Sekrety zza kulis - Jacek Kałucki - ebook + książka

Sekrety zza kulis ebook

Kałucki Jacek

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kim są ludzie, którzy tworzą spektakle, przedstawienia, filmy, programy telewizyjne i rozrywkowe? To z pewnością niezwykłe osoby, z ogromną wiedzą, wyjątkowymi umiejętnościami, które dla swojej widowni są w stanie poświęcić właściwie wszystko! Oglądając efekty ich pracy, rzadko zastanawiamy się nad tym, że są to jednocześnie normalni ludzie, z krwi i kości, którzy niewiele mają wspólnego z kreowanymi przez nich postaciami.

Jeśli interesują Cię prawdziwe historie, opowieści z zaplecza scen i kamer, to „Sekrety zza kulis” Jacka Kałuckiego są lekturą właśnie dla Ciebie.

---

Słowo od Autora:

"Ponieważ bardzo często różne zdarzenia czy anegdoty są przypisywane niewłaściwej osobie lub przeinaczane, postanowiłem zebrać tylko te, w których sam uczestniczyłem, albo takie, które znam z relacji głównego bohatera.

Występują tu między innymi: Ewa Demarczyk, Bożena Dykiel, Krystyna Janda, Irena Kwiatkowska, Ewa Wiśniewska, Piotr Fronczewski, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Zdzisław Maklakiewicz, Wojciech Pokora, Andrzej Wajda i wiele innych znamienitych postaci polskiej kultury.

Jednocześnie jest tu zawarty spory wycinek mojego prywatnego i zawodowego losu, który sam sobie zgotowałem". - Jacek Kałucki

------

Inni o Autorze i "Sekretach zza kulis"

"Jacek snuje wspomnienia, które zamieniają się w anegdoty, i opowiada anegdoty, które są wspomnieniami. Ponieważ jegomość ma talent i rozsądnie wyznacza proporcje, lektura sprawia wiele przyjemności, ale i prowokuje do zadumy. Czytelnik daleki od świata teatru, filmu i telewizji dowie się, jak jest on dziwny, zabawny i czasem bardzo skomplikowany. Historycy filmu i teatru dotrą do ogromu cennych informacji o przygodach, które rzucają światło na ostatnie pięćdziesięciolecie naszej narodowej kultury". - Maciej Wojtyszko

"Panie Jacusiu Kochany, znam Pańską wrażliwość, liczne talenty, poczucie humoru, skłonność do zabawy i prezentacji sceny, aktu aktorskiego z sukcesem! Pisze Pan ostrożnie, ale i ciekawie. Życzę Państwu udanej lektury! Ukłony". - Piotr Fronczewski

"Jacek. Przyjaciel mój. Rodzina. Nie da się z nim plotkować, bo zawsze znajdzie dobro w kimś, kogo już oceniono. Ładny człowiek. Ładnie pisze, podrzuca słowa, a one spadają, gdzie trzeba. Jak w tej książce. Jak w życiu". - Joanna Kurowska

"Jacek to ktoś, z kim – nawet gdy tylko siedzimy – wiem, o czym gadamy, gdy nie gadamy. Można zrozumieć ten ewenement, tylko po lekturze »Sekretów zza kulis«". - Marek Siudym

"Czytałam w zachwycie! Raz, uwielbiam wspomnienia, dykteryjki. Dwa, język – czysta polszczyzna. Trzy, które dorzuciłaby współczesna młodzież aktorska: »A my TAKICH Mistrzów nie mamy«. Odpowiem: »Nie macie? Żałujcie!«". - Małgorzata Kalicińska

"Studiowaliśmy na krakowskiej PWST tak intensywnie, że po trzecim semestrze obaj wylecieliśmy z uczelni. Jacek nieco pisze o tym, ale najważniejsze, że wspólne poznawanie świata zespawało nas do dziś". - Tomasz Lulek

"Sceny z bogatego życia aktorskiego Jacka są dla nas (bohaterów anegdot) przemiłym powrotem do przeszłości. Dla Państwa (niezwiązanych z tym światem) będą zabawnym, ale nie tabloidowym obrazem. Brawo, krakowiaczku! Cieszę się, że mogę być cząstką Twoich uroczych opowieści". - Dorota Stalińska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 304

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Moc Media, Warszawa 2023

Wydawca:Sylwia Chrabałowska

Redakcja:Ewa Krawczyk, Irena Grobel

Korekta:Anna Pietroń, Julia Chmura, Maria Synowiecka

Indeks:Anna Pietroń

Projekt okładki i stron tytułowych: Sabina Bicz

Zdjęcia Autora na okładce: Maria Kałucka

Projekt typograficzny i łamanie: Rafał Pierzchała

Publikowane w książce zdjęcia pochodzą z archiwum Autora.

Fotografie z innych źródeł opatrzono stosowną notą

Druk i oprawa: OSDW Azymut Sp. z o.o.

ISBN: 978-83-67133-40-1 (EPUB)

ISBN: 978-83-67133-41-8 (MOBI)

ISBN: 978-83-67133-38-8 (PDF)

Wydawnictwo Moc Media

www.mocmedia.eu

[email protected]

PATRONI

PRZEDMOWA

Jacek Kałucki, aktor, dramatopisarz i człowiek obdarzony dużą dozą poczucia humoru, napisał książkę, po której zamknięciu skłonni jesteśmy zakładać, że mógłby za Ludwigiem Wittgensteinem zawołać: „Powiedzcie im, że miałem wspaniałe życie!”. Oczywiście, że to zbyt proste stwierdzenie. Jacek jest rozsądnym narratorem, który snując opowieść o teatrze i epoce, przez którą przeszedł nie zawsze suchą stopą i nie zawsze o suchym aparacie wymowy, opowiada tak, aby radości było więcej niż przykrości, a wesołe dominowało nad smutnym.

Jacek snuje wspomnienia, które zamieniają się w anegdoty, i opowiada anegdoty, które są wspomnieniami. Ponieważ jegomość ma talent i rozsądnie wyznacza proporcje, lektura sprawia wiele przyjemności, ale i prowokuje do zadumy. Czytelnik daleki od świata teatru, filmu i telewizji dowie się, jak jest on dziwny, zabawny i czasem bardzo skomplikowany. Historycy filmu i teatru dotrą do ogromu cennych informacji o przygodach, które rzucają światło na ostatnie pięćdziesięciolecie naszej narodowej kultury.

