Sceny z życia martwych. Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę - Hayley Campbell - ebook

Sceny z życia martwych. Sceny z życia martwych. Od balsamistów do egzekutorów, czyli o ludziach, którzy zrobili ze śmierci swoją pracę ebook

Campbell Hayley

4,4
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 386

Data ważności licencji: 11/3/2027

Oceny
4,4 (42 oceny)
26
8
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felunia1981

Całkiem niezła

Całkiem dobra.
10
olalysak

Nie oderwiesz się od lektury

Śmierć wzbudza mieszane uczucia. Dla jednych jest tym, co nieuniknione, naturalne. Inni dostrzegają w niej szansę na nowe, być może lepsze, pośmiertne życie. Są też tacy, którzy panicznie się jej boją. I tacy, którzy stanęli z nią twarzą w twarz, gdy zabierała ze sobą ich bliskich. Książka ,,Sceny z życia martwych'' skupiła się na nietypowej, zamkniętej grupie, o której do tej pory nie miałam okazji nigdzie przeczytać. Mowa tutaj o wyjątkowych ludziach, a dokładniej o ich pracy, która związana jest ze śmiercią 🦴🧠 Spokój, z jakim wykonują swoje zadania, jest zadziwiający. Każdego dnia obcują z tym, co u przeciętnego człowieka wywołałoby ciarki lub mdłości. Do swojej pracy podchodzą z wyuczonym już opanowaniem, choć niektóre przypadki bywają dla nich wyjątkowo trudne. Całość podzielono na rozdziały, a każdy z nich skupił się na innym zawodzie. Czytałam między innymi o rzeźbiarzu masek pośmiertnych, sprzątaczu miejsc zbrodni i kacie. Każdy z rozdziałów czymś mnie zaskoczył i ogro...
00

Popularność




Od autorki

Pewne szcze­góły zmie­ni­łam, by chro­nić toż­sa­mość zmar­łych.

Żywych nato­miast przed­sta­wiam takimi, jacy do mnie przy­szli.

Życie jest tra­giczne po pro­stu dla­tego, że zie­mia się obraca, słońce nie­ubła­ga­nie wscho­dzi i zacho­dzi, a pew­nego dnia – dla każ­dego z nas – słońce zaj­dzie po raz ostatni. Być może, jedy­nym korze­niem zła, ludz­kiego zła, jest to, że jeste­śmy gotowi poświę­cić całe piękno naszego życia, uwię­zić się w tote­mach, zaka­zach, krzy­żach, ofia­rach krwi, wię­zach, mecze­tach, wyści­gach, armiach, fla­gach, naro­dach, aby zaprze­czyć fak­towi śmierci, aby uciec śmierci – jedy­nej praw­dzie, która jest pewna.

– James Bal­dwin, Następ­nym razem pożar1

Wprowadzenie

Nie rodzisz się ze świa­do­mo­ścią, że umrzesz. Tę nowinę ktoś musi ci prze­ka­zać. Zapy­ta­łam swo­jego tatę, czy to on mi ją prze­ka­zał, ale niczego takiego sobie nie przy­po­mina.

Nie­któ­rzy ludzie zapa­mię­tali, jak im to powie­dziano; potra­fią dokład­nie wska­zać moment, kiedy prze­cięto ich życie na „przed­tem” i „potem”. Są w sta­nie przy­wo­łać z pamięci odgłos towa­rzy­szący ude­rze­niu w okno ptaka, który przed upad­kiem na zie­mię zła­mał sobie kark na szy­bie. Potra­fią opi­sać, jak wyja­śniono im tę sytu­ację, nim zwiot­czałe upie­rzone ciałko zostało zabrane z tarasu i zako­pane w ogro­dzie, a odci­śnięty ślad skrzy­deł pozo­stał widoczny dłu­żej, niż trwał pogrzeb. Moż­liwe też, że śmierć przy­szła do cie­bie pod posta­cią utraty któ­re­goś z dziad­ków albo zło­tej rybki. Może wła­śnie w chwili, gdy jej płe­twy znik­nęły ci z oczu w wirze wypeł­nia­ją­cym muszlę klo­ze­tową, nabra­łeś poję­cia o śmier­tel­no­ści na tyle, na ile wów­czas było to moż­liwe lub potrzebne.

Ja żad­nego takiego momentu nie doświad­czy­łam. Nie pamię­tam czasu, gdy śmierć jesz­cze nie ist­niała. Ona po pro­stu była wszę­dzie i od zawsze.

Mogło się to zacząć od pię­ciu mar­twych kobiet. Przez pierw­sze dzie­więć lat mojego życia mój tata – Eddie Camp­bell, rysow­nik komik­sów – pra­co­wał nad powie­ścią gra­ficzną Pro­sto z pie­kła, według sce­na­riu­sza Alana Moore’a2. Opo­wiada ona o Kubie Roz­pru­wa­czu i uka­zuje w suro­wej czerni i bieli całą grozę jego bru­tal­no­ści. „Kubuś Roz­pru­wa­czek” tak bar­dzo wpi­sał się w nasze życie, że moja mała sio­strzyczka sia­dała do śnia­da­nia w cylin­drze, a ja, pró­bu­jąc wyjed­nać u taty zgodę na coś, czemu prze­ciwna była mama, wspi­na­łam się na palce, żeby stu­dio­wać rysunki scen zbrodni przy­pięte przez niego do rysow­nicy. Wid­niały na nich wypa­tro­szone kobiety, ich twa­rze i uda odarte ze skóry. Obok rysun­ków znaj­do­wały się nie­re­tu­szo­wane zdję­cia z sek­cji zwłok, a na nich zwiot­czałe piersi i brzu­chy, szwy od szyi po pod­brzu­sze, zaci­śnięte jak na piłce do rugby. Pamię­tam, jak się im przy­glą­da­łam, i nie tyle byłam tym wstrzą­śnięta, co zafa­scy­no­wana. Chcia­łam wie­dzieć, co stało się tym kobie­tom. Chcia­łam obej­rzeć wię­cej zdjęć. Żało­wa­łam, że nie były wyraź­niej­sze. I że nie były kolo­rowe. To, co przed­sta­wiały, odbie­gało od wszyst­kiego, co wie­dzia­łam o życiu, i było nazbyt inne, żeby móc prze­ra­żać. Histo­rie tych kobiet były mi – prze­by­wa­ją­cej w tro­pi­kal­nym Bris­bane w Austra­lii – tak samo obce, jak zamglone lon­dyń­skie ulice, na któ­rych żyły. Oglą­da­nie tych samych foto­gra­fii dzi­siaj to inna histo­ria – dostrze­gam na nich prze­moc, walkę i mizo­gi­nię, ode­brane życie – wtedy jed­nak jesz­cze nie dys­po­no­wa­łam języ­kiem emo­cjo­nal­nym umoż­li­wia­ją­cym ogar­nię­cie umy­słem takich potwor­no­ści. Dalece prze­kra­czało to mój poziom poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści, ale gdzieś w mojej gło­wie ptak roz­bił się już na szy­bie. Wtedy zaczęło się zbie­ra­nie jego szcząt­ków z ganku i pod­no­sze­nie ich ku świa­tłu.

W wieku sied­miu lat mia­łam już dzien­ni­kar­ską naturę. Wszel­kie prze­my­śle­nia prze­le­wa­łam na papier. Sia­da­łam obok taty przy odwró­co­nym kar­to­no­wym pudle, które nazy­wa­łam swoim biur­kiem, i naśla­do­wa­łam go, two­rząc pisa­kiem kom­pen­dium roz­ma­itych bru­tal­nych spo­so­bów, w jakie może umrzeć istota ludzka; dwa­dzie­ścia cztery strony wypeł­nione sce­nami mor­derstw, które skom­pi­lo­wa­łam z tego, co widzia­łam w fil­mach, w tele­wi­zji, w wia­do­mo­ściach i na biurku taty. Umie­ści­łam w zbio­rze rysunki ludzi pocię­tych macze­tami we śnie, zadźga­nych nożami w lesie pod­czas podróży auto­sto­pem, ugo­to­wa­nych przez cza­row­nice. Byli pogrze­bani żyw­cem bądź wie­szani jako pokarm dla pta­ków. Zna­lazł się też rysu­nek czaszki dopeł­niony wyja­śnie­niem: „Jeżeli ktoś odrą­bie ci głowę, a potem skóra zgnije, to tak wła­śnie będziesz wyglą­dać”. Mój tata na potrzeby stwo­rze­nia jed­nej ze scen w komik­sie kupił u rzeź­nika nerkę i poło­żył ją w salo­nie, na chu­s­teczce do nosa, żeby móc ją nama­lo­wać. Ze względu na skwar szybko gniła, a ja, sie­dząc obok taty, ryso­wa­łam ten sam obraz, tyle że uczci­wiej: mój uwzględ­nił chmarę much. Tata wszyst­kie moje rysunki trzy­mał w segre­ga­to­rze i z dumą poka­zy­wał zaszo­ko­wa­nym gościom.

Śmierć czy­hała też poza domem. Miesz­ka­li­śmy przy ruchli­wej ulicy, na któ­rej koty żyły krótko i koń­czyły zesztyw­niałe w rynsz­toku; pod­no­si­li­śmy je za ogon, trzy­ma­jąc jak patel­nie, i grze­ba­li­śmy o świ­cie, urzą­dza­jąc zwie­rza­kom, zna­nym nam oraz niezna­nym, ciche i skromne cere­mo­nie pogrze­bowe. Droga do szkoły czę­sto się wydłu­żała przez to, że jakiś ptak, zwy­kle sroka, padł i się roz­kła­dał. W chłod­niej­szym kli­ma­cie nie byłoby o tym mowy, ale w dotkli­wej austra­lij­skiej spie­ko­cie roz­kład nastę­po­wał tak szybko, że nie­kiedy jeden ptak wystar­czał, by ulicą nie dało się przejść. Dyrek­tor naszej szkoły suge­ro­wał omi­ja­nie takich tras, dopóki woń śmierci nie zelżeje. Ja jed­nak zawsze szłam tą zaka­zaną drogą, w nadziei, że napo­tkam cuch­ną­cego ptaka i będę mogła spoj­rzeć mu w oczy.

Sceny śmierci stały się dla mnie czymś swoj­skim. Zada­nia domowe czę­sto pisa­łam na odwro­cie kse­ro­ko­pii rysunku wyko­na­nego przez tatę, kartce bez­myśl­nie zabra­nej ze stosu odrzu­co­nych prac.

– To mar­twa pro­sty­tutka – wyja­śni­łam nauczy­cielce, gdy ta bez słowa pod­nio­sła do góry obra­zek z ohydną plamą krwi i czar­nej posoki. – To tylko rysunki.

Śmierć wyda­wała mi się po pro­stu czymś, co się zda­rza, i to nawet czę­sto. Mimo to mówiono mi o niej tak, jakby była czymś złym, tajem­nicą, na któ­rej naru­sze­niu mnie przy­ła­pano. „To nie­sto­sowne”, mówiła nauczy­cielka, tele­fo­nu­jąc do moich rodzi­ców.

