Serce nad Warszawą - Barbara Osterloff, Giovanni Pampiglione - ebook

Serce nad Warszawą ebook

Barbara Osterloff, Giovanni Pampiglione

0,0

Opis

W siedmiu rozmowach, jakie Barbara Osterloff przeprowadziła z Giovannim Pampiglionem zawiera się nieprawdopodobne bogactwo doświadczeń włoskiego reżysera, którego miłość do polskiej literatury zawiodła na deski teatrów w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie (i nie tylko). Bogatszy o drugą ojczyznę – tę  z wyboru ‒ G. Pampiglione całym swoim życiem zawodowym dowodził, że zasługuje na tytuł ambasadora kultury polskiej we Włoszech i włoskiej kultury w Polsce, o czym świadczy chociażby jego dorobek witkacowski i dell’artowski (nie wspominając o tłumaczeniach B. Jasieńskiego, S. Mrożka i Z. Krasińskiego). Jak pisze w kończącym książkę „Liście do Przyjaciela” prof. Janusz Degler: „Teatr stał się dla Ciebie sposobem na życie. Nie mogłeś wybrać lepiej”. W dialogu z wybitną znawczynią teatru, Barbarą Osterloff, Giovanni Pampiglione  przywołuje miejsca i postacie (Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdę, Henryka Tomaszewskiego, Jerzego Grotowskiego, Tadeusza Kantora, by wymienić tylko największych), dzięki którym Polska smutnych i siermiężnych lat PRL-u, pod względem dokonań teatralnych dysponowała siłą przyciągania na skalę światową. Dzieląc wiele doświadczeń artystycznych autorzy książki pochylają się nad „skomplikowaną naturą pamięci, która tworzy materię trudną do okiełznania, niejednolitą”, a z ich rozmów wyłania się przedstawienie-obraz skrzący blaskiem, kolorami, pełen piękna i wzruszenia. Jak bowiem pisze we wstępie B. Osterloff: „Giovanni Pampiglione jest artystą spełnionym, o barwnym życiorysie, a jego opowieść o miłości do Polski wydaje się nie tylko nostalgiczną relacją o czasie minionym. Myślę, że warto ją czytać również jako świadectwo siły przyciągania, atrakcyjności polskiej kultury”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadząca

Elżbieta Brzozowska

Redakcja

Jakub Nowacki

Korekta

Witold Kowalczyk

Projekt okładki i stron tytułowych

AKC / Ewa Majewska

Wybór ilustracji

Ewa Mazur

Skanowanie i przygotowanie ilustracji do druku

Karol Bagiński | FOTO-GRAFIKA

Na okładce wykorzystano – za uprzejmą zgodą autorów – obraz Rafała Olbińskiego Serce nad Warszawą (fot. Paolo Ragazzini).

© Copyright by Barbara Osterloff, Giovanni Pampiglione, 2021

© Copyright for this edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2021

ISBN 978-83-8196-227-8

Wydanie pierwsze, Warszawa 2021

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

[email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Książka dostępna także jako e-book

