49,99 zł
Czy to prawda, że Lee Harvey Oswald, domniemany zabójca prezydenta Johna F. Kennedy’ego, był rosyjskim agentem?
Dlaczego producent muzyczny Phil Spector został uznany za winnego zabójstwa Lany Clarkson, choć wiele wskazywało, że ofiara sama targnęła się na swoje życie?
Co wspólnego z okultyzmem miała słynna „trójka z West Memphis”?
Czy Vincent van Gogh popełnił samobójstwo?
Na te pytania odpowiada doktor Vincent di Maio, który ma za sobą ponad 9000 autopsji. Otwierając przed nami drzwi do prosektorium, zdradza tajemnice i ciekawostki, które zainteresują każdego fana zagadek kryminalnych. Wraz z pisarzem Ronem Franscellem odkrywa wstrząsające historie zmarłych, które bez pracy patologów sądowych zostałyby pogrzebane na zawsze.
Autorzy zapraszają nas do świata koronerów, przysięgłych, świadków i sędziów. Pokazują, że wymiar sprawiedliwości czasem nie radzi sobie z najbardziej skomplikowanymi kryminalnymi przypadkami, a jasne dowody zbrodni często podlegają błędnej ocenie lub manipulacji.
Di Maio, by odkryć prawdę, pozwala po raz ostatni przemówić swoim „pacjentom” na stole sekcyjnym.
Czy jesteś gotów, żeby wysłuchać, co mają do powiedzenia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 411
Data ważności licencji: 9/19/2026
Dla doktora Dominicka J. Di Maio, mojego ojca, i Violet Di Maio, mojej matki
Śmierć nie jest wydarzeniem indywidualnym, lecz społecznym. Kiedy z ledwo wyczuwalnym westchnieniem płuca po raz ostatni napełniają się powietrzem, kiedy krew zastyga w tętnicach i żyłach, a neurony przestają przesyłać bodźce do mózgu, życie człowieka dobiega końca. Ustanie czynności życiowych organizmu nabiera jednak oficjalnej mocy dopiero wówczas, gdy zostanie dostrzeżone przez społeczeństwo.
Stefan Timmermans,Postmortem. How Medical Examiners Explain Suspicious Deaths
Życie każdego człowieka kończy się w ten sam sposób. Tylko szczegóły tego, jak żył i jak umarł, odróżniają go od innych.
Ernest Hemingway
Rozwiązywanie łamigłówek
Medycyna sądowa fascynuje ludzi. Owszem, niektórzy interesują się przede wszystkim szczegółami sekcji zwłok, lecz najbardziej intrygują historie o tym, jak i dlaczego ciała trafiły do prosektorium.
Programy telewizyjne, filmy i powieści o fikcyjnych lekarzach medycyny sądowej cieszą się niesamowitą wprost popularnością nie dlatego, że skrupulatnie przedstawiają tę dziedzinę nauki i sztuki, lecz dlatego, że opisują proces rozwiązywania łamigłówek. Tymczasem prawdziwi patolodzy sądowi codziennie starają się rzucić światło na to, co naprawdę się wydarzyło: ujawniają autentyczne dramaty nieodłącznie związane z kondycją człowieka.
Wiele osób uważa, że zajmujemy się wyłącznie zabójstwami i zbrodniami, lecz w rzeczywistości stanowią one niecałe 20 procent prowadzonych przez nas spraw. Rozkładające się niezidentyfikowane zwłoki znalezione w stawie interesują nas w równym stopniu, co przyczyny nagłego zgonu niemowlęcia w ramionach matki. Wyniki przeprowadzanych przez nas sekcji zwłok i oględzin miejsc zdarzeń wpływają na zdrowie i bezpieczeństwo społeczeństwa – pomagają na przykład w wykryciu różnych epidemii i poważnych chorób, ale także nadużywania narkotyków. Gdy stwierdzamy, że pewna kobieta zmarła przedwcześnie z powodu choroby genetycznej, może to mieć poważne konsekwencje dla przyszłych pokoleń w jej rodzinie. Korzystając ze zdobyczy nauki, identyfikujemy przyczyny poparzeń i innych uszkodzeń ciała nawet u zwłok znajdujących się w stanie zaawansowanego rozkładu – choćby po to, by przywrócić godność zmarłym.
Później przychodzi czas na analizę sposobu ustania czynności życiowych. Ustalamy, czy śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, czy też spowodowało ją działanie innego człowieka, co ma poważne konsekwencje dla ewentualnych podejrzanych. Nawet jeżeli przyczyna zgonu jest oczywista, skrupulatnie badamy ciało w poszukiwaniu niewidocznych gołym okiem obrażeń, sprawdzamy, pod jakimi kątami zostały zadane rany cięte, ustalamy trajektorię pocisków, a nawet diagnozujemy choroby naturalne… Przyglądamy się wszystkiemu, co może rzucić choć odrobinę światła na zdarzenia bezpośrednio poprzedzające zgon.
Niestety pomimo ogromnego zapotrzebowania na patologów sądowych tę specjalność wybiera znikoma liczba adeptów medycyny. Jest to częściowo spowodowane negatywnym postrzeganiem pewnych cech tego zawodu przez opinię publiczną. Na co dzień mamy do czynienia z makabrycznymi obrażeniami, będącymi niekiedy następstwem użycia przemocy, rozkładającymi się ciałami, ohydnym fetorem, kałem i treścią żołądkową, które trzeba szczegółowo zbadać (lub przynajmniej im się przyjrzeć). A po tym wszystkim musimy jeszcze stawić czoła pogrążonym w żałobie rodzinom i (czasami) upierdliwym prawnikom.
Mimo tych niedogodności uważamy pracę w prosektorium za swoje powołanie. Uwielbiamy wyzwania, jakimi są rozwiązywanie łamigłówek i odkrywanie prawdy. Nie wyobrażamy sobie, byśmy mogli robić coś innego.
Tak właśnie mogę opisać doktora Vincenta Di Maio – mojego mentora i przyjaciela. Przez dziesięć lat pracowałam pod jego kierunkiem w San Antonio i czerpałam pełnymi garściami z jego przenikliwości, bogatej wiedzy oraz (jak podejrzewam) nieograniczonych zasobów arcyciekawych opowieści. W tej fascynującej, znakomicie napisanej książce jeden z najbardziej szanowanych autorytetów w dziedzinie medycyny sądowej w USA dzieli się z czytelnikami garścią intrygujących i dających do myślenia przypadków ze swojej długiej kariery.
Przekonacie się, że nie chodzi tu tylko o kwestie kryminalistyczne, lecz przede wszystkim o rozwiązywanie zagadek.
dr Jan Garavaglia
Dr Jan Garavaglia – lepiej znana jako Dr G z programu dokumentalnego emitowanego przez Discovery Channel – do 2015 roku była głównym lekarzem sądowym w Orlando na Florydzie i w pobliskich hrabstwach. Ukończyła studia medyczne na St. Louis University, odbyła staż w Biurze Lekarza Sądowego Hrabstwa Dade w Miami, a następnie pracowała pod kierunkiem doktora Vincenta Di Maio w Biurze Lekarza Sądowego Hrabstwa Bexar w San Antonio w Teksasie.
Jej hitowy program telewizyjny, Dr G – lekarz sądowy, jest emitowany na całym świecie i uczynił z niej jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy medycyny sądowej. Występowała w telewizji CNN: w The Oprah Winfrey Show, The Rachael Ray Show, The Doctors oraz Dr Oz Show. Zeznawała również w najbardziej kontrowersyjnych sprawach karnych, takich jak proces Casey Anthony, oskarżonej o zabójstwo swojej córeczki Caylee w 2011 roku. Jest autorką książki Jak nie umrzeć. Radzi patolog sądowy.
Śmierć czarno na białym
Nie wiem, co kryje serce człowieka.
