39,99 zł
Magia nie jest dobra ani zła, czarna ani biała.
Jest taka, jakiej chce ten, kto się nią posługuje.
Znana jako Furia Królowej księżniczka Eve nie bała się nikogo i niczego. Dziewczyna przez lata przygotowywała się do walki z Rycerzem – istotą, która od wieków siała niepokój wśród mieszkańców Queen’s Bridge. Tych, którzy potajemnie odwiedzali zamek Rycerza, spotykał tragiczny los, a za każde spełnione przez niego życzenie płacili wysoką cenę. Królowa Sanaadoświadczyła konsekwencji czarnej magii, gdy z powodu źle wypowiedzianego życzenia została na zawsze uwięziona w ciele słowika.
Gdy klątwa została rzucona na jedną z jej matek, Eve poprzysięgła, że nie spocznie, dopóki nie wytropi i nie zgładzi Rycerza. Ale na jaw wychodzą od lat strzeżone sekrety... Jedna zła decyzja może zaważyć na losach całego królestwa. Jednak Eve nie zamierza poddać się bez walki – w końcu klątwy są po to, by je łamać.
Zapomnij o Królewnie Śnieżce czekającej na księcia z bajki. Ta księżniczka sama zdecyduje, jak potoczy się jej historia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 346
Data ważności licencji: 12/31/2029
Tytuł oryginału: Sleep Like Death
Text copyright © 2024 by Kalynn Bayron
This translation of Sleep Like Death is published by Wydawnictwo Otwarte Sp. z o.o. by arrangement with Bloomsbury Publishing Inc. All rights reserved
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Copyright © for the translation by Zbigniew Kościuk
Opieka wydawnicza: Natalia Karolak
Opieka redakcyjna: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Aleksandra Szpak
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Promocja i marketing: Dominika Szczerek
Projekt okładki: Agnieszka Gontarz
Ilustracje na okładce: Adrianna Żukowicka, @adashuko
ISBN 978-83-8135-540-7
www.moondrive.pl
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Łatwiej jest wytropić zwierzę – lub człowieka – kiedy krwawi.
Łatwo podążać za czerwonymi kroplami pozostawionymi na śniegu. Krew na opadłych jesiennych liściach lub na ziemistej dojrzałej glebie lasu jest trudniejsza do wypatrzenia, ale mimo to łatwiej ją wytropić od śladów stóp. Metoda ta sprawdza się także przy tropieniu ludzi. Strzała, która utkwi w udzie albo boku, na pewno pozostawi ślad, za którym można podążać.
Tropienie jest sztuką. Łowczyni potrafi dostrzec z oddali lekko wygięty liść, który nie leży na swoim miejscu. Potrafi określić wagę i wiek niedźwiedzia, wilka lub odyńca, pochylając się nad jego tropem i oceniając głębokość śladów pozostawionych przez jego łapy. Jej metody nie sprawdzają się tak dobrze w przypadku ludzi, dlatego nie jestem nimi zwykle zainteresowana. Rzeczy, na które zwracam uwagę, muszą być podporządkowane mojemu celowi. Jeśli jakaś taktyka nie skróci odległości dzielącej mnie od wroga, cóż z niej za pożytek? Łowczyni zapewniła mnie, że niebawem rozsmakuję się w polowaniu. Ja jednak uważam, że stanie się to dopiero wówczas, gdy znajdzie się w zasięgu mojego wzroku.
– Eve – mówi Łowczyni. – Skoncentruj się.
Koncentracja.
Łatwiej to powiedzieć niż zrobić, kiedy się leży pod ciemniejącym niebem, pomiędzy rozrzuconymi ostrymi skałami, na wilgotnej ziemi, starając się przylgnąć do podłoża tak, by stado jeleni na polanie przed nami nie spostrzegło mnie ani strzały wycelowanej w jego kierunku. Wolę używać ostrza, ale Łowczyni nalega, abym wprawiała się we władaniu łukiem. Czasami mam wrażenie, że mówi tak, bo woli nie czuć, jak ostrze zgrzyta o kości pod rozpłatanym ciałem. Woli dystans, który zapewnia łuk. Ja jednak nie mam takich oporów.
Łowczyni jest zadowolona, że zdołałam wytropić sarnę na polanie, ale ja nie byłam z nią szczera. Korzystałam z pomocy. Kiedy leżę nieruchomo, nadal go słyszę – mojego dyskretnego pomocnika. Dźwięk, który wydaje, przypomina bardziej niski pomruk niż głos – przesuwa się po plecach i skupia w okolicy karku. Każda delikatna intonacja ma znaczenie – lęk, ciekawość, szczęście – a ja znam je wszystkie. Przez całe życie wsłuchiwałam się w dźwięki lasu.
Mój pomocnik idzie przeciwległą stroną łąki, tuż za linią drzew. To on przywiódł mnie tutaj. Zawsze się rozumieliśmy – on i ja.
– Wyciągnij łuk i upoluj nam sarnę, abyśmy miały co ofiarować twojej matce – szepcze Łowczyni. – Mam już dość leżenia na ziemi.
Ujmuję strzałę i czuję, jak mięśnie na moich plecach się napinają, gdy przyciągam cięciwę do ramienia. Robię głęboki wdech, wsłuchując się w bicie własnego serca. Strzała dosięgnie celu, jeśli wypuszczę ją pomiędzy oddechami, pomiędzy uderzeniami serca.
Smukła szyja sarny jest całkowicie odsłonięta. Odsunęła się nieznacznie od innych, ale to wystarczyło.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Puszczam cięciwę i strzała trafia w cel z cichym, mokrym odgłosem. Zwierzę się potyka, a później pada na bok. Wstaję, otrząsając się z ziemi i błota, i ruszam w kierunku polanki. Pozostałe sarny uciekają na wszystkie strony, pozostawiając swoją leżącą przyjaciółkę. Przyklękam u boku zwierzęcia i skracam jego cierpienia niedawno naostrzonym sztyletem.
– Dobrze – chwali mnie Łowczyni. – Nie możemy pozwolić, by cierpiały, ani brać więcej, niż potrzebujemy.
– Niektórzy powinni cierpieć – odpowiadam.
Łowczyni odsuwa z twarzy kilka zabłąkanych siwiejących kosmyków.