Barbara Osterloff

WSTĘP

Była jesień, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Wrzesień roku 2019, kawiarnia w podziemiach gmachu warszawskiej Zachęty. O spotkanie poprosił mnie Giovanni Pampiglione, kusząc projektem książki. Ta pierwsza rozmowa w Zachęcie nie była długa. Znaleźliśmy jednak, dość szybko, jakieś „punkty styczne” w naszych, by tak rzec, historiach równoległych. Zdziwiliśmy się przy tym, że nie poznaliśmy się wcześniej. Było przecież tyle okazji. Braliśmy udział w tych samych premierach teatralnych, festiwalach i innych zdarzeniach. Giovanni Pampiglione jako reżyser, ja jako widz (także jego przedstawień). Co więcej, oboje ukończyliśmy studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Kto wie zresztą, czy to nie ten adres – ulica Miodowa 22/24 – dał nam impuls do dalszych rozmów. Pamięć miejsca oraz ludzi z nim związanych okazała się ważna, i zaskakująco żywa. Wprawdzie studiowaliśmy w gmachu przy Miodowej w różnym czasie, i w odmiennym trybie (na Wydziale Reżyserii), lecz mieliśmy tych samych nauczycieli. Ludzi, którzy cieszyli się poważaniem i autorytetem, zbudowanymi na ich dorobku twórczym. Mistrzów. Artystów w sztuce reżyserii, a nieraz także w sztuce innej – pisania o teatrze. Obie te dziedziny potrafili zresztą łączyć znakomicie. Profesor Bohdan Korzeniewski, dziekan naszego wydziału, nie tylko reżyserował, lecz również zajmował się historią i krytyką teatru. Jego zbiór esejów zatytułowany O wolność dla pioruna… w teatrze podczas moich studiów na Miodowej był lekturą nieobowiązkową, więc tym bardziej czytaną, nawet niezastąpioną. Ostatnio wydany przez Państwowy Instytut Wydawniczy tom wspomnień pt. Było, minęło… przypomniał inną, „nieteatralną” prozę (wybitny dyptyk oświęcimski!) Bohdana Korzeniewskiego, którą Czesław Miłosz nazwał „trwałą częścią polskiej literatury”. Okruchy tych wspomnień pojawiały się, pamiętam, podczas wykładów naszego dziekana. Jednak nienatrętnie, jakby mimochodem, na kanwie ogólniejszych rozważań o naturze ludzkiej, które Korzeniewski snuł z wyraźnym upodobaniem, zaskakując nas swoją przenikliwością. Wspominam o tym nie z kronikarskiego obowiązku, rzecz jasna, tylko dla przywołania klimatu tamtej odległej już w czasie warszawskiej szkoły teatralnej, w której szeroko rozumiana humanistyka nie była uważana za anachronizm (lub dziedzinę pośledniejszą od tzw. praktyki), a wymagania stawiane studentom przez nauczycieli, zajmujących się zawodowo myśleniem, traktowane były bardzo serio, miały głębokie uzasadnienie. Do tych wybitnych nauczycieli należał również Erwin Axer, niezwykle ważny jako mentor dla Giovanniego Pampiglionego. Później, już w „moich” studenckich czasach, do grona wykładowców warszawskiej PWST wszedł Zygmunt Hübner (za jego dyrekcji w Teatrze Powszechnym w Warszawie Pampiglione wyreżyserował jedno ze swoich przedstawień).

Nazywam tych wszystkich nauczycieli, również niewymienionych tutaj z imienia i nazwiska, „elitą teatralną tamtego czasu”. Uczyli nie tylko zawodu, konkretnych umiejętności, technik czy strategii artystycznych. Przede wszystkim łączyli nas ze światem, do którego nie mieliśmy dostępu. Był to, z jednej strony, świat II Rzeczypospolitej, w którym nasi nauczyciele rozpoczynali swoją drogę teatralną (m.in. jako wychowankowie wielkiego inscenizatora Leona Schillera). A ze strony drugiej – świat europejskiej kultury i dziedzictwa, z którym mieli żywy, nieraz personalny kontakt. Nikt z nas, studentów, nie oglądał wtedy premier w Paryżu, Berlinie czy Nowym Jorku. Poznawaliśmy je, jak inne ważne wydarzenia kulturalne, z drugiej ręki, z opisów lub opowieści. Nikt z nas nie jeździł też (jak moi studenci dzisiaj) na weekend do Barcelony, zimą na narty w Dolomity, albo na Zanzibar. Żyliśmy, powiedzmy to otwarcie, tęskniąc do świata konsumpcji, do towarów i przyjemności niedostępnych w komunistycznej biedzie. Ale jednocześnie żyliśmy w czasach wielkiego urodzaju w polskim teatrze. W PRL-u bujne życie toczyło się nie tylko w wielkich miastach. Obok znakomitych teatrów repertuarowych w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, we Wrocławiu, w Poznaniu czy Łodzi istniały ambitne sceny na prowincji, a obok nich działały liczne zespoły offowe, studenckie, eksperymentalne, awangardowe. Teatr tworzony przez Erwina Axera, Kazimierza Dejmka, Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdę, Henryka Tomaszewskiego, a na przeciwległym biegunie – poszukiwania Jerzego Grotowskiego i jego „teatr ubogi”, wreszcie teatr Tadeusza Kantora, wyznaczały szczyty w wielobarwnym pejzażu polskich scen lat 60. Także później, w latach 70., teatr liczył się nie tylko w naszej kulturze, ale i w świecie. Zachował wielką siłę przyciągania, tak wielką, że Giovanni Pampiglione, Włoch urodzony i wykształcony w Rzymie, postanowił związać się z nim, jak się okaże, na całe życie. Po latach powie, że uciekł od „dolce vita” i od komercjalizacji włoskiej kultury.