Widziałem już wiele serc, trzymałem je nawet w rękach. Niektóre były młode i silne, inne zużyte, zniszczone, niedokrwione. Z wielu z nich życie wyciekło przez małe otwory po kulach lub ostrzach noży. Pracę innych przerwały trucizna lub przerażenie. Kilka eksplodowało na tysiące kawałeczków lub dosłownie rozpadło się wskutek jakiegoś osobliwego urazu. Wszystkie były martwe.
Ale nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, co czuli ich posiadacze, i nigdy się tego nie dowiem. Kiedy je oglądam, wszelkie marzenia, nadzieje, lęki, duchy lub bogowie, wstyd, żal, gniew i miłość, które mogły skrywać, już dawno zniknęły. Nie ma w nich życia ani duszy.
Pozostały tylko dowody. Zazwyczaj wtedy wkraczam do akcji.
Tracy Martin wybrał numer telefonu komórkowego swojego syna Trayvona, lecz połączenie zostało od razu przekierowane na pocztę głosową.
Był ciemny i wilgotny niedzielny wieczór, grubo po 22.00. Tracy i jego sympatia Brandy Green spędzili większą część weekendu poza domem, zostawiwszy siedemnastoletniego Trayvona i czternastoletniego Chada, syna Brandy, w jej domu w Retreat at Twin Lakes – strzeżonej dzielnicy w Sanford na Florydzie, która jest częścią stosunkowo spokojnego przedmieścia Orlando. Para spotykała się od dwóch lat, więc nie było niczym niezwykłym, że co jakiś czas Tracy i Trayvon przyjeżdżali do Brandy w odwiedziny z odległego o cztery godziny jazdy Miami i zostawali u niej na dzień lub na cały weekend.
Nie chodziło tylko o uczucie. Tracy bardzo pragnął, by Trayvon zmądrzał, by zerwał kontakty z gangsterskim półświatkiem Miami. Długa podróż dawała ojcu sposobność, by przemówić synowi do rozsądku.
Lecz ten zupełnie go nie słuchał. Pod pewnymi względami był typowym nastolatkiem. Interesował się dziewczynami, grami komputerowymi, sportem, a w słuchawkach, z którymi nie rozstawał się ani na chwilę, nieustannie rozbrzmiewał rap. Trayvon uwielbiał chodzić do restauracji Chuck E. Cheese i oglądać sitcomy w telewizji. Marzył o tym, by pewnego dnia zostać pilotem lub chociaż mechanikiem lotniczym. Rodzina też odgrywała w jego życiu ważną rolę, chociaż niektórzy jej członkowie byli na bakier z prawem. Często odwiedzał i karmił swojego sparaliżowanego wujka, pomagał młodszym kuzynkom piec ciasteczka i nosił znaczek upamiętniający kuzyna, który zmarł w 2008 roku w tajemniczych okolicznościach po zatrzymaniu przez policję za posiadanie narkotyków.
Trudno jednak byłoby wziąć Trayvona za miłosiernego samarytanina. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu – swoją posturą mógł budzić strach i dobrze o tym wiedział. Imponowało mu życie gangsterów, palił trawkę, a na Facebooku pozował na twardziela. W ciągu ostatniego roku dyrekcja liceum w Miami trzykrotnie zawieszała go w prawach ucznia: za spóźnienia, graffiti i wnoszenie marihuany na teren szkoły. Ojciec – kierowca ciężarówki, który w 1999 roku rozwiódł się z matką chłopaka – wypominał mu podejrzanych znajomych, złe zachowanie i kiepskie oceny.
Tracy znów wybrał numer syna, ale tak jak poprzednio połączył się z pocztą głosową. Chad powiedział, że Trayvon wyszedł około 18.00 do sklepu znajdującego się mniej więcej półtora kilometra od domu. Później zamierzali razem obejrzeć w telewizji mecz gwiazd NBA. Przed wyjściem Trayvon zapytał Chada, na co ma ochotę.
– Kup mi skittlesy – odpowiedział chłopak, nie przerywając gry wideo.
Trayvon włożył bluzę z kapturem i wyszedł z domu – jak miało się okazać, po raz ostatni.
Ojciec uznał, że chłopak wybrał się do kina wraz z mieszkającym w pobliżu kuzynem. Może po drodze zaczepiła go jakaś dziewczyna? Już wcześniej zdarzały mu się takie rzeczy.
Tracy zatelefonował do kuzyna, ale ten nie odbierał, więc mężczyzna dał za wygraną i położył się spać. Trayvon wciąż poszukiwał własnej drogi i łatwo się rozpraszał. Od jakiegoś czasu testował granice swobody i nieraz posuwał się za daleko. Niedawno skończył siedemnaście lat, na miłość boską. Jeszcze wróci do domu.
Następnego ranka Tracy wstał wcześnie, znów wybrał numer Trayvona i znów połączył się z jego pocztą głosową. Potem nieustannie telefonował do kuzyna, aż ten w końcu odebrał. Niestety nie widział Trayvona.
Wówczas Tracy zaniepokoił się nie na żarty. Około godziny 20.30 zgłosił zaginięcie syna do biura szeryfa. Opisał Trayvona: Afroamerykanin, siedemnaście lat, ubrany w szarą bluzę z kapturem, jasnoczerwone[1] buty sportowe i prawdopodobnie długie spodnie. Wyjaśnił, że on i syn pochodzą z Miami, ale zatrzymali się w domu dziewczyny Tracy’ego w Sanford. Po kilku minutach oddzwoniła do niego inna osoba, z bardziej szczegółowymi pytaniami, i powiedziała mu, że policjanci są już w drodze. Poczuł ulgę, że wkrótce ktoś pomoże mu odszukać syna.
Pod domem zatrzymały się trzy radiowozy. W drzwiach stanął smutny policjant i poprosił Tracy’ego o aktualne zdjęcie syna. Tracy pokazał mu w telefonie jedno z najnowszych.
Na twarzy policjanta pojawił się grymas. Powiedział Tracy’emu, że chce mu pokazać inne zdjęcie, i poprosił o identyfikację znajdującej się na nim osoby. Z szarej koperty wyciągnął kolorową fotografię młodego czarnego mężczyzny. Martwego.
To był Trayvon.
W tamtej chwili jego ciało leżało na stole w prosektorium. Zimne, blade, z raną postrzałową klatki piersiowej.
To, co działo się później, Tracy Martin pamięta jak przez mgłę. A wstrząs, jaki przeżył, zapoczątkował długą, bolesną chwilę zadumy w całej Ameryce.
Gdy Trayvon wychodził z domu, padał drobny, dokuczliwy deszcz. Zaczynał się jeden z tych ni to zimnych, ni to ciepłych lutowych wieczorów na Florydzie, z temperaturą w granicach 10 stopni Celsjusza. Chłopak naciągnął na głowę kaptur i przez bramę wyjściową opuścił osiedle. Skierował się do sklepu 7-Eleven znajdującego się półtora kilometra dalej, przy Rinehart Road.
Tam wyjął z lodówki dużą puszkę napoju AriZona o smaku arbuza, a z półki przy kasie wziął opakowanie skittlesów. Pogmerał w kieszeniach brązowych spodni, położył na ladzie kilka banknotów i monet, by zapłacić za przekąski, po czym wyszedł. Kamera sklepowa zarejestrowała to o godzinie 18.24.
Deszcz przybrał na sile, w drodze powrotnej Trayvon schronił się więc pod markizą osłaniającą osiedlowe skrzynki pocztowe i zadzwonił do Chada z informacją, że wraca do domu. Skontaktował się też z DeeDee – poznaną w Miami dziewczyną, z którą nieustannie gawędził przez telefon oraz wymieniał SMS-y. Tego dnia rozmawiali już niemal przez sześć godzin. Tym razem pod koniec niespełna osiemnastominutowego połączenia Trayvona najwyraźniej coś zaniepokoiło.
Gdy powiedział DeeDee, że obserwuje go jakiś biały facet – „dupek w srebrnym pikapie” – dziewczyna wyczuła strach w jego głosie. Chłopak zastanawiał się, czy nie wybiec spod markizy i nie zgubić białasa w labiryncie budynków, ale DeeDee radziła mu wracać do domu tak szybko, jak to możliwe.