– Takie myśli nie przyniosą ci niczego dobrego. – Podchodzi i dotyka palcem mojego ramienia. – Powinnaś mieć czystą głowę. Zemsta, gorycz i arogancja zniszczą cię od środka.
Wsuwam nóż do pochwy i umieszczam łuk w kołczanie na plecach.
– Uważasz, że jestem arogancka? – pytam.
Sapie i uderza mnie mocno po ramieniu.
– Wiem, że jesteś.
Wyciąga z torby kawał liny i wiąże nogi sarny, abyśmy mogły ją zanieść do zamku Veil. Kiedy jest zajęta, spostrzegam swojego pomocnego przyjaciela wyłażącego spod zarośli.
Jego futro jest lśniące i czarne – czarne jak wieczorne niebo. Podobnie jak duże, pełne ciekawości oczy. Końce ogona i każdej z czterech łap czerwienieją. Kiedy się zbliża, pomruk w mojej głowie narasta. Jest zaciekawiony. Oddycham głęboko, starając się uspokoić rozdygotane serce.
Nie chciałam zrobić ci krzywdy.
Lis kładzie uszy po sobie i pochyla głowę, jakby składał mi pokłon. Kiedy tupię nogą, ucieka.
Łowczyni obserwuje, jak się oddala, a później spogląda na mnie z kompletnym rozczarowaniem w oczach.
– Proszę, powiedz mi, że tego nie zrobiłaś – mówi z westchnieniem, pocierając skronie. – Chyba nie wykorzystałaś lisa, aby nas tu doprowadził? Czy ty w ogóle tropiłaś tę sarnę?
– Próbowałam – mówię. – Ale to trudniejsze, niż się wydaje.
Łowczyni podnosi się i patrzy mi w oczy. Jej twarz jest napięta.
– Musisz się tego nauczyć. Musisz sama to zrobić. Nie możesz wiecznie oszukiwać, Eve.
Nie rozumiem, dlaczego nie mogę tego robić. Słyszę charakterystyczne odgłosy zwierząt. Szmer dolatujący od strony lisa jest jak mrowienie na karku. Ptaki wydają melodyjne świergotanie. Konie, niskie i donośne dźwięki. Każde zwierzę ma głos, który potrafię usłyszeć i zrozumieć, każde jedno. Nie uważam, jak Łowczyni, aby to było oszukiwanie. Wiem, że gdyby posiadała tę umiejętność, korzystałaby z niej tak jak ja.
Z pokrywy chmur rozlega się głośne dudnienie. W oddali słychać donośny grzmot. Powietrze, które mnie otacza, nagle ożywa. Krople deszczu zaczynają stukać o liście i gałęzie.
– Mamy przecież sarnę, prawda? – pytam. – Tylko to się liczy.
– Nie tylko – mówi oschłym głosem Łowczyni. – Wiesz, że jestem pełna podziwu dla twoich zdolności, Eve. Nie możesz jednak…
Głośny grzmot wstrząsa zachmurzonym niebem. Przez krótką chwilę w lesie robi się jasno jak w dzień, gdy błyskawica uderza w sklepienie drzew.
– Wspaniale – mruczy pod nosem Łowczyni.
Szybko wsuwa kij pomiędzy nogi sarny i daje znak, abym chwyciła drugi koniec, żeby unieść zdobycz i zanieść ją do domu.
Sięgam ręką po kij, gdy coś – daleki łoskot – wstrząsa moimi kośćmi. Nie jest to grzmot ani huk błyskawicy, tylko wołanie jakiegoś zwierzęcia. Słyszałam je tylko dwa razy w życiu. Przechodzi mnie dreszcz strachu, ale ignoruję go i zaciskam rękę na sztylecie.
– Stań za mną – mówię.
– Co to było? – pyta Łowczyni z paniką w głosie. Ogląda się za siebie, a później bez słowa staje po mojej prawicy.
Tylko ja słyszę głos zwierzęcia. Dźwięczy mi w głowie, narastając z każdą sekundą. Kiedy w końcu je dostrzegam przez zasłonę deszczu, jest za późno, żeby się schować lub rzucić do ucieczki, choć nie zrobiłabym żadnej z tych rzeczy.
Łowczyni bierze świszczący wdech, gdy na polanie przed nami ukazuje się wilk. Zwyczajne wilki przekraczają Queen’s Bridge to w jedną, to w drugą stronę. Robią to tak często, że ludzie wiedzą, jak ich unikać, lub zabierają broń, gdy wędrują przez las. Znam ich głosy, ale ten jest inny. Zwierzę przed nami nie jest zwyczajnym wilkiem. Ten jest ogromny, śmiertelnie niebezpieczny dla każdego, kto ma pecha i znajdzie się na jego drodze.
Wbija we mnie ślepia, zapuszczając się coraz dalej na polankę. Gdyby stanął na zadnich łapach, byłby dwukrotnie wyższy ode mnie. W padającym deszczu przypomina ogromny, potworny cień o żółtych oczach i długich lśniących zębiskach.
Poszłyśmy do lasu, żeby upolować sarnę i bażanta. Łowczyni i ja jesteśmy uzbrojone, nie na tyle jednak, żeby obronić się przed wilkiem tak ogromnej wielkości. Łowczyni robi krok wstecz, a bestia zamiera w niskim przysiadzie, kładąc uszy po sobie i obnażając groźne kły.
– Nie ruszaj się – mówię cicho, głosem graniczącym z szeptem.
Wilk wydaje groźny pomruk, zagłuszając padający deszcz. Wdycha zapach naszej zdobyczy, a kiedy czuje w chrapach woń krwi, zaczyna bronić padliny. Uznawszy ją za własną, zwraca się ku mnie i przysiada, szykując się do skoku.
Kiedy moje serce zaczyna trzepotać jak ptak w klatce, podnoszę wzrok w górę. Z oddali dociera odgłos grzmotu. Powoli podnoszę ramię ponad głowę. Gdy zwierzę wydaje warkot, rozcapierzam palce. Ogromna bestia rzuca się na mnie w chwili, gdy rozgrzana do białości błyskawica przecina niebo i odnajduje drogę do mojej wyciągniętej ręki. Zawsze czuję ból, kiedy próbuję okiełznać błyskawicę, ale nauczyłam się przezwyciężać szok. Doznanie to przypomina mi, że żyję i mam coś potężniejszego od każdego w Queen’s Bridge.