Dlaczego tak się stało? Na jakim fundamencie powstał ten związek przybysza z Italii z Polską? Związek trwający już ponad pół wieku! Byłam tego wszystkiego ciekawa, toteż po wspomnianym wieczorze w Zachęcie, w grudniu roku 2019, usiedliśmy do dalszej rozmowy. Kilka spraw wydawało się dość oczywistych. Najpierw to, że chcemy skupić się na kilku tematach, na spektaklach wybranych. Pampiglione zrealizował ich w Polsce trzydzieści cztery, z czego większość, ponad dwadzieścia, w teatrach dramatycznych (pozostałe na scenach muzycznych, jeden w teatrze lalek i jeden w szkole teatralnej). Pracował w różnych zespołach, bardzo znanych i mniej znanych, spotykał się z aktorami kilku generacji – i wszystkim bez wyjątku próbował zaszczepić miłość do komedii dell’arte. To, niewątpliwie, stało się jego misją w teatrze polskim, którą „zaprogramował” wspominany już tutaj dziekan Bohdan Korzeniewski. W dziedzinie repertuaru ten „włoski szczep” oznaczał przede wszystkim sztuki Carla Goldoniego i Carla Gozziego, po które Pampiglione sięgał wielokrotnie. Ale mój rozmówca podjął się też misji innej. Postanowił promować teatr polski poza granicami naszego kraju, nie tylko w Europie. Przede wszystkim tłumaczył i wystawiał dramaty Stanisława Ignacego Witkiewicza. Pisze o tym profesor Janusz Degler, najwybitniejszy z naszych witkacologów, w posłowiu zatytułowanym List do przyjaciela. Warto dodać, że do zainteresowania się Witkacym nakłonił Pampiglionego jego profesor na Uniwersytecie „La Sapienza” w Rzymie, wybitny włoski slawista (i bohemista) – Angelo Maria Ripellino.

Nic więc dziwnego, że właśnie dorobek dell’artowski i witkacowski stał się osią naszej rozmowy, skupionej na związkach Giovanniego Pampiglionego z Polską. Nie chcieliśmy jednak tracić z pola widzenia innych jego dokonań. Zwłaszcza tłumaczeń komedii weneckich z włoskiego na polski i odwrotnie – przekładanych z polskiego na włoski wierszy Zbigniewa Herberta, dramatów Brunona Jasieńskiego, Sławomira Mrożka, a także Nie-Boskiejkomedii Zygmunta Krasińskiego. Warto dodać, że z inspiracji mojego rozmówcy powstało kilka nowych polskich przekładów współczesnej literatury włoskiej.

Wreszcie, siłą rzeczy, musiały pojawić się w naszej rozmowie wątki tworzące szerszy kontekst dla narracji o ludziach teatru, wiernych współpracownikach, takich jak wielokrotnie powracający w naszej rozmowie Jan Polewka, znanych postaciach z tzw. towarzystwa czy wydarzeniach, które pan Giovanni wspomina serdecznie, z nieukrywanym często wzruszeniem. Znalazły się w tych opowieściach epizody, które nie zakończyły się szczęśliwie – pozostały na zawsze w sferze marzeń. Uznaliśmy, że one również przynależą do biografii artysty, mówią o jego świecie. Tym bardziej że Pampiglione należy do generacji reżyserów, dla których literatura w teatrze jest ważna, choć najważniejszy jest bez wątpienia aktor. Giovanni Pampiglione pracował w wielu krajach, na różnych kontynentach. Reżyserował, a także uczył, m.in. we Francji, w Anglii, Holandii, Finlandii, Islandii, Stanach Zjednoczonych i na Martynice. W ostatnich latach na trasie jego podróży znalazły się Indie, tak ważne dla Jerzego Grotowskiego, pod którego okiem odbył staż aktorski we wrocławskim Teatrze Laboratorium. Wówczas, w drugiej połowie lat 60., Giovanni Pampiglione dopiero zaczynał mówić po polsku. W warszawskiej PWST z dziekanem Korzeniewskim porozumiewał się po francusku, z innymi – także w języku angielskim. Aktorzy pierwszych jego premier pamiętają, że udzielał im na próbach instrukcji w językach obcych. Z biegiem lat jego polszczyzna się doskonaliła, dzisiaj reżyser posługuje się nią swobodnie, i, jak mówi – „myśli po polsku”. Niemniej podczas naszych wielogodzinnych spotkań poruszaliśmy się chwilami na płaszczyźnie kilku języków, co musiało pozostawić ślad na kartach książki.

