, w któ­rym Jor­dan mówi My­dze, że za nią tę­skni[9].

Ash­ley wie­działa, że Jor­dan jest pod­pity. Wi­działa, jak wy­siada na przy­stanku przy Mary Street i ru­sza w kie­runku domu sto­ją­cego przy Holt Place. Wy­słała na­gra­nie My­dze. Po­tem jesz­cze z nią roz­ma­wiała. Ostatni raz ka­mera uchwy­ciła Jor­dana w Thun­der Bay Transit – o dwu­dzie­stej dru­giej.

Śle­piec opo­wie­dział Lil­lian o dziew­czy­nach z au­to­busu.

Po­wie­dział, że duch tej wyż­szej wie wię­cej, niż jest skłonna przy­znać.

Opie­kun Jor­dana, Clif­ford, za­dzwo­nił na po­li­cję 8 lu­tego. Zgło­sił za­gi­nię­cie chło­paka dzień po tym, jak wi­dział go po raz ostatni. Po­wie­dział, że Jor­dan wy­szedł z domu o 8.20 i nie wró­cił do domu. O 22.00 po­ste­run­kowy Ro­bert Main po­je­chał do Clif­forda i do­kład­nie spraw­dził, czy Jor­dana tam nie ma. Dzia­łał na pod­sta­wie ra­portu o za­gi­nię­ciu. My­ślał, że chło­pak za­gi­nął tego wie­czoru, pod­czas gdy od jego za­gi­nię­cia mi­nęły już pełne dwa­dzie­ścia cztery go­dziny[10]. Po­pro­sił o zdję­cie za­gi­nio­nego. Jes­sica po­ka­zała mu je na swoim kom­pu­te­rze sta­cjo­nar­nym[11]. Ostatni post Jor­dana na jego pro­filu na Fa­ce­bo­oku po­ja­wił się 5 lu­tego. Jak wiele dzie­cia­ków z pół­nocy czę­sto ko­rzy­stał z tego por­talu. Na jego pro­filu znaj­do­wało się cztery ty­siące trzy­sta wia­do­mo­ści[12]. W ciągu na­stęp­nych czter­dzie­stu ośmiu go­dzin Main nie prze­pro­wa­dził roz­mów z uczniami Ma­tawy, któ­rzy mo­gli coś wie­dzieć o ostat­nim miej­scu po­bytu Jor­dana[13].

11 lu­tego w „Chro­nicle Jo­ur­nal” uka­zał się pierw­szy ar­ty­kuł o jego za­gi­nię­ciu. Była to krótka no­tatka, nie wię­cej niż cztery zda­nia, o tym, że po­li­cja prosi o po­moc w od­na­le­zie­niu pięt­na­sto­latka: „Jor­dan Wa­basse jest rdzen­nym Ka­na­dyj­czy­kiem i ostatni raz wi­dziano go w po­nie­dzia­łek. Ma metr osiem­dzie­siąt wzro­stu i waży dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów. Zda­niem po­li­cji może prze­by­wać w oko­li­cach Vic­to­ria­ville, czę­sto od­wie­dzał rów­nież oko­lice So­uth Core”.

Tego sa­mego dnia jed­nostka po­mocy do­raź­nej (Thun­der Bay Emer­gency Task Unit) prze­pro­wa­dziła pierw­sze na­ziemne po­szu­ki­wa­nia Jor­dana. Za­częły się po trzech dniach od jego za­gi­nię­cia. Nie uru­cho­miono Am­ber Alert (Child Alert) – a prze­cież ka­na­dyj­skie or­gany ści­ga­nia za­wsze ro­bią to w przy­padku za­gi­nię­cia lub po­rwa­nia dziecka, a także kiedy uznają, że dziecko jest w po­waż­nym nie­bez­pie­czeń­stwie i można je jesz­cze zna­leźć. Nie wy­słano jed­nostki K-9 ani jed­nostki kry­mi­na­li­stycz­nej. Po­li­cja pro­wa­dziła po­szu­ki­wa­nia na pie­chotę, pu­kała do drzwi do­mów po­cho­dzą­cych głów­nie z cza­sów dru­giej wojny świa­to­wej, sto­ją­cych za­le­d­wie kilka ki­lo­me­trów od Góry McKaya i to­rów ko­le­jo­wych. Za­częli na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy Mary Street West, gdzie Jor­dana wi­dziano po raz ostatni. Funk­cjo­na­riu­sze ru­szyli naj­pierw na wschód, w stronę Holt Place, po­tem na za­chód, w stronę Ne­ebing Ave­nue, a na­stęp­nie w kie­runku wy­su­nię­tej naj­da­lej na wschód czę­ści Geo­r­gina Bay. Po­tem za­wró­cili na po­łu­dnie do Mary Street West i na pół­noc do ścieżki ro­we­ro­wej. Po­ka­zy­wali zdję­cie Jor­dana w każ­dym domu, każ­dej na­po­tka­nej oso­bie – i ni­czego się nie do­wie­dzieli. Nikt go nie wi­dział.