– Nie, nie będę biegł – obiecał jej.
Przecież dom był niedaleko. Poprawił bluzę z kapturem i minął pikapa, po drodze zerkając na kierowcę.
Trayvon nie wytrzymał jednak napięcia i po chwili zaczął biec. DeeDee słyszała jego ciężki oddech i wiatr świszczący w miniaturowym mikrofonie wbudowanym w słuchawki.
Po niecałej minucie Trayvon oznajmił DeeDee, że zgubił mężczyznę, i zwolnił kroku. DeeDee wydawało się, że w jego głosie znów słyszy lęk, więc zaczęła się o niego poważnie niepokoić. Poradziła mu więc, by biegł dalej.
Lecz biały mężczyzna nie dawał za wygraną. Znów się pojawił. DeeDee błagała Trayvona, by uciekał, ale on dyszał i skarżył się na brak tchu. Po kilku sekundach powiedział, że białas go dogania.
Nagle przerwał rozmowę, dziewczyna słyszała jednak jego wymianę zdań z inną osobą znajdującą się w pobliżu.
– Po jaką cholerę za mną jeździsz?
– Dlaczego się tu kręcisz? – odezwał się inny głos.
– Trayvon! Trayvon! – krzyczała DeeDee do telefonu.
Usłyszała głuchy odgłos i szelest trawy. Ktoś zawołał: „Złaź ze mnie! Złaź!”. Raz po raz wzywała swojego chłopaka, ale wówczas połączenie zostało przerwane.
Zaniepokojona nie na żarty wybrała numer Trayvona, ten jednak nie odbierał.
Tuż po 19.00 George Zimmerman wsiadł do srebrnej hondy ridgeline, rocznik 2008, i tak jak co tydzień wyruszył spod swojego domu w dzielnicy Retreat na zakupy w sklepie sieci Target. Zazwyczaj w niedzielę wieczorem nie było tam tłoku, a potencjalnych klientów zapewne odstraszył deszcz. Doskonale.
Po chwili między domami zauważył nastolatka w ciemnoszarej bluzie z kapturem. Chłopak stał pod markizą, chroniąc się przed deszczem. Zimmerman nie rozpoznał go – młody człowiek najwyraźniej nie był stałym mieszkańcem osiedla. Zimmermana ogarnęło złe przeczucie. Miesiąc wcześniej w tym samym miejscu zauważył mężczyznę, który próbował włamać się do jednego z domów, a zobaczywszy, że ktoś go obserwuje, uciekł.
Jego podejrzenia nie były więc bezpodstawne. Pęknięcie bańki na rynku nieruchomości podcięło skrzydła wielu mieszkańcom osiedla Retreat at Twin Lakes. Wartość ich domów gwałtownie spadła, a ci, których nie było stać na spłacanie kredytów hipotecznych, wyprowadzili się. Inwestorzy wykupili wiele takich budynków i zaczęli je wynajmować. Dzielnica zmieniła się na gorsze. Obcy ludzie przychodzili i odchodzili. Biedota ze slumsów, ludzie z marginesu, a także gangsterzy w workowatych spodniach i bejsbolówkach noszonych daszkiem do tyłu. Potem zaczęły się włamania i napady na domy. Z dnia na dzień bramy osiedla przestały kojarzyć się z bezpieczeństwem.
Po trzech włamaniach w sierpniu 2011 roku Zimmerman zaproponował powołanie straży sąsiedzkiej. Pomysł spodobał się sfrustrowanym właścicielom domów, więc zaprosił policjanta z Sanford, by ten wyjaśnił zasady działania takiej organizacji: nieuzbrojeni ochotnicy mieli obserwować okolicę i wzywać patrole, jeżeli zauważą coś podejrzanego.
Czujność bez przemocy. Brzmiało to dość sensownie. Zarząd szybko wyznaczył na koordynatora programu korpulentnego, poważnego dwudziestoośmiolatka – George’a Zimmermana, który od trzech lat zamieszkiwał osiedle.
Ten syn byłego sędziego pokoju z Wirginii i jego pochodzącej z Peru żony doskonale nadawał się do wykonywania zadania, do którego nie kwapił się nikt inny. Łączył studia prawnicze z pracą na stanowisku audytora do spraw oszustw finansowych w prywatnej firmie w pobliskim Maitland. Jeszcze jako ministrant marzył, by zostać sędzią, nic więc dziwnego, że bardzo poważnie traktował swój nocny obowiązek. W przeszłości co prawda zdarzały mu się wybuchy gniewu, co przysporzyło mu pewnych kłopotów, lecz teraz był znany sąsiadom jako przyjazny, uczynny i szczery człowiek.
Chronienie innych uważał za swoją powinność. Jeszcze zanim został „kapitanem” straży sąsiedzkiej, pomógł schwytać złodzieja, który ukradł sprzęt elektroniczny z miejscowego supermarketu, a teraz, po oficjalnym „mianowaniu”, regularnie dzwonił do oficerów dyżurnych policji i zgłaszał bezpańskie psy, przekraczanie prędkości, wyboje, graffiti, bójki rodzinne i podejrzanych włóczęgów. Ostrzegał mieszkańców, gdy zostawiali otwarte bramy garażowe. Jedni byli mu wdzięczni, a inni uważali go za nadętego głupka z odznaką.
W tę szarą, deszczową noc jego uwagę zwrócił nieznajomy czarny chłopak w bluzie z kapturem. Zaparkował więc pikapa i ze swojej komórki zadzwonił na policję.
– Posterunek policji w Sanford – odpowiedziała dyspozytorka.
– Mieliśmy w okolicy kilka włamań – zaczął Zimmerman – a tu, niedaleko Retreat View Circle, kręci się jakiś podejrzany facet. Najbliższy numer, jaki widzę, to 111. Chłopak wygląda, jakby coś kombinował, był naćpany albo coś w tym rodzaju. Pada deszcz, a on chodzi i się rozgląda.
– Dobrze. Biały, czarny czy Latynos?
– Wygląda na czarnego.
– Widział pan, jak jest ubrany?
– Tak. Ma na sobie ciemną bluzę z kapturem, a właściwie szarą, dżinsy albo spodnie dresowe i białe adidasy… Po prostu się rozgląda…
– Uściślijmy: na razie po prostu spaceruje po okolicy – powiedziała dyspozytorka. I nie było to pytanie.
– I rozgląda się po domach – dokończył za nią Zimmerman. – A teraz gapi się na mnie.
Mniej więcej wówczas nastolatek skierował się ku samochodowi Zimmermana, który kontynuował rozmowę z dyspozytorką.
– Na ile lat wygląda? – zapytała.
Zimmerman zmrużył oczy. Było ciemno i padał deszcz.
– Nosi jakiś znaczek na bluzie. Starszy nastolatek.
– Starszy nastolatek. Zanotowałam.
Zimmerman zaczął się denerwować.
– Jakoś dziwnie się zachowuje. Podchodzi do mnie. Ma coś w rękach. Nie wiem, czego ode mnie chce.
– Proszę dać mi znać, jeżeli coś zrobi, okej?
– Kiedy przyjedzie patrol?
– Ktoś już jest w drodze – zapewniła dyspozytorka. – Proszę mnie informować, jeżeli zrobi coś jeszcze.
Zimmerman syknął z wściekłością.
– Tym dupkom zawsze uchodzi na sucho!
Właśnie zaczął podawać wskazówki dotyczące miejsca, w którym się znajduje, gdy czarny chłopak puścił się biegiem.
– Cholera, on ucieka! – krzyknął.
– W którą stronę?
– W stronę drugiego… a w zasadzie tylnego wjazdu na osiedle. – Zimmerman zaklął pod nosem, dodał gazu i skierował samochód w uliczkę, w której zniknął chłopak.
– Jedzie pan za nim? – zapytała dyspozytorka.