Zastanawialiśmy się nieraz nad skomplikowaną naturą pamięci, która tworzy materię trudną do okiełznania, niejednolitą. Rozmawiając o tych samych wydarzeniach, pamiętaliśmy je inaczej (podobnie jak ludzi), w zaskakująco odmiennych kolorach i szczegółach. Nie przypadkiem więc nasza rozmowa ma tok kapryśny, nieciągły. Meandrując swobodnie, łamie ramy chronologii, ale jest w niej ukryty pewien porządek. Następujące po sobie rozdziały osadzone są w konkretnym czasie i przestrzeni, a także w historii, zarówno tej małej, prywatnej (od genealogii rodziny poczynając), jak i dużej, pisanej wielką literą, choć pozostającej tylko w tle.

Warto podkreślić, że Pampiglione szybko wszedł w nasz teatr. Jeszcze jako student reżyserii zrealizował serię bardzo dobrze przyjętych przedstawień. Wyraźną cezurę w jego biografii stanowi rok 1981. Stan wojenny, który oddalił go od Polski na kilka lat, nie przerwał jednak przyjaźni i kontaktów z polskimi artystami. Teatr nad Morzem Tyrreńskim, czyli Atelier di Formia, który Pampiglione powołał do życia, stał się realnym dowodem na istnienie teatralnej wspólnoty ponad wszelkimi podziałami, także politycznymi – i mimo wszystko. Kiedy już Pampiglione do Polski powrócił, pracował na różnych scenach, lecz zamieszkał na stałe w Krakowie. Tutaj, w Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej, powstał urzekający, wspaniały aktorsko i plastycznie spektakl pt. Venezia, Venezia, dla którego punktem wyjścia była komedia Goldoniego Bliźniaki z Wenecji.

Nasze spotkania rozpoczęliśmy, jak już wspomniałam, wczesną jesienią roku 2019. Zakończyliśmy je latem roku 2020, po długiej przerwie spowodowanej wiosenną pierwszą falą pandemii koronawirusa. Pandemia, poczucie zagrożenia, niepewność nie mogły nam jednak odebrać przyjemności rozmowy. Giovanni Pampiglione jest artystą spełnionym, o barwnym życiorysie, a jego opowieść o miłości do Polski wydaje się nie tylko nostalgiczną relacją o czasie minionym. Myślę, że warto ją czytać również jako świadectwo siły przyciągania, atrakcyjności polskiej kultury. Przyznam się na koniec, że dla mnie to właśnie jest jej walor szczególny, może dlatego, że dotyka mojej prywatnej, rodzinnej historii – Polaków z wyboru, którzy wiele lat temu, w XIX wieku, osiedlili się w kraju nad Wisłą.

ROZMOWA pierwsza

BARBARA OSTERLOFF: Jak to się stało, że wybrał się pan w podróż z ziemi włoskiej do Polski, podróż długą, bo trwającą już pięćdziesiąty szósty rok? Zbieg okoliczności to sprawił? Przypadek? Czy może z rodzinnego domu wyniesiona fascynacja naszym krajem, polską kulturą, literaturą, teatrem?

GIOVANNI PAMPIGLIONE: Przyznam się od razu, że długo, bardzo długo nic o Polsce nie wiedziałem. Żyłem na prowincji i myśmy nic nie wiedzieli o dramatach wojny w kraju takim jak Polska. Fascynacja przyszła dopiero z czasem i nieraz podejrzewam, że to nie ja wybrałem, ale coś mnie „wybrało” – cały splot przypadków i niespodziewanych wydarzeń, a potem już świadomych wyborów, które sprawiły, że zakochałem się w tym kraju. Pisałem już kiedyś, że moi rodzice, Lidia i Emilio, na wsi szukali schronienia przed zagrożeniem bombardowaniami w Rzymie. Oczarowani sobą, tu, na prowincji, w Anticoli Corrado znaleźli gościnę w spokoju i łagodności natury – to był piękny czas, niczym w filmie Andrzeja Wajdy Kronika wypadków miłosnych. Urodziłem się w rozświetlonym światłem Rzymie w 1944 roku (tak sobie to wyobrażam), 23 lipca, a ta magiczna liczba przyniosła mi szczęście na długie lata. Był to pierwszy dzień zodiakalnego Lwa, czwarta nad ranem… przyszło zatem na świat Lwiątko niedowierzające, że znalazło się w tym świetle, przynależące raczej do znaku Raka, do świata pełnego uprzejmości i delikatności. Tego świata potem zawsze szukałem w sobie. W wieku niemowlęcym miałem dwa domy: Palazzo przy ulicy Salaria 72, w połowie należący do rodziny Pampiglione ze strony Emilia, i odległy o rzut beretem kościół Metodystów przy ulicy Firenze (róg Via XX Settembre), w którym mieszkała rodzina mojej matki, Lidii Ammenti. Miałem czworo dziadków, bardzo szczególnych. Z jednej strony Rose Martin i Anselmo Ammenti, z drugiej – Emma Bassi i Guglielmo Pampiglione, barwne postacie, każda godna nie tylko pamięci, ale też utrwalenia na kartach literatury.