A ktoś taki jak ja, o którym można by powiedzieć, że przeszedł równoległy szlak bojowy, będzie na zmianę śmiać się i płakać. Śmiać, bo przecież ludzie, o których opowiada Jacek, byli właśnie tacy — ekstrawertyczni, dowcipni, zwariowani i czarujący. Płakać, bo wielu z nich już nie ma, jak na przykład śpiewającego, komponującego muzykę i słowa aktora, naszego wspólnego przyjaciela, Jana Jangi-Tomaszewskiego. To on na setnym przedstawieniu „Operetki” Witolda Gombrowicza w warszawskim Teatrze Dramatycznym pozwolił sobie zawołać do Piotra Fronczewskiego: „Nie rycz, hrabia, nie rycz, ja znam te twoje numery!”, co było subtelną parafrazą bardzo popularnej, śpiewanej wtedy przez Piotra piosenki „King Bruce Lee — karate mistrz” i jako żywo nie zostało napisane przez Gombrowicza. Ponieważ akurat byłem na tym (tradycyjnie nietypowym) przedstawieniu jako widz, zapewniam, że między innymi dlatego warto chodzić do teatru. I widownia, i obecni na scenie aktorzy przeżyli parę chwil czegoś takiego... Powiedzmy, że przeżyli katharsis (według „Poetyki” Arystotelesa katharsis to rodzaj oczyszczenia duszy poprzez przeżycie uczuć litości i trwogi). Właśnie. Czytałem tę książkę z przyjemnością, popsutą tylko przez jedno uczucie — wciąż miałem ochotę wygłaszać jakieś komentarze, dorzucać swoje wspomnienia, przerywać Jackowi, mówiąc: „a pamiętasz...”. Zarywając noc, przeczytałem „Sekrety zza kulis” jednym tchem.

Jacku, zazdroszczę Ci, że się zmobilizowałeś i że spisałeś ten żywot człowieka poczciwego na tle epoki, a nawet kilku epok. To bardzo szlachetna gawęda szlachecka.

Maciej Wojtyszko

TYLKO W TYM MIEJSCU AUTOR SIĘ TŁUMACZY

Uległem namowom moich Przyjaciół, Kolegów, Znajomych i... postanowiłem spisać różne, nieznane dotąd zdarzenia artystyczne, które przytrafiły mi się w teatrze, filmie i... nie tylko! Z reguły są to zabawne historie, które często w trakcie trwania wcale takie nie były. Na przykład moja przygoda z panią Ireną Kwiatkowską, którą opisałem w niniejszej książce, to był wtedy totalny dramat! A dzisiaj? Sam się z tego śmieję.

Wspominam sytuacje, które przeciętnemu odbiorcy mogą nie wydać się humorystyczne, ale uwierz mi, Drogi Czytelniku, że ten zawód, teatr, scena, estrada, plan zdjęciowy rządzą się swoimi prawami. Czasem mała, niewinna sypka, czyli przejęzyczenie, wywołuje u partnera śmiech nazywany w aktorskim slangu „zgotowaniem”. Po raz pierwszy doświadczyłem tego w szkole teatralnej na próbie egzaminu trzeciego roku, gdzie w kulminacyjnej scenie Romeo przejęzyczył się i zamiast „Czarna pieczaro, o! ty wnętrze śmierci...” powiedział „śmierdzi” — nie dało się tego dnia kontynuować próby. Tym bardziej że nad „zwłokami” Julii stała cała nasza grupa. Później wystarczyło, że ktoś zmarszczył nos albo „martwa” Julia zaczęła dygotać... wybuchała salwa śmiechu!!! A w życiu... po chwili przeszlibyśmy nad tym do porządku dziennego.

Są także dowcipy, które OD ZAWSZE robili sobie nawzajem aktorzy. Owe żarty to nierozerwalna część teatru oraz doświadczenie zawodowe, nieprzekazywalne w żaden inny sposób, jak tylko w formie opowieści lub odręcznego zapisu. Czasami zostały zarejestrowane na taśmie, ale to tylko przy okazji kręcenia filmu i dubli, które nie weszły do montażu. Sporadycznie są wykorzystywane (głównie w komediach) na zakończenie projekcji wraz z napisami końcowymi. Ten zabieg jest bardzo lubiany przez widzów i bywa, że owe odrzucone fragmenty (outtakes) są zabawniejsze od filmu.

Ponieważ bardzo często różne zdarzenia czy anegdoty są przypisywane niewłaściwej osobie lub przeinaczane, postanowiłem zebrać tylko te, w których sam uczestniczyłem, albo takie, które znam z relacji głównego bohatera. Występują tu między innymi: Ewa Demarczyk, Bożena Dykiel, Krystyna Janda, Irena Kwiatkowska, Anna Polony, Ewa Wiśniewska, Piotr Fronczewski, Gustaw Holoubek, Tadeusz Łomnicki, Zdzisław Maklakiewicz, Wojciech Pokora, Andrzej Wajda i wiele innych znamienitych postaci polskiej kultury.

Jednocześnie jest tu zawarty spory wycinek mojego prywatnego i zawodowego losu, który sam sobie zgotowałem. :)

Jacek Kałucki

Odskocznia

Pierwsze dokonanie artystyczne pamiętam jak przez mgłę i znam je głównie z opowieści mojej mamy. Miałem wtedy cztery lata. Babcia była obłożnie chora. Któregoś wieczora zorganizowałem jej pokaz filmowy. Stałem u wezgłowia łóżka i przy zgaszonym świetle świeciłem latarką na ścianę, opowiadając babuni niestworzone historie — niby pokazywane na ekranie. Musiałem być bardzo wiarygodny, ponieważ po seansie babcia poprosiła moją mamę, aby sprawdziła, czy projektor stojący za nią jest wyłączony.

Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. (Trzeci chłopiec od prawej, w drugim rzędzie, to ja!)

Na początku lat sześćdziesiątych w moim rodzinnym mieście miałem debiut w teatrze. Uczęszczałem do Dziecięcego Zespołu Pieśni i Tańca działającego przy starostwie powiatowym. W ramach Wielkopolskiego Festiwalu Kultury wystąpiłem na deskach Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. W okresie wczesnogomułkowskim przedstawiałem — jak głosiła ówczesna propaganda: „Polskę taką, jaka była naprawdę, czyli rozśpiewaną i roztańczoną!” W pasiastych portkach uszytych przez mamę podskakiwałem w rytm krakowiaka, polki i śpiewałem „Od Siewierza jechał wóz”.

Mniej więcej w tym samym czasie, w wieku siedmiu-ośmiu lat, dostałem od matki chrzestnej wspaniały prezent: „Teatrzyk Tyci-Tyci”. Była to kartonowa zastawka z oknem scenicznym i kurtynką. Do tego dołączone były kukiełki oraz scenariusze bajek: „Tańcowały dwa Michały” i „Czerwony Kapturek”. Obowiązkowo na uroczystościach rodzinnych wystawiałem te sztuki na zmianę. Do udziału w nich — na siłę, wykorzystując krzyk i płacz — angażowałem mojego starszego brata Wojtka, który był bardzo niechętny. Później byłem zmuszony do wykonania innych lalek i przedstawiania wymyślonych opowiastek. Spektakli o Michałach i o dziewczynce w kapturku rodzina miała powyżej uszu.