Cho­dzi­łam do kato­lic­kiej szkoły. Nasz kape­lan, ksiądz Power – mru­kliwy Irland­czyk, który wyda­wał mi się nie­moż­li­wie stary, ale widy­wa­li­śmy go, jak w swych księ­żych sza­tach, pod­ska­ku­jąc, ugniata zawar­tość pojem­nika na śmieci, by dało się upchnąć ich wię­cej, zanim przy­jadą śmie­cia­rze – sadzał nas raz w tygo­dniu w pierw­szych ławach kościoła, by szcze­rze poroz­ma­wiać. Wycią­gał krze­sło i sia­dał na nim bli­sko ołta­rza, by nawią­zu­jąc do góru­ją­cych nad nami witraży, snuć opo­wie­ści o Jezu­sie wlo­ką­cym swój krzyż w miej­sce, gdzie miał na nim umrzeć. Któ­re­goś popo­łu­dnia ksiądz Power wska­zał na czer­woną lampkę na lewo od ołta­rza i powie­dział, że kiedy ona świeci, ozna­cza to, że jest tutaj Bóg – bo zasi­lana jest przez Niego. Przyj­rza­łam się tej czer­wo­nej żarówce, jarzą­cej się w zdo­bio­nej mosięż­nej klatce, i zapy­ta­łam, po co w takim razie – skoro zasila ją Bóg – kabel wycho­dzący ze ściany i bie­gnący wzdłuż łań­cu­cha, na któ­rym jest zawie­szona. Nastała chwila ciszy, roz­le­gło się chrząk­nię­cie, a wresz­cie ksiądz odparł: „Żad­nych wię­cej pytań”, po czym zmie­nił temat i na wieki wie­ków uznał, że jestem pro­ble­mem przez duże P, wyma­ga­ją­cym wezwa­nia rodzi­ców (jed­nego dum­nego, dru­giego zaże­no­wa­nego) i pozba­wie­nia mnie udziału w tej czę­ści mszy, w któ­rej role odgry­wają chleb i wino.

Mnie nato­miast zanie­po­ko­iło to, że z urzą­dze­nia elek­trycz­nego usi­ło­wał uczy­nić coś cza­ro­dziej­skiego i nad­na­tu­ral­nego, i od tam­tej pory z nie­uf­no­ścią pod­cho­dzi­łam do zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­wa­nej reli­gii. Jawiła mi się jako unik, pana­ceum, łgar­stwo miłe dla ucha. Niebo zda­wało mi się tro­chę zbyt łatwo dostępne, niczym wyjazd na waka­cyjny obóz w nagrodę za dobre spra­wo­wa­nie. Mia­łam przed sobą jesz­cze jakieś dzie­sięć lat kato­lic­kiej szkoły, a już zapa­lała mi się czer­wona lampka, ostrze­ga­jąca przed wszyst­kim, co reli­gia ser­wo­wała w odpo­wie­dzi na ważne pyta­nia.

Pierw­szą znaną mi zmarłą była moja kole­żanka Har­riet, która uto­nęła w wieku dwu­na­stu lat, gdy rato­wała swo­jego psa z wez­bra­nego potoku. Pra­wie nic nie pamię­tam z pogrzebu ani z mowy, ani też nie pamię­tam tego, jacy nauczy­ciele przy­szli i czy któ­ryś z nich pła­kał. Nie przy­po­mi­nam sobie, gdzie sie­działa Belle, ura­to­wana czarna labra­dorka, i czy nie pozo­sta­wiono jej w domu. Pamię­tam jedy­nie, że sie­działam w ławce, wpa­trzona w zamkniętą białą trumnę, i pra­gnę­łam poznać jej zawar­tość. Każdy magik wie o tym, że umiesz­cze­nie zamknię­tej skrzyni przed grupą ludzi to prze­pis na budo­wa­nie napię­cia. Nie mogłam prze­stać się gapić. Tam, zale­d­wie kilka metrów dalej, leżała moja kole­żanka, ale ukryta przede mną. To mnie fru­stro­wało. Trudno było mi też pojąć, że ktoś ist­nieje, a potem już nie, skoro nie potwier­dzało tego nic nama­cal­nego. Chcia­łam ją zoba­czyć. Bra­ko­wało mi nie tylko kole­żanki, lecz także cze­goś jesz­cze, zupeł­nie tak, jakby coś mi ode­brano. Brak moż­li­wo­ści zoba­cze­nia jej i poję­cia tego wszyst­kiego oka­zał się barierą, która unie­moż­li­wiała mi opła­ki­wa­nie straty. Czy moja kole­żanka wciąż wyglą­dała jak ona, czy się zmie­niła? Czy cuch­nęła jak sroki?

Nie bałam się śmierci. Byłam nią zauro­czona. Chcia­łam wie­dzieć, co się dzieje z kotami po tym, jak zako­piemy je w ziemi. Cie­ka­wiło mnie też, dla­czego ptaki śmier­dzą i co spra­wia, że spa­dają z drzew. Mia­łam książki pełne szkie­le­tów – ludz­kich, zwie­rzę­cych, dino­zau­rów – i uci­ska­jąc sobie skórę, usi­ło­wa­łam poznać wła­sny. W domu na swoje pyta­nia otrzy­my­wa­łam odpo­wie­dzi nie­po­radne, ale szczere. Chwa­lono mnie za rysunki i poka­zy­wano na przy­kła­dzie kolej­nych kotów, któ­rych widok roz­dzie­rał mi serce, że to, co nie­uchronne, cza­sem bywa paskudne, a kiedy indziej nie. W szkole mówiono mi, żebym stro­niła od takich wido­ków – pta­ków, rysun­ków taty i zmar­łej kole­żanki – a w zamian na lek­cjach i w kościele przed­sta­wiano mi inne obrazy śmierci: takie, które miały mnie prze­ko­nać, że jest ona sta­nem przej­ścio­wym. Dla mnie wię­cej prawdy nio­sły zdję­cia ofiar Kuby Roz­pru­wa­cza. Nikt nie zapo­wia­dał ich powrotu do żywych, w szkole zaś uczono mnie, że Jezus zmar­twych­wstał i wróci ponow­nie. Wtła­czano mnie w gotowe ramy kon­cep­cyjne, mające zastą­pić te, które zaczy­na­łam two­rzyć sama na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń. Poprzez wymi­ja­jące odpo­wie­dzi i reak­cje na coś, co uwa­ża­łam za zwy­kłe fakty, uczono mnie, że śmierć sta­nowi tabu, a zara­zem ma budzić lęk.

A śmierć ota­cza nas zewsząd. Jest obecna w ser­wi­sach infor­ma­cyj­nych, powie­ściach i grach wideo – także w komik­sach o super­bo­ha­te­rach, gdzie czyjś kaprys może w mie­siąc wskrze­sić tabun ludzi. Można się na nią natknąć w pod­ca­stach kry­mi­nal­nych zale­wa­ją­cych inter­net, w dzie­cin­nych rymo­wan­kach, muze­ach, fil­mach, w któ­rych ofiarą mordu padają piękne kobiety. Tyle że prze­kaz jest cen­zu­ro­wany, ściętą głowę dzien­ni­ka­rza zakry­wają pik­sele, a słowa sta­rych pio­se­nek łago­dzi się dla dobra współ­cze­snej mło­dzieży. Sły­szymy o ludziach giną­cych w poża­rach domów, o samo­lo­tach toną­cych w morzu, o kie­row­cach cię­ża­ró­wek wjeż­dża­ją­cych w pie­szych, ale trudno to wszystko ogar­nąć. To, co rze­czy­wi­ste, mie­sza się z wyobra­że­niami i zlewa się w szum tła. Śmierć jest wszech­obecna, ale tuszuje się ją bądź prze­obraża w fik­cję. Ciała zni­kają, zupeł­nie jak w grach wideo.

Tyle tylko że z tymi zwło­kami coś się jed­nak dzieje. Gdy sie­dzia­łam w kościele, wpa­trzona w białą trumnę z moją kole­żanką w środku, wie­dzia­łam, że jacyś ludzie wycią­gnęli ją z wody, wytarli do sucha, przy­nie­śli tutaj; ludzie, któ­rzy zadbali o nią tam, gdzie my nie mogli­śmy.

Co godzinę umiera na świe­cie śred­nio 6324 ludzi, co ozna­cza 151 776 osób dzien­nie albo około 55,4 miliona rocz­nie3. To wię­cej, niż gdyby co pół roku zni­kała z powierzchni naszego globu cała popu­la­cja Austra­lii. W świe­cie zachod­nim po więk­szo­ści tych zgo­nów nastę­puje powia­do­mie­nie tele­fo­niczne. Ktoś z wóz­kiem do prze­wozu zwłok zabiera ciało i trans­por­tuje je do kost­nicy. W razie potrzeby wezwany zostaje ktoś jesz­cze, żeby posprzą­tać miej­sce, gdzie leżało ciało, roz­kła­da­jąc się w ciszy, dopóki sąsie­dzi nie zaczęli się uskar­żać, i pozo­sta­wiło po sobie wyżarty w mate­racu zarys syl­wetki jak pół­płynna ofiara z Pom­pe­jów. Jeżeli zmarły nie miał rodziny, jesz­cze komuś innemu płaci się za to, żeby uprząt­nął z miesz­ka­nia wszystko, co dotąd słu­żyło tam­temu samot­nemu życiu: buty, zapre­nu­me­ro­wane gazety zale­ga­jące na wycie­raczce, sterty nie­prze­czy­ta­nych ksią­żek, żyw­ność, która w lodówce prze­żyła nabywcę, rze­czy, które tra­fią na wyprze­daż, i te, które wylą­dują w śmiet­niku. W zakła­dzie pogrze­bo­wym bal­sa­mi­sta postara się może, żeby zmarły wyglą­dał bar­dziej na śpią­cego niż na mar­twego. Ci ludzie zaj­mują się więc spra­wami, któ­rych widoku, jak nam się zdaje, my byśmy nie znie­śli. Nam świat się wali, a dla nich to codzien­ność.

Więk­szo­ści z nas nic nie łączy z tymi ludźmi, naj­zu­peł­niej zwy­czaj­nymi, tyle że wyko­nu­ją­cymi owe nie­zbędne prace. Trzyma się ich na dystans, owia­nych tajem­nicą, tak jak samą śmierć. W wia­do­mo­ściach sły­szymy o mor­der­stwach, ni­gdy jed­nak o ludziach, któ­rzy przy­szli zeskro­bać krew z dywanu i zmyć ze ścian roz­prysk z tęt­nicy. Prze­jeż­dżamy obok karam­boli, ale nie dowia­du­jemy się o tych, któ­rzy prze­cze­sują pobo­cza auto­strad w poszu­ki­wa­niu szcząt­ków ofiar tych wypad­ków. Kiedy na Twit­te­rze opła­ku­jemy naszych boha­te­rów, nie myślimy o ludziach odci­na­ją­cych ich z kla­mek, na któ­rych się powie­sili. Ci pozo­stają nie­roz­po­znani, nie­znani, o nich się nie mówi.