O dziadkach ze strony ojca mogę mówić z wielkim szacunkiem. Babcię Emmę – pianistkę solową, bardzo blisko współpracującą z Toscaninim – miałem przyjemność poznać bliżej. Dziadka Guglielma już nie. Ten znakomity radiolog w czasach, w których nie było ochrony przed promieniami rentgenowskimi, odszedł zbyt wcześnie, miał zaledwie 55 lat. Pamiętam go jedynie z opowieści jako pioniera radiologii, a także anarchistę, antyfaszystę, który nie płacił podatków rządowi Mussoliniego. Jednak Duce nie mógł go tknąć, ponieważ dziadek był radiologiem rzymskiej burżuazji, cieszył się jej wielkim zaufaniem, niekiedy nawet uwielbieniem. Emma i Guglielmo mieli trzech synów, absolwentów medycyny, których później odnajdziemy na całym świecie.

Dziadkowie zaś ze strony matki spotkali się w Vevey, we francuskiej Szwajcarii. Dziadek Anselmo pełnił posługę jako pastor protestancki. Wspierał włoskich emigrantów, którzy kuli w górach tunele pod nową linię kolejową Lozanna–Paryż, a traktowano ich jak zwierzęta. Podczas gdy dziadek walczył w ich obronie, poznał młodą pielęgniarkę Rose Martin. Umówił się z nią na wzajemne lekcje języka. On nie mówił po francusku, a bardzo chciał, ona z kolei pragnęła się nauczyć języka włoskiego. Ta wymiana języków miała, oczywiście, swoje skutki… powoli, powoli, spotykając się codziennie, zakochali się w sobie, a w końcu pobrali. Stworzyli nie tylko silną, nieugiętą parę, ale także, po narodzinach dzieci – wspaniałą rodzinę. Wkrótce po zakończeniu wojny przybyli do Włoch na długą „wędrówkę” pomiędzy kościołami metodystów: Sestri, Wenecja (lata 30.) i wreszcie Rzym.

Moi rodzice, Lidia i Emilio, nie poszli w ślady dziadków. Wywodzili się z dwóch bardzo różnych kultur. Jedna anarchistyczna i burżuazyjna, druga zwrócona swoimi ideałami do ludu, toteż w czasach prawdziwego ubóstwa nie mieli przyszłości. Po iluzji historii miłosnej nastąpiło krótkotrwałe małżeństwo, które nie wytrzymało próby czasu. Po niecałych trzech latach Emilio, młody, dobrze zapowiadający się malarz, pojechał do Pragi na I Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów (towarzyszyli mu Giovanni Stradone, Piero Dorazio i Achille Perilli). Podczas gdy tamci wrócili szybko do kraju, on pozostał, by przedłużyć swój „Festiwal”. Żył „długo i szczęśliwie”, a potem… zniknął.

Moje dzieciństwo upływało więc z dziadkami. Adoptowali mnie, chronili i wychowali. Mama Lidia musiała się poświęcić pracy. Pracowała w firmie Esso Petrol, świetnie znała angielski, została sekretarką dyrektora, czyli zrobiła karierę (co dla kobiety we Włoszech lat 50. i 60. było dość wyjątkowe). Razem z dziadkami ruszyliśmy z Rzymu do Padwy (przedszkole, początek szkoły podstawowej), a następnie do Terni w Umbrii. Tutaj dziadek Anselmo, urodzony w pobliskim Arrone, założył kościół ewangelicki dzięki hojnemu wsparciu metodystów z Ameryki. Ja uczyłem się aż do matury w liceum klasycznym imienia Tacyta. Uczyli nas pięknie, ale wyłącznie rzeczy dawnych, czyli greki, łaciny, głównie Dantego (nie było żadnego otwarcia na współczesność). Miałem znakomitych profesorów, jak Dante Sotgiu, który uczył języka i literatury włoskiej, i Mizzi od języka i literatury łacińskiej i greckiej.