Chwytam błyskawicę w chwili, gdy odrywa się od nieba, czyniąc z niej broń z gorąca i światła. Niemal nieważki miecz wykuty z burzy. Broń niepodobną do żadnej innej, która będzie istnieć tylko przez moment. Moje ciało przebiega dreszcz, dostaję gęsiej skórki.
Wyciągam ją przed siebie, kiedy wilk ląduje kilka kroków przede mną, wbijając się pazurami w błotnisty grunt i zatrzymując. Szum jego wyjątkowego głosu słabnie we wnętrzu mojej głowy. Patrzymy sobie w oczy. To wspaniałe zwierzę, ale ja muszę wrócić do domu, do matki. Tylko ja jej zostałam. Nie pozwolę się od niej oddzielić z żadnego powodu.
Wilk szykuje się do kolejnego skoku, ale przesuwa wzrok na lśniące ostrze i zmienia zamiar. Jeszcze raz wdycha woń sarny, a później znika w zaroślach. Nie poruszam się, dopóki jego głos nie zamilknie mi w głowie.
Łowczyni opiera rękę na moim ramieniu, a ja rozluźniam dłoń zaciśniętą na świetlistym mieczu, który rozprasza się w powietrzu, pozostawiając po sobie obłok czarnego dymu w padającym deszczu.
– Sądziłam, że znalazłyśmy się w niebezpieczeństwie – mówi Łowczyni.
– Byłyśmy w niebezpieczeństwie – odpowiadam, próbując złapać oddech. – W życiu nie widziałam tak ogromnego wilka. Na pewno nie w tej okolicy.
– Jeden taki grasował w okolicy Rotterdamu – mówi Łowczyni. – Słyszałam pogłoski, że polował na ludzi.
– Zwyczajne plotki – mówię. – Zabierzmy sarnę do domu.
Łowczyni kiwa głową i rozpoczynamy długą wędrówkę do domu przez las rozciągający się na zachód od Queen’s Bridge.
*
Łowczyni i ja zostawiamy konie w stajniach i niesiemy zdobycz. Nasza wyprawa miała być jedynie krótkim polowaniem, ćwiczeniem w tropieniu zwierzyny, z niewielką nagrodą za trud. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałam, że upolujemy sarnę tej wielkości, więc kiedy naszym oczom ukazuje się zamek Veil, jesteśmy obie spocone i wyczerpane. Deszcz ustał i chmury się rozproszyły, przepuszczając słabe promienie słońca.
– Zanieśmy ją od razu do kuchni – mówi Łowczyni. – Jestem pewna, że twoja matka z przyjemnością skosztuje sarniny podczas wieczornego posiłku.
Wtaszczamy upolowaną zdobycz do kuchni labiryntem korytarzy wijącym się jak wąż przez zamek i składamy ją u stóp naszej ochmistrzyni, Lady Anne. Ta patrzy na sarnę ze zdegustowaną miną i pyta:
– Co ja mam niby z tym zrobić? – Jej okrągła twarz ocieka potem, fartuch pokrywa cienka warstwa mąki. – Nawet jej nie oprawiłyście?
– Pomyślałam, że sama zechcesz to zrobić – odpowiadam. Znam Lady Anne od urodzenia. Dobrze wiem, że nie znosi widoku krwi i przez całe życie nie oskórowała ani nie rozebrała jadalnych części świeżo ubitej sarny.
– Zróbcie to same albo będę musiała poprosić pana Finleya, żeby się tym zajął. – Kiedy o nim wspomina, jej głos staje się dźwięczny. – Właściwie… – Urywa, jakby pogubiła się we własnych myślach.
– Poszukam go – mówi Łowczyni. – Na pewno zgodzi się z radością.
– Zrobisz to teraz? – pyta Lady Anne, budząc się ze snu, w którym się zagubiła. Wsuwa kilka zbłąkanych czarnych kosmyków pod chustkę, którą ma na głowie, i wyciera ręce o fartuch.
Łowczyni przewraca oczami.
– Ze wszystkich ludzi mieszkających w Queen’s Bridge, spośród których mogłaś wybrać obiekt westchnień, ty wybrałaś pana Finleya?
Lady Anne patrzy na mnie.
– Nie akceptujesz tego?
– Skądże – odpowiadam. – Tylko że… on jest łysy.
Lady Anne wzdycha, jakby go sobie wyobraziła.
– Jest piękny.
Z całych sił staram się nie roześmiać. Uważam, że to urocze, ale Łowczyni jest kompletnie zdegustowana.
Lady Anne wygania ją z kuchni, gdy nagle przypomina sobie o panu Finleyu i woła:
– Zaczekaj. Sprowadź go tutaj.
Łowczyni odchodzi, mrucząc pod nosem coś o panu Finleyu, a Lady Anne nie przestaje się stroić.
– Nie zwracaj na nią uwagi – mówię, otrzepując z mąki jej fartuch. – Złości się, bo nikt nie cieszy się na jej widok tak jak ty na widok pana Finleya.
– Czy w ogóle zdarzają się chwile, kiedy nie jest zła? – pyta Lady Anne. – Ta kobieta żyje w stanie ustawicznej nieszczęśliwości.
To nieco okrutne.
– Taki ma styl bycia – mówię. – Sama wiesz.
Lady Anne potrząsa głową i próbuje różnych póz, spoglądając ukradkiem w kierunku drzwi.
– Matka cię szukała – mówi. – Ostatnio widziałam ją w salonie.
Kiwam głową, kładąc rękę na jej ramieniu.
– Jestem pewna, że pan Finley uraduje się na twój widok.
Lady Anne dotyka delikatnie mojego policzka, a później wygania mnie z kuchni. Idę na najwyższe piętro, tam gdzie są prywatne pokoje matki. Jej salonik jest tuż obok schodów. Kiedy się zbliżam, drzwi są uchylone. Widzę matkę chodzącą wzdłuż długiego stołu.
Kiedy wślizguję się do środka, posyła mi napięty uśmiech. Nie jest sama. W komnacie jest kapitan Amaranth Mock, dowódca straży królewskiej, i wiecznie zafrasowana Lady Harold. To druga z najbliższych doradczyń matki – druga, bo pierwszą jestem ja.
Stoją pochyleni nad stołem, przypatrując się z niepokojem mapie Queen’s Bridge. Podchodzę do okna, w którym zawieszona jest pozłacana klatka, i patrzę, jak rudobrunatny słowik kręci się na swojej żerdce, gdy moja matka się zadręcza.