Śmierć i ludzie zwią­zani z nią zawo­dowo z roku na rok absor­bo­wali mnie coraz bar­dziej, opla­tali niczym sieć. Oni na co dzień mie­rzą się z prawdą, którą ja mogę sobie tylko wyobra­żać. Naj­strasz­niej­szy jest zawsze ten potwór, któ­rego nadej­ście jedy­nie sły­chać w prze­wo­dach wen­ty­la­cyj­nych i nie znamy na jego temat żad­nych kon­kre­tów. Chcia­łam więc się dowie­dzieć, jak wygląda zwy­czajna śmierć czło­wieka – nie pta­ków czy kotów, i nie ta ze zdjęć czy fil­mów.

Jeżeli sam nie jesteś pod tym wzglę­dem podobny do mnie, zapewne kogoś takiego znasz. Kogoś, kto odwie­dza stare, zaro­śnięte cmen­ta­rze i opo­wiada ci o gro­bie kobiety, która sta­nęła zbyt bli­sko ognia i spło­nęła żyw­cem, bo zapa­liła się jej sukienka; kto pró­buje cię cią­gać do muzeów medy­cyny i zachęca do przy­glą­da­nia się zbie­la­łym, wybla­kłym szcząt­kom ludzi od dawna mar­twych, choć zdol­nych wbić w cie­bie wzrok, jeśli znaj­dzie się słój z wła­ści­wym pre­pa­ra­tem. Może zasta­na­wiać to, skąd bie­rze się pociąg do takich rze­czy. Te osoby – niczym Alvy Sin­ger wci­ska­jący Annie Hall egzem­plarz Zaprze­cza­nia śmierci Erne­sta Bec­kera4 – zasta­na­wiają się nad tym, jak to jest w ogóle nie ist­nieć. Jestem prze­ko­nana, że zain­te­re­so­wa­nie śmier­cią to nie tylko zami­ło­wa­nie do maka­bry; mocy tej men­tal­nej gra­wi­ta­cji nie da się z niczym porów­nać. Bec­ker widział w śmierci kres, ale też siłę napę­dową świata.

Ludzie szu­ka­jący odpo­wie­dzi znaj­dują je w kościo­łach, gabi­ne­tach tera­peu­tów, w górach czy na peł­nym morzu. Ja jed­nak jestem dzien­ni­karką, a kiedy praca polega na zada­wa­niu pytań, zaczyna się wie­rzyć – lub mieć nadzieję – że odpo­wie­dzi kryją w sobie inni ludzie. Mia­łam w pla­nie odszu­kać tych, któ­rzy na co dzień pra­cują ze śmier­cią, i popro­sić ich o przed­sta­wie­nie mi tego, co robią i jak. Chcia­łam zba­dać nie tylko mecha­ni­zmy branży, lecz także to, jak na pracę tych ludzi wpływa ich sto­su­nek do śmierci; jak two­rzy pod­wa­liny tego, czym się zaj­mują. Zachod­nia branża usług zwią­za­nych ze śmier­cią jest tak zor­ga­ni­zo­wana, że albo nie możemy, albo nie musimy w tym wszyst­kim uczest­ni­czyć. Ale jeśli prze­rzu­camy na kogoś to brze­mię, dla­tego że dla nas jest zbyt cięż­kie, to jak ci inni sobie z nim radzą? Też prze­cież są ludźmi. Tu nie ma nas i ich. Jeste­śmy jedy­nie my wszy­scy.

Chcia­łam się prze­ko­nać, czy postę­pu­jąc w ten spo­sób, nie wyrze­kamy się jakiejś fun­da­men­tal­nej wie­dzy o czło­wieku. Czy żyjąc w tym sztucz­nie wytwo­rzo­nym sta­nie wypar­cia, na pogra­ni­czu mię­dzy nie­win­no­ścią a igno­ran­cją, pod­sy­camy lęk, który w rze­czy­wi­sto­ści jest zbędny? Czy odtrutką na strach przed śmier­cią może być wie­dza o tym, co dokład­nie się dzieje? Wierny obraz tego, co w związku z nią nastę­puje? Chcia­łam nie­ro­man­tycz­nego, nie­upo­ety­zo­wa­nego, nie­od­ka­żo­nego spoj­rze­nia na śmierć. Pra­gnę­łam nagiej, banal­nej rze­czy­wi­sto­ści – tego, co czeka nas wszyst­kich. Nie­po­trzebne mi były eufe­mi­zmy ani życz­liwi ludzie radzący, by o żało­bie roz­ma­wiać przy her­ba­cie i ciastku. Chcia­łam dotrzeć do korzeni i wyho­do­wać z nich coś wła­snego. „Jak możesz być pewien, że to śmierci się boisz?”, pada pyta­nie w Bia­łym szu­mie Dona DeLillo. „Śmierć jest taka mgli­sta. Nie wia­domo, czym jest, jak się ją odczuwa ani jak wygląda. Może z wiel­kiego uni­wer­sal­nego tematu wyła­nia się tylko twój oso­bi­sty pro­blem”5. Chcia­łam skur­czyć śmierć do takich roz­mia­rów, bym mogła ją uchwy­cić, do wiel­ko­ści cze­goś, czemu mogła­bym spro­stać. Pra­gnę­łam spro­wa­dzić ją do roz­mia­rów cze­goś na miarę czło­wieka.

Im wię­cej jed­nak roz­ma­wia­łam z ludźmi, tym czę­ściej pytano mnie: „Co spo­dzie­wasz się zna­leźć w miej­scu, w któ­rym być nie musisz? Po co się na to nara­żać?”.

Fał­szywe poczu­cie bez­pie­czeń­stwa daje wiara, że jako dzien­ni­karz możesz sta­nąć z boku i rela­cjo­no­wać, będąc w każ­dej sytu­acji osobą postronną, pozo­sta­jąc nie­wzru­szo­nym, obo­jęt­nym obser­wa­to­rem. Myśla­łam, że jestem odporna, a nie byłam. Mia­łam rację, że coś mi umyka, ale w swo­jej naiw­no­ści nie zda­wa­łam sobie sprawy, jak głę­boko sięga ten uby­tek, jak bar­dzo nasze podej­ście do śmierci wpływa na naszą codzien­ność – jak dalece hamuje w nas nie tylko moż­li­wość zro­zu­mie­nia, lecz także zdol­ność opła­ki­wa­nia momen­tów, w któ­rych wali nam się świat. Wresz­cie zoba­czy­łam, czym naprawdę jest śmierć, a trans­for­ma­cyj­nej mocy takiego wej­rze­nia nie­mal nie spo­sób wyra­zić. W tym mroku zna­la­złam też coś jesz­cze. Bo tak jak w przy­padku zegar­ków do nur­ko­wa­nia i okle­jo­nych gwiazd­kami sufi­tów w dzie­cię­cych poko­jach trzeba zga­sić świa­tło, aby dostrzec blask.

Skraj śmiertelności

przed­się­bior­czyni pogrze­bowa

Pierw­szym nie­bosz­czy­kiem, któ­rego zoba­czysz, nie powi­nien być ktoś, kogo kochasz – powie­działa.

Zebra­li­śmy się w pięć­dzie­się­cio­oso­bo­wej gru­pie w wiel­kiej sali na Uni­ver­sity Col­lege Lon­don, by „czu­wać” przy szcząt­kach dawno zmar­łego filo­zofa w dwie­ście sie­dem­dzie­siątą rocz­nicę jego uro­dzin. Jego odcięta głowa, poka­zy­wana pierw­szy raz od dekad, spo­czywa pod szkla­nym klo­szem od Budwe­isera. Szkie­let zasiada w głębi sali, jak zwy­kle w szkla­nej gablo­cie, odziany w swoje wła­sne ubra­nie, kości­stą dłoń w ręka­wiczce opiera o laskę, a praw­dziwą głowę, odkąd plan zakon­ser­wo­wa­nia zawiódł, zastę­puje woskowa. Prze­cho­dzący stu­denci poświę­cają mu tyle samo uwagi co meblom.

Pomię­dzy corocz­nymi kon­tro­lami pro­wa­dzo­nymi pod kątem nowych sta­diów roz­kładu praw­dziwa głowa Jeremy’ego Ben­thama zazwy­czaj zamknięta jest w sza­fie i nie ma do niej dostępu. Dok­tor South­wood Smith, wyko­nawca testa­mentu Ben­thama i pre­pa­ra­tor jego zwłok, usi­ło­wał zacho­wać ją tak, by wyglą­dała na nie­tkniętą, pozby­wa­jąc się pły­nów poprzez umiesz­cze­nie jej pod pompą powietrzną, a nad kwa­sem siar­ko­wym. Głowa, nie­stety, zro­biła się sina i taka już pozo­stała. Smith przy­znał się więc do porażki i zle­cił rzeź­bia­rzowi figur wosko­wych wyko­na­nie kopii głowy, ory­gi­nał zaś scho­wał. Trzy lata przed dzi­siej­szym noc­nym czu­wa­niem nie­śmiały nauko­wiec opie­ku­jący się Ben­tha­mem poka­zał mi jed­nak opi­sy­waną tu część ciała6. Przy­glą­da­li­śmy się sub­tel­nym jasnym brwiom i oczom z nie­bie­skiego szkła, pod­czas gdy od wyschnię­tej skóry biła woń suszo­nej woło­winy. Nauko­wiec powie­dział mi, że Ben­tham jesz­cze za życia zwykł nosić te swoje przy­szłe gałki oczne w kie­szeni i dla śmie­chu wycią­gał je na przy­ję­ciach. I oto teraz, sto osiem­dzie­siąt sześć lat po jego śmierci, osa­dzone w zgru­bia­łych oczo­do­łach, wpa­try­wały się w salę pełną ludzi zgro­ma­dzo­nych po to, by roz­ma­wiać o prze­sta­rza­łym podej­ściu do śmierci w spo­łe­czeń­stwie.