A jak zapamiętał pan samo Terni, nazywane „włoskim Manchesterem”?

Ach, why not, o tym nie wiedziałem! To było miasto przemysłowe z potężną hutą stali, wielokrotnie bombardowaną przez aliantów podczas wojny. Miasto klasy robotniczej, liczące sto tysięcy mieszkańców i podzielone, jak w udanych filmach Fernandela i Gino Cervi.

Ma pan na myśli popularne w latach 50. ubiegłego wieku komedie, których akcja rozgrywała się w małym miasteczku włoskim? Było ich w sumie bodaj pięć. Fernandel, słynny komik francuski, grał proboszcza Don Camilla, człowieka o gwałtownym usposobieniu. Ten proboszcz toczył wojnę z miejscowym burmistrzem (w tej roli występował Gino Cervi).

W Terni, podobnie jak w tych komediach, istniały dwa światy – jeden katolicki, bardzo potężny, i drugi komunistyczny, również silny, ale obdarzony mniejszą inwencją. Obydwa, przyznam, niezbyt zabawne. Ze światem komunizmu nie czułem bliskości, ale fakt, że nie będąc katolikiem, jako jedyny nie uklęknąłem podczas procesji z rzeźbą Madonny w centrum miasta, przypłaciłem wieczornym atakiem dziarskich chłopców, trochę jak z Szewców Witkacego, którzy obrzucili mnie kamieniami. Udało mi się schronić w kościele dziadka, który z wielkim przekonaniem (jak na owe czasy) głosił tolerancję między różnymi wyznaniami chrześcijańskimi. Konsekwencją tego wydarzenia było moje pierwsze teatralne przebranie, które wybrałem na czas karnawału. Wcieliłem się w postać Pecosa Billa, obrońcy Indian.

To był legendarny kowboj z Teksasu, bohater filmu Walta Disneya i komiksów. Postać fikcyjna, zrodzona z ustnej tradycji Dzikiego Zachodu.

Jak wiadomo, Pecos Bill nie ma broni. Na kamienie odpowiada lassem i  u ś m i e c h e m.  Takim, jak ten niekończący się uśmiech moich dziadków: Anselma, który uratował około sześciuset obywateli włoskich uciekających przed prześladowaniami nazistowskimi ze względu na rasę lub ideologię, wyrabiając im fałszywe dokumenty, by mogli w porę emigrować, i babci Rose, która udzielała uczniom korepetycji z języka francuskiego bez żadnego wynagrodzenia. W jaki sposób dziadek fałszował te dokumenty sam, w całkowitej tajemnicy, do dzisiaj nie wiem. Był inwalidą, miał tylko jedną rękę. Wśród ocalonych większość była pochodzenia żydowskiego, ale nie tylko. Dzięki dziadkowi wielu ludzi mogło z Włoch wyjechać, na przykład słynny filozof Ugo Della Seta wyjechał do Stanów, gdzie potem żył. Lewitan, malarz pochodzenia żydowskiego, też. Mam jego dwa obrazy, które podarował dziadkowi, z podziękowaniem za uratowanie życia (są u mnie w domu, w Rzymie).