– Tak.
– Proszę tego nie robić.
Zimmerman zrozumiał, ale pościg zakończył się, ledwo się zaczął. Chłopak zniknął między dwoma budynkami. Zimmerman wysiadł z pikapa, by przyjrzeć się numerom domów i przekazać dyspozytorce adres. Starał się wypatrzyć w mroku chłopaka w ciemnym ubraniu. Ale wokół było pusto.
Dochodziła 19.13. Rozmowa mężczyzny z policjantką trwała cztery minuty i trzynaście sekund.
W ciągu następnych trzech minut Trayvon Martin i George Zimmerman mieli stoczyć walkę na śmierć i życie.
I jeden z nich zginął.
Nie wiadomo dokładnie, co się stało, gdyż w relacjach świadków są spore rozbieżności.
Zimmerman zeznał, że gdy stracił z oczu zakapturzoną postać, postanowił wrócić do swojego pikapa. Nagle chłopak wychynął z mroku. Był wkurzony, padły gniewne słowa.
– Yo, masz jakiś problem? – zaczepił go zakapturzony nastolatek.
– Nie, nie mam – odpowiedział Zimmerman.
– No to teraz masz problem – warknął chłopak i walnął Zimmermana w twarz, łamiąc mu nos.
Gdy oszołomiony ciosem mężczyzna potknął się i upadł na plecy, Trayvon wskoczył na niego. Zimmerman nie był w stanie zrzucić go z siebie. Trayvon zaczął uderzać głową mężczyzny o skraj betonowego chodnika wijącego się między domami.
Zimmerman długo i głośno krzyczał o pomoc.
Trayvon zacisnął jedną rękę na nosie Zimmermana, a drugą na jego ustach, krzycząc, żeby się zamknął. Podczas przepychanki koszula i kurtka Zimmermana uniosły się i odsłoniły półautomatyczny pistolet KelTec kalibru 9 mm w kaburze wiszącej u pasa, nad prawym biodrem.
Trayvon zauważył broń.
– Za chwilę zdechniesz, skurwysynu – wysyczał.
Zimmerman znów zawołał o pomoc.
Nikt mu nie pomógł, lecz kilkoro przestraszonych świadków zadzwoniło pod numer 911, by zgłosić bójkę. W tle dyspozytorzy słyszeli rozpaczliwe krzyki mężczyzny.
– Czy ofiara wygląda na ranną? – zapytała dyspozytorka jedną z rozmówczyń.
– Nie widzę go – odpowiedziała kobieta. – Nie chcę tam podchodzić, bo nie wiem, co się dzieje…
– Czy on krzyczy „pomocy”?
– Tak – potwierdziła przerażona kobieta.
– W porządku – powiedziała spokojnie dyspozytorka. – Proszę podać…
W tej samej chwili padł strzał.
Krzyki ucichły o 19.16.
Minutę później na miejscu zdarzenia pojawił się pierwszy policjant.
Młody Afroamerykanin leżał w mokrej trawie twarzą do ziemi, z rękami pod tułowiem. Kaptur zsunął mu się z głowy. Policjant stwierdził brak tętna.
W pobliżu stał zakrwawiony Zimmerman. Był przytomny. Na jego dżinsowej kurtce, na plecach, widać było mokre plamy i resztki trawy. Przyznał, że to on strzelał. Oddał broń i uniósł ręce do góry, a funkcjonariusz zakuł go w kajdanki i wsadził do radiowozu.
Później Zimmerman wyjaśnił śledczym, że podczas szamotaniny napastnik sięgnął po jego pistolet, ale on był szybszy. Chwycił za broń i pociągnął za spust. Zaskoczony chłopak osunął się na ziemię.
– Trafiony, zatopiony – powiedział. To były jego ostatnie słowa.
Oszołomiony Zimmerman zeznał policji, że szybko podniósł się z ziemi i odsunął ręce chłopaka na boki, by się upewnić, czy ten nie ma broni. Nie widział jego ran ani twarzy.
Wkrótce przybyli inni policjanci, a następnie ratownicy medyczni, którzy bezskutecznie próbowali ratować postrzelonego. Nie mieli wówczas pojęcia, kim jest. Serce nie podjęło pracy. Za chwilę zgonu uznano godzinę 19.30.
Jeden z funkcjonariuszy dotknął bluzy Trayvona i w jej kieszeni wyczuł dużą, zimną puszkę jakiegoś napoju. Napoju AriZona o smaku arbuza. W drugiej znalazł paczkę skittlesów, zapalniczkę, telefon komórkowy, czterdzieści dolarów w banknotach i garść drobnych. Portfela ani dowodu tożsamości nie było.
Ciało niezidentyfikowanego nastolatka zapakowano więc do niebieskiego worka na zwłoki i opatrzono numerem, po czym przewieziono do prosektorium. Zrządzeniem losu cały incydent wydarzył się niecałe sto metrów od domu, w którym chłopak się zatrzymał.
Ratownicy medyczni zbadali osiedlowego strażnika i stwierdzili u niego otarcia na czole, trochę krwi i ból w okolicach nosa oraz dwie krwawiące rany z tyłu głowy. Miał obrzękły, czerwony nos. Prawdopodobnie złamany.
Na posterunku opatrzono rany Zimmermana, który zgodził się na przesłuchanie bez obecności adwokata, a później ze szczegółami opisał śledczym, co robił tamtej nocy.
Policjanci z Sanford kontynuowali śledztwo. Naprawdę współczuli rodzinie Trayvona Martina, ponieważ wydawało się, że po kilku wybrykach nastolatek wychodził na prostą, ale nie mogli udowodnić jego zabójcy żadnego przestępstwa. Wręcz przeciwnie – wszystkie dowody wskazywały na to, że Zimmerman mówi prawdę.
Przedmioty wyjęte z kieszeni martwego chłopaka nie wydawały się wówczas szczególnie istotne dla śledztwa, ale znaczenie dowodów rzeczowych znajdowanych na miejscu zgonu nie zawsze jest widoczne na pierwszy rzut oka.
Rankiem następnego dnia po zabójstwie zastępca lekarza sądowego hrabstwa Volusia doktor Shiping Bao rozpakował niebieski worek z ciałem, który dostarczono mu do prosektorium w Daytona Beach, i rozpoczął sekcję zwłok Trayvona Martina.
Pięćdziesięcioletni Bao urodził się i wychował w Chinach, gdzie uzyskał dyplom lekarza i ukończył studia z zakresu radiologii. Gdy dostał obywatelstwo amerykańskie, odbył czteroletnią rezydenturę w dziedzinie patologii na Uniwersytecie Alabamy w Birmingham. Po trzech latach pracy w Biurze Lekarza Sądowego Hrabstwa Tarrant w Fort Worth przyjechał na Florydę, by zarobić trochę więcej pieniędzy. Na obecnym stanowisku pracował niecałe siedem miesięcy.
Przed nim leżały zwłoki przystojnego, dobrze zbudowanego czarnego nastolatka. Trayvon Martin nie był ani chudy, ani gruby. Jeżeli nie liczyć śladu po kuli w klatce piersiowej, wyglądał na sprawnego, szczupłego i zdrowego.
Gdyby nie ten otwór.
Pojedyncza kula kalibru 9 mm, która go zabiła, trafiła w klatkę piersiową na lewo od mostka. Przebiła osierdzie, prawą komorę serca i przeszła przez dolny płat prawego płuca, rozpadając się po drodze na trzy części. Wokół otworu widać było charakterystyczny ślad o średnicy około 5 centymetrów zwany tatuażem prochowym.
Przedziurawione serce nie przerwało od razu pracy, więc każdy jego skurcz pompował nowe porcje krwi do klatki piersiowej. Zdaniem Bao znalazło się w niej około 2,3 litra krwi, czyli mniej niż połowa jej całkowitej objętości w organizmie zdrowego mężczyzny.