– Panuje susza – mówi kapitan Mock. – Inne uprawy uległy zniszczeniu. Sytuacja jest katastrofalna. Nie można tego dłużej tolerować.
– Nie rozpoczął zbiorów? – pyta Lady Harold poirytowanym głosem.
– Sądzę, że to zrobił – mówi kapitan Mock. – Ale nie odbyły się w tempie odpowiadającym przyrostowi plonów. Nadzorca powiedział mi, że jeśli będzie tak dalej, plaga nadmiernego urodzaju za niecały miesiąc dotrze do rzeki Farris.
– Wszystkie zasoby wody w Queen’s Bridge pochodzą z rzeki Farris – przypominam, podchodząc do stołu.
Kiedy matka zatrzymuje wzrok na gospodarstwie w pobliżu rzeki, jej inteligentne brązowe oczy wydają się niemal czarne. Na czubku głowy ma włosy zaplecione w warkocz i koronę ze złotych liści klonu, przypominającą aureolę wysadzaną jasnozielonymi szmaragdami, spoczywającą na niesfornych lokach. Pieści w dłoni mały szmaragd w kształcie gwiazdy zawieszony na szyi na srebrnym łańcuchu. Gładka brązowa skóra na ręce jest nieskazitelna, jeśli nie liczyć postrzępionej blizny biegnącej od kciuka do nadgarstka.
– Zapasy wody będą faktycznie zagrożone, jeśli taka sytuacja się utrzyma – przytakuje kapitan Mock. – Co robimy, moja Królowo?
Matka opiera długie smukłe palce na mapie.
– Sir Gregory był zawsze dobrym zarządcą tych ziem. Jest czujny. To niepodobne, by do tego dopuścił. – Wzdycha, przesuwając dłoń po stole. Sztylet na jej nadgarstku lśni w popołudniowym świetle, kiedy stuka obcasem buta do konnej jazdy o kamienną posadzkę. Nagle odwraca się w moją stronę i kładzie mi dłoń na ramieniu. – Eve, wiem, że właśnie wróciłaś z polowania, ale czy zechciałabyś mi towarzyszyć? Chciałabym porozmawiać osobiście z Sir Gregorym.
Kiwam głową. Przecież wie, że nie musi o to pytać. To drobiazg. Nie odmówiłabym jej niczego.
– W takim razie wybierzmy się w małą podróż – mówi.
– Czy to konieczne, moja Królowo? – pyta kapitan Mock. – Sytuacja jest niepokojąca, ale z pewnością nie wymaga wizyty Waszej Wysokości.
Odwracam się do niego i przewracam oczami. Chcę, aby wiedział, za jak śmiesznego go uważam. Kapitan zaciska zęby i odwraca głowę. Wszystkiemu się sprzeciwia. Matka uważa, że jest rzeczą mądrą mieć u swojego boku doradcę, który nie lęka się wyrazić odmiennej opinii, ale ja jestem zdania, że kapitanowi zanadto to smakuje. Uwielbia żyć jak król. Tak bardzo, że często wypowiada pogardliwe uwagi na temat innych mieszkańców Queen’s Bridge. Matka pilnuje, aby się nie wywyższał, bo jest przekonana o tym, że jej rolą jest służenie ludziom i że wszystko powierzone jej pieczy zasługuje na ochronę i troskę. Kapitan Mock nigdy też nie sprzeciwia się jej woli.
Matka rzuca mu spojrzenie, które mówi, że nawet jeśli podróż nie jest konieczna, dojdzie do skutku i rozmowa na ten temat jest skończona. Kapitan skłania głowę i cofa się o krok.
Idę za matką do stajni, gdzie dosiada swojego konia – czarnej klaczy – z siodłem wyłożonym srebrnymi płytkami i herbem rodu Millerów wyszytym na kapie spoczywającej na jej boku. W herbie widnieje koło na szmaragdowym tle, co ma symbolizować nieubłagany upływ czasu. Z obu stron koła zwisają złote wstęgi tworzące ozdobną koronę u dołu. To herb mojego rodu, rodu Millerów, istniejącego od pokoleń – sięgającego tak daleko w przeszłość, że nasza historia przeniknęła do folkloru tych ziem. Jednak z czasów panowania prababki nie zachowało się nic oprócz herbu, imienia oraz odpowiedzialności za ten kraj i jego mieszkańców. Moja matka nie potrzebuje niczego więcej. Jest Królową z urodzenia i mocy prawa oraz, co ważniejsze, króluje w sercu ludu i nie ścierpi, by cokolwiek zagroziło jego istnieniu.
Kiedy wspina się na siodło, klacz rży i potrząsa głową. Matka patrzy na mnie. Słyszę w głowie cichy pomruk jej konia.
– Co z nią? – pyta.
W charakterystycznych głosach zwierząt znajduje się zawsze dodatkowa informacja. Wyczułam strach przerażającego wilka i ciekawość lisa, więc teraz koncentruję się na koniu matki.
– Nic jej nie jest – odpowiadam. – Wczoraj ją podkuto, więc myślę, że pragnie jak najszybciej opuścić stajnię.
– No tak – mówi matka, poklepując szyję klaczy. – Dzisiaj dostanie to, czego pragnie.
Szykuję się, by dosiąść swojego wierzchowca – mniejszej klaczy o ciemnobrązowej maści, z tym samym herbem wyszytym na kapie. Jest starsza od klaczy matki, ale spolegliwa. Z jej cichego pomruku wyczytuję, że ona również chciałaby spędzić trochę czasu na świeżym powietrzu. Pochylam głowę i przykładam twarz do jej karku. Klacz dotyka delikatnie łbem mojego ramienia. Pachnie słomą i wiatrem. Przesuwam palcami po jej grzywie i drapię ją za uszami. Pomruk w mojej głowie narasta, staje się coraz wyższy. Staje się niemal szalony. To podniecenie i oczekiwanie.
– A zatem w drogę – mówię, siadając w siodle i ujmując wodze.
