San. Rzeka, która łączy. Rzeka która dzieli - Bochenek Grażyna - ebook
NOWOŚĆ

San. Rzeka, która łączy. Rzeka która dzieli ebook

Bochenek Grażyna

0,0

38 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia, która nadal płynie

 

Trzymasz przed sobą poruszającą opowieść o pięknie i bólu pogranicza. Grażyna Bochenek zabiera nas w podróż wzdłuż Sanu – jednej z najbardziej malowniczych rzek Polski. Wijąca się – na kształt błyskawicy – przez Bieszczady i Podkarpacie staje się bohaterką, świadkiem i milczącą uczestniczką dramatycznych dziejów ludzi, którzy przez wieki żyli na obu jej brzegach.

San. Rzeka, która łączy. Rzeka, która dzieli opowiada o pamięci zapisanej w krajobrazie: o cerkwiach, które milczą, o wsiach, które zniknęły z mapy, i o ranie, która do końca się nie zabliźniła. Podczas lektury ożywają wspomnienia o Polakach, Ukraińcach, Rusinach, Bojkach, Żydach i Grekach. Jest to opowieść o lękach i uprzedzeniach, ale także o nadziei i tęsknocie. Ponieważ ta rzeka – kapryśna i piękna – potrafi nie tylko dzielić, ale również łączyć.

Ta książka to nie tylko reportaż i esej historyczny. To przede wszystkim próba zrozumienia miejsca, gdzie każda wersja wydarzeń zasługuje na wysłuchanie – i każda z nich jest prawdziwa. W dolinie Sanu przeszłość nie odchodzi, lecz niczym małe źródełko po cichu wplata się w teraźniejszość.

 

San to lustro pamięci

 

Powędrowałam wzdłuż biegu Sanu, najpierw przesuwając palec na mapie, a potem odwiedzając wybrane miejsca i ludzi. Trzymałam się stosunkowo blisko koryta rzeki. Nasyciłam się błękitem i zielenią, ale też mgłami i burzowymi szarościami. Przede wszystkim jednak usłyszałam różne opowieści składające się na subiektywny, na pewno fragmentaryczny obraz ludzi, którzy mieszkają lub których rodziny niegdyś mieszkały nad Sanem. W tym, co zebrałam, ważne są nastroje i stan ducha. Jest tu sporo historii, ale nie ona jest tu najważniejsza – istotne jest raczej to, jak została zapamiętana, co z niej dla siebie zabieramy i jak wpływa ona na współczesne relacje między ludźmi. (fragment)

 

Grażyna Bochenek – doktor nauk o sztuce, absolwentka filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wieloletnia dziennikarka Polskiego Radia Rzeszów, obecnie współpracuje z Radiem 357. Autorka między innymi cyklu audycji Szlakiem Tadeusza Kantora oraz reportaży Nasi Ukraińcy i Normalni ludzie. Autorka podcastu Rzeszowskie historie, prezeska Stowarzyszenia Rajsze, członkini Forum Dialogu. Była koordynatorką festiwalu W samo południe. Fred Zinnemann wraca do Rzeszowa, jest autorką książki Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie. Mieszkanka i jednocześnie pasjonatka Podkarpacia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 487

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Grażyna Bochenek

San

Rzeka która łączy, rzeka która dzieli

Wstęp

„San jest taki płytki,

gdzie Beniowej brzeg.

Dzieli ludzi dzieli myśli.

Straszny jego gniew…”

Maciej Augustyn, Moje Bieszczady (KSU, 1993)

Gdy dokładnie przyjrzeć się mapie, to – mimo puzzlowatości wielu fragmentów, licznych zakoli i wypustek – kształt tej rzeki układa się w błyskawicę. Skojarzenie może częściowo wynika z popularności tego znaku jako symbolu stosunkowo niedawnego Strajku Kobiet, jednak gdy raz dojrzy się w Sanie ten obraz, trudno jest się od niego uwolnić. Niewątpliwie gwałtowność i siła piorunów, których efektem są błyskawice, koreluje z intensywnością wydarzeń i emocji, jakich przez wieki, a szczególnie w XX wieku, doświadczano nad rzeką San. I choć od ponad siedemdziesięciu lat na tym terenie nie doszło do gwałtownych zajść ani do większych konfliktów, to jednak wcześniejsze zbrodnie, urazy i lęki mają wyraźne odbicie w opowieściach dzisiejszych mieszkańców tych okolic.