Ben­tham był eks­cen­trycz­nym filo­zo­fem – pewne jego kon­cep­cje zapro­wa­dzi­łyby go dzi­siaj do wię­zie­nia lub co naj­mniej spo­wo­do­wały usu­nię­cie z uczelni – ale w wielu kwe­stiach wyprze­dzał epokę. Nie tylko orę­do­wał za pra­wami zwie­rząt i kobiet, lecz także wie­rzył w prawa gejów w cza­sach, gdy homo­sek­su­alizm był nie­le­galny, i jako jeden z pierw­szych ofia­ro­wał swoje ciało nauce. Chciał jego publicz­nej sek­cji, prze­pro­wa­dzo­nej przez przy­ja­ciół, a my wszy­scy zebrani tutaj z chę­cią byśmy się na nią wybrali. Wysłu­chu­jemy dok­tora Johna Troy­era, dyrek­tora Cen­trum Śmierci i Spo­łe­czeń­stwa na Uni­wer­sy­te­cie w Bath, który opo­wiada o dora­sta­niu w domu pogrze­bo­wym, w rodzi­nie, dla któ­rej śmierć nie była żad­nym tabu – o kolej­nym więc domu, w któ­rym była ona wszech­obecna. Potem lekarz spe­cja­li­sta od opieki palia­tyw­nej, czło­wiek o łagod­nym uspo­so­bie­niu, zachęca nas, byśmy zawczasu roz­ma­wiali o wła­snej śmierci i przed­sta­wiali nasze (choćby i sza­lone) ocze­ki­wa­nia w związku z nią, tak jak uczy­nił to Ben­tham. Na koniec pod­nosi się Poppy Mar­dall, trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia wła­ści­cielka zakładu pogrze­bo­wego, i oznaj­mia, że pierw­szym nie­bosz­czy­kiem, któ­rego zoba­czymy, nie powinna być żadna z kocha­nych przez nas osób. Stwier­dza, że chcia­łaby spro­wa­dzać do swo­jej kost­nicy dzieci w wieku szkol­nym, żeby mogły zmie­rzyć się ze śmier­cią, zanim będą do tego zmu­szone przez los. „Trzeba umieć oddzie­lić szok spo­wo­do­wany wido­kiem śmierci od wstrząsu zwią­za­nego z żałobą”, oznaj­mia. Potem dzię­kuje nam za wysłu­cha­nie jej słów i siada przy wtó­rze brzęku bute­lek piwa sto­ją­cych na stole.

Pod­czas swo­ich roz­my­ślań o śmierci ani razu nie zasta­na­wia­łam się nad tą kwe­stią – nad tym, że można świa­do­mie roz­róż­niać te dwa typy wstrząsu z korzy­ścią dla swo­jego serca. Zacie­ka­wiło mnie to, jaka bym teraz była, gdy­bym spo­tkała Poppy jako dziecko i poka­za­łaby mi to, co wtedy tak bar­dzo chcia­łam zoba­czyć. Zawsze intry­go­wało mnie, jak wyglą­dają nie­bosz­czycy, ale zakła­da­łam, że kiedy już zoba­czę zmar­łego, to dla­tego, że będzie to ktoś, kogo zna­łam. Na ano­ni­mowe zwłoki nie­ła­two było bowiem natra­fić – ni­gdy przed­tem nie poka­zano mi ciała nikogo, kogo bym nie znała, a i w póź­niej­szych latach widy­wa­łam tylko zwłoki zna­jo­mych – szkol­nych kole­gów (nowo­twór, samo­bój­stwo), czworga dziad­ków (śmierć z przy­czyn natu­ral­nych). Z pew­no­ścią, jak sądzi­łam, nie uda­łoby mi się unik­nąć wstrząsu psy­chicz­nego wywo­ła­nego utratą kogoś kocha­nego i koniecz­no­ścią rów­no­cze­snego zmie­rze­nia się z fizyczną real­no­ścią śmierci.

Parę tygo­dni po sty­pie po Ben­tha­mie sie­dzę na wikli­no­wym krze­śle w jasno oświe­tlo­nym pokoju w zakła­dzie pogrze­bo­wym Poppy, daw­nej cegla­nej stró­żówce przy wej­ściu na cmen­tarz Lam­beth. W nie­wiel­kiej misie na środku stołu pię­trzą się kolo­rowe pisanki, a ogromne wik­to­riań­skie okna są ozdo­bione naklej­kami w maki. Na zewnątrz, na obu­tych w san­dały sto­pach kamien­nego Jezusa gro­ma­dzi się śnieg. Cmen­tarz Lam­beth jest mniej oka­zały od sław­nej sió­demki, oka­la­ją­cej Lon­dyn pier­ście­niem roz­le­głych cmen­tarzy-ogro­dów – Ken­sal Green, West Nor­wood, High­gate, Abney Park, Bromp­ton, Nun­head i Tower Ham­lets – zało­żo­nych w dzie­więt­na­stym stu­le­ciu w celu odcią­że­nia prze­peł­nio­nych przy­ko­ściel­nych cmen­tarzyków, powsta­łych w środku roz­ra­sta­ją­cego się mia­sta. Ina­czej niż na nich, na Lam­beth nie ma eks­tra­wa­ganc­kich mau­zo­leów, olbrzy­mich pro­me­nad ani gro­bow­ców wiel­kich jak domy, pod­kre­śla­ją­cych bogac­two ich mar­twych rezy­den­tów. Jest prak­tyczny, nie­duży i bez­pre­ten­sjo­nalny, zupeł­nie jak Poppy. Łatwo się z nią roz­ma­wia – można sobie ją wyobra­zić jako tera­peutkę albo dobrą matkę. To, co powie­działa pod­czas swo­jego wystą­pie­nia, tak bar­dzo mnie ude­rzyło, że zapra­gnę­łam usły­szeć wię­cej. Naj­wy­raź­niej uważa swoje zaję­cie za coś wię­cej niż tylko pracę. Poza tym ni­gdy przed­tem nie widzia­łam na wła­sne oczy zwłok – jeśli nie liczyć zde­ka­pi­to­wa­nych filo­zo­fów – zasta­na­wia­łam się więc, czy Poppy mogłaby być tym, kto mi takowe pokaże. O taką przy­sługę mało kogo można pro­sić.

– Nie otwiera się chło­dzia­rek tylko po to, by obej­rzeć ludzi – mówi bez owi­ja­nia w bawełnę. – Chcę, żeby­śmy do tego, co dzieje się za kuli­sami, pode­szły z nale­żytą dba­ło­ścią. Tu nie jest jak w muzeum. Gdy­byś jed­nak miała kilka wol­nych godzin, mogła­byś przyjść ponow­nie i pomóc w przy­go­to­wa­niu kogoś do pogrzebu. Będziesz mieć dzięki temu rze­czy­wi­sty kon­takt ze zwło­kami zamiast tylko gapić się na trupy.

Patrzę na nią z nie­do­wie­rza­niem. Nie przy­pusz­cza­łam, że się zgo­dzi, a tym bar­dziej że zaprosi mnie, bym włą­czyła się w przy­go­to­wa­nie kogoś do pochówku. Wia­domo, jestem tutaj dla­tego, że zapra­gnęła czymś się ze mną podzie­lić, ale i tak pewne bramy są zamknięte od tak dawna, że otwar­cie ich wydaje się nie­moż­liwe.

– Będziesz bar­dzo mile widziana – prze­rywa ciszę, bo ja zanie­mó­wi­łam.

W Zjed­no­czo­nym Kró­le­stwie, ina­czej niż w Ame­ryce, przed­się­biorca pogrze­bowy, by zaj­mo­wać się zmar­łymi, nie potrze­buje żad­nej licen­cji. Dla­tego cały per­so­nel Poppy wywo­dzi się spoza branży fune­ral­nej. Ona sama, zanim doku­czyła jej miał­kość drogi zawo­do­wej, była zatrud­niona w domu aukcyj­nym Sotheby’s. Aaron, kie­row­nik kost­nicy odda­lo­nej od nas o odle­głość krót­kiego spa­ceru przez cmen­tarz, pra­co­wał wcze­śniej nie­opo­dal na wyści­gach char­tów; kie­rowca fur­go­netki do prze­wozu zwłok, Stu­art, jest stra­ża­kiem i mówi, że jego nie­peł­no­eta­towa praca tutaj to jakby powrót do tych, któ­rych nie zdo­łał ura­to­wać. Poppy oznaj­mia, że mogę przyjść i tak jak oni odbyć szko­le­nie, tak jak­bym zaczy­nała tu pracę.

– Czy zanim zosta­łaś przed­się­bior­czy­nią pogrze­bową, widzia­łaś już nie­bosz­czyka? – pytam.

– Nie – odpo­wiada. – Czy to nie sza­lone?

Usi­łuję prze­śle­dzić ścieżkę pro­wa­dzącą od tęt­nią­cego życiem domu aukcyj­nego do pro­wa­dze­nia zakładu pogrze­bo­wego, ale nie wiem nawet, od czego zacząć.

– Sty­kam się z ludźmi mają­cymi o wiele poważ­niej­sze powody od moich, by zaj­mo­wać się czymś takim – mówi ze śmie­chem. – Ze mną było cał­kiem ina­czej.

Z opo­wie­ści Poppy wynika, że choć jej droga była kręta, to moty­wa­cja – przej­rzy­sta, choć nie od razu dostrze­galna. Do świata domów aukcyj­nych – naj­pierw Chri­stie’s, potem Sotheby’s – zapro­wa­dziło Poppy umi­ło­wa­nie sztuki, a zatrzy­mało w nim poczu­cie frajdy: adre­na­lina, życie towa­rzy­skie, nie­prze­wi­dy­wal­ność tego, co się jej przy­trafi.

– Zadzwo­nił jakiś gość, że chyba ma u sie­bie, gdzieś na tek­sań­skiej wsi, rzeźbę Bar­bary Hepworth, a ja dzień póź­niej już do niego lecia­łam – przy­wo­łuje przy­kład, jak pod­kre­śla, nie­szcze­gól­nie wyjąt­kowy. – Skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia pięć lat. Cią­żyła na mnie wielka odpo­wie­dzial­ność i wspa­niale się bawi­łam. Dość szybko jed­nak poczu­łam, że zna­cze­nie tego jest żadne.

Rodzice, pra­cow­nik socjalny i nauczy­cielka, zaszcze­pili w niej obo­wią­zek poma­ga­nia ludziom w potrze­bie, a praca w Sotheby’s – cho­ciaż eks­cy­tu­jąca – jej tego nie dawała.

– Ze wzglę­dów mate­rial­nych nie mogłam jed­nak porzu­cić sprze­da­wa­nia obra­zów – dodaje.

Po godzi­nach prze­ista­czała się w sama­ry­tankę, w ramach wolon­ta­riatu odbie­rała tele­fony w orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej pod­trzy­mu­ją­cej na duchu osoby zagu­bione lub nękane myślami samo­bój­czymi. Tyle że coraz bar­dziej absor­bo­wała ją praca w domu aukcyj­nym, a wyjazdy co rusz odda­lały od domu, czę­sto więc opusz­czała swoje dyżury lub je prze­kła­dała.

– Bar­dzo mnie to smu­ciło. Poświę­ci­łam bli­sko dwa lata, lecz nie zna­la­złam roz­wią­za­nia. Doskwie­rało mi coś w rodzaju kry­zysu ćwierć­wie­cza.

Wie­działa, że pra­gnie anga­żo­wać się w sprawy zwy­kłych ludzi, być na pierw­szej linii życio­wego frontu, zaj­mo­wać się czymś, co jest istotne – nie­ważne, czy doty­czy­łoby naro­dzin, miło­ści, czy śmierci – nie potra­fiła jed­nak okre­ślić, czym kon­kret­nie, dopóki życie samo nie zaczęło doko­ny­wać za nią wyboru.

Fakt, że wszy­scy, któ­rych kochamy, pew­nego dnia umrą, czę­sto nam umyka, dopóki nie wyda­rzy się coś złego. Do Poppy dotarło to dopiero wtedy, gdy u obojga jej rodzi­ców w krót­kim odstę­pie czasu zdia­gno­zo­wano raka.

