63,99 zł
Rejonantarktyczny to żeglarska Formuła 1. Nie ma drugiego akwenu o podobnym stopniu trudności. Nigdy wcześniej ani później nie czułem tak mocnych przypływów adrenaliny, jakich doświadczałem w tamtym miejscu – mówi Tomek, jeden z członków wyprawy „Selma Expeditions”.
Morze Rossa na jedenaście miesięcy w roku zamarza. Jego częścią jest Zatoka Wielorybów. Dostępu do niej broni kilkusetkilometrowy pierścień lodu. Jedenastu odważnych mężczyzn podjęło wyzwanie – dotrzeć do legendarnej zatoki i dopłynąć jak najdalej na południe. Cel wydawał im się ważniejszy niż różnice charakterów i poglądów.
Dominik Szczepański zabiera nas na niezwykłą wyprawę po Antarktydzie. Góry lodowe, gęste mgły, sztormy oraz walka z czasem − to tylko niektóre przeszkody, jakie musiała pokonać załoga Piotra Kuźniara, człowieka, który w walce o marzenia postawił wszystko na jedną kartę.
Poznaj historię jachtu „Selma” i jego załogi, która wypłynęła po rekord świata w żegludze na południe.
Dominik Szczepański − dziennikarz, autor i współautor książek Na oceanie nie ma ciszy. Biografia Aleksandra Doby, który przepłynął kajakiem Atlantyk, Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia, Szlak Wisły. 1200 km pieszej przygody, Spod zamarzniętych powiek, Czapkins. Historia Tomka Mackiewicza; dwie ostatnie okazały się bestsellerami i zostały przetłumaczone na francuski i włoski. Z bazy pod Nanga Parbat relacjonował pierwsze zimowe wejście na ten szczyt. Wziął udział w trzech wyprawach eksploracyjnych do parku narodowego La Serranía de Chiribiquete w Kolumbii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 292
Data ważności licencji: 10/11/2028
Copyright © by Dominik Szczepański
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023
Wydawca prowadzący: Rafał Czech
Redaktor prowadzący: Dagmara Małysza
Redakcja tekstu: Robert Chojnacki
Projekt graficzny wnętrza książki: Daniel Malak
Fotoedycja: Maciej Jabłoński / F11 (f11-studio.pl, f11-photo.pl)
Mapy wyprawy: Rafał Bletek
Ilustracja wnętrza „Selmy”: Piotr Kuźniar
Filmy, do których odsyłają kody QR: Maciej Jabłoński / F11 (f11-studio.pl, f11-photo.pl)
Adiustacja i korekta: Studio NOTA BENE
Projekt okładki: Magda Gardeła
ISBN 978-83-8135-605-3
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o. ul. Smolki 5/302 30-513 Kraków
Wydanie I, 2023
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Karol Ossowski
Mówi się: „Taki los’’. (…) Co to jest ten los? Jedyna racjonalna definicja, jaka mi odpowiada, to sformułowanie Tomasza Manna, który powiedział w jednym z esejów – o Goethem czy o Tołstoju, odnosząc się co prawda do talentu – że talent to zdolność do posiadania własnego losu. To mi się spodobało. Jeśli człowiek jest zdolny do posiadania własnego losu, to również bywa niezdolny do posiadania własnego losu. Tak doszedłem do wniosku, że los jest kategorią naszej zdolności do świadomości życia. Życie jest dane każdemu, natomiast człowiek świadomością swoją może podnieść życie do rangi losu, nawet nadać mu rangę przeznaczenia. Wynika to z potrzeby człowieka, który z trudem godzi się na przypadkowość swojego życia.
Wiesław Myśliwski
Morze Weddella.Sztormowanie w cieniu góry lodowej.
Warszawa, połowa lutego 2011 roku
Damian Święs ledwo mieści się w drzwiach, gdy wchodzi do mieszkania przy placu Inwalidów w Warszawie. Ogromna torba zahacza o framugę, Damian chwilę się z nią siłuje, w końcu, ciężko sapiąc, rozpina puchową kurtkę i wita się z żoną.
– Wyglądasz, jakbyś wrócił z przygody życia – mówi Iza, dostrzegając w spojrzeniu męża coś, czego wcześniej nie widziała.
– Wiesz, Piotr Kuźniar ma pewien pomysł – odpowiada tajemniczo i zaczyna wypakowywać torbę. – Jest takie Morze Rossa, zamarznięte przez 11 miesięcy w roku. Nie pływał tam żaden polski jacht. A na jego krańcu znajduje się Zatoka Wielorybów.
– No i?
– No i może trzeba tam popłynąć, bo nikogo tam jeszcze nie było.
Damian trafił na pokład „Selmy”, bo naczytał się książek o dalekim południu. Wpisał w wyszukiwarce „rejs na Antarktydę” i wyskoczyła mu „Selma Expeditions”. Popłynął i w żeglowaniu po Oceanie Antarktycznym zakochał się na zabój. Na zakończenie rejsu upili się całą załogą. Tak się z nimi polubił, że zaprosił wszystkich na wesele.
„Selma” między górami lodowymi.
– Chorujesz, marzniesz, zżywasz się z ludźmi. W ciągu trzech tygodni stają ci się bardzo bliscy – mówi.
Wcześniej Święs przez kilka lat pracował jako zawodowy żeglarz. Pływał po świecie na luksusowych jachtach. Na jednym z nich zorganizowano nawet sesję zdjęciową dla Playboya. Zmęczyło go jednak towarzystwo bogatych ludzi i ich zachcianki.
U Piotra było inaczej. Każdy, choćby na koncie miał miliony, był równy i musiał wykonywać podobną pracę. Student obierał ziemniaki z prezesem dużej korporacji, a potem ustalali, jaki deser zaserwują całej załodze po obiedzie. Egalitaryzm w rejonach polarnych polega na dzieleniu przygód, emocji, zimnej koi i wspólnym sprzątaniu toalet.
A kto się wyróżnił, miał szansę trafić nie na zwykły rejs, ale na prawdziwą wyprawę. W ten właśnie sposób Damian popłynął na Morze Weddella1, które rozciąga się niemal po przeciwnej stronie Antarktydy niż Morze Rossa.
– Powoli, najpierw opowiedz, jak tym razem było. – Iza podaje Damianowi kubek z herbatą.