Prawdopodobnie te dramatopisarskie próby zachęciły mnie do stworzenia poważniejszych form i powstały dwa opowiadania. Pierwsze było o małpce Lulu, która zamiast w przód poszła w tył, a drugie o Dżeku ratującym uwięzionych rodziców. Do dzisiaj zachowały się szczątki rękopisów. Przytoczę początek tego mrożącego krew w żyłach opowiadania (pisownia i interpunkcja oczywiście oryginalna):

Działo się to w ameryce niedaleko teksasu. Stała sobie mała drewniana chatka, w której mieszkało 3 osób: Ojciec, Matka i 10-letni syn. Ale chcieli się wyprowadzić do teksasu. bo tu było stale niespokojnie, bo stale jakieś dzikie napady...napady i napady, ale nie mieliśmy forsy, żeby się przeprowadzić. Pewnego dnia syn Dżek wybrał się po drzewo nagle co zobaczył mnustwo całboji (czytaj Kowboji) złapał za lejce i pojechał do chatki jechał bardz szybko. przyjechał zsiad z konia i otworzył drz ojej! powiedział ojcie i Matka byli związani. wynoś się smarkaczu i wypchnęli chłopca z jego ostatnie chatki nagle co to przyjechała kareta wsadzili rodziców tam i pojechali Dżek nietracąc ani chwili wskoczył na konia i jedzie za kareto obkrężną droga, bo jkby pojechał za karetą to by go zabili...

W wieku trzynastu lat przygotowałem pierwszą adaptację. Było to opowiadanie pt. „Mała wideta lombardzka” z mojej ukochanej książki „Serce” Edmunda de Amicisa. Nie tylko napisałem utwór sceniczny, lecz także go wyreżyserowałem, ustawiłem z kwiatów scenografię, zagrałem w nim i wykonałem plakat oraz bilety. Uroczysta premiera odbyła się w dzień moich urodzin. Na widowni zasiadła cała rodzina — pełny sukces! Jedna rzecz śmieszy mnie do dzisiaj i dotyczy słowa „kaduk”. W oryginalnym tekście Amicisa było: „Do kaduka! — zawołał. — Mierzą we mnie jak w drozda... Kulka przeleciała tuż, tuż...”. Nie wiedziałem, co ten wyraz znaczy. Ponieważ później w zdaniu pada słowo „drozd”, wykoncypowałem, że kaduk to najprawdopodobniej nazwa innego ptaka. Dlatego w mojej adaptacji kwestia brzmiała następująco: „Do kaduka mierzą, czy we mnie? Czy w drozda? Kulka przeleciała tuż, tuż...”. Niestety, czujna rodzina wychwyciła błąd. Winą obarczyłem kuzyna Piotrka, który grał młodego bohatera. Powiedziałem, że to on się pomylił w tekście. Dzisiaj wiem, że to sprawdzony zabieg reżyserski — zwalić wszystko na aktora!

Po tej małej wpadce literackiej poczułem pociąg do sztuki estradowej. Mogę nieskromnie powiedzieć, że byłem prekursorem i przecierałem ścieżki polskiego stand-upu! Na różnych uroczystościach rodzinnych naśladowałem wspaniałego konferansjera Lucjana Kydryńskiego (rerając, zapowiadałem kolejnych wykonawców). Parodiowałem Kalinę Jędrusik, Bohdana Łazukę, Czesława Niemena oraz wygłaszałem wymyślone na poczekaniu monologi na podobieństwo satyryka i aktora Jerzego Ofierskiego — „Cie choroba”! Przez myśl mi wtedy nie przeszło, że wszystkich tych wybitnych artystów poznam osobiście, a z Kaliną i Bohdanem będę nawet na „ty”.

W trzeciej klasie liceum zainspirowany przedstawieniem „Rajski ogródek”, wystawionym w kaliskim teatrze, napisałem jednoaktówkę pt. „Refleksje”. Słowa Tadeusza Różewicza i wizja inscenizacyjna Helmuta Kajzara prowokowały pytania: czy my aby nie żyjemy w takim Edenie? Moje autorskie przedstawienie, w którym także zagrałem, wystawiłem w szkole. Nie powiem — sukcesik był! Moje notowania wśród kolegów, a szczególnie koleżanek, skoczyły w górę. Mimo zauważonych predyspozycji miałem jednak szlaban na udział we wszelkich szkolnych akademiach. Kiedyś głośno wyraziłem krytyczną opinię na temat montaży słowno-muzycznych, które dotyczyły głównie narodowych klęsk. Były to rocznice powstań, wojen i rewolucji październikowej, która była niewątpliwie największą katastrofą.

Amatorski Teatr Poezji: „Waham się przed smutkiem”

Za swój debiut aktorski uważam... wojskową komisję poborową we wrześniu 1972 roku. Uwierzcie — z tym nie było żartów! Jakiekolwiek potknięcie edukacyjne groziło natychmiastowym powołaniem do woja na dwa lata. Ponieważ od dziecka słabo słyszałem na jedno ucho, upatrywałem w tym szansę wymigania się od armii — chyba że wcieliliby mnie do artylerii (!). Znajomy szpitalny laryngolog mógł postawić diagnozę, że owa niedyspozycja ma postępujący charakter i nieleczona grozi kompletną głuchotą, ponieważ teoretycznie była taka możliwość. Jednak skierowanie do niego mógł wystawić tylko lekarz wojskowy.

Wszedłem do pokoju, w którym odbywała się rekrutacja. Za stołem siedziało kilku mężczyzn w mundurach, jeden w kitlu i pielęgniarka. Już na wejściu powiedziałem donośnym głosem:

— Dzień dobry!

Wiedziałem, że ludzie głuchawi mówią głośno. Kazano mi się rozebrać do majtek. Korpulentna kobieta w czepku zmierzyła mnie, zważyła, a lekarz zajrzał do gardła, uszu i... jeszcze gdzieś indziej. Później oficer wskazał na krzesło stojące przed stołem komisji. Usiadłem. Odczytał moje nazwisko, imię, datę urodzenia oraz zaświadczenie o poważnym defekcie słuchu, które miało mnie uchronić przed pójściem w kamasze. Mężczyzna — ten, który zaglądał mi tu i ówdzie — stanął za mną, pochylił się i w żołnierskich słowach nakazał, abym ręką szczelnie zakrył zdrowe ucho, a następnie powtarzał cyfry wypowiadane przez niego. Potem odszedł kilka kroków i niemal szeptem zaczął:

— Dwanaście. — Ja nic.

— Trzydzieści dwa. — Ja milczę.

Podszedł krok, może dwa i powiedział:

— Pięćdziesiąt jeden. — Siedzę niewzruszony. Kiedy stał już na tyle blisko, że czułem jego nieświeży oddech, odwróciłem się i zapytałem:

— Przepraszam, długo mam tak jeszcze siedzieć?

Przewodniczący komisji grzmotnął rękami w stół i zawyrokował:

— Dobra! Kalek nam nie trza.

Rozkazał jednak lekarzowi skierować mnie na specjalistyczne badania do szpitala — i o to chodziło! Przyznano mi kategorię D, co w myśl art. 46 ust. 2 ustawy z 21 listopada 1967 roku zwalniało mnie od powszechnego obowiązku wojskowego i obrony PRL-u.