Wyjeżdżam ze stajni za matką, kiedy promienie słońca przebijają się przez częściowo zachmurzone niebo. Gdy jest takie światło, Queen’s Bridge przypomina iluzję. Brukowane trakty wiją się jak wąż pomiędzy sennymi kamiennymi budynkami. Kłęby dymu z kominów wzbijają się w górę, mieszając się z nisko stojącymi chmurami. Pola znaczące krajobraz nie są już tak zielone, bo jesień chyli się ku zimie, nadal jednak pełno na nich mieszkańców miasta. Nadeszła pora zbiorów, więc na straganach i wozach leżą różne towary, gdy Queen’s Bridge przygotowuje się do nadchodzącej zimy.
Kiedy zbliżamy się do centrum Queen’s Bridge, z domu wybiega kobieta z małym dzieciątkiem na ręku. Moja matka zatrzymuje konia i zsiada. Tamta pochyla się, by złożyć pokłon, ale matka ujmuje ją za łokieć i podnosi.
– Znamy się zbyt długo, abyś dla takich jak ja ryzykowała upuszczenie tego bezcennego maleństwa na liście – mówi matka, obejmując ją i biorąc dziecko w ramiona.
Kobieta ma na imię Nina i zna matkę dłużej, niż jestem na świecie.
Moja matka przemawia pieszczotliwie do niemowlęcia, a Nina posyła mi delikatny uśmiech.
– Księżniczko Eve – mówi. – Wyglądasz niezłomnie jak zawsze.
Zsiadam z konia i staję obok matki. Nina jest przyjaciółką, ale ja pozostaję zawsze czujna. Matka nagle wciska mi niemowlę i cofa się o krok.
– Nie – mówię. – Nie chcę tego trzymać.
– Tego? – pyta matka, marszcząc brwi.
Nina patrzy z niepokojem na mnie, a później na dziecko. Nie jest żadną tajemnicą, że wielu w naszym królestwie się mnie boi, ale Nina powinna wiedzieć, że pomimo mojej awersji do jej zaślinionego dziecka nie zrobiłabym mu żadnej krzywdy.
– Księżniczko, chłopiec nazywa się Aldis – mówi delikatnie. – I nie jest ze szkła. Potrzymaj go. Może ci się spodoba.
Mogłabym go upuścić na głowę, ale nie mówię tego głośno. Matka przysuwa dziecko bliżej i w końcu biorę je na ręce. Biorę, ale trzymam na odległość wyciągniętych ramion. Mam na sobie czarny ubiór, więc nie chcę, żeby chłopiec na mnie zwymiotował, jak to czynią niemowlęta. Dlaczego ich wnętrzności wydają się wiecznie rozstrojone? I dlaczego odczuwają potrzebę opróżnienia żołądka lub zrobienia kupy w najbardziej nieodpowiednim momencie?
Moja matka i Nina śmieją się i gdaczą jak kury, a ja trzymam sztywno tego chłopca imieniem Aldis, wyobrażając sobie więcej niż jeden raz, że stawiam go na ziemi, aby radził sobie sam.
– Jadę w interesach na farmę Gregory’ego – mówi matka. Kiedy odbiera niemowlę z moich rąk, czuję taką ulgę jak nigdy. Całuje go i oddaje Ninie. – Uważaj na siebie. Wiesz, gdzie mnie znaleźć, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
Matka traktuje Ninę tak samo jak wszystkich mieszkańców – z życzliwością i szacunkiem. Kapitan Mock powiedział kiedyś, jak bardzo go to irytuje. Oświadczył, że zacieranie linii oddzielającej królów od pospólstwa jest niebezpieczne. Matka odrzekła, że się z nim nie zgadza, i tak stanowczo przywołała go do porządku, iż rzadko podejmuje ten temat. Popieram ją – lud Queen’s Bridge to jego życiodajna krew, a naszym obowiązkiem jest służyć mu i chronić go przed wszystkimi wrogami, nieważne, jak przerażający by byli.
Kiedy rozstajemy się z Niną, matka patrzy na mnie uważnie.
– Jest słodziutki, prawda? Mały Aldis.
– Naprawdę? – pytam. – Myślę, że widziałam bardziej urocze istoty. Ma wielką głowę.
Matka śmieje się na całe gardło, aż w kącikach oczu pojawiają się łzy.
– Mam nadzieję, że nie oczekujesz tego ode mnie – mówię, oglądając się za siebie w kierunku domu Niny.
Matka pochyla się i klepie moją nogę.
– Oczekuję od ciebie tego, co sama uznasz za odpowiednie. Chcę, abyś była szczęśliwa. – Jej twarz staje się na chwilę nieodgadniona, a później napięta jak maska. Dostrzegam to, ale nic nie mówię.
Gospodarstwo Sir Gregory’ego znajduje się u podnóża gór niedaleko źródła rzeki Farris. Kiedy kierujemy konie w tamtą stronę, ruszają do galopu z bijącym sercem i naprężonymi mięśniami. Pędzą przed siebie, a ich głosy rozbrzmiewają harmonijnie w mojej głowie. Gdy docieramy na miejsce, niemal śpiewają z zadowolenia.
Kiedy zbliżamy się do gospodarstwa Sir Gregory’ego, czuję wyraźnie, na czym polega problem i dlaczego wszyscy są tacy zatroskani. Sir Gregory uprawia len na niemal dwudziestu akrach. Przyjeżdża regularnie na targ i jest znany ze sprzedaży płodów najwyższej jakości. Teraz jednak z zaskoczeniem zauważam, że pola lnu mienią się nadal fioletowymi kwiatami, a do tego rośliny przekroczyły granice pola i wdzierają się na drogę i sąsiednie pole, pełznąc ku szerokiemu pasowi rzeki Farris. Matka zsiada z konia, ja robię to samo. Przywiązuje nasze wierzchowce do słupka ogrodzenia.
– Nie ruszajcie się stąd – mówię do nich. Wsłuchuję się w odpowiedź i stwierdzam, że obydwa się zgadzają.
Idę za matką zarośniętą ścieżką do drzwi domu Sir Gregory’ego. Przystaję i odłamuję gałązkę lnu, aby przyjrzeć się jej wnętrzu. Łodygi mają prawidłową budowę, włóknisty knot rośliny jest wilgotny. Len jest zdrowy, więc nie wiem, co o tym sądzić. Dlaczego nie zebrał go z pola i nie zawiózł do miasta, aby sprzedać za dobrą cenę? Rzucam roślinę, która pada na wilgotną ziemię. Na moich oczach na jednej z gałązek pojawia się fioletowy kwiat w odcieniu lawendy. Chwytam matkę za łokieć i pokazuję nowe odrośle na gałązce.