Niewątpliwie, wzrastałem w pozytywnym, pogodnym środowisku: uczyłem się, założyłem kwintet muzyczny,który miał kontrakt na występy w dwóch najbardziej eleganckich miejscach w Terni – w Palazzo Drago, gdzie odbywały się imprezy i tańce, i w Grand Hotelu na popołudniowych herbatkach dla pań (niezbyt młodych, pochodzących raczej ze znudzonej burżuazji). Ale muzycznym clou okazał się szalony pomysł dziadka Anselma, który dowiedział się, że słynna grupa czarnych amerykańskich śpiewaków przyjedzie na piąty Festival dei Due Mondi (Festiwal Dwóch Światów) w Spoleto, aby zaprezentować Black Nativity, świetny spektakl z muzyką spirituals i gospel. Dziadek sprawił (nigdy się nie dowiedziałem, jak mu się to udało, bo w ogóle nie było pieniędzy), że wystąpili też dwa razy w Terni. Rano w jego kościele, a zaraz potem na centralnym placu miasta, gdzie wokół wspaniałej fontanny zagrali niesamowity koncert. Wielu mieszkańców obserwowało ten występ początkowo ze zdziwieniem i lękiem (był 1962 rok!). Odbywał się bez mikrofonów, w niezwykle wzniosłym nastroju – nie wiem, ile z tego duchowego uwznioślenia pojęli robotnicy ze stalowni w Terni, którzy w niedzielnych kurtkach w jednej kieszeni mieli egzemplarz komunistycznego dziennika „L’Unità”, w drugiej dziennik sportowy „Tuttosport”! Tak czy inaczej, był to wyjątkowy prezent od mojego niezwykłego dziadka, który, niestety, wkrótce nas opuścił. Ostatni rok liceum przeżyłem, pocieszając babcię Rose w jej samotności, a równocześnie przygotowując się do egzaminów maturalnych – przez trzy długie miesiące uczyliśmy się do egzaminów z przyjacielem ze szkolnej ławki Mariem Patrizim i zdaliśmy je bardzo dobrze. Miałem 18 lat i postanowiłem, że jadę do Rzymu na studia uniwersyteckie.

Ale jakie?

W Rzymie czekała na mnie moja matka, która tam pracowała, i czekało jej małe, przytulne, odziedziczone po dziadkach mieszkanie w dzielnicy Flaminio, rzut beretem od Tybru i Ponte Milvio, gdzie zamieszkałem w 1962 roku. Dulcis in fundo, mieszkam tam do dziś. To matka zasugerowała, żebym studiował chemię. Myślała o tym, że znając już dobrze język angielski (byłem zakochany w Londynie!), mógłbym pracować po tych studiach za granicą. Najlepiej w Stanach Zjednoczonych, oczywiście w koncernie Esso. Idę więc pierwszego dnia na Uniwersytet „La Sapienza”, na wykład z chemii; profesor jak szalony przesuwa takie duże tablice ze wzorami matematycznymi. Kolejna rozmowa z matką i zmieniam kierunek. Jako że, jak już mówiłem, ukończyłem doskonałe liceum klasyczne, wybieram instynktownie Wydział Literatury i Filozofii. Przeglądając program kursów pedagogicznych, zatrzymałem się na Instytucie Slawistyki, kierowanym przez profesora Angela Marię Ripellina i na literaturze rosyjskiej, na kursie monograficznym poświęconym poezji jakiegoś nieznanego Osipa Mandelsztama. Co robić? Znowu dzięki instynktowi, a może to był przypadek lub pociąg ku nieznanemu, zapisałem się na pierwszy rok języków i literatur współczesnych.

Mistrz Angelo Maria Ripellino – „zaklinacz studentów”, tak lubię go wspominać – był Sycylijczykiem z pochodzenia oraz Rosjaninem i Czechem z wyboru ludzkiego i kulturowego. Nie tylko sam pisał poezję, ale też tłumaczył „swoich” poetów rosyjskich – Błoka, Biełego, Achmatową, Cwietajewą, Mandelsztama, Chlebnikowa, Jesienina, Pasternaka, Majakowskiego, a także artystów ukochanej przez niego Pragi. Ripellino był ponadto eseistą, autorem książek godnych Nobla: Majakovskij e il teatro russo d’avanguardia (1959) [Majakowski i rosyjski teatr awangardowy], Il trucco e l’anima. I maestri della regia del teatro russo del Novecento (1965) [Trik i dusza. Mistrzowie reżyserii teatru rosyjskiego XX wieku] czy Praga Màgica (1973). Wszystkie opublikowane zostały przez wydawnictwo Einaudi.

Ta ostatnia ukazała się w polskim tłumaczeniu Haliny Kralowej pt. Praga magiczna, wydał ją Państwowy Instytut Wydawniczy. Pisano, że jest książką „daleką od wszelkich utartych formułek”, bo „Złotą Pragę” ukazał autor „nie tylko pod kątem jej wielkiego uroku i wspaniałego zespołu zabytków, lecz także (a właściwie przede wszystkim) od strony mrocznej, niepokojącej, dramatycznej, wręcz złowrogiej; jest to więc nie tylko Praga Hradczan, mostu Karola i niepowtarzalnej atmosfery barokowych kościołów, to również miasto Kafki, Golema, romantycznej powieści grozy, miejsce bytowania ludzi osobliwych, wyłamujących się ze schematów – czy będzie to cesarz Rudolf II, czy dwudziestowieczny pisarz (i genialny szyderca) Jaroslav Hašek”.