Po ośmiu dniach od wypłynięcia z Chile „Selma” zbliża się do cieśniny Antarctic Sound. Dalej jest już tylko Morze Weddella.
Tomasz Łopata, wieloletni skiper „Selmy”, notuje relację, która trafia na jej stronę internetową:
Wciąż posuwamy się tempem marszowym, na wodzie widać zawirowania prądu, ale nie jest on dla nas na razie przeszkodą. Oprócz drobnego lodu i growlerów różnej maści oraz rozmiarów przesuwają się też wzdłuż burt gigantyczne góry. Z każdą milą lodu coraz więcej i więcej.
Piotr Kuźniar, skiper „Selmy”.
Słońce unosi się nad pokrywającymi gładką wodę zwałami lodu. Przechodzą pierwsze zapory. Pompują ponton i zrzucają go z burty. Montują do niego silnik i zaczynają krążyć wokół „Selmy”, szukając drogi w lodzie. Z mniejszymi growlerami radzą sobie dzięki długim tyczkom, którymi z pokładu odpychają lód.
Piotr wspina się na maszt i stamtąd stara się wypatrzeć przejście w lodowym labiryncie. Pomaga mu w tym z pontonu dwóch członków załogi, którzy płyną na zwiad to tu, to tam. Po dwóch godzinach „Selma” przebija się przez cieśninę i jako pierwszy polski jacht w historii, a czwarty w ogóle, wpływa na Morze Weddella, przerywając spokojny sen wygrzewających się na krach krabojadów, fok i pingwinów Adeli.
Teraz na maszt wchodzi Kris, czyli Krzysztof Jasica, drugi z właścicieli jachtu, i z górnego salingu przez cztery godziny wskazuje drogę między zatorami, a „Selma” zbliża się do Diabelskiej Wyspy, wulkanicznego wyprysku, na którym żyje 30 tysięcy pingwinów Adeli. Jej plaże usiane są prehistorycznymi skamielinami. Pingwiny dosłownie chodzą po kościach swoich przodków.
Z Diabelskiej Wyspy płyną na wyspę Jamesa Rossa, gdzie znajduje się Czeska Baza Antarktyczna im. Johanna Gregora Mendla. Jej szef opowiada im o projekcie, którego istotną częścią jest sprawdzanie w skrajnych warunkach zakresu wytrzymałości sinic, alg i porostów oraz obserwacja, jak przy dochodzących do -35°C temperaturach rośliny radzą sobie z fotosyntezą. Dzięki temu w przyszłości mamy wiedzieć, jak kolonizować Marsa.
28 stycznia 2011 roku zauważają samotną górę lodową płynącą przez spokojną taflę morza z prędkością 3 mil morskich na godzinę. Napędzana dennymi prądami morskimi wbija się w leżące na powierzchni kry, miażdżąc je z hukiem. Nazywają ją polarnym ekspresem. Potem zaczyna wiać z północnego-zachodu. Gwałtownie wzmacnia się prąd pływowy i nagle rusza na nich cały lód w okolicy. Przypomina krę pękającą na rwącej rzece. Nie mogą uciec na zachód ani na południe, bo czeka tam na nich zwarte pole lodu tak duże, że nie będą w stanie go okrążyć. Nadziei nie daje też wschód, gdzie leży Wyspa Pauleta, bo są od niej za daleko.
Za chwilę znajdą się potrzasku. Dobrze wiedzą, jak może się to skończyć. Mają w pamięci historię „Endurance”, który zatonął tu 100 lat wcześniej, dając początek jednej z najbardziej heroicznych akcji ratunkowych w historii.
Opierają się więc dziobem o stojącą na płyciźnie małą górę lodową. Wiatr szarpie wznoszącym się nad nią masztem „Selmy” i utrudnia utrzymanie pozycji. Za górą miejsca jest niewiele, a nie mogą wyjść z jej cienia, bo obok, po obu jej stronach, z prędkością 3–4 węzłów pędzą rzeki lodu. W pewnej chwili niebezpiecznie zbliżają się do burty, załoga chwyta więc za tyczki i odpycha growlery. Ciszę bezludzia przerywają dźwięki roztrzaskującej się o górę kry. Niektóre z nich są tak bliskie, że wywołują dreszcze. W takich warunkach ani „Selma”, ani jej skiperzy jeszcze nie pływali. Wszystko jest nowe.
– Rejon antarktyczny to żeglarska Formuła 1. Nie ma drugiego akwenu o podobnym stopniu trudności. Nigdy wcześniej ani później nie czułem tak mocnych przypływów adrenaliny, jakich doświadczałem w tamtym miejscu – podsumuje po latach Tomek.
Kiedy sztorm mija, są zmęczeni, ale szczęśliwi. Piotr się uśmiecha.
Po miesiącu wracają do Ameryki Południowej. Za rejs na Morze Weddella otrzymują kilka prestiżowych nagród, ważniejsze jest jednak co innego. Właśnie przekonali się, że „Selma” potrafi pływać w gęstym paku i poradzić sobie, gdy obok tańczą góry lodowe. Pierwszy sprawdzian zaliczony. Zanim wyruszą na Morze Rossa, czekają ich jeszcze dwa: próba ciemności i próba wytrzymałości. Ludzi i jachtu.
1 Objaśnienia dotyczące wyróżnionych haseł znajdują się w słowniczku na końcu książki (przyp. red.).
MORZE ROSSA
Naukowcy podzielili oceany na 232 części i przyjrzeli się każdej przez pryzmat 17 czynników antropogenicznych, wywołanych presją człowieka. Zbadali je pod względem zanieczyszczeń, połowów, inwazji obcych gatunków, zakwaszenia czy ocieplenia. Okazało się, że spośród wszystkich mórz na świecie to właśnie Morze Rossa zostało przeobrażone działalnością człowieka w najmniejszym stopniu.
To zimne i odległe miejsce jest domem dla przynajmniej dziesięciu gatunków ssaków, sześciu gatunków ptaków, dziewięćdziesięciu pięciu gatunków ryb i tysiąca gatunków bezkręgowców. To tam w 2007 roku Nowozelandczycy wyłowili największy do tej pory okaz kałamarnicy kolosalnej, bardzo rzadkiego gatunku. Miała 10 metrów długości i ważyła prawie 500 kilogramów.