Te opowieści mocno kontrastują z walorami przyrodniczymi i turystycznymi, wszak San jest piękny i różnorodny. Mierzy prawie 460 kilometrów długości, dokładnie 457,8 kilometra. Na odcinku od źródeł do Przemyśla jest rzeką górską, charakterystyczne są dla niej kamieniste dno i lodowata temperatura wody, nawet w najcieplejsze letnie dni. Dobrze się po nim brodzi, chłodząc rozgrzane od wakacyjnego słońca ciało. San wije się (wręcz dosłownie, niczym wodny wąż) pomiędzy górami i wzgórzami, tworząc liczne przełomy i wyginając się raz w jedną, raz w drugą stronę. Czy ktokolwiek byłby w stanie policzyć, jak często skręca na północ, wschód, południe i zachód, zupełnie jakby nie mógł się zdecydować? To byłoby naprawdę spore badawcze wyzwanie, ale na szczęście niepotrzebne. Gdyby w ogóle pominąć te małe zakręty i wywijańce, można przyjąć, że San najpierw wybiera północny zachód, potem północ, następnie zaś wschód i ponownie północny zachód.

Na odcinku bieszczadzkim bieg rzeki spowolniony zostaje przez dwa sztuczne zbiorniki: na Jeziorze Solińskim (ależ są tu latem tłumy wypoczywających!) oraz na Jeziorze Myczkowskim; woda rozlewa się tam szeroko i dostojnie, a potem wraca do wąskiego koryta. Od Przemyśla po ujście do Wisły San nabiera charakteru nizinnego, płynie łagodniejszymi skrętami, jakby rozleniwiony i spokojniejszy. Brzegi coraz bardziej łagodnieją, kamienie zastępuje piasek, a coraz szerszą dolinę rzeki zajmują łąki, lasy łęgowe i starorzecza. Koło Dąbrówki Pniowskiej pod Sandomierzem San wpada do Wisły, odprowadzając karpackie wody do większej siostry sunącej w stronę Bałtyku. Rzeka jest wspaniała i urzekająca, a w ostatnim czasie przybywa rajdów, spływów czy biegów, których szlaki wytyczane są wzdłuż Sanu.

Jednak San to nie tylko malownicza rzeka, po wielekroć meandrująca i zaskakująca swoim kapryśnym przebiegiem. To również rzeka, która przez wieki zarówno łączyła, jak i dzieliła mieszkających wokół ludzi oraz była świadkiem ich często dramatycznych losów. Dziś zaś opowieści polskie, żydowskie, ukraińskie (w tym bojkowskie, z zastrzeżeniem, że choć Bojkowie są traktowani jako ukraińska grupa etnograficzna, część z nich podkreśla swoją odrębność) mimo prób ich splecenia, często pozostają rozdzielne: każda społeczność zapamiętała te same wydarzenia inaczej, każda pielęgnuje własne wspomnienia i trzyma się własnych interpretacji. Dodać trzeba także, że każda społeczność ma swoje krzywdy i domaga się ich uznania, a najbardziej nabrzmiałe są relacje polsko-ukraińskie. Perun – jedno z naczelnych bóstw słowiańskich, być może w ogóle najważniejszy słowiański bóg, ten, który uderza (ogólnosłowiańskie słowo per oznacza „uderzać”), władający gromami, uosobienie mocy i gwałtownej siły – czy to on może wciąż wywierać wpływ na mieszkańców terenów położonych wzdłuż układającej się w kształt błyskawicy rzeki San?

Gdy poznaje się historię tego obszaru, trzeba umieć rozróżniać tereny prawobrzeżne od lewobrzeżnych i przypomnieć sobie jedną z podstawowych geograficznych reguł: prawy brzeg znajduje się po naszej prawej stronie, jeśli patrzymy zgodnie z kierunkiem, z którym płynie rzeka. Dlaczego to ważne? Bo w dolinie Sanu przez długie lata na prawym brzegu przeważała ludność ukraińska (rusińska), a po stronie lewej – polska. San nie był oczywiście ostrą granicą: można było naliczyć sporo polskich miejscowości w otoczeniu ukraińskim (rusińskim) na prawym brzegu, jak i ukraińskich (rusińskich) w otoczeniu polskim na brzegu lewym, a poza tym niemal nie zdarzały się miejscowości zamieszkane przez wyłącznie jedną grupę. Można jednak w uproszczeniu przyjąć, że San stanowił taką właśnie – etniczną – granicę, a na pewno zaczął być tak traktowany, gdy rodziły się i kształtowały nowoczesne idee i ruchy narodowe.