Mam tę książkę po włosku. Szczególnie ważny jest dla mnie fragment, w którym Ripellino opisuje fikcyjne spotkanie dwóch grup ludzi na moście Karola. W jednej grupie, zmierzającej ku Staremu Miastu, idzie pijany Szwejk, którego prowadzi do więzienia dwóch żandarmów, a w drugiej, idącej w kierunku odwrotnym – Józef K. pod eskortą dwóch policjantów, prowadzony na egzekucję do kamieniołomu na Strahovie. I oni tak codziennie, o świcie, spotykają się na tym moście i mijają. Niesamowite. To są te dwie dusze kultury czeskiej, Hašek i Kafka. Jest w tej książce cała historia tego miasta w różnych okresach, sprawy historii, ale też kultury, tej kultury magicznej Pragi. Czy pani wie, że Ripellino został wyrzucony z Pragi, bo podczas Praskiej Wiosny podpisał słynny manifest Dwa tysiące słów przeciwko Związkowi Radzieckiemu i jako Włoch nie dostał już nigdy wizy? To był dla niego wielki ból, który, jak myślę, przyspieszył jego odejście, bo Praga była jego domem. Bywał w niej często, w kabarecie Viola miał swój stolik, przy którym kontemplował występy wspaniałych czeskich artystów, ale też recytował własne wiersze.

Viola to dziś teatr. Mieści się przy alei Narodowej (Národní Třída), niemal naprzeciwko Nowej Sceny Teatru Narodowego. Teatr, ale bez normalnej widowni – tylko stoliki. Małe, kameralne miejsce. Oczywiście z barem. Powstało około 1963 roku i wtedy nazywało się „Poetická vinárna Viola”.

Ripellino był zakochany w Pradze, jego żona pochodziła stamtąd, mieli dwoje dzieci, wspaniali ludzie, on – zupełnie wyjątkowy. Ostatnie dwie strony jego książki są po prostu… nie chcę za dużo o tym mówić, bo brakuje odpowiednich słów. To jest hołd dla Otomara Krejčy i jego Divadlo Za branou, teatru zamkniętego już po inwazji Sowietów i Praskiej Wiośnie, w roku 1972, najważniejszego teatru, który był w sercu każdego Czecha.

Ripellino tak o tym pisze: „Kontynuując skrupulatne dzieło unicestwiania czeskiej cywilizacji, zakute łby, szkodniki, które dziś rządzą nadwełtawskim miastem, zamknęły tę wspaniałą scenę […] drogą teatromanom na całym świecie”1. Wspomina też pożegnalny spektakl Czechowowskiej Czajki. „Ich zabita czajka krzyczała requiem dla Pragi i całej europejskiej kultury”2. Warto dodać, że ta książka w krajach socjalistycznych należała do dzieł zakazanych, a jej publikacja w Polsce stała się możliwa dopiero po 1989 roku – PIW wydał ją w roku 1997.

Profesor umarł w roku 1978, mając 55 lat. Jedyną rzeczą, którą Włosi zrobili dla uczczenia jego pamięci, był wieczór jemu poświęcony, w 10 lat po jego śmierci. Wtedy z powrotem mieszkałem w Rzymie. Poproszono mnie, żebym recytował, interpretował jego wiersze, bo ja to robiłem już z poezją Herberta i byłem znany. Tak też się stało, na Kapitolu był wielki wieczór. Przyszli dziennikarze, bo Ripellino był też krytykiem teatralnym gazety „L’Espresso”. Byli ludzie polityki, ludzie kultury, teatru, młodzież, trochę dawnych studentów. Wybrałem trzy jego wiersze, bardzo różne, a według mnie genialne. Na zakończenie wybrałem jeszcze fragment Pragi magicznej, będący jego pożegnaniem z miastem, do którego zwraca się bezpośrednio: „Praga resisti!”.

Te słowa w polskim tłumaczeniu brzmią następująco: „Nie poddamy się, Prago. Zbierz odwagę, wytrwaj. Nie zostaje nic innego, jak kroczyć razem długą, Chaplinowską drogą nadziei”3.

Tak, to jest zakończenie książki. Wcześniej Ripellino dodaje: „Będę wracał do Ciebie i wezmę ze sobą wszystkich moich umarłych”.