Morze Rossa zawdzięcza swoją wyjątkowość potężnemu pierścieniowi lodowego paku, który przez jedenaście miesięcy w roku broni dostępu do jego wnętrza.
Ernest Shackleton opisywał pak jako gigantyczną, niekończącą się układankę wymyśloną przez naturę. Miliardy ton dryfującego lodu tworzą zaporę, za którą w kontynent wbijają się Morze Rossa i Zatoka Wielorybów. To tam swoją udaną wyprawę na biegun południowy rozpoczął w 1911 roku Roald Amundsen. Jednak od tego czasu krajobraz zmienił się nie do poznania, a zatoka znajduje się dalej na południe niż 100 lat temu1.
Pak lodowy Morza Rossa ma około 400 kilometrów szerokości. Tylko w jednym momencie roku rozluźnia się, otwierając drogę w głąb morza. Nie trwa to jednak długo, ledwie parę tygodni, a potem lód gwałtownie zbija się na nowo.
Jako pierwszy zmierzył się z nim w 1841 roku James Clark Ross (1800–1862), oficer brytyjskiej marynarki wojennej, który popłynął na Antarktydę odkrywać nowe lądy i badać zjawisko magnetyzmu. Brytyjczyk chciał dotrzeć do południowego bieguna magnetycznego Ziemi. Miał już spore sukcesy po drugiej stronie globu, gdzie 10 lat wcześniej udało mu się znaleźć północny biegun magnetyczny. Uczestniczył też w wyprawie, która osiągnęła 82°43’N. Przez 50 lat był to najdalej na północ wysunięty punkt, dokąd dotarł człowiek.
Pływanie w lodzie to nieustanna praca tyczkami służącymi do odpychania go od kadłuba jachtu.
Wyprawa z 1841 roku nie zakończyła się jednak pełnym sukcesem. Ross nie dotarł do południowego bieguna geomagnetycznego, musiał zadowolić się nagrodą pocieszenia – jako pierwszy mógł żeglować wzdłuż lodowego szelfu, przepływając przez morze nazwane później jego nazwiskiem. Odkryty przez siebie region Antarktydy nazwał Ziemią Wiktorii.
Nie zdawał sobie wówczas w pełni sprawy, do jak niezwykłych miejsc trafił. To na Ziemi Wiktorii swój początek bierze najdłuższe pasmo górskie świata, rozciągające się między Morzem Rossa a Morzem Weddella, i przecinające cały kontynent Góry Transantarktyczne. Mają od 100 do 300 kilometrów szerokości i dzielą Antarktydę na Wschodnią i Zachodnią. Ich najwyższy szczyt – Mount Kirkpatrick – wyrasta 4528 metrów nad poziom morza. Na jego zboczach naukowcy znajdują jedne z najcenniejszych skamieniałości na Antarktydzie. Nie zawsze było tam zimno. Okolice porastał kiedyś gęsty las drzew iglastych i cykadowych, mylonych często z palmami i paprociami. Drzewa cykadowe i iglaste mają jedną ważną z biologicznego punktu widzenia cechę wspólną. Jedne i drugie tworzą nasienne szyszki, co stawia je obok siebie w procesie ewolucji i stanowi jeden z dowodów na istnienie Pangei, superkontynentu, którego częścią była kiedyś Antarktyda. W rejonie Mount Kirkpatrick odnaleziono także szkielet tritylodonta, roślinożernego przedstawiciela gromady synapsydów, kiedyś nazywanych gadami ssakoształtnymi, pterozaura o rozmiarach współczesnego kruka oraz wiele innych gatunków dinozaurów.
Kolonia pingwinów Adeli.
Na Ziemi Wiktorii znaleziono również trzysta dziewięć meteorytów i porosty, którymi zainteresowali się naukowcy z NASA próbujący odpowiedzieć na pytanie, czy na Marsie mogło istnieć życie. To również tam znajdują się słynne Suche Doliny McMurdo, najsuchsze miejsce na ziemi, gdzie nie padało od 2 milionów lat.
Ross widział też stada finwali, które coraz rzadziej zapuszczały się wówczas na północ. Po powrocie opisał swoje doświadczenia w książce AVoyage of Discovery and Research in the Southern and Antarctic Regions, During the Years 1839–43 i tym samym zachęcił wielorybników do wizyt na południu.
Członkowie wyprawy antarktycznej na pokładzie statku „Nimrod” Ernesta Shackletona; 1908–1909.
Wieloryby widział też Shackleton. W 1908 roku pokonał lodowy pierścień Morza Rossa i dopłynął do granicy Antarktydy na pokładzie „Nimroda”, trzymasztowej barkentyny. W The Heart of the Antarctic tak to opisywał: „Wokół nas było mnóstwo wielkich wielorybów, które pokazywały swoje płetwy grzbietowe, gdy od czasu do czasu wydawały dźwięki... Nazwaliśmy to miejsce Zatoką Wielorybów, ponieważ był to prawdziwy plac zabaw dla tych potworów”2.
Zarówno on, jak i wcześniej Ross, dotarli na Morze Rossa na dużych okrętach. Ross wykorzystał do tego celu HMS „Erebus” i HMS „Terror”, które zbudowano do celów wojennych. „Terror” brał udział w wojnie brytyjsko-amerykańskiej, a „Erebus” patrolował Morze Śródziemne. Nietypowa konstrukcja statków miała swoje plusy w postaci głębokich ładowni i niezbyt dużego zanurzenia, pozwalającego zbliżać się do brzegów. „Erebus” i „Terror” miały też wzmacniane metalem kadłuby, które świetnie radziły sobie z torowaniem drogi w pokrytym lodem morzu. Shackleton przez pak przebijał się natomiast na trzech okrętach: 52-metrowym „Discovery”, 41-metrowym „Nimrodzie” i 44-metrowym „Endurance”. Wszystkie wykorzystywały zasilane węglem silniki parowe.
Dziś w głąb Morza Rossa docierają właściwie tylko niezniszczalne lodołamacze, dowożące zaopatrzenie do stacji polarnych. Kiedyś pływały tam statki wielorybnicze, ale zostało to zakazane i obecnie duża część Morza Rossa jest rezerwatem przyrody. Od niedawna pewne części tego akwenu odwiedzają nowoczesne wycieczkowce. Ale nawet dla tak potężnych jednostek pak lodowy bywa czasem nie do przejścia.