Gdy myśli się o tej rzece, trzeba także przypomnieć sobie, jak mają się do siebie przymiotniki: „ruski”, „rusiński” i „ukraiński”. Cała Polska przyśpieszony kurs rozróżniania tych określeń przeszła po pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku – wówczas od lat obecne w naszej kuchni „pierogi ruskie” zaczęły być bojkotowane albo nazywane ukraińskimi. „Ruski” częściej kojarzy się nam z Rosją albo Związkiem Radzieckim, a nie ze średniowieczną historyczną Rusią, po której dzisiejsza Ukraina odziedziczyła część historii i terytorium, albo też z województwem ruskim w I Rzeczypospolitej. W przypadku terenów nad Sanem częściej w użyciu jest jednak to drugie z wymienionych znaczeń. Mieszkający tu ludzie w dużej mierze byli Rusinam i mówili niegdyś po rusku/rusińsku, aż język ten zaczął być nazywany ukraińskim, a oni sami poczuli się – w większości – Ukraińcami.

Na tym terenie najważniejszym punktem odniesienia przez długie wieki były dla mieszkańców religia oraz język, przy czym języki społeczności polskiej i ukraińskiej (rusińskiej) mieszały się ze sobą, bo też i obydwie grupy żyły ze sobą bardzo blisko a różnice między nimi, choćby ze względu na mieszane związki – były bardzo płynne. Dopiero na przełomie XIX i XX wieku część Rusinów powoli zaczynała czuć się Ukraińcami, ale i Polacy zyskiwali polską świadomość narodową, jednak jeszcze przed II wojną światową wiele osób uważało siebie za: „tutejszych”. Mówili tak o sobie także Bojkowie, stanowiący większość mieszkańców Bieszczadów (których zresztą określano Rusinami), oraz ci, którzy chodzili do rzymskokatolickich kościołów i posługiwali się gwarami języka polskiego. Większość miejscowej ludności w końcu jednak musiała wybrać – lub wybierano za nią – polską albo ukraińską tożsamość narodową.

We wsi Ulucz nad Sanem lub nieopodal w Jaworniku Ruskim urodził się greckokatolicki ksiądz i działacz społeczny Mychajło Werbyckij, który skomponował muzykę do ukraińskiego hymnu narodowego. Także nad Sanem, w Przemyślu, w 1865 roku odbyło się pierwsze publiczne wykonanie tej pieśni. Dziedzictwo rusińskie(ukraińskie) jest tutaj bogate i różnorodne, ale Polacy raczej wolą o nim nie pamiętać albo je umniejszają, co najwyżej doceniając nieliczne przepiękne cerkwie, którym udało się przetrwać powojenne wymazywanie ukraińskości (wtedy to już była ukraińskość) z polskiego pejzażu. Świątynie, szczególnie te drewniane w większych lub mniejszych wsiach, funkcjonują jednak trochę jako elementy baśni dziejącej się „dawno, dawno temu”, której szczegóły nie wydają się nam istotne. Poza tym nawet witryny internetowe wielu samorządów oraz opisy licznych miejscowości w polskim serwisie Wikipedii zawierają bardzo zdawkowe i niepełne informacje o przedwojennej historii ukraińskiej oraz polsko-ukraińskiej; nierzadko podawane są wyłącznie informacje o wyznaniu grekokatolickim, a nie o narodowości ukraińskiej (rusińskiej). Lukę w tym zakresie częściowo wypełnia witryna Apokryf Ruski.