– Popatrz! – mówię. – One… one rosną na moich oczach. Przed moim nosem.
Matka przygląda się gałązce. Kiedy się pochyla, aby lepiej zobaczyć, z ziemi wyrasta i rozkwita kolejna odrośl. Matka delikatnie dotyka płatków. W miejsce zdumienia na jej twarzy pojawia się zatroskanie, a później coś innego. Kąciki jej ust opadają, a zwykle piękna bursztynowa cera blednie.
– Matko – mówię. – Cóż to za czary?
Matka podnosi się i opiera urękawiczone palce na sztylecie wiszącym u biodra.
– Chodź – mówi. – Posłuchajmy, co nam powie Sir Gregory.
Pukam do drzwi Sir Gregory’ego, a on po chwili otwiera. Sir Gregory to łysiejący starszy mężczyzna o życzliwym spojrzeniu i równie życzliwym sercu. Jest do przesady uprzejmy.
– Królowo Regino – mówi, lekko skłaniając głowę, a następnie, zwracając się w moją stronę: – Księżniczko Eve.
– Możemy wejść? – pyta matka.
Sir Gregory wytrzeszcza oczy i nieznacznie otwiera usta. Szybko zapanowuje nad sobą, ale sprawia wrażenie podenerwowanego. Czuję, że dostaję gęsiej skórki. To do niego niepodobne, aby był tak powściągliwy. Coś we mnie się porusza. Mam przy sobie sztylet, jak matka, ale nie dam Sir Gregory’emu ani nikomu innemu okazji, by go wyciągnęła. Biorę głęboki wdech. Rześkie jesienne powietrze jest ciężkie od wilgoci. To dobrze, bo mam jeszcze jedną broń, której mogę użyć w razie potrzeby.
– Oczywiście, moja Królowo – odpowiada w końcu Sir Gregory. – Wejdźcie, proszę.
Kiedy otwiera szeroko drzwi i przekraczamy próg, naszym oczom ukazuje się chaotyczna scena.
Dzieci Sir Gregory’ego – ośmioro, gdy je ostatnio liczyłam – biegają w kółko, zbierając naręcza lnu i wiążąc je szpagatem, a następnie wkładając do wiklinowych koszów. Tylne drzwi domku się otwierają i do izby wchodzi wysoki młody mężczyzna z workiem pełnym świeżo naciętego lnu. Żona Sir Gregory’ego spieszy do mojej matki i obie witają się serdecznie.
– Wasza Wysokość – wzdycha Lady Gregory. – Posprzątałabym w izbie, gdybym wiedziała, że przyjdziecie.
– Nie trzeba – mówi moja matka, rozwiewając zakłopotanie Lady Gregory w najbardziej uprzejmy sposób. – Dom, w którym panuje bałagan, jest zwykle domem pełnym szczęścia.
– Wybaczcie, ale w tym momencie nie jest to do końca prawda – mówi Lady Gregory.
– Latrice – przerywa jej Sir Gregory. W jego głosie słychać nutkę irytacji, więc rzucam mu ostre spojrzenie. Jego ton natychmiast łagodnieje. – Jej Wysokość i Księżniczka nie chcą słuchać o naszych zmartwieniach. – Podchodzi bliżej i staje pomiędzy moją matką i Lady Gregory. – Czym mogę służyć Waszej Wysokości?
– Właściwie przyszłam, aby zadać ci to samo pytanie – mówi matka. – Twoje płody są obfite, rozrastają się aż do rzeki Farris, która, jak wiesz, jest głównym źródłem wody pitnej dla mieszkańców centralnego Queen’s Bridge. Nie możemy pozwolić, aby coś temu przeszkodziło. Miałoby to katastrofalne skutki dla wszystkich mieszkających na południe stąd.
– Moje płody nie sięgają rzeki, Wasza Wysokość – mówi Sir Gregory.
– Sięgają – zaprzecza jego najstarszy syn, rzucając buszel lnu na stół. – Niemal dotykają brzegu.
– O bogowie! Mekhi, nie opowiadaj takich rzeczy! – Sir Gregory wygląda tak, jakby za chwilę miał zemdleć. Na jego spalonym słońcem czole pojawia się cienka warstwa potu.
Mekhi chwyta ojca za łokieć, aby go podtrzymać. Na czole młodzieńca widać głębokie zmarszczki, które moim zdaniem mogą jedynie oznaczać to, że martwi się o ojca. Sir Gregory opiera rękę na ramieniu syna.
– Czy jest bardzo źle?
Mekhi tylko kręci głową i spuszcza oczy.
Przypatruję się uważnie Sir Gregory’emu. Jego reakcja wydaje się autentyczna, ale już na drodze widziałam, że jego uprawy sięgają brzegu rzeki Farris. Jeśli on tego nie widział i nie rozumiał, jak poważna jest sytuacja, to znaczy, że postanowił odwrócić wzrok, co prowadzi do jedynego pytania, które naprawdę ma znaczenie. Dlaczego?
Sir Gregory osuwa się na krzesło stojące przy stole i obejmuje głowę dłońmi. Mekhi podpiera dłonią plecy ojca, spoglądając to na mnie, to na moją matkę.
Nagle od strony tylnego korytarza dobiega tupot stóp i do izby wpada dziewczynka z dwoma małymi kokami. Biegnie prosto do mnie i szarpie za spodnie.
– Miri, okaż odrobinę szacunku Księżniczce – mówi Sir Gregory.
Dziewczynka dyga niepewnie, a po chwili wyciąga spod spódnicy mały drewniany sztylecik i udaje, że dźga mnie w nogę.
– Uspokój się, Miri – mówi Sir Gregory, odpędzając ją.
– Nic się nie stało – mówię. Wyciągam sztylet i obracam go tak, by pochwycił promyk światła wpadającego przez okno. Kiedy ostrze lśni w słońcu, dziewczynka wytrzeszcza oczy.
– Mogę go potrzymać? – pyta.
Ukrywam rozbawienie, które mnie ogarnia.
– Miri – mówi delikatnie Mekhi. – Nie możesz…
– Dlaczego nie? – pytam, mierząc Miri wzrokiem. Mała jest korpulentną dziewczynką o pulchnej figurze. Nadaje się doskonale do władania sztyletem.