Zupełnie czymś innym jest wpłynięcie na Morze Rossa małym jachtem niezdolnym do torowania sobie drogi w lodzie i nieposiadającym nieprzebranych zapasów paliwa. Do tej pory udało się to zaledwie kilka razy. Przed 2015 rokiem nie zdarzyło się jednak, by jakikolwiek jacht dobił do lodowej bariery w Zatoce Wielorybów wdzierającej się w klif Lodowca Szelfowego Rossa, najdalszego miejsca, do którego da się dopłynąć na Południu. •
1 To częsty widok w antarktycznym krajobrazie. Zmiana jest tu normą. Jednak w ostatnich latach lodowce topią się szybciej niż do tej pory. Naukowcy szacują, że w ciągu kolejnych 500 lat lód może całkiem zniknąć z zachodniej części Antarktydy. Obecnie niektóre lodowce szelfowe zmniejszają się w tempie kilku kilometrów rocznie. Więcej o tym w rozmowie z prof. Jackiem Piskozubem: Antarktyda topi się od spodu. Bardzo szybko,[w:] https://next.gazeta.pl/next/7,172392,28088545,prof-piskozub-antarktyda-topi-sie-od-spodu-bardzo-szybko.html, dostęp: 6.07.2023.
2 E. Shackleton, The Heart of the Antarctic, t. 1, Londyn 1909, s. 73 (tłum. własne).
Ta, którą opiekują się bogowie
Remont.W „Selmie” co roku trzeba coś poprawić.
Gdzie jest prawdziwe życie? Tu czy tam? Nie wiem. Stoję w szerokim rozkroku.
Piotr Kuźniar
Andaluzja, maj 2006 roku
– Chyba to jednak musi być ten – mówi Gocha Wojtaczka, wspólniczka Piotra Kuźniara, wachlując się gazetą. Bez jej determinacji nie byłoby „Selmy” ani wyprawy na Morze Rossa. Choć sama będzie pływać na Południe rzadziej niż Piotr czy Kris, jej zdolności organizacyjne i wiedza staną się dla całego projektu nieocenione. W przyszłości Gocha wyruszy też na swoją własną wielką wyprawę i w 2017 roku jako pierwsza Polka dojdzie samotnie na biegun południowy.
Wojtaczka nie lubi upałów, a maj w Hiszpanii jest wyjątkowo ciepły. Wracają tutaj po tygodniu. W tym czasie oglądali jachty w Portugalii, Anglii i na Gibraltarze. Wszystkie miały być gotowe do drogi, ale w jednym przeciekały celofanowe luki, w drugim rdza przeżarła burtę i kiedy stuknęli o nią śrubokrętem, przeszedł na wylot. Inne jachty, które widzieli, nadawałyby się do pływania w rejony polarne, ale nie mieściły się w ich budżecie.
Kiedy wysiadają z samochodu, widzą starą stalową łódkę, pomalowaną na biało. Nazwa wybija się niebieskimi literami. „Mean Ruz II”. Oglądają ją w czwórkę, z dwoma wspólnikami – Jerzym Koszem i Dariuszem Gocałem. Znają się od lat z Jacht Klubu AZS Wrocław.
Piotr przygląda się łódce. To prawie 21-metrowy kecz zaprojektowany przez znanego francuskiego konstruktora Georga Azueppe’a-Brennera, zbudowany w stoczni CM Merret w Bretanii. W kształcie przypomina szybki i dzielny jacht regatowy „Kriter”, skonstruowany, aby wziąć udział w wyścigu Whitbread Round the World Race (obecnie The Ocean Race). Powstał na podstawie pomysłów i projektów Bernarda Moitessiera, autora książek o żeglarstwie Pod żaglami wokół przylądka Horn i Długa droga: samotnie między niebem a morzem. Moitessier to idol Piotra.
Jacht ma zrębnicę luków wysuniętą ku górze, co zabezpiecza przed wpadaniem fal. Da się nim sterować ze środka i z zewnątrz.
Pochylają się nad planami. Na dziobie jest komora przeciwzderzeniowa. Forpik i maszynownię można odciąć wodoszczelnymi drzwiami, achterpik ma wodoszczelną gródź. Zmieści się 12 osób, ale łódkę trzeba przebudować, ostatnio pływano nią rekreacyjnie.
Wprawdzie nie jest młoda, ma 25 lat, ale to nie problem, bo zrobiono ją ze stali, a stalowe konstrukcje mają to do siebie, że jeśli są dobrze konserwowane, to starzeją się bardzo wolno. Budowano je z myślą o trudnych warunkach i żegludze sztormowej w przeciwieństwie do współczesnych konstrukcji laminatowych, które, przeznaczone do czarterów, wytrzymują kilka lat. Ich trwałość i odporność na ekstremalne warunki nie jest ważna, bo przede wszystkim mają być hotelami na wodzie. Przy wynajęciu podpisujesz kwit, że nie będziesz pływać w wietrze mocniejszym niż 6 stopni w skali Beauforta, czyli jeśli wieje powyżej 50 km/godz., zostajesz w porcie. Jacht czarterowy ma być rzeczą tanią, popularną, niezwiązaną z ryzykowną przygodą.
„Mean Ruz II” – jacht, który po remoncie i zmianie właścicieli stał się „Selmą”.
„Selma” w trakcie generalnego remontu.
Wszystko to byłoby nieistotne, gdyby nie jedno – „Mean Ruz II” mieści się w ich budżecie.
Umawiają się na 180 tysięcy euro, ale wiedzą, że w przebudowę trzeba będzie wrzucić na starcie przynajmniej kilkadziesiąt kolejnych. Tylko po to, żeby dało się bezpiecznie pływać.
Na jacht składają się w czwórkę, ale skład właścicielski z biegiem czasu się zmieni. W maju 2006 roku biało-niebieski „Mean Ruz II” wyrusza z Andaluzji do Polski na remont.
Kiedy „Selma” nie pływa na południe, Kuźniar spędza długie dni w różnych częściach łódki, dbając o każdy szczegół.