I taka to była moja artystyczna odskocznia.

Połknąłem bakcyla

Na poważnie o zawodzie aktora zacząłem myśleć w 1970 roku. Nieprzypadkowo zbiega się to z datą objęcia dyrekcji kaliskiego Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego przez Izabellę Cywińską. Był to niewątpliwie najlepszy okres tej sceny, odkąd pamiętam.

Jeden z jego aktorów, Tadeusz Drzewiecki, założył Teatr Poezji w kaliskim Domu Kultury. Wstąpiłem do tej trupy. Przyznam się, że bardziej chodziło mi o to, aby być bliżej Teatru Bogusławskiego, jego aktorów, niż produkować się na amatorskich deskach. Uprosiłem Cywińską, żeby pozwoliła mi od czasu do czasu uczestniczyć w próbach w jej teatrze — jako obserwator ma się rozumieć. To była dla mnie pełnia szczęścia! Tym bardziej że Iza zaprosiła do współpracy ciekawych twórców: reżyserów — Henryka Baranowskiego, Helmuta Kajzara i Macieja Prusa, kompozytora Jerzego Satanowskiego oraz scenografów — Andrzeja Sadowskiego, Kazimierza Wiśniaka i Zofię Wierchowicz, a także aktorów — Halinę Łabonarską, Elżbietę Jarosik, Joannę Kasperską, Ewę Milde, Jerzego Janeczka, Wiesława Komasę, Janusza Michałowskiego, Henryka Talara i... wielu, wielu innych, tak że było kogo podglądać!

Bardzo mnie ciekawiło, co działo się za kulisami. Dzięki temu poznałem teatr od kuchni, pewne zwyczaje, specyficzny klimat. Przekonałem się też, że zawód ten jest piękny, a zarazem okrutny.

Pewnego razu Cywińska z mężem Januszem Michałowskim i księgowym z teatru jechała swoją skodą z Poznania do Kalisza. Koło Pleszewa wpadła w poślizg i... wylądowała w szpitalu. Tego wieczora była akurat premiera „Ich czworga” Gabrieli Zapolskiej, w której główną rolę grał Janusz. Nie można było jej odwołać. Ktoś mógłby zapytać: „Ale dlaczego?”. I tu właśnie tkwi jedna z tajemnic tego zawodu. Jest takie stare powiedzenie teatralne: „Jeżeli aktor spóźnia się na próbę lub, nie daj Boże, na przedstawienie, to znaczy, że umarł” — innej możliwości nie ma. Michałowski był poobijany, ale nie to było ważne. Nie wiedział, w jakim stanie jest jego żona (księgowemu nic się nie stało). Siedziałem wtedy na widowni i kątem oka obserwowałem widzów, którzy byli w znakomitych humorach. Zapłacili za bilet na komedię i chcieli się bawić! Janusz w tym czasie przeżywał gehennę i nie dał nic po sobie poznać — zawodowstwo. Dopiero w przerwie przez telefon dowiedział się, że z Izą jest wszystko w porządku. Miała złamany obojczyk, była po operacji i na szczęście uniknęła wstrząsu mózgu.

Z tym spektaklem wiąże się pewna anegdota, którą znam z opowieści Cywińskiej. Kaliski teatr był teatrem objazdowym. Podczas podróży do jakiegoś miasta rozchorowała się aktorka grająca Służącą — Teresa Marczewska. Wprawdzie miała małą rolę, wypowiadała parę słów, ale bez niej nie można było zagrać spektaklu. W tajemnicy przed Haliną Łabonarską, która grała Żonę, i w trosce o to, żeby jej nie zdenerwować, Iza postanowiła zrobić nagłe zastępstwo. Weszła na scenę ucharakteryzowana nie do poznania. Zaraz potem tak się zgotowała, że ledwo wydukała swoją kwestię. Halina poznała ją dopiero po chwili, będąc przy tym w marnej sytuacji, ponieważ stała na drabince i ubierała choinkę. Zjechała z niej na stół i rycząc ze śmiechu, wybiegła za kulisy. Był to pierwszy i ostatni występ Izabelli Cywińskiej na scenie w roli z tekstem.

Z Izą Cywińską — „matką chrzestną” mojego zawodu

— Mamo, podjąłem decyzję.

— Synu, naprawdę chcesz zdawać do szkoły teatralnej? Z tego co wiem, tam jest bardzo trudno się dostać.

— Ale przecież kogoś muszą przyjąć, prawda? Sama mi powtarzałaś, że jeśli czegoś się bardzo pragnie...

Kierunek – Kraków

Były trzy szkoły aktorskie. Najbliżej z Kalisza miałem do Łodzi, potem do Warszawy, a najdalej do Krakowa. Jednak podwawelski gród był jakiś przyjazny. Może najbardziej przypominał mi rodzinne gniazdo? Nie szokował tak jak stolica. Nie przygnębiał jak Łódź. Dopiero po latach przeprosiłem się z miastem włókniarek.

Na egzamin do szkoły teatralnej trzeba było przygotować wiersz klasyczny, wiersz współczesny, prozę i taką, i taką oraz piosenkę, ale mnie zapadła w pamięci etiuda — niema, improwizowana scenka, którą zadaje komisja. Jak się później dowiedziałem, otrzymałem za nią dodatkowe punkty przyznawane za inwencję i puentę. Miałem zagrać, że budzę się z popołudniowej drzemki, stwierdzam, że jestem spóźniony, i już chcę wyjść na spotkanie, ale nie mam portfela, więc szukam. I co? No właśnie, i co? Pierwsza część była prosta — otwieram oczy, ziewam, patrzę na zegarek, biegnę do lustra, czeszę się, sięgam do kieszeni i nie mam kasy. Szukam — najpierw w ubraniu, wyimaginowanej szafce, pod łóżkiem, na jakiejś półce. Nigdzie nie ma! W tym momencie zerknąłem na komisję, chcąc sprawdzić, czy patrzą, czy może zasnęli podczas moich wytężonych poszukiwań. Wiem, że jeśli odwrócę od nich wzrok i zacznę dalej szukać, przerwą mi. I nagle przychodzi mi coś do głowy. Spojrzałem na profesora Eugeniusza Fuldego i zacząłem wolno iść w jego kierunku. Cała komisja patrzyła z zainteresowaniem, co z tego wyniknie. Podszedłem do rektora, wsadziłem mu rękę do kieszeni marynarki, z której na niby wyjąłem portfel. Pogroziłem mu palcem i powiedziałem:

— Oj, nieładnie, panie rektorze, nieładnie.

Profesor i reszta komisji ryknęli śmiechem, a dziekan Edward Dobrzański podziękował mi za występ.