– Nie wie, jak się nim posługiwać – mówi Mekhi. – Uczę ją, ale nie jest jeszcze gotowa.
Miri wyciąga rękę i dźga moją nogę czubkiem drewnianego sztyletu. Mam szczęście, że nie jest metalowy, bo wbrew ocenie Mekhiego, przeszyłaby ją na wylot, gdyby broń była prawdziwa. Mała wykręca nadgarstek, stosując technikę gwarantującą, że rana – gdyby ją zadała – się nie zasklepi.
Kiedy udaję, że zostałam poważnie ranna, na jej twarzyczce pojawia się natychmiast wyraz zatroskania. Poklepuje moją nogę, a w jej oczach pojawiają się łzy. Prostuję się szybko i posyłam jej uśmiech. Wzdycha głęboko i rozluźnia czoło. Mała wie przynajmniej, jak się bronić, nie jak ten mazgający się dzieciak, Aldis.
– Wiesz, co zrobić, ale nie wiesz, jak będziesz się czuć – mówię cicho, wsuwając swój najprawdziwszy sztylet do pochwy. – Nie roń łez z powodu nikczemnika, urocza dziewczynko. – Wycieram jej wilgotną twarz rękawem swojej bluzki.
– Eve – mówi surowo matka. – Nie psuj dziecku zabawy.
– Wybacz, Księżniczko – mówi Sir Gregory, gdy Lady Gregory wyprowadza dzieci i dziewczynkę z małym sztyletem tylnymi drzwiami, abyśmy mieli odrobinę prywatności.
Moja matka podchodzi do jednej z niezliczonych stert lnu i siada, podciągając podszyty futrem płaszcz i składając ręce na kolanach. Przysuwam sobie mały stołek i siadam obok niej.
– Moi geodeci zauważyli oznaki suszy na niektórych farmach położonych w zachodniej części Queen’s Bridge – mówi cichym, ale śmiertelnie poważnym głosem. – Nawet na obszarach, gdzie są one nieznaczne, wzrosła liczba owadów, szkodników i chorób roślin. Ludzie walczą o zachowanie plonów. – Rozgląda się po izbie. – Widzę, że ty nie masz takich problemów.
– I my mieliśmy suszę – mówi szybko Sir Gregory. – I choroby roślin. Korzeni.
– Nie wpłynęły one jednak na uprawy lnu, prawda? – pyta matka, unosząc brwi i nie odrywając wzroku od Sir Gregory’ego. Pochyla się i patrzy mu prosto w oczy, jak wtedy, gdy zadaje pytanie, choć już zna odpowiedź. Dopiero teraz domyślam się, że matka trzyma coś w zanadrzu. Wie o czymś i daje Sir Gregory’emu okazję do wyznania jej całej prawdy. Ze względu na niego mam nadzieję, że to zrobi. Matka nie zaszłaby tak daleko, gdyby pozwoliła się okłamywać.
Sir Gregory zaczyna bębnić palcami o blat.
– Starzeję się. Prowadzenie farmy wymaga wiele pracy, a tylko niektóre z dzieci są wystarczająco duże, aby pomóc. Musiałem wziąć dodatkową robotę. – Wskazuje wysoki kredens w przeciwległym rogu pokoju. Wypełniają go drewniane przedmioty w kształcie smukłych nóg i ramion. Spoglądają na nas pomalowane twarze. – Marionetki – mówi Sir Gregory. – Wprawiłem się w ich wytwarzaniu.
– Mogę znaleźć ci pomoc do prac polowych – proponuję. – Zawsze znajdą się ludzie gotowi pomóc. Zadbamy o ich zarobek i wyżywienie.
Matka kiwa głową, ale się nie odzywa.
– Nie chcę pomocy – mówi Sir Gregory urywanym głosem. Wydaje się zagniewany, ale nadal nie potrafię go przeniknąć. – To nie jest konieczne. Zapewniam Waszą Wysokość.
Matka podnosi rękę, a Sir Gregory wbija wzrok w blat. Zwiesza ramiona. Zaczyna dygotać.
– Nie chcesz pomocy – mówi matka, starannie dobierając słowa. – Czego więc chcesz? A raczej, czego pragniesz, Sir Gregory?
Początkowo nie łapię, co dała mu przed chwilą do zrozumienia, ale gdy z twarzy Sir Gregory’ego opada maska, widzę grymas służalczego przerażenia i w końcu pojmuję.
– No nie – mówię na głos, niezdolna ukryć niedowierzania. – Sir Gregory, chyba nie jesteś taki zuchwały.
Żałosny wyraz jego twarzy ujawnia wszystko. Czuję narastający gniew, jak mały płomień tlący się na palenisku. Słaby płomyk, pomarańczowy jak zachodzące słońce, który przesuwa się nieznacznie w moim kierunku.
– Eve, nie teraz – mówi matka.
Biorę głęboki wdech i płomień się uspokaja.
Matka kręci głową i przesuwa palcami po ustach, a później ciągnie:
– Wypowiedziałeś życzenie, prawda?
Patrzę na Sir Gregory’ego. Patrzę, jak bezskutecznie usiłuje ukryć przerażenie w oczach. Jest człowiekiem wielkiego serca, ale nigdy nie sądziłam, że należy do tych, którzy szukają spełnienia pragnień.
Teraz staje się naburmuszony, udaje nonszalancję.
– To było proste. – Wzrusza ciężko ramionami. – Przysięgam. Nie ma się czym martwić, Wasza Wysokość. Naprawdę.
– U niego nic nie jest proste – mówi matka. – Wiesz o tym. Wszyscy w Queen’s Bridge o tym wiedzą. Dlaczego zaryzykowałeś? – Spogląda na tylne drzwi po drugiej stronie izby, za którymi czeka ukochana rodzina Sir Gregory’ego, którą ceni najbardziej na świecie. – Twoja rodzina jest teraz zagrożona. Jak mogłeś być taki bezmyślny?
– Bezmyślny? – pyta otwarcie. – Dobrze to sobie przemyślałem. Dokładnie.
– Najwyraźniej nie – mówi matka.
– Chciałem podwoić plon w czasie krótszym o połowę, abym mógł go zebrać i szybciej przygotować się do zimy. – Przesuwa ręką po czubku głowy. – Starzeję się. Pragnę spędzać z dziećmi i żoną tyle czasu, ile mogę i…
Moja matka wzdycha i prostuje się na krześle.