Bao nie zapisał tego w dokumentach, ale stwierdził później, że jego zdaniem Martin mógł być przytomny jeszcze nawet przez dziesięć minut po postrzale i prawdopodobnie bardzo cierpiał.
Jedna rzecz była prawie pewna: Trayvonowi Martinowi – przytomnemu czy nie – po postrzale zostało niewiele czasu.
Większość ran postrzałowych w serce nie powoduje natychmiastowego zgonu. W przeciwieństwie do tego, co oglądamy w telewizji i w kinach, tylko rany postrzałowe mózgu powodują błyskawiczną śmierć… A i to nie zawsze. Utrata przytomności zależy od trzech czynników: uszkodzonego narządu, rozległości obrażenia oraz cech psychofizjologicznych rannego. Niektórzy ludzie tracą przytomność natychmiast po odniesieniu niewielkiego obrażenia, podczas gdy inni dostają kulę w serce i przez chwilę nic się nie dzieje. Po postrzale w serce można zachować przytomność przez pięć do piętnastu sekund.
Wiemy jednak na pewno, że gdy dziesięć minut po zdarzeniu na miejscu pojawili się ratownicy medyczni, Trayvon Martin już nie żył.
Poza śmiertelną raną sekcja zwłok wykonana przez doktora Bao ujawniła jedynie niewielkie świeże otarcie na lewym palcu serdecznym chłopaka, tuż poniżej knykci. Niestety lekarz nie przyjrzał się bliżej knykciom i nie poszukał wokół nich wewnętrznych wybroczyn, które mogłyby potwierdzić, czy przed śmiercią chłopak kogoś uderzył. Może nie byłyby one jednoznacznym dowodem, że to właśnie on był napastnikiem, ale świadczyłyby o jego udziale w bójce.
Krew i mocz Martina zawierały również śladowe ilości THC – aktywnego składnika marihuany – lecz nikt nie wie dokładnie, kiedy chłopak zażywał narkotyki ani czy tamtej nocy znajdował się pod ich wpływem.
Dla Bao była to zwykła strzelanina. Sekcja zabrała mu nie więcej niż półtorej godziny.
„Cechy rany wlotowej – napisał w końcowym raporcie z autopsji – odpowiadają postrzałowi z niewielkiej odległości”.
Określenie „z niewielkiej odległości” szybko podchwyciły amerykańskie media, które tak naprawdę nie wiedziały, co ono oznacza, ale instynktownie uznały je za ważne. Gdzie w chwili wystrzału znajdował się wylot lufy pistoletu George’a Zimmermana? Tuż przy klatce piersiowej Trayvona Martina czy znacznie dalej? Czy strzał padł z odległości jednego, czy kilku centymetrów? A może kilkunastu? A może metra? Różni eksperci kryminalistyczni (i cała rzesza samozwańczych analityków) nie ustawali w domysłach, co lekarz sądowy chciał przez to powiedzieć.
Co gorsza, opinia publiczna coraz bardziej zwracała się przeciwko Zimmermanowi, a tych kilka niewinnych słów tylko podkręcało emocje. Jedna strona uznała „niewielką odległość” za dowód dokonania samosądu, podczas gdy druga widziała w niej potwierdzenie samoobrony.
Obie strony były w błędzie.
Po naciśnięciu spustu pistoletu iglica uderza w spłonkę naboju i wytwarza maleńką eksplozję, która powoduje zapłon prochu znajdującego się w łusce. W ułamku sekundy gwałtowny wybuch gorących gazów wypycha pocisk na zewnątrz. Z lufy wylatują więc pocisk, gorące gazy, sadza, odparowane resztki metalu ze spłonki i niespalone drobiny prochu, tworząc razem spektakularną, śmiercionośną chmurę.
Odległość, jaką pokonuje ta chmura, zależy od typu broni, długości lufy i rodzaju prochu. Pozostałości po wystrzale zazwyczaj znajdujemy na odzieży i ciele ofiary. Mogą one mieć postać charakterystycznego „tatuażu” na skórze wokół rany, powstałego z niespalonych lub częściowo spalonych drobin prochu, które przebiły naskórek i wierzchnią warstwę skóry. Rodzaj uszkodzeń ich brak może nam powiedzieć, w jakiej odległości od ofiary znajdował się wylot lufy broni w chwili wystrzału.
Ten tatuaż prochowy (zwany też strefą ziaren niespalonego prochu) jest charakterystyczny dla wystrzałów z broni o średnim zasięgu. Postrzały z odległości mniejszej niż 30 centymetrów mogą pozostawić ślady sadzy. Jeżeli nie ma tatuażu, śladów sadzy i innych pozostałości na skórze lub ubraniu, postrzał należy sklasyfikować jako postrzał z oddali. Postrzał z przyłożenia, kiedy to lufa broni dotyka skóry, ma zupełnie inne cechy.
W przypadku Trayvona Martina taki tatuaż miał średnicę 5 centymetrów. Biegły zauważył również ślady sadzy. Ten fakt podpowiedział mi, że kiedy George Zimmerman pociągnął za spust, wylot lufy pistoletu musiał się znajdować w odległości od 5 do 10 centymetrów od skóry ofiary, co jednoznacznie sugerowało postrzał z bezpośredniego pobliża.
Ale podczas gdy media spierały się o to, czego dowodził ten tatuaż, niewiele osób zwróciło uwagę na pewien drobny szczegół zawarty w innym raporcie, ukrytym głęboko w stosie dokumentów, którymi śledczy oraz prokuratorzy zarzucili opinię publiczną jeszcze przed rozpoczęciem procesu.
A od interpretacji tego niejasnego szczegółu zależała poprawna rekonstrukcja wydarzeń, jakie zaszły tamtego wieczora.
Amy Siewert była ekspertem w dziedzinie broni palnej i postrzałów w Laboratorium Kryminalistycznym Departamentu Służb Porządkowych Florydy (FDLE). Po uzyskaniu tytułu licencjata z chemii w Worcester Polytechnic Institute w Massachusetts zatrudniła się w sekcji toksykologii sądowej FDLE, a następnie przeniosła się do sekcji broni palnej, gdzie od trzech lat pełniła funkcję analityka.
Dokładnie zbadała pistolet KelTec kalibru 9 mm, własność George’a Zimmermana, oraz jasnopopielaty podkoszulek z logo Nike i ciemnoszarą bluzę z kapturem, które Trayvon Martin miał wówczas na sobie. Głównym zadaniem ekspertki było połączenie wszystkich kropek i dowiedzenie, że właśnie z tej broni wystrzelono pocisk, który przebił ubranie i serce siedemnastoletniej ofiary. Amy Siewert zbadała odzież pod mikroskopem i poddała ją analizie chemicznej w poszukiwaniu charakterystycznych pozostałości po wystrzale, które mogłyby sugerować, jak do niego doszło.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła na bluzie Martina, była dziura w kształcie litery L o wymiarach 5 na 2,5 centymetra, dokładnie odpowiadająca umiejscowieniu rany. Wokół tej dziury, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, znajdowały się resztki sadzy. Postrzępione włókna wokół otworu również były nadpalone. Amy Siewert odkryła w nich śladowe ilości odparowanego ołowiu. Wszystko to otaczała duża brunatna plama o średnicy 15 centymetrów – krew Trayvona Martina.
Pod bluzą z kapturem chłopak miał podkoszulek. Również on był pokryty sadzą i nadpalony od gazów wylotowych. Zakrwawiona dziura po kuli miała średnicę 5 centymetrów i kształt gwiazdy.
W dwóch oddzielnych testach Siewert nie znalazła jednak resztek po pocisku wokół dziur w ubraniach ani w dalszej odległości od otworów.
Gwiaździsty otwór, sadza, odparowany ołów i brak wyraźnych śladów prochu doprowadziły Siewert do jedynego możliwego wniosku: w chwili gdy George Zimmerman pociągał za spust, wylot lufy jego pistoletu dotykał bluzy Trayvona Martina. Był nie tylko blisko, lecz wręcz przylegał do materiału.