Choć ten element przeszłości wydaje się niemal nieobecny, to wcale nie minęły antyukraińskie uprzedzenia, a wręcz nawet przybierają one na sile. A mają do tego podglebie. „Staniemy, bracia, do krwawego boju od Sanu do Donu,/ Panować w domu ojców nie damy nikomu[1]” – to fragment drugiej, niewykonywanej już dziś zwrotki wspomnianego hymnu Szcze ne wmerła Ukraina – do której słowa napisał – o paradoksie! – pochodzący z polskiej ziemiańskiej rodziny Pawło Czubyński. A może to wcale nie paradoks, tylko norma na dawnym polsko-ukraińskim pograniczu, która dziwi nas dopiero dzisiaj, gdy czujemy się zmuszeni do opisu świata w kategoriach narodowych? Zwrotka ta – choć już zniknęła z oficjalnej wersji pieśni – bywa po polskiej stronie przywoływana jako potwierdzenie wciąż rzekomo aktualnych planów Ukraińców, aby przesunąć wschodnie granice swojego państwa aż do Sanu właśnie. Obawy o to, że przyjdą Ukraińcy i zajmą polskie ziemie, bardzo przypominają wciąż żywe lęki przed tym, że krewni zamordowanych w Holokauście Żydów również w końcu zgłoszą się do dawnych polskich sąsiadów i zabiorą nam swoje dawne kamienice, oraz do odczuć mieszkańców tak zwanych Ziem Odzyskanych w stosunku do dawnych niemieckich właścicieli poszczególnych domów i obejść.

Nawet gdy Ukraina toczy nierówną walkę z totalitarnym rosyjskim reżimem, a w naszym kraju mieszkają i pracują tysiące wojennych uchodźców, część Polaków nadal słyszy w głowach nacjonalistyczne hasło „Lachy za San”, nie wierząc w polsko-ukraiński sojusz i spodziewając się po wschodnim sąsiedzie tego, co najgorsze. Wciąż przywoływane są też brutalne zbrodnie Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) na Kresach II Rzeczpospolitej, za które wina rozciągana jest na współcześnie żyjących Ukraińców jako zbiorowość. „To dobrze, że w końcu stanął w Polsce pomnik Rzezi Wołyńskiej, bo przypomina nam o ukraińskim okrucieństwie. Jest brutalny, to prawda, ale sprawcy właśnie tacy byli”. „To taki naród, mają w sobie azjatyckie okrucieństwo i zło, mają to w genach…” słychać w wielu rozmowach. Na refleksje o tym, jakie były przyczyny rozwoju ukraińskiego nacjonalizmu i ideologii banderyzmu, a także na przywołanie krzywd wyrządzonych Ukraińcom przez Polaków, nie ma w tych oskarżeniach miejsca.

W centralnej części monumentu autorstwa Andrzeja Pityńskiego znajdują się trójzębne widły, na które nabite jest ciało dziecka, poniżej z jednej strony z płomieni wyłania się rodzina z dziećmi, a z drugiej – głowy dzieci nabite na sztachety płotu. Dwudziestometrowego pomnika nie chciał u siebie żaden z polskich samorządów, aż przyjęła go położona niedaleko Sanu gmina Domostawa. Zbrodnia na Wołyniu – niepodważalnie ogromna i porażająca swoim okrucieństwem – wydaje się wielu Polakom tak duża, że aż nie można jej odkupić… Takie podejście szczególnie widać w południowo-wschodniej części kraju, na dawnym polsko-ukraińskim pograniczu, którego własna historia również jest krwawa i bolesna.

Myśląc o Sanie, jego okolicach i ludziach mieszkających przy tej rzece (a przecież byli wśród nich także Żydzi, Romowie, Niemcy, a nawet Grecy), nie sposób uciec od historii, ale też trudno się w niej (szczególnie tej powojennej) nie pogubić. Jeszcze trudniej opowiedzieć ją w taki sposób, aby różni jej uczestnicy potrafili się w niej odnaleźć. Nawet przy najzwyklejszym opisie pojawiają się wątpliwości, jakie wyrazy są adekwatne. Bandy czy oddziały? Bandyci czy partyzanci? Samoobrona czy agresorzy?