Po dopłynięciu wyciągają jacht na ląd w Górkach Zachodnich. Weekendami w remontach pomaga im 20–30 osób, głównie znajomi i przyjaciele z Jacht Klubu AZS Wrocław. Rozbierają łódkę na części. Kładą nowe instalacje, piaskują kadłub. Przyjaciele rezygnują z urlopów, spawają, wiercą, pracują dniami i nocami. Gdy kończą się pieniądze, wszyscy sięgają po oszczędności, które miały zabezpieczyć im emeryturę.
W końcu nadchodzi dzień, kiedy trzeba na nowo nazwać łódkę. Nowi właściciele byli akurat pod dużym wrażeniem filmu Roberta Rodrigueza, w którym Salma Hayek spotyka muzyka z futerałem pełnym broni. Zdecydowali, że jacht dostanie jej imię.
– Chcieliśmy, żeby był tak dzielny jak ona, ale gdy zaczęliśmy sprawdzać tę nazwę w internecie, to okazało się, że nasza strona znalazłaby się w towarzystwie tysięcy witryn pornograficznych – wspomina Piotr.
Zmienili więc jedną literę i dodali słowo „expeditions”, bo jedna „Selma” już pływała po Mazurach.
Później się dowiedzieli, że tak na imię miała pierwsza noblistka pisząca bajki dla dzieci. Oraz że to imię jest pochodzenia germańskiego i oznacza „strzeżonego przez bogów”
W listopadzie 2007 roku „Selma” jest gotowa do swojego pierwszego rejsu. Najpierw na Wyspy Kanaryjskie, a potem na Spitsbergen.
Do Ushuaia, miasta na końcu świata, jednej z bram do białego kontynentu, popłynie rok później. Jednak dopiero po wyprawie na Morze Weddella skiperzy „Selmy” zostaną zaakceptowani przez niewielką społeczność właścicieli jachtów regularnie pływających na Antarktydę.
To doda im odwagi, żeby przejść do kolejnej fazy eksperymentu.
To nie jest gra komputerowa
Przechył.Żegluga „Selmy” w wymagających warunkach.
Detaille Island, marzec 2012 roku
– Kurwa! Właśnie zdałem sobie sprawę, że to nie jest gra komputerowa – mówi wchodzący do sterówki Krzysiek Pełka.
Para bucha mu z ust, unosi się również znad sztormiaka, kryształki lodu opadają na podłogę.
To jego trzeci raz na „Selmie”. Zaczął od wyprawy na Spitsbergen, potem był na jednym z antarktycznych rejsów, a teraz trafił na pokład, gdy Piotr postanowił akurat nauczyć się czegoś nowego – pływania nocą w lodzie i nawigowania, opierając się na radarze.
Krzysiek ściąga zamarznięte gogle i głęboko wdycha cieplejsze powietrze. Przypomina bryłę lodu, a kiedyś chciał być pilotem myśliwca. Odkąd w wieku 10 lat przeczytał Dywizjon 303, wiedział, że latanie to jedyna rzecz, jaką chce w życiu robić. Cztery lata spędził w liceum lotniczym w Dęblinie, dwa kolejne w szkole oficerskiej.
– Wyrobiłem tam sobie nawyk karności, który polega na tym, że kiedy mam przed sobą kogoś, kto zna się na tym, co robi, i ten ktoś mówi mi, co mam zrobić, to ja to robię. Być może dzięki temu Piotr zabiera mnie na trudne rejsy – mówi Krzysiek.
Krzysztof Pełka wpadł Kuźniarowi w oko na jednej z wypraw poprzedzających ekspedycję na Morze Rossa.
Pilotem niestety nie został. Wymyślił plan B. Skoro nie może być superbohaterem, zostanie intelektualistą. Złożył papiery na filozofię i jak dziś wspomina, to go uratowało, bo praca umysłem okazała się równie pociągająca jak przekraczanie prędkości dźwięku. Filozofem jednak też nie został. Ani żeglarzem. Pracuje w branży medialnej jako analityk.
– Większość fajnych rzeczy zdarza mi się przypadkiem, a ja po prostu wykorzystuję nadarzającą się okazję. W konsekwencji w niczym nie jestem dobry. Byłem na trudnych rejsach, wypływałem kilkadziesiąt tysięcy mil morskich, ale nie mam patentu żeglarza. Gdybym wsiadł na małą łódkę, to nie byłbym pewnie w stanie jej obsługiwać. Jestem natomiast dobrym załogantem – mówi Krzysiek.
Noc z 4 na 5 marca 2012 roku jest jedną z najbardziej niebezpiecznych, jaką przyjdzie mu przeżyć na morzu. Zresztą nie tylko dla niego.
Ledwo przekraczają koło podbiegunowe, zaczyna wiać 30, a potem 50 węzłów. Wiatr pcha w oczy zmrożony śnieg. Świat jest czarny jak bazalt. Postanawiają schować się w jednej z zatok Wyspy Detaille’a. Ten niewielki skrawek przykrytej śniegiem skały leży na północnym skraju Półwyspu Arrowsmitha. W drugiej połowie lat 50. Anglicy założyli tu bazę, ale z powodu pływającego wokół wyspy lodu statek z zaopatrzeniem nie mógł do niej dotrzeć bliżej niż na 30 mil. I to mimo eskorty dwóch lodołamaczy! Życie skutecznie utrudniał im też wiatr spadający z głębi fiordu Lallemand. Po czterech latach naukowcy poddali się, zaprzęgli do sań psy, zabrali najcenniejsze rzeczy i niepewnie zeszli na lód, żeby już nigdy tu nie wrócić.
Piotr wybiera zatokę, w której powinni przeczekać nawałnicę. Mapy są słabe, niewiele z nich wynika, pozycja lądu się nie zgadza, niczego z pokładu nie widać, nie sposób długo wpatrywać się w ciemność, bo gogle zamarzają. Pochylają się więc nad radarem, ale nie są w stanie ustalić, czy góra przed nimi to już ląd czy tylko wielki kawał lodu, od którego odbijają się wysyłane przez urządzenie fale.
– Świećcie w prawo! – krzyczy Piotr i zastyga w napięciu.
Jeśli nie ma tam lodu, tylko skały, muszą natychmiast rzucić kotwicę. Zatoka zaraz się skończy.
Świecą jednak najpierw w lewo, bo w ciemności dostrzegli ostry kontur góry lodowej. A potem światło pada na prawą burtę.