Jednak niewiele osób, a tym bardziej przedstawicieli mediów, zdawało sobie sprawę z doniosłości tego ostatniego stwierdzenia. „Niewielka odległość” o wiele lepiej pasowała do przyjętego przez nich punktu widzenia. Jeżeli w ogóle ktokolwiek zwrócił uwagę na wyniki badań ekspertki, nie uchwycił istotnej w kryminalistyce różnicy między strzałem z przyłożenia i strzałem z bezpośredniego pobliża ani nie zadał ważnego pytania: jak to możliwe, że wylot lufy dotykał bluzy, a mimo to znajdował się aż 10 centymetrów od skóry noszącej ją osoby?
Uznano to za mało istotną sprzeczność. Media szybko przeszły do bardziej emocjonalnych aspektów wydarzeń związanych ze śmiercią Trayvona Martina.
Tymczasem niezadane pytanie przyniosło niespodziewaną odpowiedź.
Pojedynczy strzał oddany w deszczową noc stał się preludium do iście antycznego dramatu, którego pierwsze sceny rozgrywały się niemal w milczeniu, lecz finałowi towarzyszył ogłuszający zgiełk.
Przez ponad tydzień gazety niespecjalnie rozpisywały się o osiedlowej strzelaninie. Lokalne stacje telewizyjne zamieściły wzmianki na ten temat, dziennik „Orlando Sentinel” wydrukował dwie krótkie notatki, a ukazujący się dwa razy w tygodniu „Sanford Herald” poświęcił temu zdarzeniu zaledwie 21 słów. Ale 7 marca Reuters opublikował liczącą 469 słów relację opartą głównie na wywiadzie z prawnikiem reprezentującym rodzinę Trayvona. Jego zdaniem biały mściciel z premedytacją polował na nieuzbrojonego niewinnego czarnego chłopaka i zastrzelił go z zimną krwią, a zabójstwo próbowali zatuszować miejscowi policjanci. W prasie opublikowano dostarczone przez rodziców zdjęcie ofiary sprzed kilku lat, co wywołało wśród odbiorców wrażenie, że Trayvon był zadowolonym z życia niewinnym gimnazjalistą o dziecięcej twarzy.
Krajowe media poczuły zew krwi.
Reporterzy rzucili się do Sanford – nie tylko relacjonowali, ale i podsycali narastający konflikt. Kiedy czarni przywódcy zaczęli głośno oskarżać zabójcę i miejscową policję o rasizm, cała sprawa nabrała zupełnie innego wymiaru. Oglądalność i liczba czytelników relacji z zajścia gwałtownie wzrosły. Jedna z sieci informacyjnych przemontowała nagraną rozmowę Zimmermana z policyjną dyspozytorką w taki sposób, by wyglądało na to, że przed oddaniem strzału użył on rasistowskiego komentarza; rodzice Martina poparli petycję na platformie Change.org wzywającą do aresztowania Zimmermana, pod którą zebrano 1,3 miliona „podpisów”; wielebny Al Sharpton i reszta aktywistów przemysłu zarabiającego na prawdziwych i domniemanych krzywdach rasowych pojawili się na miejscu, by dolewać oliwy do ognia; członkowie New Black Panther Party zaoferowali nagrodę w wysokości 10 000 dolarów za „schwytanie” Zimmermana; a najnowszą grą towarzyską stało się „Zgadnij, jak Zimmermann nazwał Martina w rozmowie z numerem 911”, chociaż żadnej obelgi nie potwierdzono.
Wielu blogerów i telewizyjnych gadających głów przeobraziło się w domorosłych specjalistów od miejsc zbrodni: snuli teorie kryminalistyczne rodem raczej z hollywoodzkich scenariuszy niż z szanujących się uniwersyteckich wydziałów medycyny.
Prezydent Barack Obama podniósł rangę incydentu, mówiąc: „Trzydzieści pięć lat temu to ja mogłem być Trayvonem Martinem” oraz „Gdybym miał syna, wyglądałby jak Trayvon”, po czym wezwał wszystkich do ogólnonarodowej refleksji. Zamiast studzić emocje, jeszcze je podsycił.
Wśród rozjątrzonych demonstrantów torebki po cukierkach owocowych skittles zmieniły się w transparenty protestacyjne, a bluzy z kapturem i puszki z napojem AriZona stały się symbolami amerykańskiego rasizmu.
„Co prawda był wówczas zawieszony w prawach ucznia, a we krwi miał ślady marihuany – pisał londyński dziennik „Guardian” – ale kiedy wyjdziemy poza stereotypowy obraz groźnego czarnego nastolatka, skittlesy powiedzą nam, że w duszy był jeszcze dzieckiem”.
Celebryci, politycy i zwykli ludzie domagali się sprawiedliwości dla Trayvona, ale jedyną formą jej wymierzenia, jaką byliby skłonni zaakceptować, były aresztowanie, skazanie i szybka egzekucja nikczemnego rasisty George’a Zimmermana.
Do 11 kwietnia 2012 roku – czyli przez ponad sześć pełnych napięcia tygodni po śmierci Trayvona Martina – prokurator okręgowy nie znalazł żadnych dowodów uzasadniających oskarżenie, lecz jego zwierzchnik nakazał mu aresztować prawie pozbawionego środków do życia George’a Zimmermana i postawić mu zarzut zabójstwa drugiego stopnia. Zgłosił się nowy zespół obrońców – Mark O’Mara i Don West, znani weterani i orły palestry. Starzy przyjaciele tworzyli zgrany zespół: dostojny i nieugięty O’Mara czuł się w sądzie jak ryba w wodzie, a West był wojownikiem, który uznawał wniesienie sprawy przeciwko Zimmermanowi za próbę linczu w majestacie prawa.
Obydwaj mieli duże doświadczenie w sprawach dotyczących samoobrony, związanych z interpretacją doktryny Stand Your Ground (nie ustępuj pola). Zwodniczo sympatyczny West z Pensylwanii zrezygnował nawet z pracy jako federalny obrońca publiczny w procesach zagrożonych karą śmierci – specjalnie po to, by zająć się sprawą Zimmermana.
Był wytrawnym prawnikiem, uznawanym za jednego z najlepszych obrońców w kraju. Pracował nad trudnymi sprawami z jeszcze trudniejszymi klientami. Wiedział, że oskarżeni niekiedy kłamią. Wiedział, że dowody nie zawsze są jednoznaczne. Wiedział, że media potrafią przekręcić dowolne fakty nie do poznania.
Ale po kilku rozmowach z Zimmermanem zauważył zdecydowaną sprzeczność między żywą osobą a jej potworną karykaturą odmalowywaną w mediach.
Wkrótce zarówno O’Mara, jak i West zorientowali się, że fanatyzm opinii publicznej i lokalne gierki polityków grożą podważeniem fundamentów prawa.
Wielu obserwatorów sądowych spodziewało się, że Zimmerman będzie się powoływał na obowiązujące na Florydzie prawo Stand Your Ground, które stwierdza, że zaatakowana osoba nie musi ustępować pola i może legalnie użyć śmiercionośnego narzędzia w samoobronie.
Osobom opowiadającym się po stronie Trayvona, które miały przed oczyma wizerunek uśmiechniętego chłopaka, teza, jakoby George Zimmerman obawiał się o swoje życie, wydawała się jednak absurdalna. Dla nich prawo Stand Your Ground było po prostu gwarancją niekaralności. Poza salą sądową sprawa ta dotyczyła bardziej kwestii związanych z rasą niż z samoobroną – Afroamerykanie głośno potępiali przepisy, ich zdaniem, dające białym licencję na zabijanie czarnych i domagali się natychmiastowego ich uchylenia. Wielu polityków było gotowych przystać na te żądania.