– Nasza rodzina jest bar­dzo otwarta na wszyst­kie tematy – mówi. – Moja mama nakła­dała pre­zer­wa­tywy na banany, kiedy mia­łam pięć lat i nie widzia­łam w tym żad­nego sensu, ale ją po pro­stu bawiło prze­ła­my­wa­nie tabu. O śmierci jed­nak wła­ści­wie u nas się nie mówiło. Ni­gdy nie odby­li­śmy takiej roz­mowy, a przy­naj­mniej nie tak, żebym ją zro­zu­miała. Mia­łam dwa­dzie­ścia sie­dem lat, kiedy mój tata zacho­ro­wał, i wtedy po raz pierw­szy tak naprawdę dotarło do mnie, że kie­dyś umrze.

Uświa­do­miła sobie to w samym środku kry­zysu zwią­za­nego z pracą. Odbyły się wtedy od dawna pomi­jane roz­mowy. Kiedy stało się jasne, że prze­żyje rodzi­ców, Poppy zaosz­czę­dziła tro­chę pie­nię­dzy, porzu­ciła świat sztuki i wyrwała się na tro­chę do Ghany. Tam dopadł ją dur brzuszny i sama omal nie umarła.

– O rany! – komen­tuję.

– Wiem! Tak czy ina­czej, cho­ro­wa­łam osiem mie­sięcy, co dało mi długi okres bez­czyn­no­ści i szansę na prze­my­śle­nia. Praca, którą bym pod­jęła, gdyby nie dur brzuszny, byłaby znacz­nie bez­piecz­niej­sza. To – mówi, wska­zu­jąc dookoła na zakład pogrze­bowy – było zde­cy­do­wa­nie naj­więk­szym wariac­twem na tej mojej liście.

Kie­ro­wa­nie takim przed­się­bior­stwem zna­la­zło się na niej nie tylko dla­tego, że wiąże się z jed­nym z tych wiel­kich życio­wych doświad­czeń, w któ­rych Poppy chciała mieć swój udział, lecz także tego względu, że wcze­śniej jej matka dała jasno do zro­zu­mie­nia, czego ocze­kuje w związku ze swoim pogrze­bem, a czego sobie nie życzy. Bada­jąc te moż­li­wo­ści, kiedy rodzice zacho­ro­wali, Poppy prze­ko­nała się, jak dalece nie na cza­sie jest branża pogrze­bowa i jak nie­wiele pozo­sta­wia miej­sca na indy­wi­du­al­ność. Lśniące czarne kara­wany i cylin­dry, sfor­ma­li­zo­wane uro­czy­sto­ści żałobne nie odpo­wia­dały takim rodzi­nom jak jej. Zapra­gnęła ode­grać jakąś rolę w zmie­nia­niu świata śmierci, choć jesz­cze nie do końca wie­działa, do czego dokład­nie dąży. Dopiero kiedy zaczęła się uczyć, podą­ża­jąc śla­dem już dzia­ła­ją­cych przed­się­bior­ców pogrze­bo­wych, pod koniec swo­jej cho­roby, gdy poczuła się na tyle dobrze, by móc wycho­dzić z domu, zro­zu­miała, czego jej bra­ko­wało. Sto­jąc w kost­nicy, po raz pierw­szy zoba­czyła śmierć w całej jej nie­strasz­nej pospo­li­to­ści i bar­dzo ją to wzbu­rzyło. Narzu­cano jej bowiem wizję śmierci – człon­ków rodziny i wła­snej – bez wie­dzy, jak ona w ogóle wygląda.

– Naprawdę pomo­głoby mi, gdyby w moim wcze­śniej­szym życiu byli jacyś zmarli – mówi. Mając dwoje małych dzieci, Poppy porów­nuje inten­syw­ność swo­jego lęku do ciąży. – Gdy­bym po dzie­wię­ciu mie­sią­cach ciąży miała lada moment uro­dzić, a jesz­cze ni­gdy nie widzia­ła­bym dziecka młod­szego niż roczne, poród zde­cy­do­wa­nie zdałby mi się bar­dziej prze­ra­ża­jący. Mia­ła­bym wydać na świat coś, czego ni­gdy dotąd nie widzia­łam i czego nie potra­fię sobie wyobra­zić.

Pytam o obraz zwłok, jaki pod­suwa nam wyobraź­nia: nie o te, które tylko są blade i jakby pogrą­żone we śnie, ale o roz­kła­da­jące się, wzdęte trupy, jakie widzimy w myślach. Ist­nieją prze­cież takie. Czy powinny być okre­ślone gra­nice tego, co można poka­zać rodzi­nie?

– Suge­ro­wa­nie, że ludzie nie powinni oglą­dać zmar­łych, wynika z dobrze poję­tej tro­ski i wraż­li­wo­ści, uwa­żam jed­nak, że pod­cho­dzi się do tego zanadto patriar­chal­nie i pro­tek­cjo­nal­nie – wyja­śnia. – Nie każdy musi zoba­czyć zwłoki, ale dla nie­któ­rych jest to wręcz natu­ralna potrzeba.

Lata temu przy­szedł do Poppy z pyta­niem pewien czło­wiek. Jego brat uto­pił się i długo prze­by­wał w wodzie – na tyle długo, że wszyst­kie domy pogrze­bowe, do jakich się zwra­cał, odmó­wi­łyby oka­za­nia ciała.

– Naj­pierw zapy­tał nas: „Czy zabro­ni­cie mi zoba­czyć mojego brata?”. To był spraw­dzian. W isto­cie pytał: „Czy jeste­ście po mojej stro­nie, czy nie?”. Nie do nas należy mówie­nie ludziom, co mogą robić, a czego nie. Nie jeste­śmy tu po to, żeby narzu­cać doświad­cze­nia trans­for­ma­cyjne tym, któ­rzy ich nie chcą. Naszą rolą jest przy­go­to­wa­nie ich, deli­katne udzie­le­nie infor­ma­cji, któ­rych potrze­bują do pod­ję­cia wywa­żo­nej decy­zji. Nie znamy tych ludzi, nie wiemy więc, jaka decy­zja będzie słuszna. – Ten czło­wiek miał zoba­czyć brata po raz ostatni.

Poppy mówi mi, że kiedy wrócę, kost­nica będzie piękna, bo taka być musi: naj­waż­niej­sze dla niej jest to, żeby zmar­łych prze­cho­wy­wać w miej­scu jak naj­wdzięcz­niej­szym, bo prze­cież chce wpro­wa­dzać tam żyją­cych.

– Wielu odwie­dza­ją­cych nasz zakład docieka: „Dla­czego zro­bi­li­ście kost­nicę tutaj? To tak inspi­ru­jąca prze­strzeń”. Mnie się wydaje, że wła­śnie o to cho­dzi.

Wró­ci­łam tam. Śnieg dawno zdą­żył stop­nieć.

§

Nie takich zapa­chów spo­dzie­wa­łam się w kost­nicy. Wyobra­ża­łam sobie pomiesz­cze­nie bez okien, pod­łogi pokryte skrzy­pią­cym lino­leum, woń wybie­la­cza i zgni­li­zny. Nasta­wi­łam się na agre­syw­ność jarze­nio­wych lamp, ich brzę­cze­nie i mru­ga­nie, nie na wnę­trze ską­pane w cie­płym bla­sku wio­sen­nego słońca, gdzie wszystko, zarówno stal, jak i drewno, lśni i migoce. Stoję przy drzwiach w jed­no­ra­zo­wym pla­sti­ko­wym far­tu­chu, dło­nie pocą mi się w nitry­lo­wych ręka­wicz­kach. Rose­anna i Aaron, ubrani w iden­tyczne zie­lone polary i taki sam marsz­czony pla­stik jak mój, przy­go­to­wują salę: ona wyta­cza z kąta wózek, on skrzęt­nie coś notuje w linio­wa­nym reje­strze z czarną okładką. Przy zle­wie stoi torba zaku­powa z poskła­da­nymi ubra­niami, cze­ka­ją­cymi na to, by posłu­żyć komuś po raz ostatni. Nie chcę nikomu prze­szka­dzać, więc opie­ram się ostroż­nie o regał z trum­nami z wypo­le­ro­wa­nego drewna. Pachną sosną.

Mamy tu dzi­siaj trzy­na­ście ciał, imiona wypi­sane na tablicz­kach róż­nymi cha­rak­te­rami pisma zostały umo­co­wane na cięż­kich drzwiach chłodni. Z belek nad naszymi gło­wami zwi­sają lampy dające mięk­kie świa­tło, ale na zewnątrz jest tak jasno, że zapa­lono je chyba z przy­zwy­cza­je­nia. Wszystko, co nie jest tutaj z metalu, jest z drewna. Szafka przy zle­wie stoi otwo­rem; w środku, obok bam­bu­so­wych pod­głów­ków, widać bute­leczkę per­fum Cha­nel No 5. W nowych trum­nach, usta­wio­nych w pio­nie rzę­dami, odbija się świa­tło. Ich kanty zabez­pie­czono przed obi­ciem, owi­ja­jąc je cia­sno folią. Za pod­pory na obu koń­cach służą dwa wikli­nowe kosze, a na wyż­szej półce czeka trans­por­te­rek dla nie­mow­lę­cia – mały, z nadru­kiem w nie­bie­ską kratkę. Wygląda zupeł­nie jak kosz pik­ni­kowy.

Nie od zawsze była tu kost­nica. Pod łuko­wa­tym oknem obra­mo­wa­nym oło­wiem, gdzie cicho i jed­no­staj­nie brzę­czy ściana bia­łych komór chłod­ni­czych, mógł stać ołtarz, jesz­cze za cza­sów cmen­tar­nej kaplicy. Zanim docze­kała się remontu, a nastą­pił on po upły­wie trzech dekad, opu­sto­szała, ale na­dal zaj­mo­wała śro­dek nekro­po­lii na połu­dniu Lon­dynu. Z powol­nego roz­padu wyba­wiła ją Poppy, kiedy jako świeżo upie­czona nie­za­leżna przed­się­bior­czyni pogrze­bowa potrze­bo­wała tym­cza­so­wego domu dla swo­ich zmar­łych. Dawno temu w tym budynku nie­bosz­czycy spę­dzali noc poprze­dza­jącą pochó­wek. Poppy przy­wró­ciła mu jego pier­wotną funk­cję.

Dziś jej tu ze mną nie ma – powie­rzyła mnie dwojgu swo­ich zaufa­nych pod­wład­nych. Poppy swoje doświad­cze­nie zetknię­cia ze zmar­łymi ma już za sobą, a teraz zosta­wiła mnie sam na sam z moim. Mimo to, kiedy roz­glą­dam się po sali, wszę­dzie dostrze­gam jej obec­ność: wyraźną, nie­na­trętną, przy­ja­zną. Widzę w jed­nym z kątów kuchenny zlew i ławę, wszystko, czego trzeba do takiego przy­go­to­wa­nia ciała, jakie się tu odbywa. Przy­po­mi­nam sobie, jak mówiła mi, gdy na zewnątrz jesz­cze padał śnieg, że w tym przy­bytku nie bal­sa­muje się ciał.