Na­stęp­nego dnia po­li­cja spo­rzą­dziła pla­katy z po­do­bi­zną Jor­dana. Do­stali je wszy­scy umun­du­ro­wani funk­cjo­na­riu­sze wy­ru­sza­jący na pa­trol. Wi­ze­ru­nek Jor­dana zo­stał wpro­wa­dzony do sys­temu kom­pu­te­ro­wego i roz­po­wszech­niony. Jed­nostka ra­tow­ni­cza znów wy­ru­szyła w te­ren, tym ra­zem roz­sze­rzono ob­szar po­szu­ki­wań. Piesi po­li­cjanci od­wie­dzili każdy dom i prze­cze­sali wszyst­kie po­dwórka. W ga­ze­cie za­ape­lo­wano do miesz­kań­ców, żeby spraw­dzili swoje ga­raże i szopy.

I znów nic nie zna­le­ziono.

Sześć dni po tym, jak wi­dziano Jor­dana po raz ostatni, ekipa po­szu­ki­waw­cza z We­be­quie zna­la­zła czapkę z dasz­kiem i ślady stóp w śniegu na za­mar­z­nię­tej rzece bie­gnące w kie­runku mo­stu ob­ro­to­wego na Ja­mes Street[14]. Czapka nie znaj­do­wała się w wo­dzie, nie była za­mar­z­nięta ani za­ko­pana w śniegu. Le­żała na lo­dzie w po­bliżu drew­nia­nej przy­bu­dówki, tuż pod mo­stem, na wschod­nim brzegu rzeki Kam. Na po­łu­dnie od tego miej­sca wznosi się Góra McKaya. Na pół­nocy są tory ko­le­jowe, a w od­dali dwa ele­wa­tory zbo­żowe, o któ­rych wspo­mi­nał śle­piec. Naj­bliż­szy przy­sta­nek au­to­bu­sowy przy Mary Street od mo­stu ob­ro­to­wego dzie­liły 2,2 ki­lo­me­tra. Czapka wy­glą­dała tak, jakby ktoś ją na chwilę odło­żył.

Wy­da­wała się nowa. Była ciem­no­nie­bie­ska z bia­łym logo Ma­ple Le­afs. Na jej kra­wę­dzi na­dal znaj­do­wała się złota na­klejka z roz­mia­rem: do­wo­dziła, że to ory­gi­nalny pro­dukt NHL. Zo­stała wy­słana do To­ronto do Cen­trum Nauk Są­do­wych, a Po­li­cja Pro­win­cjo­nalna On­ta­rio (On­ta­rio Pro­vin­cial Po­lice, OPP) wy­słała drona, który miał zro­bić zdję­cia oko­licy. Nie wy­klu­czono po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa.

Gdy tylko po­szu­ki­wa­cze z We­be­quie zna­leźli czapkę i ślady stóp, skon­tak­to­wali się ze Służbą Po­li­cyjną Ni­sh­nawbe Aski (Ni­sh­nawbe Aski Po­lice Se­rvice, NAPS) i z ro­dzi­cami Jor­dana, Ber­nice i De­re­kiem Ja­co­bami.

Ber­nice i De­rek, gdy tylko do­wie­dzieli się o za­gi­nię­ciu syna, przy­le­cieli do Thun­der Bay ma­łym sa­mo­lo­tem czar­te­ro­wym. Dla po­szu­ki­wa­czy przy­by­wa­ją­cych z We­be­quie i oko­licz­nych miej­sco­wo­ści wy­na­jęli kilka po­ko­jów w ho­telu Air­lane na­prze­ciwko lot­ni­ska, przy Ar­thur Street.

Po­li­cja od­wie­dziła tam Ber­nice i po­pro­siła ją o próbkę DNA.

Na­stęp­nie we­zwano ekipę nur­ków.

Nur­ko­wie z Po­li­cji Pro­win­cjo­nal­nej On­ta­rio prze­pro­wa­dzili sze­roko za­kro­jone po­szu­ki­wa­nia przez otwory w lo­dzie nie­opo­dal miej­sca, w któ­rym zna­le­ziono czapkę. Prze­szu­ki­wali te­ren pra­wie przez dwa dni, pra­co­wali w bar­dzo trud­nych wa­run­kach, głę­boko pod grubą war­stwą lodu.

Ale nic nie zna­leźli.

Na po­li­cję za­częli wy­dzwa­niać lu­dzie, któ­rym się wy­da­wało, że wi­dzieli Jor­dana w cen­trum han­dlo­wym, w skle­pie sieci Mac’s, w po­bliżu banku lub sklepu spo­żyw­czego, że­brzą­cego o drobne. Do 18 lu­tego po­li­cja spraw­dziła pra­wie dwa­dzie­ścia ta­kich tro­pów, ale nic nie zna­la­zła. Zło­żyła rów­nież wi­zytę ochro­nia­rzom z cen­trum han­dlo­wego In­ter­city. Je­den z nich ze­rwał wi­szący na ko­ry­ta­rzu pla­kat z twa­rzą za­gi­nio­nego chło­paka i wy­rzu­cił go do ko­sza[15].

Cha­rak­te­ry­styczną ce­chą Pół­nocy jest to, że każdy zna tam każ­dego. Je­śli za­py­tasz Jen­ni­fer Wa­bano, która mieszka w At­ta­wa­pi­skat First Na­tion na wy­brzeżu Ja­mes Bay, czy zna Sama Hun­tera z We­enusk First Na­tion w po­bliżu Hud­son Bay, naj­praw­do­po­dob­niej od­po­wie: „Oczy­wi­ście, że znam Sama. To mój ku­zyn”.

Pół­noc może i roz­ciąga się na