Ironią losu było, że na Florydzie w chwili śmierci Martina na wspomniane prawo nieproporcjonalnie częściej powoływali się Afroamerykanie. Ponieważ ofiarami napadów zazwyczaj padali ubodzy czarni zamieszkujący dzielnice o wysokim wskaźniku przestępczości, prawo to umożliwiało im skuteczną samoobronę, na wypadek gdyby policja nie zdążyła przybyć na czas. Czarni stanowią około 16 procent ludności Florydy, ale aż 31 procent oskarżonych powołujących się na Stand Your Ground – i to właśnie ich sądy uniewinniały znacznie częściej niż białych znajdujących się w analogicznej sytuacji.
Ale w tym przypadku głosy protestu nie miały znaczenia. O’Mara i West zrezygnowali z odwoływania się do Stand Your Ground po prostu dlatego, że ich zdaniem w sprawie Zimmermana istniały solidne argumenty przemawiające za zwykłą samoobroną: Zimmerman leżał na plecach i nie mógł się cofnąć przed brutalną napaścią Trayvona Martina. A zatem nie trzeba było powoływać się na kontrowersyjne prawo.
Uznali, że nawet jeśli Zimmerman nie wszystko zrobił tak, jak należy, to nie miał złych zamiarów. Czy mordercy telefonują na policję przed popełnieniem zabójstwa?
Nie można również wykluczyć, że zarówno Trayvon Martin, jak i George Zimmerman obawiali się o swoje życie i postanowili użyć siły, by się bronić. Gdyby przysięgli w to uwierzyli, zgodnie z prawem Florydy Zimmerman byłby niewinny.
Ale prokuratura wysunęła inną teorię: Zimmerman kłamał o wszystkim prócz zastrzelenia Trayvona Martina. Prześladował nieuzbrojonego nastolatka i zmusił go do brutalnej konfrontacji. W ogóle nie powinien mieć przy sobie broni. Obrażenia Zimmermana nie były poważne i nie miał powodów, by sądzić, że grozi mu śmierć. A na nagraniach z numeru 911 pomocy wzywał Trayvon Martin, a nie George Zimmerman. Strażnik osiedlowy z zimną krwią zastrzelił bezbronnego chłopca leżącego w mokrej trawie.
Zanosiło się na iście epicką batalię sądową.
Z każdym tygodniem protesty przybierały na sile, a straszliwą tragedię sprowadzono do kilku prostych stwierdzeń przeznaczonych dla masowego odbiorcy: Bogu ducha winny czarny chłopak wybrał się do sklepu po cukierki i coś do picia, lecz gdy wracał do domu, zaatakował go biały rasista.
Niektórzy już wówczas uznali Trayvona Martina za współczesnego Emmetta Tilla[2]. Setki gróźb śmierci sprawiły, że George Zimmerman zaczął się ukrywać. Reporterzy opisywali go jako „białego Latynosa”, co jeszcze bardziej eksponowało rasistowski podtekst tragedii. Nie trzeba było długo czekać, by prawdziwi Trayvon Martin i George Zimmerman zaginęli w retorycznej wymianie ciosów na temat konfliktów rasowych, dostępu do broni, profilowania przestępców, praw obywatelskich i samoobrony obywatelskiej.
O’Mara i West co prawda skupili się na kwestiach prawnych, lecz zwracali również uwagę na nastroje panujące na ulicy. Wiedzieli, że słuchają ich przyszli członkowie ławy przysięgłych.
Zespół obrońców doskonale podzielił się trudnym zadaniem. Walcząc ze wzburzoną opinią publiczną i machinacjami prokuratury, a jednocześnie próbując zmieścić się w skromnym budżecie, elokwentny O’Mara przejął odpowiedzialność za kontakty z mediami, podczas gdy West zgłębiał kwestie kryminalistyczne.
Mimo że media, podżegacze trąbiący o rasizmie i opinia publiczna doszli już do własnych wniosków, wymiar sprawiedliwości działał znacznie wolniej. Nierozstrzygnięta pozostawała najważniejsza kwestia prawna – winy lub niewinności George’a Zimmermana – a sprowadzała się ona do jednego pytania: kto był agresorem w chwili, gdy padł strzał?
W tej poważnej sprawie nie brakowało trudnych problemów kryminalistycznych, ale dla O’Mary i Westa stała się prawdziwym koszmarem nie tylko ze względu na trudności z uzyskiwaniem koniecznych informacji. Prokuratorzy ociągali się lub zupełnie nie reagowali na wnioski dowodowe obrony. Dostarczenie barwnej odbitki zdjęcia twarzy George’a Zimmermana wykonanego w chwilę po oddaniu przez niego strzału zajęło im kilka miesięcy. Kluczowe dowody, takie jak kompletna dokumentacja sprawy prowadzona przez Departament Służb Porządkowych Florydy, zostały utajnione. Co więcej, przedstawiciele tego urzędu utrzymywali, że z telefonu Martina nie odzyskano żadnych dowodów, lecz zdaniem sygnalisty było inaczej.
West nie miał prawie żadnych środków finansowych na obronę, rozpoczął więc żmudny proces poszukiwania ekspertów mogących zinterpretować zgromadzone dowody na podstawie wszelkich dostępnych wskazówek i wyjaśnić, co się właściwie stało. Potrzebował ekspertów od broni i balistyki, medycyny sądowej, toksykologii, analizy głosu oraz animacji komputerowych.
Znajomy toksykolog polecił mnie jako eksperta od ran postrzałowych. West już wcześniej znał moje nazwisko i reputację, miał nawet egzemplarz mojej książki poświęconej tej tematyce. Skontaktował się ze mną we wrześniu 2012 roku, czyli dziesięć miesięcy przed wyznaczoną datą pierwszej rozprawy. Ostrzegł, że najprawdopodobniej nie będą mogli mi zapłacić, ale sprawa dotyczy kluczowych dla całej Ameryki rozstrzygnięć prawnych.
Sześć lat wcześniej przeszedłem na emeryturę jako główny lekarz sądowy hrabstwa Bexar w Teksasie, gdzie stworzyłem jeden z najlepszych ośrodków medycyny sądowej w kraju. Przeprowadziłem ponad 9 tysięcy autopsji, zbadałem okoliczności ponad 25 tysięcy zgonów i nadal udzielałem specjalistycznych konsultacji na całym świecie. Teraz obrońcy George’a Zimmermana chcieli, bym zbadał ślady kryminalistyczne pochodzące z ostatnich trzech minut życia Trayvona Martina.
Wiedziałem, jak wielkie poruszenie ogarnęło Amerykę. Wiedziałem, jakie zamieszanie spowodowało podniesienie kwestii rasowych. Wiedziałem, że pewne fakty źle zinterpretowano lub przeoczono. Ale wiedziałem też, że prawda o tym, co się właściwie stało tamtej tragicznej nocy, pozostaje ukryta gdzieś wśród dowodów.
Zgodziłem się.
Moim zadaniem jako specjalisty w dziedzinie medycyny sądowej jest ustalenie, jak i dlaczego dany człowiek stracił życie. A mówiąc językiem prawniczym, chodzi o przyczynę i rodzaj zgonu. Przyczyna to choroba lub uraz, które spowodowały śmierć, na przykład nagłe zatrzymanie krążenia, rana postrzałowa, AIDS lub wypadek samochodowy. Rodzaj wymaga określenia jednej z czterech ogólnych grup okoliczności mogących prowadzić do zatrzymania czynności życiowych u człowieka – z przyczyn naturalnych (w następstwie starzenia się organizmu lub choroby), wskutek wypadku, samobójstwa albo zabójstwa. Dochodzi do nich piąty rodzaj, najbardziej kłopotliwy: nieokreślony.
Nasze opinie przydają się bardziej żywym niż umarłym. Tym drugim już nie pomożemy, ale ci pierwsi mogą trafić do więzienia. Żyjących można ochronić przed wirusami i zarazkami. A niewinności można dowieść. Można odpowiedzieć na ważne pytania, tym samym potwierdzając lub podważając zasadność podejrzeń. Dlatego na barkach lekarzy medycyny sądowej spoczywa ogromna odpowiedzialność związana z dochodzeniem do bezstronnych, opartych na faktach i naukowo uzasadnionych wniosków – bez względu na to, czego życzyłaby sobie rodzina, przyjaciele, wrogowie, a nawet sąsiedzi zmarłego. Prawda jest zawsze lepsza niż nasze wyobrażenia.