W średniowieczu tutaj kończyła się Ruś Kijowska, a władcy polscy, ruscy oraz węgierscy wielokrotnie i ze zmiennym powodzeniem walczyli o te tereny. Od wieku XIV długo, bo do pierwszego rozbioru Polski w 1772 roku, dolina Sanu należała do Królestwa Polskiego i Rzeczpospolitej Obojga Narodów, a następnie stała się częścią Austrii i Monarchii Austro-Węgierskiej. Po I wojnie światowej cały ten obszar wszedł w skład II Rzeczpospolitej, jednak o część toczyły się walki polsko-ukraińskie, szczególnie intensywne w Przemyślu, w którym społeczność ukraińska miała już wtedy silne poczucie odrębności i państwowotwórcze aspiracje. W II Rzeczpospolitej władze, początkowo otwarte na pluralizm kulturowy i asymilację państwową, w kolejnych latach bardziej stawiały na asymilację narodową oraz polonizację, ale mnożenie przed mniejszościami kolejnych ograniczeń tym bardziej sprzyjało rozwojowi nacjonalizmu. Najgorzej układały się stosunki z Ukraińcami.

Po wybuchu II wojny światowej przyśpieszyły procesy narodowej samoidentyfikacji; zarówno okupanci niemieccy, jak i sowieccy, wykorzystywali polsko-ukraińskie animozje, a San zaczął być formalną granicą. Najpierw – od źródeł aż do okolic Jarosławia – oddzielał Rzeszę Niemiecką od ZSRR. Rzeka, która do tej pory karmiła, była szlakiem transportowym i dawała ochłodę w upalne dni, podzieliła na dwie części wsie, miasteczka i miasta, w tym tak duży ośrodek jak Przemyśl. Część mieszkańców po stronie wschodniej doświadczyła wtedy przymusowych wysiedleń (Sowieci opróżnili kilkusetmetrowy pas od strony rzeki), a inni sami przekraczali nurt, szukając dla siebie bezpieczniejszego miejsca: ziemianie uciekali z ZSRR, a Żydzi uciekali do ZSRR. Dokonywane później przez władze sowieckie masowe deportacje Polaków, Ukraińców oraz Żydów na Syberię tym ostatnim – paradoksalnie – ratowały życie. Po stronie niemieckiej śmierć w zaplanowanej metodycznie akcji Zagłady poniosło wkrótce około trzech milionów polskich Żydów.

Po napaści Niemiec na ZSRR w 1941 roku granica razem z frontem przesuwała się na wschód, a potem, wraz z Armią Czerwoną, wracała w kierunku zachodnim. Wybuchł wtedy nad Sanem i na całym pograniczu otwarty polsko-ukraiński konflikt zbrojny, wywołany najpierw reakcją na brutalne zbrodnie UPA na polskich cywilach na Wołyniu i Podolu, a później układem o wymianie ludności między Polską a Ukraińską Socjalistyczną Republiką Radziecką (USRR). Przesiedlenia polskich obywateli narodowości ukraińskiej tylko początkowo były dobrowolne, później odbywały się w atmosferze terroru oraz pod przymusem. Z dnia na dzień to UPA stała się tutaj jedynym obrońcą przed wywózką – przystępowali do niej także ci, którym obce były nacjonalistyczne poglądy, ale chcieli zostać na ziemi zajmowanej przez wcześniejsze pokolenia.

Poza wysiedleniami i pacyfikacjami realizowanymi przez Wojsko Polskie mnożyły się akcje odwetowe UPA oraz napaści na wsie ukraińskie dokonywane przez grupy polskiego podziemia. Członkowie UPA byli przez Polaków nazywani bandytami albo banderowcami, ale członkowie polskich oddziałów oraz żołnierze Ludowego Wojska Polskiego dla ludności ukraińskiej również nie byli nikim więcej jak właśnie bandytami. Dla ludności ukraińskiej symbolami polskich zbrodni stały się między innymi wsie Terka, Pawłokoma, Piskorowice czy Zawadka Morochowska, o których głośniej zaczęto mówić w Polsce dopiero kilkadziesiąt lat po zaistniałych tragediach. Na tym terenie śmierci ukraińskiej było dużo więcej niż polskiej. „Ale to nie tu, a na Kresach doszło do rzezi, a polskich ofiar tam było więcej…” – takie komentarze jednak słychać po polskiej stronie.