Na egzaminach do szkół aktorskich często dochodzi do niekonwencjonalnych sytuacji, ale w tym właśnie tkwi sedno zarówno samych studiów, jak i późniejszej pracy aktora. Warto, aby osoby, które tak łatwo wydają werdykty, oceniają takie czy inne zachowania, najpierw zapoznały się ze specyfiką tego zawodu. Na egzaminie do takiej szkoły dwa dodać dwa często równa się pięć, czasami trzy, a najrzadziej cztery! Niektórzy z kandydatów mieli za zadanie wyjść na korytarz, wejść i wystraszyć członków komisji. Wiadomo, że gdyby któryś z nich wszedł i krzyknął: „łaaa!”, byłoby to tak przewidywalne, że nikt nawet by nie drgnął. Jeden z kolegów otworzył drzwi, wszedł przerażony i drżącym głosem powiedział:

— Ludzie! Znowu wybory! — Zarobił dodatkowe punkty.

Innym razem inny kandydat, który miał to samo zadanie, wszedł do sali, podniósł krzesło, oznajmił, że za egzamin zapłacił sumę, która przekraczała koszt lampy wiszącej nad komisją, i spokojnie, lecz stanowczo oznajmił, że ją zbije.

— Pan żartuje?

— Nie.

Autentycznie, z pełną desperacją zrobił zamach...

— Stop!

— Boicie się? — zapytał kandydat.

— Tak, oczywiście.

Student odstawił krzesło, a Katarzyna Meyer z mieszanym uśmiechem spytała:

— Czy pan by to zrobił?

— Chce pani sprawdzić?

Dostał się.

Janga

Był rok 1973. Zdałem egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Przed rozpoczęciem roku akademickiego musiałem odbębnić praktyki robotnicze. Zostaliśmy zakwaterowani w akademiku przy ulicy Warszawskiej pięć. W stołówce na dole miało się odbyć zebranie organizacyjne. Punktualnie o wyznaczonej godzinie pojawił się jakiś dziwny koleś, niewielkiego wzrostu, dobrze zbudowany, o kędzierzawej, potarganej blond czuprynie z gitarą w futerale niewiele mniejszym od niego. Z pietyzmem położył instrument na stole i głosem bas-barytonowym zapodał: — Bu... bu... bu... Cześć! Nazywam się Jan Tomaszewski. Studiuję na drugim roku. Będę waszym brygadzistą, ha! Będziemy pracować w Krakowskich Zakładach Artykułów Gospodarstwa Domowego i tworzyć, jak przystało na przyszłych aktorów: prodiże, foremki, blachy do pieczenia, patelnie oraz inne tego typu żelastwo i kto wie, co jeszcze! Nie zadawajcie mi żadnych pytań, bo nic więcej na ten temat nie wiem. Zaczynamy o siódmej rano, czyli spotykamy się tu jutro o szóstej. Proponuję teraz pójść na górę do pokoju trzydzieści siedem i się... zintegrować. Kto nie zna Krakowa, to informuję, że najbliższy sklep monopolowy znajduje się na placu Matejki — sto metrów stąd.

W akademiku krakowskiej PWST. Od lewej: ja, Tomek Lulek, Marcin Sosnowski, Jan-Janga Tomaszewski (oczywiście z gitarą) i Tadzio Zięba

Wziął gitarę, a my ruszyliśmy za nim. Choć w obowiązującej szkolnej hierarchii był moim starszym kolegą, bardzo się zakumplowaliśmy. Zawsze (zawsze!) chodził z gitarą. Kiedy miał przerwę w zajęciach, siadał na korytarzu, na podłodze, wyjmował swoje ukochane pudło z gryfem i... grał, grał, grał. Non stop. Ćwiczył jakieś nowe dźwięki, chwyty, cholera wie co. Grał!

W 1984 roku Janek zaangażował się do stołecznego Teatru Nowego, w którym pracowałem, i kółeczko się zamknęło. Z upływem lat jedyne, co się w nim nie zmieniło, to bezgraniczna miłość do gitary. Niektórzy mówili, że jego imię i nazwisko kojarzą się zbyt futbolowo, bo brzmią jak personalia legendarnego bramkarza polskiej reprezentacji, ale były to tylko klechdy, które narosły z czasem. Niemniej Janek postanowił znaleźć sobie pseudonim. Pomógł mu w tym poeta, pieśniarz, satyryk Andrzej Poniedzielski, z którym razem wymyślili przydomek Janga — od „Jan gra”. I tak oto narodził się aktor, kompozytor, autor tekstów, a nade wszystko rewelacyjny, niepowtarzalny gitarzysta samouk Jan Janga-Tomaszewski!

Później Maciej Wojtyszko jako dramaturg, pedagog i reżyser pisał tak: „Gitara Jangi brzmi tak zaskakująco i nietypowo, że najwybitniejsi muzycy zarówno polscy, jak i światowi podziwiają to brzmienie. Tajemnica owego brzmienia to prawdopodobnie coś podobnego do tajemnicy trawników w Oxfordzie — lata poświęcone na ćwiczenia i precyzję wykonania. Choć zapewne też jakieś sekretne wynalazki, których odkrycie nie jest możliwe bez zdjęć mikroskopowych”.

PS

Od 6 lipca 2021 roku Janga występuje niestety na niebiańskich scenach. Żal!

To jest to!

W Krakowie było tak, jak być powinno! Coś dla ciała i coś dla ducha: knajpa, kościół, knajpa, kościół... i tak na zmianę. Wydawało się, że wszyscy się znali. A na pewno każdego można było szybko zlokalizować. Zważywszy na to, że nie było wtedy telefonów komórkowych, fakt ten nie był bez znaczenia.

Przed egzaminem do PWST spędziłem w mieście Kraka ponad tydzień. Na ten czas mój najstarszy brat Jerzy, który był artystą malarzem i scenografem, przeprowadził się do swojej pracowni, a ja zamieszkałem w jego iście artystycznym lokum przy ulicy Dolnych Młynów pięć. Przed bratem lokal ten jako student uczelni, do której właśnie miałem zdawać, wynajmował... Zbigniew Cybulski! Na środku pokoju stał piecyk, na którym słynny aktor przyrządzał sobie ulubionego grzańca. (Powiedziała mi o tym właścicielka mieszkania, malarka — Pani Hoffmanowa). Gdy tylko pomyślałem, że po tych drewnianych schodach na piętro, do mojego obecnego pokoju, wbiegał niezapomniany Maciek Chełmicki, główny bohater filmu „Popiół i diament”, robiło mi się ciepło na duszy. Być może pozostawił tam cząstkę siebie i tym samym pomógł mi w przygotowaniu do udanego egzaminu. Może?

Uczelnia okazała się rzemieślniczo wspaniała, ale studentem musiało się być dwadzieścia cztery godziny na dobę. Istniały lokale, do których chodzenie... nie było wskazane. Zawsze wiązało się to z pewnym ryzykiem i jakimiś konsekwencjami. Takim miejscem poza restauracją w SPATiF-ie była Piwnica pod Baranami — oczywiście po zakończonym programie kabaretowym. W oba miejsca przychodziło wielu naszych profesorów, bawiących się do upadłego. Gdybym podporządkował się szkolnym rygorom, nigdy nie poznałbym Piotra Skrzyneckiego, który odwiedził mnie, kiedy już mieszkałem w Warszawie. Wręczył mojej dziewczynie kupioną w kiosku na dole pocztówkę, na której było zdjęcie kwiatów.