– Chcemy zapew­nić ludziom wszystko to, co naj­lep­sze, a kiedy zaczy­na­li­śmy, nie byłam prze­ko­nana, że bal­sa­mo­wa­nia doko­nuje się dla dobra krew­nych – powie­działa. – Sądzę, że doko­nuje się go ze względu na to, jak zor­ga­ni­zo­wane są zakłady pogrze­bowe. – Wyja­śniła, że nie każdy z pre­sti­żo­wych zakła­dów jest wypo­sa­żony we wła­sną ścianę komór chłod­ni­czych, nie wszy­scy bowiem dys­po­nują taką powierzch­nią jak Poppy. Dla­tego zwłoki prze­cho­wuje się w jakiejś cen­tral­nej pla­cówce i w miarę potrzeby prze­wozi mię­dzy innymi miej­scami. Jeśli rodzina zapra­gnie zoba­czyć ciało, może nastą­pić koniecz­ność prze­trans­por­to­wa­nia go i na jakiś czas – może dzie­sięć godzin, może dwa­dzie­ścia cztery – robi się ono cie­plej­sze. Zabal­sa­mo­wa­nie, kon­ser­wu­jące zwłoki i umoż­li­wia­jące trzy­ma­nie ich w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej przez dłuż­szy okres bez oznak roz­kładu, uła­twia pro­ces prze­wie­zie­nia ich do domu pogrze­bowego, ponie­waż zapew­nia wię­cej czasu. Tutaj, jeśli rodzina poprosi o zabal­sa­mo­wa­nie zwłok, Poppy to umoż­li­wia, ale pro­ces odbywa się gdzieś indziej. Przez sześć lat pro­wa­dze­nia tego biz­nesu jesz­cze nie dała się prze­ko­nać, że bal­sa­mo­wa­nie jest tak ważne, jak twier­dzą nie­któ­rzy. Nie wyklu­cza jed­nak, że kie­dyś zmieni zda­nie.

Wszystko, co było do zro­bie­nia w komo­rach chłod­ni­czych, zostało zro­bione. Wszel­kie medyczne inter­wen­cje dobie­gły końca, roz­cię­cia pozo­stałe po autop­sji zszyto, a dowody zebrano i zwa­żono. Tutaj nie­bosz­czycy znów stają się ludźmi, a prze­stają być jedy­nie pacjen­tami, ofia­rami albo wojow­ni­kami pole­głymi w walce z wła­snym cia­łem. Po skoń­czo­nych pra­cach cze­kają tylko na obmy­cie i ubra­nie, a potem na pogrze­ba­nie lub spa­le­nie.

Pamię­tam, jak reży­ser David Lynch w jed­nym z wywia­dów opo­wia­dał o tym, jak jesz­cze jako młody stu­dent fila­del­fij­skiej Aka­de­mii Sztuk Pięk­nych odwie­dził kost­nicę – poznaw­szy w restau­ra­cji czło­wieka strze­gą­cego jej w nocy i upro­siw­szy go, by pozwo­lił mu ją zoba­czyć. Gdy usiadł w niej na pod­ło­dze, a drzwi za nim już się zamknęły, prze­mó­wiły do niego wszyst­kie opo­wie­ści zawarte w ota­cza­ją­cych go cia­łach: o tym, kim byli ci ludzie, co robili i jak tam tra­fili7. Podob­nie jak jego, tak i mnie zalewa to niczym fala, zarówno w wiel­kiej, jak i małej skali: ci ludzie i zawarte w nich biblio­teki zebra­nych doświad­czeń, wszystko to koń­czy się tutaj.

Drzwi komory chłod­ni­czej otwie­rają się ze szczę­kiem i wyjeż­dżają z niej zwłoki na tacy dopa­so­wa­nej do wózka, a pompa hydrau­liczna z gło­śnym meta­licz­nym sykiem pod­nosi go na wyso­kość pasa. Brzęk komory przy­biera na sile; maszyna, bzy­cząc, kory­guje wzrost tem­pe­ra­tury. Aaron wyta­cza wózek na śro­dek sali i patrzy na mnie, opartą o trumny i sku­biącą swój far­tuch. Z miej­sca, gdzie stoję, widzę tylko kopułę ogo­lo­nej głowy spo­czy­wa­ją­cej na bia­łej poduszce. Na imię miał Adam.

– Musimy zdjąć mu koszulkę. Rodzina chce ją zacho­wać – mówi Aaron. – Możesz przy­trzy­mać mu ręce?

Pod­cho­dzę i chwy­tam zimne ręce męż­czy­zny swo­imi, pod­no­szę jego dłu­gie, chude ramiona nad kor­pus, tak by dało się prze­cią­gnąć koszulkę przez kości­ste ramiona. Trzy­ma­jąc je, sku­piam wzrok na jego twa­rzy, na wpół otwar­tych zapad­nię­tych oczach, które przy­warły do kąci­ków niczym ostrygi w sko­rup­kach. Aaron powie mi póź­niej, że zawsze sta­rają się zamknąć oczy nie­bosz­czy­kom – im dłu­żej zosta­wia się je w spo­koju, tym bar­dziej wysy­chają powieki, co utrud­nia ich poru­sza­nie i prze­su­wa­nie. Te oczy nie przy­po­mi­nają już kulek, są sfla­czałe, jakby życie wycie­kło z nich do reszty. W oczach umar­łego nie widać nic, nawet zna­jo­mego kształtu.

Adam w komo­rze chłod­ni­czej trzy­mał kur­czowo żon­kil i foto­gra­fię rodzinną opra­wioną w ramkę – tak uło­żony leżał, gdy zabie­rano go z domu, w któ­rym zmarł w łóżku – ale i jedno, i dru­gie, kiedy nie patrzy­łam, zabrano mu z piersi i odło­żono na bok, by nie prze­szka­dzało. Ponie­wcza­sie pomy­śla­łam, że była to moja jedyna szansa, by przyj­rzeć się temu czło­wie­kowi jako żywemu, ale tak się sku­pi­łam na tym, jaki Adam jest teraz, że to prze­oczy­łam. Szkoda, że tak się stało, ale nie mogę się winić: po raz pierw­szy widzę kogoś zmar­łego, i to trzy­ma­jąc go za ręce.

Chcia­łam zoba­czyć, jaka jest śmierć, a Adam wygląda mar­two. Nie­za­bal­sa­mo­wany, nie­upięk­szony nie­bosz­czyk. W komo­rach chłod­ni­czych prze­by­wał od dwóch i pół tygo­dnia i widać to po nim, cho­ciaż jeśli cho­dzi o roz­kład, przy­padł mu w udziale naj­lep­szy sce­na­riusz – okres od zgonu do zamknię­cia w chłodni skró­cono do mini­mum. Usta ma pół­otwarte, tak samo jak oczy. Nie potra­fi­ła­bym okre­ślić, jakiego koloru były one za życia ani czy któ­ra­kol­wiek z widocz­nych teraz barw miała odpo­wied­nik w jego wyglą­dzie sprzed mie­siąca. Przez żół­taczkę jest cho­ro­bli­wie żółty, ale nie jest to wcale naj­ja­śniej­szy odcień jego ciała. Kiedy koszulka wędruje za głowę, widzę, że każde ze ster­czą­cych żeber wyróż­nia żółć jesz­cze jaśniej­sza, kon­tra­stu­jąca z limon­kową zie­le­nią brzu­cha i ciem­niej­szymi, nie­mal czar­no­zie­lo­nymi par­tiami pomię­dzy wysta­ją­cymi kośćmi. Brzuch to zwy­kle pierw­sze miej­sce, w któ­rym widać oznaki roz­kładu, z natury bowiem mnó­stwo w nim bak­te­rii, ale nie wie­dzia­łam, że śmierć, coś koja­rzą­cego się z czer­nią, może być tak jasna: widok życia mikro­or­ga­ni­zmów przej­mu­ją­cych prze­strzeń po życiu czło­wieka pra­wie ośle­pia. Adam ma sine plecy, bo zbiera się tam krew; nie­roz­pro­wa­dzana już przez serce po całym ciele, krzep­nie i ciem­nieje tam, gdzie stoi. Skóra miej­scami pomarsz­czyła się na sku­tek prze­cho­wy­wa­nia zwłok w pozy­cji tak nie­wy­god­nej, że żywy czło­wiek zaraz by ją zmie­nił, ale gdy znika życie, a wraz z nim ruch zapew­nia­jący skó­rze jędr­ność, fałda to już zawsze fałda, a wgnie­ce­nie to wgnie­ce­nie. Nogi u góry są żół­to­białe, a poni­żej kolan sinawe. Nie był stary. Może po czter­dzie­stce. Rodzina zażą­dała zwrotu koszulki. Jest nie­bie­ska.

Nie potra­fi­ła­bym powie­dzieć, czy żebra miał tak wysta­jące już za życia, czy ciało – tak jak jego twarz – cał­kiem się zapa­dło. Mię­śnie szczu­płych nóg wska­zują, że był czło­wie­kiem wyspor­to­wa­nym, moż­liwe, że bie­gał. Jeżeli ma się czło­wieka jedy­nie prze­brać, nie trzeba znać przy­czyny jego śmierci i rzadko zdo­bywa się taką wie­dzę. Jed­nak pla­stry z fen­ta­ny­lem na ręce, a także lep­kie ślady na skó­rze po poprzed­nich pla­strach, suge­rują dłu­go­trwałą cho­robę. Rose­anne deli­kat­nie masuje te miej­sca, sta­ra­jąc się pozbyć z nich kleju.

– Usu­wamy, ile możemy, żeby nie uszko­dzić ciała – mówi. – Jeśli zaczy­namy odkle­jać pla­ster i odcho­dzi z nim też skóra, po pro­stu to zosta­wiamy. – Wyja­śnia mi, że w miarę moż­no­ści sta­rają się usu­nąć wszel­kie pozo­sta­ło­ści poby­tów w szpi­ta­lach i inge­ren­cji medycz­nych. Raczej nikt nie chciałby być pocho­wany w skar­pe­tach uci­sko­wych i z koń­cówką wenflonu.

Zawar­tość torby zabra­nej ze zlewu ląduje na ławce. Teni­sówki, zwi­nięte skar­petki, szare bok­serki z roz­por­kiem. Cała jego gar­de­roba jest zno­szona i codzienna, wyjęta przez jego rodzinę z szafy. Wszystko było uży­wane, poza teni­sów­kami wyglą­da­ją­cymi na zakup naj­da­lej sprzed tygo­dnia. Obra­cam je w osło­nię­tych ręka­wicz­kami dło­niach i zasta­na­wiam się, czy kupu­jąc je, czuł się na tyle dobrze, by wie­rzyć, że ma dość czasu, by opła­cało mu się naby­wać nowe buty. Czy nie żar­tuje się, że sta­rusz­ko­wie nie powinni kupo­wać zie­lo­nych bana­nów?