– Skała! – krzyczy ktoś, a Piotr dostaje gęsiej skórki, widząc błyszczące, mokre kamienie.
Potężne sztormy są bardzo częste na wodach dalekiego południa. →
– Kotwica! – przekrzykuje śnieżycę, a jego komendę na dziób przekazują dwie osoby. Tomek rzuca kotwicę, która po 15 metrach uderza o dno z litej skały. Jacht się jednak nie zatrzymuje, wlecze kotwicę i w ten sposób pokonuje jeszcze 200 metrów. Wiatr wyje w olinowaniu i szarpie sztormiakami, wypychając „Selmę” z zatoki. Wreszcie się zatrzymują. Za rufą straszy osadzona na dnie góra lodowa.
Piotr nie wierzy w to, co się dzieje. Skąd wzięły się takie warunki? Nie było o nich słowa w prognozach. Po latach powie jednak, że wszystko, co się wydarzyło tamtej nocy, było absolutnie przewidywalne.
– Spadający z głębi Antarktydy wiatr katabatyczny w ogóle nie był zgodny z prognozami, ale przecież dokładnie coś takiego przegnało stamtąd Anglików kilkadziesiąt lat wcześniej – wspomina.
Krzysiek próbuje dostrzec coś w ciemności, uzmysławiając sobie z całą mocą, że od jego spostrzegawczości zależy życie załogi. Bryły lodu tańczą wokół „Selmy”, wachta biega do z tyczkami, starając się odpychać growlery, zanim któryś uderzy w burtę.
Jest jeszcze jeden problem. Gdyby zaczęła płynąć na nich góra lodowa, nie zdążą wyciągnąć kotwicy. Są więc gotowi w każdej chwili wyrzucić resztę łańcucha, włączyć silnik i uciec. Przywiązują do łańcucha odbijacze. Dzięki temu istnieje szansa, że później odzyskają kotwicę. Co godzinę odpalają silnik, grzeją go, aby mieć pewność, że zaskoczy za pierwszym razem.
Gdy o świcie wszyscy są wykończeni, do „Selmy” zbliża się podłużny kawałek lodu o kształcie cygara. Piotr robi to, co wiele razy tej nocy – włącza na chwilę silnik, zmienia nieco ustawienie jachtu, ma zamiar przepuścić lód obok burty, nie podnosząc kotwicy. Popełnia jednak błąd, za szybko wrzuca luz. Łańcuch stawia opór, przyciąga jacht do siebie, a „cygaro” uderza o burtę.
Wstrząs niemal zwala ich z nóg. Piotr biegnie przez pokład z duszą na ramieniu.
– Blacha się wgięła, straciliśmy też nieco farby – raportuje Kris.
Przetrwali. Zebrali kolejną cenną lekcję, która przybliżyła ich do wyprawy na Morze Rossa. Pozostawało sprawdzić wytrzymałość ludzi i jachtu.
Jak daleko można się posunąć, zanim jedno i drugie zacznie pękać?
Georgia Południowa, październik 2013 roku
Didier Houy zszedł z wachty, usiadł przy stole i powiedział, że nie wie, jak się nazywa. Francuz jest trochę starszy od Piotra, służył w marynarce wojennej, brał udział w regatach na Atlantyku. Na rejs na Georgię Południową załapał się jako jedyny obcokrajowiec.
Pierwsza stacja wielorybnicza powstała na tej wyspie w 1904 roku. Zbudowano ją, by sprostać rosnącemu zapotrzebowaniu na olej z wielorybów, który wykorzystywano w lampach, jako smar w różnych maszynach, a także w wyrzutniach torpedowych na okrętach podwodnych. Szukający zarobku wielorybnicy zapuszczali się na te wody już wcześniej i to oni byli motorem napędowym ery wielkich odkryć wokół Antarktydy. W przeciwieństwie do zawodowych podróżników czy naukowców sponsorowały ich wielkie przedsiębiorstwa, którym zależało na odkrywaniu nowych łowisk. Za samą chęć poznania świata, zatknięcia flagi w nieznanym miejscu mało kto płacił.
Dziś Georgia Południowa to miejsce, gdzie żyje najwięcej ssaków morskich na świecie. Uchatek i słoni morskich jest tu tyle, że nie ma gdzie stanąć. Na Georgii rodzą się i gniazdują albatrosy wędrowne, największe ptaki na świecie pod względem rozpiętości skrzydeł – 3 metry w czasie lotu!
– Gdzie ja jestem? Czy możecie zaprowadzić mnie do łóżka? – spytał cicho Francuz, a wzrok miał nieobecny.
Byli w drodze od trzech tygodni. Przeżyli falę, która wdarła się pod pokład, zalewając robiącego naleśniki Tomka. Przeszli szkołę stania na kotwicy w huraganowych szkwałach spadających na morze z gór Georgii Południowej. Obserwowali, jak podmuchy podnoszą kolumny wody, formują z nich trąby i prowadzą do tańca w pobliżu jachtu. Poradzili sobie też z urwanym przez Piotra w trakcie niespodziewanego zwrotu przez rufę kontraszotem i wózkiem szotów grota.
Jednak teraz nie wiedzieli, co robić.
Piotr ściągnął z wachty Małgorzatę Truchan-Graczyk. Znała francuski i była lekarką. Zeszła pod pokład cała mokra. Fale, które towarzyszyły im od kilkudziesięciu godzin, miały wysokość domów. Po którymś razie to porównanie stało się już zwyczajnie nudne. Wszyscy byli wykończeni, Piotr postanowił sprawdzić nowy system wacht i podzielił załogę na dwie pięcioosobowe grupy, które zmieniały się co sześć godzin.
– Dorośli faceci, którzy mieli przepłynięte po 100 tysięcy mil, zamknęli się w sobie. To był ogromny stres dla wszystkich. Jak Piotr zawsze unika sztormów, tak miałem wrażenie, że wtedy ich szukał. Chciał zobaczyć, czy „Selma” da radę popłynąć na Morze Rossa. I czy będzie miał z kim tam płynąć – wspomina po latach Michał Gawron, który właśnie na tej wyprawie się wyróżnił.
– Myślę, że Piotr testował wtedy możliwości ludzi i sprzętu. Sześciogodzinne wachty były potwornie męczące, ale wszystko to miało sens, bo kolejne wyzwania miały być jeszcze trudniejsze – uważa Tomek.