— Całuję rączki. Taki mały substytut... W tej waszej Warszawie w ogóle nie ma kwiaciarek! Ale na szczęście wazonik dla Jacka udało mi się nabyć! — I wręczył mi butelkę wódki.

Poznałem również Wieśka Dymnego, z którym próbowałem monodram według R. M. Rilkego, ale z różnych powodów nic z tego nie wyszło. Jego żonę Anię, którą uwielbiam do dzisiaj. Olę Maurer, dzięki której przeżywałem kolejne miłosne fascynacje. Jędrka Skąpskiego, z którego wiecznie żartowałem, że ma najbardziej adekwatne nazwisko ze wszystkich ludzi na świecie. Czy w końcu Ewę Demarczyk!

Czarny Anioł

Pewnego dnia prosto z zajęć na PWST poszedłem z przyjaciółmi do jednej z knajpek w okolicach Rynku Głównego. W pewnym momencie Rysiek Łukowski, który był z Krakowa, zakomunikował, że z dobrze poinformowanych źródeł dowiedział się, iż Ewa Demarczyk przyjechała na parę dni po swoich zagranicznych wojażach i ma się spotkać po programie z przyjaciółmi w Piwnicy pod Baranami. Stwierdziliśmy, że jest to jedyna okazja, aby poznać naszą idolkę, tym bardziej że do Piwnicy mieliśmy zawsze wjazd o każdej porze. Zdopingowani piweczkami ruszyliśmy na spotkanie z Gwiazdą. Z wejściem do Piwnicy nie mieliśmy żadnych problemów, ale na dole było pusto. Z pomieszczenia przy scenie, które służyło za garderobę, charakteryzatornię, magazynek rekwizytów i czasami przytulisko dla bezdomnego artysty, usłyszeliśmy jakieś głosy. Weszliśmy. W środku było bardzo dużo Piwniczan na czele z Piotrem Skrzyneckim. Demarczyk siedziała na stole i snuła opowieści o tym, jak inaczej jest za żelazną kurtyną, że jest tam wspaniale i kolorowo. W pewnym momencie, wykorzystując jakąś dłuższą pauzę, podszedłem do niej i z pełną powagą, bacząc, żeby mi się język nie poplątał, powiedziałem:

— Jestem Pani dozgonnym pupilem.

Zapadła cisza. Demarczyk zlustrowała mnie od góry do dołu swoim przenikliwym wzrokiem i spytała:

— Kim ty jesteś?

— Już powiedziałem, jestem Pani dozgonnym pupilem.

— Ale ja ciebie nie znam.

— Nie szkodzi, ja Panią znam. Poza tym to ja jestem Pani pupilem, a nie Pani moim.

W tym momencie wszyscy ryknęli śmiechem. Ewa również zaczęła się śmiać, bo myślała, że to jest jakiś żart, który przygotowali jej przyjaciele. Tylko ja stałem jak wryty. Wcześniejsze piweczka spowodowały, że zamiast powiedzieć „wielbicielem” lub „fanem”, powiedziałem „pupilem”. Demarczyk uściskała mnie, a ja byłem w siódmym niebie!

Tydzień później na Rynku spotkałem Piotra. Początkowo chciałem zrobić unik, bo nie ukrywam, że trochę było mi głupio, ale Skrzynecki zauważył mnie i zawołał:

— Jacku, ale zrobiłeś numer. To będzie hit sezonu!

Pięć lat później, gdy pracowałem już w warszawskim teatrze, do stolicy z koncertem przyjechała Ewa Demarczyk. Na zaproszenie Piotra poszedłem do Teatru Żydowskiego, gdzie odbywał się jej recital. Po programie zajrzałem za kulisy. Stałem na korytarzu ze Skrzyneckim i paliłem papierosa. W pewnym momencie z garderoby wyszła Ewa, miała jakąś sprawę do Piotra. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i powiedziała:

— O, widzę, że i mój dozgonny pupil się zjawił. Jak miło! — I po raz drugi, i niestety ostatni, uściskałem się z Czarnym Aniołem.

Złe dobrego początki

Początek studiów aktorskich nie był łatwy, powiem więcej: był tragiczny! Nie wiem, jakim cudem, ale zostałem wybrany na przewodniczącego naszej grupy. Do moich obowiązków należało wypełnianie kartek — rodzaj szkolnego dziennika. Trzeba było na koniec zajęć wpisać nazwę przedmiotu, datę, listę obecnych oraz nieobecnych, imię i nazwisko profesora i dać prowadzącemu do podpisu. Później tę kartkę zostawiałem w dziekanacie. I tu pojawił się problem. Prawie wszystkich moich belfrów — choć byli wybitnymi artystami, słabo rozpoznawałem. Na przykład nazwisko krakowskiego aktora Treli kojarzyło mi się głównie z bokserem wagi ciężkiej — Lucjanem. Znałem jedynie Jana Nowickiego. Na pierwszych zajęciach z Anną Polony dałem plamę. Wypełniając kartkę, szczerze zapytałem:

— Przepraszam, pani profesor ma na imię Anna czy Hanna?

Po dłuższej chwili padło:

— Anna.

— A Polony pisze się przez jedno czy przez dwa „l”?

Zapadła cisza. Ania spojrzała na mnie przeszywającym wzrokiem i wycedziła:

— Wyjdź, kurwa, na pole i zobacz na afiszach!

— Na pole? A po co na pole?

— Skąd jesteś?

— Z Kalisza.

— To w takim razie wyjdź na dwór, jak wolisz. Koniec zajęć!

Rysiek Łukowski, który był z Krakowa i miałem z nim od pierwszego dnia dobre relacje, wytłumaczył mi, kim jest Anna Polony, szczególnie tutaj, w Krakowie. Na następnych zajęciach stała się rzecz dla mnie niebywała! Kiedy myślałem, że mam u niej przerąbane, Polony z uśmiechem przywitała się ze mną i na wstępie zaproponowała całej grupie spotkanie przy winie w celu bliższego poznania się. Wiedziała bowiem, że bez tego jakakolwiek praca mija się z celem. Tym bardziej że sceny, które zamierzała z nami realizować, wymagały otwartości, zaufania i wyzbycia się czysto ludzkiego wstydu (polecam ten sposób myślenia dzisiejszym pedagogom w akademiach teatralnych). Wieczorem byliśmy umówieni w Kossakówce, czyli w willi rodziny Kossaków, gdzie obowiązki pani domu pełniła Gloria Kossak, córka Jerzego, najmłodszego z trójki wybitnych malarzy. Posiad był cudowny, długi i... bardzo upojny! Po spotkaniu człapaliśmy po ciemnym Krakowie, aby odprowadzić do domu panią Anię (zabroniła tytułować się profesorem). Kręciliśmy się w kółko uliczkami, wysłuchując rodzinnych wspomnień fundatorki wieczoru. W pewnym momencie najbardziej „zmęczony” i najmłodszy w naszej grupie, Tomek Lulek, zapytał:

— Przepraszam, ale właściwie to gdzie pani mieszka?