Aaron zdej­muje Ada­mowi majtki i z sza­cunku pie­czo­ło­wi­cie zakrywa pod­brzu­sze prze­ście­ra­dłem.

– Po zdję­ciu bie­li­zny spraw­dzamy, czy jest czy­sty. Jeśli nie, pod­my­wamy go. – Prze­ta­czamy go na bok, Aaron oce­nia sytu­ację, potem znów kła­dziemy go na plecy. Rose­anne chwyta jeden skraj czy­stych maj­tek, ja drugi i razem pod­cią­gamy je, cen­ty­metr po cen­ty­metrze, wzdłuż żół­tych nóg.

– Zimna ta skóra – komen­tuję i zaraz robi mi się głu­pio.

– Z cza­sem przy­wyka się do tego, że są zimni – pocie­sza mnie Aaron. – Potem czło­wiek jedzie ode­brać z domu kogoś, kto dopiero co zmarł i jesz­cze jest cie­pły. Wra­że­nie jest… dość dziwne. – Minę ma taką, jakby cie­płota była czymś nie­po­ko­ją­cym, oznaką życia nie­po­żą­daną w sytu­acji, gdy to wła­śnie spa­dek tem­pe­ra­tury pomaga jego psy­chice oddzie­lić świat żywych od zmar­łych. Tutaj ter­mo­staty chłod­ni­cze są usta­wione na cztery stop­nie Cel­sju­sza.

Ponow­nie prze­krę­camy Adama na bok, wcią­gamy mu bok­serki. Prze­ta­czamy go na drugi bok i powta­rzamy czyn­ność. Ubie­ra­nie zmar­łych odbywa się intu­icyj­nie, po pro­stu zakłada się czę­ści gar­de­roby czło­wie­kowi nie­zdol­nemu jak­kol­wiek w tym pomóc.

– Podoba mi się, że nie kupili na jego pogrzeb nowych ubrań, może bar­dziej ele­ganc­kich – mówię.

– Pew­nie to jego ulu­bione – odpo­wiada Rose­anne. Nie­liczne dro­bia­zgi, dostar­czone w tor­bie na zakupy, mówią bowiem coś o cha­rak­te­rze czło­wieka.

Aaron prosi mnie o pod­nie­sie­nie Ada­mowi głowy, tak, żeby mógł mu wło­żyć czy­stą koszulkę. Nachy­lam się nad wóz­kiem, obej­mu­jąc dłońmi twarz zmar­łego, tak jak­bym miała go poca­ło­wać, z myślą: „Jeżeli jutro nikt nie przy­tuli go w trum­nie, to ja jako ostat­nia na tym świe­cie tak go doty­kam. Jak do tego doszło?”.

– Prze­łóż rękę przez nogawkę spodni i złap go za stopę – instru­uje mnie następ­nie Aaron. Mając jasno­nie­bie­skie dżinsy zro­lo­wane wokół nad­garstka, chwy­tam Adama za palce u nogi. Kiedy poru­szamy jego cia­łem naj­pierw w jedną stronę, potem w drugą, wcią­ga­jąc te spodnie, z jego płuc uwal­nia się z wes­tchnie­niem uwię­zione tam powie­trze. Pach­nie lekko nad­gni­łym kur­cza­kiem, suro­wym i na­dal zim­nym.

To pierw­sza woń śmierci, z jaką się dzi­siaj zetknę­łam, i z miej­sca roz­po­zna­walna. Pisał o tym zapa­chu Denis John­son w opo­wia­da­niu Triumf nad gro­bem: wspo­mniał, że mer­kap­tan ety­lowy, pierw­szy z serii związ­ków uwal­nia­ją­cych się pod­czas pro­cesu roz­kładu, ruty­nowo dodaje się do gazu, żeby można było wykry­wać prze­cieki węchem8. Prak­tykę tę zapo­cząt­ko­wano w latach trzy­dzie­stych, po tym jak robot­nicy zauwa­żyli w Kali­for­nii sępy krą­żące w słu­pach powie­trza nad wycie­kami z gazo­cią­gów. Spraw­dzono, co wabi te ptaki, zwy­kle przy­cią­gane przez woń roz­kładu, i zna­le­ziono śla­dowe ilo­ści tego wła­śnie związku. Gazow­nie posta­no­wiły wzmoc­nić ten efekt i celowo dodały więk­sze ilo­ści tego, co dotąd tra­fiało się przy­pad­kowo, tak by ludzie też mogli wyczuć ten zapach. To cie­ka­wostka w sam raz dla Denisa John­sona, pisa­rza, któ­rego opo­wia­da­nia, na pozór nihi­li­styczne i przy­gnę­bia­jące, w efek­cie niosą dziwną nadzieję. Doszu­kał się on życia w zapa­chu śmierci, nadziei w pta­kach zazwy­czaj postrze­ga­nych jako zły omen; odkrył w naszym lęku – przed śmier­cią i roz­kła­dem – coś, co po dys­kret­nej zmia­nie prze­zna­cze­nia rato­wało nam życie. Prze­wle­kam pasek Adama przez szlufki, żeby zapiąć go na dopiero co doro­bio­nej dziurce.

Na inny wózek, sto­jący obok tam­tego, pod­no­simy trumnę i usta­wiamy oba wózki tak, by prze­nieść Adama. Każde z nas chwyta za wodo­od­porne per­ka­lowe prze­ście­ra­dło, na któ­rym leży ciało – jest to wyma­gane w przy­padku nie­za­my­ka­nych wikli­no­wych tru­mien – i dźwi­gamy je w górę. Głowa na poduszce prze­krzy­wia się, jakby zdu­miona; trumna jest wystar­cza­jąco długa. On spę­dzi w niej jedy­nie noc. Jutro zosta­nie skre­mo­wany. Cały ten czło­wiek prze­sta­nie ist­nieć.

Aaron kła­dzie na piersi Adama foto­gra­fię i żon­kil – żółty kwiat postra­dał swoją wio­senną sprę­ży­stość i zwiot­czały opiera się o mate­riał czy­stej koszulki, tym razem śnież­no­bia­łej. Kła­dziemy dłu­gie palce zmar­łego na łody­dze. Ubra­nego i zło­żo­nego w trum­nie wsu­wamy z powro­tem do komory chłod­ni­czej, na półkę dosto­so­waną do jego wzro­stu. Obok, w mroku, widać wię­cej głów spo­czy­wa­ją­cych na podusz­kach, wraz z różań­cami, kwia­tami, opra­wio­nymi zdję­ciami. Jedna w szy­deł­ko­wej rasta­mań­skiej czapce. Czeka nas tylko jeden koniec, jeden rytuał – jaki­kol­wiek on będzie – któ­rego w przy­padku Adama sta­łam się czę­ścią. Aaron wypi­suje na drzwicz­kach jego imię, ja zaś stoję w mil­cze­niu, z gulą w gar­dle. Ni­gdy jesz­cze nie czu­łam się tak uprzy­wi­le­jo­wana i uho­no­ro­wana.

§

Arty­sta mul­ti­me­dialny i akty­wi­sta na rzecz walki z AIDS David Woj­na­ro­wicz opi­sał w swoim pamięt­niku Close to the Kni­ves (Bli­sko do noży), jak doświad­cza­nie śmierci jego zna­jo­mych, któ­rzy w coraz więk­szej licz­bie umie­rali na tę cho­robę przy braku jakich­kol­wiek dzia­łań pań­stwa na rzecz jej powstrzy­ma­nia, obda­rzało go doj­mu­ją­cym poczu­ciem tego, że on sam żyje. Widział, jak to ujął, skraj śmier­tel­no­ści. „Skraj śmierci i umie­ra­nia ota­cza nas zewsząd cie­płą aure­olą świa­tła, cza­sem przy­ćmio­nego, cza­sem pro­mie­niu­ją­cego. Widzę sie­bie widzą­cego śmierć”9. Czuł się jak bie­gacz, który nagle odkrywa, że jest sam pośród drzew i w bla­sku świa­tła, a widok przy­ja­ciół i ich głosy pozo­stały w oddali.

Wra­ca­jąc metrem z kost­nicy, uprzy­tam­niam sobie, że oddy­cham, świa­doma faktu, że w komo­rach chłod­ni­czych leżą ludzie już do tego nie­zdolni. Uświa­da­miam sobie mecha­nikę życia: to, że cie­le­sna machina jakoś się poru­sza, a potem już nie. Roz­glą­dam się po ludziach w wago­nie metra i widzę śmierć. Zasta­na­wiam się, czy ubra­nia, w któ­rych umrą, będą ich wła­sno­ścią, i kto się o nich zatrosz­czy, gdy będą już mar­twi. Cie­kawi mnie, jak wielu ludzi sły­szy rów­nie gło­śne tyka­nie zegara jak ja teraz.

Idę do siłowni, ale tym razem jest ina­czej. Zwy­kle cho­dzę tam, by wyci­szyć umysł; dzi­siaj zgiełk jest nie do wytrzy­ma­nia. Gdy prze­by­wało się z umar­łymi, dźwięk życia staje się nie­wia­ry­god­nie gło­śny. Sie­dząc na rowe­rze sta­cjo­nar­nym, sły­szę łapane odde­chy, dysze­nie i okrzyki. Tak brzmi zdol­ność prze­trwa­nia, ulotny i nie­praw­do­po­dobny stan bycia żywym. Wszystko jest wyraź­niej­sze niż kie­dy­kol­wiek przed­tem, wszyst­kie zmy­sły są wyostrzone. To robie­nie użytku ze strun gło­so­wych, to bicie serc i pom­po­wa­nie powie­trza do płuc, jed­no­stajne i klu­czowe dla życia. Czuję fizyczne cie­pło bijące od obcych mi ludzi, osia­da­jące parą na oknach. Czuję tęt­niącą w moich żyłach krew.

– Od peda­ło­wa­nia się nie umiera! – krzy­czy tre­ner. – Zasu­wać do upa­dłego!

A ja myślę o tym, że któ­re­goś dnia każde z tych ciał rze­czy­wi­ście pad­nie, a wszystko, poza brzę­kiem cmen­tar­nych chłodni, ucich­nie.

Leżę na ple­cach w ducho­cie sauny, gdzie ławki są nie­wiele więk­sze od tacy, na któ­rej spo­czął Adam, i prze­staję poru­szać jedną ręką, jakby zwiot­czała. Pod­no­szę drugą, wyobra­ża­jąc sobie, że ktoś ściąga koszulkę z mojego mar­twego ciała. Jak­kol­wiek mocno bym jed­nak pró­bo­wała, nie jestem w sta­nie w pełni roz­luź­nić ręki do tego stop­nia, żeby stała się bez­władna. To nie to samo.