– W zamian za zapłatę czy pod jakimiś warunkami?
– Pod pewnymi warunkami. – Sir Gregory mówi szybko, jakby miało to cokolwiek zmienić. – Nie miałem niczego, czym byłby zainteresowany jako zapłatą, więc postawił warunki… Ja wypowiem życzenie, a on spełni dokładnie to, czego pragnę. Wiem, że nie było to zbyt roztropne…
– Jakie były?! Warunki – pyta matka, przerywając mu w pół zdania. – Jakie pragnienie wypowiedziałeś?
Przygotowuję się na to, co może powiedzieć Sir Gregory. Ważne będzie każde słowo. Trzeba będzie odkryć każde podwójne znaczenie.
Dłonie Sir Gregory’ego zaczynają dygotać, więc zaciska je przed sobą, opierając się łokciami o stół.
– Powiedziałem mu, że pragnę zebrać podwójną ilość lnu w ciągu połowy czasu, który mi to zwykle zajmuje – mówi Sir Gregory. – Poprosiłem, żeby len obrodził.
Matka przyciska dłonie do blatu stołu tak mocno, że drewno jęczy w proteście.
– Nie! – mówi stanowczo. – Powiedz, co dokładnie mu rzekłeś.
Sir Gregory się poddaje, zwiesza ramiona.
– Ja… ja… powiedziałem, że pragnę wielkiej obfitości lnu do końca zbiorów. Plonów tak wytrzymałych, aby nic ich nie powstrzymało, żadna choroba ani susza.
Matka odpycha krzesło i wstaje.
– Czy widziałeś kiedykolwiek, aby wypełnił warunki zgodnie z intencjami? Powinieneś być roztropniejszy.
– A w ogóle jak go odnalazłeś? – pytam.
Matka zaciska usta, a ja zaczynam się martwić, że się zdradziłam.
– Polowałem z Mekhim na łosia na przełęczy Hastwich – ciągnie Sir Gregory. – Na wschód od rzeki Farris. Podczas łowów ujrzałem przypadkiem wśród gór jego zamek. Nie szukałem go, gdy nagle się pojawił. – Potrząsa głową. – Odesłałem syna do domu z naszą zdobyczą i samotnie kontynuowałem wędrówkę.
– Zaplanowałeś poproszenie go o spełnienie życzenia, więc nagle ci się ukazał i pozwolił się śledzić – mówi matka. – To nie był przypadek.
– Nie. Nie sądzę. – Sir Gregory otwiera i zaciska dłonie, ciężko oddychając. – Susza, o której wspomniałaś, Pani, i mnie dała się we znaki. Miałem turówkę i dobre, zdrowe zboże, ale w ciągu miesiąca wszystko zgniło. Nie mogliśmy wyplatać koszy. Gdyby nie dzika zwierzyna, nie zdołalibyśmy się wyżywić, więc zacząłem uprawiać len. Może służyć za pożywienie, ma włókno i nadaje się na opał. Sądziłem, że zrekompensuje nam straty, ale nieprzyzwoicie długo dojrzewa. Byłem zrozpaczony. – Sir Gregory osuwa się jeszcze głębiej na swoim krześle, jakby miał nadzieję, że go pochłonie.
– Jak wszyscy, którzy się z nim układali – mówię.
Sir Gregory patrzy na mnie, mrużąc oczy. Przechylam nadgarstek w kierunku ognia, który wystrzeliwuje w górę, liżąc cegły i tworząc krótką kolumnę. Nie przyciągam go bliżej, do swojej dłoni, ale pozwalam, by płomień opadł. Sir Gregory sztywnieje na krześle.
– Nie mogłeś zwrócić się o pomoc do sąsiadów? – pyta matka. – Albo do mnie?
– Żebyś wiedziała, że nie potrafię się zatroszczyć o własne dzieci? – Potrząsa głową. Jego oczy są szkliste, jakby wydobywał coś z otchłani pamięci. Coś, co zakopał głęboko, aby nigdy nie wydobyło się na powierzchnię. – Nie jest tak, jak ludzie powiadają – mówi cicho. – To nie zamek, ale raczej ogromna, ciężka bestia z żelaza i nitów, ciemności i pary… Jak żywy, oddychający i poruszający się cień.
Przechodzi mnie dreszcz.
– Ilu ludzi szukało jego zamku i nigdy nie wróciło do domu? – pyta matka. – Masz rodzinę. Jak sobie poradzą bez ciebie? Nie pomyślałeś o tym?
– Wiem. – Sir Gregory zwiesza głowę. – Uczyniłem to dla nich. Po prostu bardzo pragnąłem odpocząć i spędzić z nimi więcej czasu.
Twarz matki łagodnieje. Królowa opiera dłoń na ramieniu Sir Gregory’ego.
– Wyślę kilku ludzi, aby pomogli ci do czasu zakończenia żniw. Powstrzymali rośliny, aby nie dotarły do rzeki. – Cofa rękę i patrzy na Sir Gregory’ego przez zmrużone powieki. – Ufam, że więcej nie popełnisz tego błędu. Rozumiem, że jesteś dumnym człowiekiem, ale nie pozwól, by duma powstrzymała cię przed poproszeniem o pomoc ludzi godnych zaufania.
Sir Gregory wyciera mokre oczy, a matka daje znak, abym wyszła z domu w ślad za nią. Konie skubią len. Mogłabym przysiąc, że w czasie, który spędziliśmy w domu Sir Gregory’ego, kolejne rośliny wypełzły na ziemną drogę.
– Nie mogę uwierzyć, że zawarł z nim układ – mówię, odwiązując konia i sadowiąc się w siodle.
Matka wsiada na swojego wierzchowca i wzdycha, zwracając twarz ku niebu.
– A ja tak. Spełnienie pragnienia jest bardzo kuszące, Eve. Na tym polega jego moc.
Oprócz rzeczy, którymi zostali obdarowani przez moją czujną matkę, mieszkańcy Queen’s Bridge mają pragnienia, które nie podlegają jej mocy. To, czego pragnął Sir Gregory, przekraczało moc Królowej – ale Rycerz nie jest Królem ani nikim z królewskiego rodu. Nie jest nawet człowiekiem.
Jest mitem, który stał się rzeczywistością.
Potworem.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