— A co ciebie obchodzi, gdzie mieszkam?

Tu nastąpiła długa pauza, aż w końcu Tomaszek lekko bełkotliwie, ale z pełną powagą stwierdził:

— Wła... właści... właściwie to fakt. Ma pani rację. Gówno mnie obchodzi, gdzie pani profesor mieszka.

Wszyscy ryknęliśmy śmiechem, a Ania chachała się najgłośniej aż do samego domu.

Powiedzenie „złe dobrego początki” sprawdziło się w stu procentach. Bardzo się polubiliśmy i tak jest do dzisiaj.

Historia jednej znajomości

Krakowska PWST zajmowała trzecie piętro budynku przy ulicy Bohaterów Stalingradu — obecnie Starowiślnej. Piętra pierwsze, drugie i czwarte należały do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej.

Na naszym roku studiował między innymi Andrzej Jurczyński, znany później z cyklicznego programu telewizyjnego „Spotkanie z Balladą”. Był to bardzo dobry kolega, którego nazwaliśmy Prezesem, po tym jak wybraliśmy go na starostę roku. Do Szkoły zdawał oddelegowany z wojska, gdzie odbywał dwuletnią służbę. Koledzy z koszar i dowódca kompanii stwierdzili, że nadaje się na aktora i że będzie następcą Bogumiła Kobieli. Rzeczywiście był trochę podobny, miał vis comica i przede wszystkim predyspozycje do zawodu, ale do Kobieli jednak sporo mu brakowało. Był bardzo lubiany za swoje specyficzne poczucie humoru i prostolinijność. Od armii odziedziczył pryncypialność, obowiązkowość, a niekiedy upierdliwość.

Na drugim piętrze nasza Szkoła dzierżawiła jedną salę od muzyków. Szedłem korytarzem z Andrzejem na wykład, a z naprzeciwka, z partyturą pod pachą, podążał szybkim krokiem sam mistrz Krzysztof Penderecki. Nagle Jędrek ku mojemu zaskoczeniu wypalił:

— Witam szanownego znajomego!

— Andrzej? — odparł ze zdziwieniem słynny kompozytor. — Co ty tutaj robisz?

— Od dwóch miesięcy studiuję aktorstwo. A pan?

— Jestem rektorem Szkoły Muzycznej. — Uśmiechnął się Penderecki. — Od roku.

Stałem obok osłupiały, nie wierząc własnym oczom i uszom. Znajomi jeszcze zamienili dwa słowa, po czym na odchodne maestro rzucił:

— Wpadnij do mnie, to pogadamy dłużej, bo teraz trochę się śpieszę. Tymczasem!

Kiedy mnie odetkało, zapytałem Jędrka z nieskrywaną ciekawością:

— Skąd znasz Pendereckiego?

— To dłuższa historia. A teraz szybko marsz, bo się spóźnimy na wykład.

Po zajęciach zaprosiłem Prezesa na piwo, bo znajomość szeregowego żołnierza Wojska Polskiego ze światowej sławy Artystą wzbudziła we mnie bezgraniczne zaciekawienie. Andrzej opowiadał mi wówczas tak:

— Służyłem w jednostce Wojsk Ochrony Pogranicza na wybrzeżu. Tego dnia miałem wartę na radarze. Nagle widzę przez lornetkę, jak biały mercedes na niemieckiej rejestracji zatrzymuje się niedaleko plaży. Po chwili z auta wysiada facet i wchodzi na wydmy — co już jest karalne! Następnie kładzie się w pozycji czołgaj się, wyjmuje spory arkusz papieru i nanosi na niego jakieś dziwne znaczki. Pomyślałem, że szyfr, a facet to szpieg. Zgodnie z regulaminem wszcząłem alarm, a sam zszedłem z wieżyczki i z kałachem w ręku poleciałem go capnąć. Trochę miałem cykora, bo nie wiedziałem, czy nie jest uzbrojony, ale jak usłyszałem nasze gaziki na sygnale, to podbiegłem i biorąc go na muszkę, krzyknąłem: hende hoch! Kiedy facet wstał z podniesionymi rękami, obok mnie byli już kumple z jednostki. Wszystko wyjaśniło się na posterunku. To był Krzysztof Penderecki, który lubił sobie pokomponować w plenerze. Sprawdzono, że te znaczki-robaczki to nuty stawiane na partyturze. Dostałem pochwałę i od niego, i od dowódcy za odważną, patriotyczną postawę. Dodatkowo pięć dni urlopu! Ot i cała tajemnica znajomości.

Czwóreczka

Tworzyliśmy na roku zgraną czteroosobową paczkę i wszędzie — no, prawie wszędzie — chodziliśmy razem. Studiowaliśmy w jednej grupie: Tomek Lulek, Rysiek Łukowski, Marcin Sosnowski i ja. Choć Rysiek był z Krakowa, często nocował u nas w akademiku. Codziennie robiliśmy jakieś numery, ale jeden szczególnie utkwił mi w pamięci. Każdy z nas miał wypożyczoną ze szkolnego magazynu kostiumów wojskową raportówkę. Oficjalnie była potrzebna do egzaminu z piosenki, a nieoficjalnie każdy ją nosił na życie. Ta niedostępna w sklepie torba na skórzanym pasku to było coś, to był szpan! Któregoś dnia po zajęciach tradycyjnie poszliśmy na piwo, aby omówić dzisiejsze dokonania na zajęciach. Tym razem padło na Hawełkę. Był to lokal znajdujący się w samym sercu Krakowa, czyli na Rynku Głównym. Wchodziło się do niego przez duży hol z szatnią po prawej stronie, a następnie przez wahadłowe drzwi do długiej sali, w której stoliki były ustawione w czterech rzędach. Na samym końcu tego tramwaju znajdowało się dwoje drzwi: jedne na zaplecze i do kuchni, a drugie — mniejsze — do biura kierownika lokalu. Zbliżając się do restauracji, zauważyliśmy, że podjechał pod nią radiowóz, z którego wysiadło dwóch milicjantów. Na panów w mundurach oczekiwał kierownik, po czym cała trójka szybko ruszyła w kierunku knajpki. Natychmiast podążyliśmy za nimi gęsiego. Na przedzie szedł kierownik, za nim pierwszy milicjant, później drugi, a za nimi równym krokiem ja, za mną Marcin, następnie Tomek i na końcu Rysiek — oczywiście każdy z raportówką na ramieniu. Mimo że w lokalu było pełno ludzi, zapadła grobowa cisza. Oficjele weszli do biura, a ja niezauważony przez nich stanąłem w rozkroku przy drzwiach niczym bodyguard. Pozostała trójka z kamiennymi twarzami lustrowała gości i wolnym krokiem przechadzała się między stolikami. Sprawiało to wrażenie, jakby każdy konsument w milczeniu i z wielkim przerażeniem, unikając wzroku lustratora, robił rachunek sumienia i przypominał sobie wszystkie grzechy i grzeszki, które w życiu popełnił. Obserwowałem tę scenę i do dziś nie wiem, jak wtedy opanowałem śmiech. Kiedy chłopaki doszli do końca sali, Rysiek głośno oznajmił:

— No i dupa, nie ma wolnych miejsc! Idziemy gdzie indziej.