Leżąca obok mnie kobieta, żywa i spo­cona, opo­wiada mi, że zaczęła botok­so­wać stopy. Wstrzy­ki­wa­nie w nie botoksu, jak mówi, zmniej­sza ból na tyle, że da się cały dzień wytrzy­mać w szpil­kach. Robiąc podobne rze­czy, zapo­mi­namy, że ból to ostrze­że­nie, krzyk nie­mych par­tii naszego ciała, że potrze­bują pomocy, że coś jest nie tak i wymaga to naszej uwagi. „Mam świetny spo­sób na radze­nie sobie z czymś, co może mi szko­dzić – wystar­czy wyłą­czyć powia­do­mie­nia”. Ponow­nie opusz­czam rękę. Dziś po raz pierw­szy zetknę­łam się ze śmier­cią taką, jaka jest w rze­czywistości, nie było w niej niczego zła­go­dzo­nego czy w jakimś sen­sie uta­jo­nego, nic nie zostało pomi­nięte. Było wszystko. Czuło się, że jest rze­czywista, a zara­zem zna­cząca. Gdyby cokol­wiek z tego wytłu­mić, zabra­kłoby cze­goś klu­czo­wego. Myślę o Ada­mie trzy­ma­ją­cym przy­wię­dłego żon­kila i o tym, że cebulki tych kwia­tów, jeśli je zjeść, mogą otę­pić układ ner­wowy i spa­ra­li­żo­wać serce.

Dar

kie­row­nik pra­cowni ana­to­mo­pa­to­lo­gii

W wyzię­bio­nym pokoju koło labo­ra­to­rium na meta­lo­wym stole leżą drobne zwłoki z owi­niętą ręcz­ni­kiem świeżo ogo­loną głową.

– Znam tylko jedną fry­zurę – mówi Terry Regnier, sam z wło­sami schlud­nie przy­strzy­żo­nymi i siwymi, zacze­sa­nymi do tyłu na Elvisa, oraz pasu­ją­cymi do nich bakami i wąsami, które w moim kata­logu tra­fi­łyby do dwóch kate­go­rii, „szo­fer” i „gwiaz­dor porno”. – Włosy nie są przed­mio­tem badań. Poza tym oba­wiam się tego, że ktoś roz­po­zna dawcę. Dzięki gole­niu głowy staje się mniej roz­po­znawalny.

Szczę­kowi zim­nej stali wtó­ruje gra­jące gdzieś radio. Terry sięga za jakieś urzą­dze­nie i naci­ska prze­łącz­nik, czym uśmierca Sweet Tal­king Woman zespołu Elec­tric Light Orche­stra.

Po tym, jak poma­ga­łam ubie­rać nie­bosz­czyka w zakła­dzie pogrze­bo­wym, tygo­dniami cho­dziła mi po gło­wie myśl, jakim mar­no­traw­stwem jest śmierć. Ciało, które poświę­ciło lata na roz­wój, auto­na­prawy, uod­par­nia­nie się, naby­wa­nie wie­dzy o wiru­sach i cho­ro­bach, zostaje po pro­stu spa­lone lub pogrze­bane. Wybór tego, co sta­nie się z twoim cia­łem, zawsze powi­nien nale­żeć do cie­bie, ale widząc przez drzwiczki chłodni tam­tych ludzi z gło­wami na podusz­kach, któ­rzy wszy­scy mieli znik­nąć, poczu­łam, że można zro­bić coś wię­cej. Nie uwa­żam, że nasze poczu­cie war­to­ści życia czy też śmierci powinno odwo­ły­wać się wyłącz­nie do uży­tecz­no­ści, ale ten kon­tekst też ist­nieje i zawsze – nawet w dobie dru­ka­rek 3D i kom­pu­te­ro­wych symu­la­cji – jest na to zapo­trze­bo­wa­nie. Chcia­łam się prze­ko­nać, co dzieje się z cia­łami, które prze­ka­zy­wane są nauce, zamiast wędro­wać pro­sto do grobu lub do kre­ma­to­rium; z tymi, które w takich miej­scach jak kli­nika Mayo w sta­nie Min­ne­sota, gdzie się znaj­du­jemy, zyskują nowe życie. Pra­gnę­łam też dowie­dzieć się, czy ano­ni­mo­wość mro­wia mar­twych twa­rzy jakoś zmie­nia cha­rak­ter pracy osoby zaj­mu­ją­cej się nimi. Czy pozna­nie per­so­na­liów zmar­łego wpływa na to, jak się go trak­tuje, i co w ogóle ozna­cza zaj­mo­wa­nie się kimś takim. Obok zwłok prze­ka­zy­wa­nych do celów medycz­nych nie uświad­czysz torby z tro­pami wio­dą­cymi do ich toż­sa­mo­ści. Nie ma jej też przy nowo przy­by­łej.

Ta zaś jest teraz pod­pięta pod urzą­dze­nie do bal­sa­ma­cji. To czarna gumowa rurka, która znika pod kolej­nym ręcz­ni­kiem, zakry­wa­ją­cym górne par­tie ud, i wpom­po­wuje w układ krą­że­nia mie­szankę alko­holu, gli­ce­ryny (nawil­żacz), fenolu (dla dezyn­fek­cji) i for­ma­liny (kon­ser­want). Płyn zwięk­szy cię­żar ciała o trzy­dzie­ści pro­cent, ina­czej bowiem niż w przy­padku pochówku, kiedy zwłoki powinny móc prze­trwać kilka tygo­dni, to ciało musi być zdatne do użytku około roku, dla­tego sto­suje się lekką nad­wyżkę. Kobieta spra­wia wra­że­nie obrzę­kłej; za sprawą odwod­nie­nia będzie się mie­sią­cami kur­czyć. Pod jej głową cera­miczna misa wypeł­nia się krwią, wypy­chaną z żył przez napór płynu kon­ser­wu­ją­cego. Krew jest ciem­no­czer­wona, pra­wie czarna, czę­ściowo zasty­gnięta w skrzepy. Nie czuję ani zapa­chu krwi, ani tej kobiety, pomiesz­cze­nie pach­nie stalą i for­ma­liną, che­miczną wonią lice­al­nej pra­cowni bio­lo­gicz­nej, zapa­chem, który ogar­nia cię po pod­nie­sie­niu wieczka sło­ika z ropu­chą. Twarz i tułów są zakryte, ale skórę widać na obsy­pa­nych pla­mami wątro­bo­wymi rękach, i jest blada jak śnieg. Kobieta zmarła dziś rano, więc jesz­cze nie zżół­kła, nie zsza­rzała ani nie zzie­le­niała. Za życia usu­nięto jej tylko wore­czek żół­ciowy, ciało nadaje się do użytku.

Prze­cho­dzę na drugą stronę stołu, trą­ca­jąc piłkę do kości. Spod przy­kry­wa­ją­cej kobietę tka­niny wyziera dłoń, paznok­cie pocią­gnięte są jasno­po­ma­rań­czo­wym lakie­rem, tylko ten na palcu ser­decz­nym poły­skuje zło­tem. Terry zwykł zmy­wać lakier, ale prze­stał to robić, gdy usły­szał, jak pewna stu­dentka komen­tuje paznok­cie swo­jego nie­bosz­czyka. Dla niej pola­kie­ro­wane paznok­cie były czymś uczło­wie­cza­ją­cym kawał mar­twego mięsa. Mówiły jej: to jest ktoś, kto żył, umarł i ofia­ro­wał ci ten dar, byś mogła się uczyć. Od tam­tej pory Terry nawet nie tknął bute­leczki ze zmy­wa­czem.

– Tra­fiali do mnie faceci, któ­rym wnuczki malo­wały paznok­cie. Zosta­wiam tak, jak jest.

Kiedy ciało jest zabal­sa­mo­wane, ale jesz­cze przed prze­ka­za­niem go do celów edu­ka­cyj­nych, Terry pozwala, by w takim sta­nie prze­le­żało dwa, trzy mie­siące, co umoż­li­wia che­mi­ka­liom wzmoc­nie­nie tka­nek. Warunki panu­jące w chłodni i czas poma­gają zabić wszel­kie szko­dliwe bak­te­rie; o bez­pie­czeń­stwo dba się rów­nież poprzez odrzu­ca­nie daw­ców zaka­żo­nych na przy­kład wiru­sem HIV, żół­taczką czy pta­sią grypą. Ta dama o zło­tych i poma­rań­czo­wych paznok­ciach jesz­cze przez jakiś czas nie zetknie się ze stu­den­tami. Kiedy do tego doj­dzie, pewne par­tie jej ciała będą roz­mra­żane sto­sow­nie do potrzeb. Jeżeli zaję­cia będą wyma­gać zapo­zna­nia się z dro­gami odde­cho­wymi, odmro­żone zostaną wyłącz­nie głowa i szyja, reszta zaś prze­cho­wy­wana będzie w suchym lodzie. Roz­mra­ża­nie koń­czyn i głowy zaj­muje jeden dzień, a kor­pu­sów, zależ­nie od ich wiel­ko­ści, co naj­mniej trzy.

– Sta­ramy się utrzy­my­wać ciała w moż­li­wie ide­al­nym sta­nie i odmra­żamy je w sam raz na tyle, żeby nada­wały się do uży­cia. W Min­ne­so­cie jest wystar­cza­jąco zimno – chi­cho­cze Terry. – Nie chcemy, żeby tkanki też poza­ma­rzały.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. James Bal­dwin, Następ­nym razem pożar. Wybór ese­jów, wybrał, prze­ło­żył i wstę­pem opa­trzył Daniel Pas­sent, Książka i Wie­dza, War­szawa 965. [wróć]

2. Eddie Camp­bell, Alan Moore, Pro­sto z pie­kła, przeł. Michał Cha­ciń­ski, Marek Cie­ślik, timof i cisi wspól­nicy, War­szawa 2014. [wróć]

3. World Health Orga­ni­sa­tion, The Top 10 Cau­ses of Death, 9 grud­nia 020, who.int/news-room/fact-she­ets/detail/the-top-10-cau­ses-of-death. [wróć]

4. Ernest Bec­ker, Zaprze­cza­nie śmierci, przeł. Agnieszka Trąbka, Nomos, Kra­ków 2015. [wróć]

5. Don DeLillo, Biały szum (cytaty w tłu­ma­cze­niu wła­snym – Jaro­sław Irzy­kow­ski). [wróć]

6. Hay­ley Camp­bell, This Guy Had Him­self Dis­sec­ted by His Friends and His Ske­le­ton Put on Public Display, Buz­z­Feed, 8 czerwca 2015, buz­z­feed.com/hay­ley­camp­bell/why-would-you-put-under­pants-on-a-ske­le­ton. [wróć]

7. David Lynch, The Art Life, reż. Jon Nguyen, Duck Diver Films, 2016, DVD, Thun­der­bird Rele­asing. [wróć]

8. Denis John­son, The Lar­gesse of the Sea Maiden, Jona­than Cape, Lon­don 2018, opo­wia­da­nie Triumph Over the Grave, s. 121. [wróć]

9. David Woj­na­ro­wicz, Close to the Kni­ves, Canon­gate, Edin­burgh 2017, s. 119, © David Woj­na­ro­wicz, 1991 (tłu­ma­cze­nie wła­sne). [wróć]