Położyli Didiera do koi i próbowali zrozumieć, co właściwie się stało. Dlaczego stracił pamięć?
– Są dwie możliwości – tłumaczyła im Truchan-Graczyk. – Być może doszło do obkurczenia naczyń krwionośnych w mózgu, wtedy natychmiast trzeba podać mu aspirynę, coś ciepłego do wypicia i dojdzie do siebie. Ale jeśli to wylew, podanie aspiryny tylko zwiększy krwotok i go zabije.
Gdyby byli na lądzie, w diagnozie pomógłby tomograf. Na morzu mogli się tylko Didierowi przyglądać. Truchan-Graczyk po konsultacjach przez telefon satelitarny z Beatą, żoną Krisa – pulmonolożką i internistką – uznała, że skoro Francuzowi nie drętwieją ręce, to na 80 procent nie doszło do wylewu. Wyciągnęli z apteczki aspirynę.
Żegluga na Wyspę Detaille’a. Woda zamarzająca na sztormiakach.
– Zawsze mam włączoną komórkę, to nie był pierwszy ani ostatni raz. Na lądzie tworzymy swoistą grupę wsparcia dla „Selmy” – mówi Beata Jasica.
Potem sprawdzili prognozę. Do każdego miejsca na świecie mieli tydzień drogi. Bliżej było tylko do Georgii Południowej, którą właśnie opuścili, ale tam po Didiera i tak musiałby przypłynąć statek, bo na wyspie nie ma lotniska. Pozostały dwie możliwości: Wyspa Króla Jerzego i Port Stanley. Tam dolatują samoloty.
– Port Stanley odrzuciliśmy, bo warunki po drodze były bardziej burzliwe. Jeśli diagnoza Gośki była trafna, Didier miał szansę dojść szybko do siebie. Jeśli nie, umarłby tamtej nocy – wspomina Piotr
Rankiem Francuz zaczął odzyskiwać pamięć, a dwa dni później jego stan wyraźnie się poprawił. Odetchnęli i postanowili kontynuować rejs.
Po drodze do Wyspy Króla Jerzego leży Wyspa Słoniowa, miejsce, gdzie trafili prawie 100 lat wcześniej członkowie wyprawy Ernesta Shackletona po tym, jak ich statek został zgnieciony przez lody Morza Weddella.
– Było zimno, pod wiatr, sztormowo, wiało cały czas, przez 800 mil, 8 w skali Beauforta, czasem i więcej. To było naprawdę wyczerpujące – przyznaje Piotr.
Ostatniego dnia siadł wiatr, temperatura gwałtownie spadła. W jednym momencie całą wodę na pokładzie i na sztormiakach ściął lód. Stworzyły się idealne warunki, aby przećwiczyć obmarzanie jachtu. Wtedy wymyślili, że w przyszłości użyją pałek milicyjnych. Jak się miało później okazać, trafili w dziesiątkę.
– Najkrótsze wachty w życiu, 10–15 minut. Było tak zimno, że od razu zamarzaliśmy i schodziliśmy z wachty w lodowych pancerzach, przypominając roboty – wspomina Gawron, którego nazywają „Wifką”.
Krzysztof „Kris” Jasica dodaje, że 15 minut to maksymalny czas, podczas którego w takich warunkach można zachować koncentrację.
– Przy sterze tak naprawdę się odpoczywało. Ze steru schodziło się na lewą wantę, żeby obserwować, czy nie płynie lód. Potem na prawą. Potem na radar. I tak w kółko – opowiada Kris.
Wifka: – Zarządzanie załogą w trudnych warunkach to zarządzanie w sytuacji kryzysowej. Kryzys wywołuje w ludziach niepokój, odbiera im własną wolę.
Kris: – W takiej sytuacji mogą tracić decyzyjność i czują się lepiej, gdy zarządza nimi osoba, której ufają. Piotrek jest w tym dobry.
Wifka: – Nie znam człowieka, który by mu się otwarcie sprzeciwił.
Z Georgii wrócili pewni, że „Selma” jest w stanie wytrzymać starcie z najzimniejszym morzem świata, a załoga zniesie prawie wszystko.
Byli gotowi.
Ten plankton świeci
Obawiałem się, że płyniemy do miejsca, z którego się nie wraca, przerastającego możliwości ludzi i sprzętu. Kilka razy w życiu doświadczyłem sytuacji, gdy przyroda stawała się tak potężna, że w zasadzie można było tylko stać, schylić głowę i patrzeć. Wydawało mi się, że na Morzu Rossa może dopaść nas sytuacja, która zmiecie z powierzchni nas i te parę ton złomu.
Piotr „Luby” Lubaczewski
16 stycznia 2015 roku, Morze Tasmana, druga doba rejsu na Morze Rossa
– Trzymajcie się!!! – krzyczy Piotr, a „Selma” kładzie się na lewą burtę. – Kris, Tomek, żagle!
Jacek Załuski patrzy, jak trzy sylwetki wytaczają się ze sterówki. Wtedy w dziób uderza fala i przelewa się przez pokład. Jacek pochyla się, zasłania jedną ręką, a drugą mocniej chwyta ster. Setki litrów wody wlewają się do kokpitu, mocząc wszystkich.
„Selma” na moment podnosi się do pionu, Piotr, Kris i Tomek wpinają karabińczyki do liny asekuracyjnej i ruszają na dziób. Uderza kolejna fala, woda przesłania im świat, czują jej słony dotyk na ustach. Jacht płynie w takim przechyle, że grot prawie dotyka morza.
Piotr się przewraca, chwyta rękoma luk i zawisa pod kątem 45 stopni. Jacht znów się prostuje, Piotr ma parę sekund, żeby wstać, zanim uderzy kolejna fala.
Kris zaczyna się wspinać po maszcie.
– Kris, nie tak wysoko! – krzyczy Piotr.
Kris siłuje się z grotem, Piotr ciągnie z całych sił za kontrafał, doskakuje do niego Krzysiek Pełka, który właśnie wszedł na pokład ze świeżymi siłami. Obok nich klęczy Tomek, luzuje fał grota przez kabestan. Żagiel zsuwa się centymetr po centymetrze.
Wracają do kokpitu.