W Kaliszu. Od lewej: Rysiek Łukowski, Tomek Lulek i ja. Jesteśmy w drodze do Warszawy do„Czwartego”, czyli Marcina Sosnowskiego

Zgotowani szybkim krokiem skierowaliśmy się do wyjścia. Gdy zbliżaliśmy się do wahadłowych drzwi, usłyszeliśmy powracający restauracyjny gwar i śmiech, a przy szatni — gromkie brawa!

Rollison

W 1973 roku w Starym Teatrze odbyła się premiera głośnej inscenizacji „Dziadów” w reżyserii Konrada Swinarskiego. Było to wspaniałe przedstawienie! Studiując w Szkole Teatralnej i mając z tego tytułu pewne ułatwienia, udało mi się obejrzeć spektakl kilka razy i zawsze odnajdywałem w nim jakieś nowe wartości. Kreacja Jerzego Treli w roli Gustawa-Konrada wręcz powalała! Również pomysły inscenizacyjne Swinarskiego zachwycały swoją różnorodną formą, a czasem wręcz szokowały.

W scenie balu u Senatora, kiedy przychodzi niewidoma Rollisonowa i błaga o łaskę dla syna osadzonego w więzieniu, obłudny Nowosilcow obiecuje starej kobiecie, że zajmie się tą sprawą. Po wyjściu matki Senator razem z Doktorem rozważają sposoby pozbycia się chłopaka — postanawiają wyrzucić go przez okno celi, pozorując nieszczęśliwy wypadek. I właśnie w tym momencie do sali teatralnej przy hipnotycznych dźwiękach muzyki Zygmunta Koniecznego wpadał mężczyzna w porozrywanej, zakrwawionej koszuli i z obłędem w oczach wskakiwał na specjalnie zbudowany podest, a potem biegł po nim od ostatniego rzędu aż do sceny. Następnie w amoku podchodził do okna i otwierał je na oścież. Siedzący na widowni widzieli z wysokości ostatniej kondygnacji prawdziwy krakowski plac Szczepański. W tym momencie facet tyłem wyskakiwał na zewnątrz. Muzyka się urywała, a jeden z kamerdynerów zamykał okiennice i... spektakl, jak gdyby nigdy nic, toczył się dalej. Był to kaskader, który na zewnątrz budynku łapał się zainstalowanej liny i zjeżdżał po niej na chodnik. Pomysłodawca tego skądinąd szokującego pomysłu nie przewidział jednego, a mianowicie, że vis-à-vis teatru znajdował się budynek Milicji Obywatelskiej, gdzie stróże prawa od dłuższego czasu obserwowali poczynania jakiegoś dowcipnisia. Niestety, kiedy podbiegali pod teatr, kaskadera już nie było, gdyż całe to zdarzenie trwało nie dłużej niż trzydzieści sekund. Pewnego dnia jednak milicjanci się przyczaili i kiedy chłopak zsunął się po linie, został przez nich zatrzymany.

— Obywatelu, pozwólcie dowód osobisty!

— Niestety nie mam przy sobie.

— A wiecie, że za brak dokumentów grozi osadzenie na dwadzieścia cztery godziny?

— Wiem. Ale ja jestem w pracy, a dowód osobisty mam w teatrze.

— Zakłócanie porządku publicznego nazywacie pracą? Pójdziemy...

— Ależ panie władzo, możemy iść do teatru i wszystko się wyjaśni.

— Do teatru, obywatelu, to ja chadzam po służbie, a teraz pójdziemy na komisariat!

Po pewnym czasie zaniepokojeni pracownicy teatru, dowiedziawszy się od światków zdarzenia, co się stało, uwolnili z aresztu... Rollisona!

Pierwszy sukces

W krakowskiej PWST w Kole Naukowym zagrałem i wyreżyserowałem według swojego scenariusza oraz z pomocą profesorów, Katarzyny Meyer — „wiersz” i Henryka Dudy — „pantomima”, poetycki spektakl „Z poezji współczesnej — BYĆ”. Było to nowatorskie (jak mi się wtedy wydawało) połączenie słowa z pantomimą. Specjalna komisja spoza naszej uczelni zakwalifikowała przedstawienie do udziału w Festiwalu Szkół Artystycznych w Nowej Rudzie. Rektor Jerzy Krasowski był temu przeciwny. Twierdził, że studenci pierwszego roku nie mogą reprezentować tak zacnej i poważanej uczelni. Dzięki wstawiennictwu belfrów — pojechaliśmy!

Nigdy nie zapomnę obrad komisji konkursowej podsumowującej Festiwal, która rekrutowała się ze studentów z poszczególnych uczelni. Przewodniczącym całego gremium był Jerzy Grzegorzewski. Dyskusja była długa, burzliwa i nie prowadziła do żadnej konkluzji. Każdy promował swoją Alma Mater, kreując się przy tym na znawcę zagadnienia. Grzegorzewski siedział na końcu stołu i przez ponad dwie godziny ani razu się nie odezwał. Słuchał albo udawał, że słucha tych mądrości. Nagle niczym uczniak w szkole podstawowej podniósł dwa palce do góry. Wszyscy zamilkli i skierowali wzrok na Mistrza. Ten, poprawiwszy jednym palcem okulary, ledwo słyszalnym głosem nieśmiało zapytał:

— Najmocniej przepraszam, czy można otworzyć okno?

Siedzący obok mnie kolega z krakowskiej ASP szepnął mi do ucha:

— Pewnie chce wyskoczyć i wcale mu się nie dziwię!

Jerzy Grzegorzewski podczas prób„Nocy listopadowej” Stanisława Wyspiańskiego. (Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Archiwum Artystycznego Teatru Narodowego, fot. Krzysztof Miller)

Grzegorzewski nie wyskoczył i przyznał nam wyróżnienie w dziedzinie teatru — nagród jako takich nie było. Dzieliliśmy je z warszawskim „Ślubem” Witolda Gombrowicza w reżyserii Krzyśka Zaleskiego. Dodatkową nagrodą było poznanie jednego z najbardziej oryginalnych reżyserów drugiej połowy XX wieku, który stworzył własny, niepowtarzalny język wypowiedzi scenicznej.

Ta noworudzka eskapada miała zwiastować pasmo sukcesów — taką miałem nadzieję.

Koniec bajki