Gdy przekazuję ponure wieści krewnym samobójców, a robiłem to niezliczoną ilość razy, zazwyczaj protestują. Rodziny często nie chcą wierzyć, że osoba otaczana przez nich miłością czuła się tak niekochana, iż postanowiła odebrać sobie życie. Wolą, by był to wypadek przy czyszczeniu broni lub nierozważny krok na wysokim moście. Pragną, by biegły sądowy oficjalnie uwolnił ich od poczucia winy.
Widziałem, jak z ulgą wzdychali członkowie rodzin, którym oznajmiałem, że syn lub córka, brat lub siostra zostali zamordowani – zupełnie jakby samobójstwo było gorszym sposobem zakończenia życia. Jak zatem widzicie, w mojej pracy chodzi nie tyle o zmarłych, ile o żywych.
Czasami bliscy zmarłego chcieli wysłuchać tego, co miałem im do powiedzenia, a kiedy indziej odmawiali rozmowy. Ale to i tak nie miało znaczenia, bo mówiłem prawdę.
Nie opowiadam się po żadnej ze stron. Ważne jest to, co wiem, a to, co czuję, jest nieistotne. Misją lekarza sądowego jest dotarcie do prawdy. Powinienem być bezstronny i mówić prawdę. Same fakty nie są nacechowane moralnie – to my przypisujemy im taką wartość.
Tajemnice to z definicji pytania, na które nie udało się znaleźć odpowiedzi. Gdybyśmy potrafili je wyjaśnić, nie tylko przestałyby być tajemnicami, ale prawdopodobnie uznalibyśmy je za niegodne naszej uwagi. Oto jeden z paradoksów ludzkiej natury.
Naszym światem wcale nie rządzi rozsądek. Na pozór zależy nam na klarowności, lecz zbyt często pasjonujemy się tym, co mętne, na przykład teoriami spiskowymi, doszukujemy się interwencji sił nadprzyrodzonych, a nawet uciekamy się do mitologii.
Nie zaliczam się do myślicieli. Nie doszukuję się głębszych sensów w zachowaniu ludzi, układach gwiazd ani w alchemii małych zbiegów okoliczności. Od czasu do czasu zdumiewają mnie one tylko dlatego, że nasz świat uparcie odmawia ujawnienia przypisywanych im znaczeń. A może te ukryte znaczenia w ogóle nie istnieją?
Medycyna sądowa nie jest magią ani alchemią, chociaż nowoczesne technologie i skomplikowane procedury analityczne mają moc przeobrażania zakrzepłej krwi, fragmentów kul, odłamków kości i płatków skóry w sprawiedliwość. A ja poszukuję tych drobnych cząstek prawdy, które pozostawia po sobie śmierć. Kryminalistyka potrafi dostrzec to, czego zwykły człowiek często nie zauważa, ale nauka to nie wszystko. Potrzebujemy wiarygodnych, honorowych ludzi, którzy to wszystko wyjaśnią. Odpowiednio wykształceni kobiety i mężczyźni muszą tak wykorzystywać zdobycze nauki, by sprawiedliwości stało się zadość.
Jak długo może mówić (myśleć, mieć nadzieje lub marzenia) człowiek z przestrzelonym sercem? Czy potrafimy dokładnie określić chwilę, w której pierwotny instynkt człowieka podpowiada mu, że może umrzeć? Czy każdy kontakt z innym człowiekiem pozostawia po sobie ślad?
Dorastałem z takimi pytaniami, a cała moja kariera zawodowa była ich pełna, o czym świadczy ta książka. Ale uzyskane odpowiedzi nie zawsze zadowalają.
A kiedy tak się dzieje, odzywa się mój telefon.
Tak było również w przypadku George’a Zimmermana.
Moje środowisko zawodowe w USA jest bardzo nieliczne – w naszym kraju działa zaledwie około 500 lekarzy medycyny sądowej posiadających odpowiednie uprawnienia. Zanim zadzwonił do mnie West, poznałem już kilka szczegółów dotyczących rany odniesionej przez Trayvona Martina i wiedziałem, że ślady na bluzie z kapturem odpowiadały postrzałowi z przyłożenia. Wiedziałem o sprzeczności między wyglądem rany i hipotezą o postrzale z bezpośredniego pobliża, ale wiedziałem też, dlaczego jest to sprzeczność pozorna. Podzieliłem się swoimi przemyśleniami z Westem, który wydawał się zaskoczony moimi słowami. Stwierdził, że jeżeli mam rację – a miałem – to będzie mógł oprzeć na moich zeznaniach całą linię obrony.
Moim zadaniem było więc udokumentowanie obrażeń Martina, przeanalizowanie toru lotu pocisku i fizycznych uszkodzeń, jakie spowodował, oraz zbadanie obrażeń Zimmermana. Na tej podstawie miałem wykazać, czy dowody są zgodne z jego relacją o szamotaninie. Nie zostałem wynajęty po to, by pomóc obronie, lecz po to, by przedstawić specjalistyczną opinię na temat tego, czy zabezpieczone ślady potwierdzają relację strzelca. Nie byłem najemnikiem, który przyjeżdża do miasta i odwala brudną robotę za adwokatów. Nienawidzę tych chwil, gdy lekarze mówią w sądzie to, za co im zapłacono – bo niewątpliwie niektórzy tak postępują. Ja nie pracuję dla obrony, prokuratury, zabójcy, rodziny ofiary ani dla policji. Tego, co osiągnąłem w swojej profesji, nie zawdzięczam oferowaniu swoich ekspertyz tym, którzy zapłacą najwięcej.
Ale reszta świata już opowiedziała się po jednej ze stron. Choć nie znali faktów, wielu ludzi postrzegało tę tragedię przez pryzmat własnych uprzedzeń i na ich podstawie doszło do definitywnych konkluzji. Nie był to zresztą pierwszy ani ostatni taki przypadek w mojej karierze, lecz z pewnością zaliczał się on do najbardziej brutalnych.
Don West przysłał mi pendrive zawierający wszystkie materiały, których potrzebowałem: raport z sekcji zwłok Trayvona Martina, zdjęcia z miejsca zdarzenia, nagranie wideo z wizji lokalnej, którą następnego dnia po zajściu przeprowadzili z udziałem Zimmermana funkcjonariusze policji, dane toksykologiczne, testy na obecność pocisku i jego pozostałości, transkrypcje rozmów z numerem 911 i zeznania świadków, dowody biologiczne, opis śladów traseologicznych i wyniki analiz DNA, dokumentację medyczną Zimmermana i dane z jego telefonu komórkowego.
To była skomplikowana sprawa tylko w sensie kulturowym.
Z punktu widzenia medycyny sądowej wręcz przeciwnie – była tragicznie prosta.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[1] Czytelnik zapewne zauważy, że opisy danego zdarzenia podawane przez różnych świadków niekiedy się różnią (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza).
[2] Czternastoletni Afroamerykanin uprowadzony, torturowany i zlinczowany w 1955 roku po tym, jak oskarżono go o nieodpowiednie zachowanie wobec białej kobiety. Stał się ikoniczną postacią ruchu praw obywatelskich w USA.
Tytuł oryginału
MORGUE
By Dr. Vincent DiMaio and Ron Franscell
Copyright © 2016 by Dr. Vincent Di Maio and Ron Franscell
Copyright © for the translation by Rafał Śmietana
Projekt okładki
Wojciech Krosnowski
Fotografie na okładce
© Parad St | AdobeStock
© Lumos sp | AdobeStock
© MagicDogWorkshop | AdobeStock
Redaktorka nabywająca
Aleksandra Ptasznik
Redaktorka prowadząca
Aleksandra Kosman
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz
Opracowanie tekstu: d2d.pl
ISBN 978-83-240-9429-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