– Teraz kliwer! – Piotr przekrzykuje wiatr, kątem oka śledząc oszalałe morze.
Zwijają duży kliwer, w jego miejsce stawiają mały, a potem zrzucają bezan. Wszystko trwa kilka minut. Wyczerpani i przemarznięci wtaczają się do sterówki.
Kilka godzin po tym wydarzeniu na wachtę wychodzi Leszek Rychlik, na którego wszyscy mówią Leon.
Potem Leon nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego ten jeden, jedyny raz zachował się inaczej i nie skorzystał z krótkiej linki asekuracyjnej, tylko poprzestał na długiej. Może przez senność?
Kłopoty zaczęły się mniej więcej tak.
40 minut przed początkiem wachty, o 1.20 dzwoni budzik. Leon gapi się chwilę na zawieszony kilkadziesiąt centymetrów nad głową drewniany sufit, który tak naprawdę jest dnem od wyższej koi. Koja jest pusta. Luby jest pewnie za sterem.
Leon zbiera się w sobie, jedną ręką łapie poręcz, a drugą wyciąga nogi z grubego śpiwora. Odpala czołówkę. Kaszle, rozciągając płuca po krótkim śnie, następnie odczekuje chwilę, aż świat wychyli się na moment we właściwym kierunku, i stawia na podłodze obie nogi. Potylicą zapiera się o górną koję, a ręką wykonuje szybki ruch do kolejnego drewnianego uchwytu, tym razem znajdującego się w połowie wysokości drzwi, które są zawsze otwarte. Gdyby je zamknąć, ściany kajuty w kilkanaście minut zrobią się mokre od wilgoci, a do tego nie można dopuścić. Na razie jest ciepło, ale przyjdą noce, gdy temperatura pod pokładem zbliży się do zera.
Nadchodzi kolejna fala, Leon wyczuwa ją po delikatnej zmianie w błędniku. Jacht zaczyna się przechylać i trzeszczy jak opętany, zupełnie jakby ktoś wlał w stal i deski życie, nauczył mowy i od razu zaczął mordować. Z oddalonego o kilkanaście kroków kambuza, morskiej kuchni, słychać stukot garnków, sztućców i szklanek nieustannie tańczących na pofałdowanej powierzchni Oceanu Południowego.
Leon ma kilka sekund, żeby ściągnąć z wieszaka spodnie i kurtkę. Potem kolejna fala bije z mocą taranu w stalową burtę „Selmy”.
Mężczyzna chwieje się i plecami uderza o szafkę, przegrywając z grawitacją, z którą nie warto walczyć. Potem znajduję czapkę i rusza przed siebie.
Krokiem pijanego przesuwa się wzdłuż ściany, przywierając do niej plecami. Kątem oka obserwuje szuflady siłujące się z drewnianymi zamkami i czujnie spogląda na plastikową miskę z resztkami zaschniętej owsianki ślizgającą się po marmurowym blacie pół metra w jedną i pół w drugą stronę. Chwyta ją i w przerwie pomiędzy falami wrzuca do zlewu.
Mesa jest pusta i ciemna, kształty widać jedynie dzięki zapalonemu na noc delikatnemu światłu. Leon patrzy w kąt, oświetla czołówką blaszany piec. Przeciska się obok stołu, łapie kolejną poręcz i stawia nogę obok jedynego źródła ciepła na jachcie. Ale ciepło nie jest. Zabrały je mokre skarpety, koszulki i kalesony, szczelnie oblepiające coś, co powinno być kominkiem, lecz swoimi pokręconymi kształtami przypomina raczej aparaturę do produkcji wysokoprocentowego alkoholu. I jeszcze te majtki, zawieszone na rurach pieca jak bombki na choince.
Leon ziewa i zaczyna szukać sztormiaka. Wisi we wnęce 4 metry dalej, obok dziewięciu innych. Żeby go ściągnąć z wieszaka, potrzeba kilkunastu sekund, zapiera się więc pośladkami o drewnianą ścianę i przez chwilę siłuje się z rzepami. Potem rozsuwa zamek w spodniach i próbując nie stracić równowagi, powoli wkłada w nie nogi. Kręci mu się w głowie, więc wygina ciało do pionu i zaczyna głęboko oddychać. Jedną ręką cały czas trzyma się drewnianego uchwytu, jakich na „Selmie” jest kilkadziesiąt. Zanim mdłości miną, fale kilkukrotnie taranują burtę, wybijając spod wnęki gumowe kalosze. Wszystkie są do siebie podobne, ale Leon ma szczęście – jeden z butów należy do niego, wystarczy się schylić i poszukać drugiego.
Wszyscy poza Kuźniarem śpią pod pokładem. On zwykł sypiać w sterówce.
Jeszcze raz prześlizguje się obok stołu i ściąga z pieca wkładki termiczne. Wkłada je do butów, wciąga powietrze i próbuje trafić stopą do kalosza. Ma ochotę pomóc sobie drugą ręką, ale pamięta, że przy mocniejszej fali grawitacja może wyrwać go z podłogi i przerzucić nad stołem wprost na piec.
Kiedy obie stopy znajdują drogę do butów, Leon na chwilę siada. Od przebudzenia minęło 20 minut, a jemu zachciało się sikać. Drzwi strzelają z hukiem i znów nie może się nadziwić, że zawiasy jakoś to wszystko wytrzymują. O sobie już tak nie myśli. Jedyne co przychodzi mu do głowy po tym wszystkim, co go spotkało, to silne przekonanie o istnieniu opatrzności.
Opuszcza spodnie, siada na desce i zadziera głowę. Niewielkie okienko wypełnia poprzetykana wibrującymi drobinkami czerń. Tak wygląda otucha na morzach dalekiego południa. Sztorm trwa od kilku dni, ale tej nocy najwyraźniej nie pada.
Podnosi się, ciągnie dziesięć razy za uchwyt plastikowej pompki, potem przesuwa dźwignię i powtarza czynność, pozbywając się w ten sposób z sedesu zmieszanej z moczem wody. Podchodzi do zlewu, zapiera się pośladkami o drzwi, nogą znajduje pedał i naciska go kilka razy, jakby grał na fortepianie. Z kranu leci woda. Leon wyciera ręce i wychodzi z łazienki. Zegar wskazuje godzinę 1.53.