Od 1944 do 1946 roku kraj opuściło niemal 500 tysięcy obywateli przedwojennej Polski uznanych za Ukraińców (w tym Łemkowie), a wiele mieszanych rodzin zostało w ten sposób na zawsze rozdzielonych. Wysiedleńcy w większości trafili do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej na tereny zniszczone działaniami wojennymi i zupełnie nieprzygotowane na przyjęcie nowych mieszkańców. W Polsce pozostały natomiast opustoszałe wsie, które wypełniała potem ludność i z Kresów, i z wielu innych części kraju. Kolejne grupy autochtonicznych mieszkańców południowo-wschodniej Polski zostały zmuszone do opuszczenia swojej ziemi w 1947 roku w akcji „Wisła”. Około 140 tysięcy osób przymusowo kierowano na „Ziemie Odzyskane”, starając się, aby wysiedlani Ukraińcy (dwie trzecie stanowiły kobiety i małoletnie dzieci) pozostali tam w rozproszeniu sprzyjającym późniejszej polonizacji.

San ponownie był już wtedy rzeką graniczną – tym razem na mocy umowy polsko-radzieckiej. Granica znów biegła od źródła w okolice miejscowości Solina (obecnie teren pod wodą Jeziora Solińskiego) i tutaj odbijała od rzeki w kierunku szczytu Jawor. Poza granicami Polski pozostawały miasteczko Ustrzyki Dolne oraz takie wsie jak Krościenko czy Lutowiska. Korekta tej granicy miała miejsce w 1951 roku, gdy zgodnie z kolejną polsko-radziecką umową ZSRR i Polska wymieniły się częścią swoich terytoriów. W jej wyniku San na 54 kilometrze, przy słupku niedaleko miejscowości Smolnik, wpłynął na terytorium Polski, zaś granica wychyliła się mocniej na wschód i jednak zagarnęła wspomniane Ustrzyki Dolne oraz ich okolice (tym samym znajdujący się w samym rogu mapy Polski prawy dolny charakterystyczny koniuszek stał się trochę mniej wystający niż wcześniej). Dotychczasowi mieszkańcy Ustrzyk i okolic decyzją sowieckich władz zostali skierowani w głąb Ukrainy, zaś do pozostawionych przez nich pustych gospodarstw wprowadziły się rodziny wysiedlone z województwa lubelskiego, ale też z innych rejonów Polski, a oprócz tego… uchodźcy z ogarniętej wojną domową Grecji. Akcja H-T stanowiła ostatni etap powojennych przemieszczeń ludności na tym terenie, a po uzyskaniu przez Ukrainę niepodległości w 1991 roku granica polsko-ukraińska pozostała już niezmieniona. Choć nie, jednak nie był to ostatni etap. Potem był jeszcze rok 1968 i – podobnie jak w całym kraju – przymusowe wyjazdy nielicznych ocalałych z Zagłady polskich Żydów, oskarżonych o nielojalność.

Wysiedlenia, ucieczki i bratobójcze walki. Rozdzielone mieszane rodziny. Trudne powroty albo życie w oddaleniu. Utrata zaufania do najbliższych sąsiadów. Strach. Poczucie niepewności i brak stałego gruntu pod nogami. Takie były doświadczenia ludzi żyjących kiedyś nad Sanem. A dziś? Powędrowałam wzdłuż jego biegu, najpierw przesuwając palec na mapie, a potem odwiedzając wybrane miejsca i ludzi. Trzymałam się stosunkowo blisko koryta rzeki – najdalej zaglądając do Krościenka nad Strwiążem, z którego odległość do Jeziora Solińskiego, w którym San robi sobie przystanek, to trzydzieści kilometrów. Nasyciłam się błękitem i zielenią, ale też mgłami i burzowymi szarościami. Przede wszystkim jednak usłyszałam różne opowieści, które składają się na subiektywny, na pewno fragmentaryczny obraz ludzi, którzy mieszkają lub których rodziny niegdyś mieszkały nad Sanem. W tym, co zebrałam, ważne są nastroje i stan ducha. Jest tu sporo historii, ale nie ona jest najważniejsza – istotne jest raczej to, jak została zapamiętana, co z niej dla siebie zabieramy i jak wpływa ona na współczesne relacje między ludźmi.

Nota informacyjna

Gdy przyglądamy się obszarowi nad Sanem, w różnych opowieściach pojawia się wiele kategorii, których rozumienie bywa różnorakie. Największy problem może przysparzać termin „Rusin”, tak często pojawiający się w odniesieniu do przeszłości. Z jednej strony, wg narracji ukraińskiej, „Rusin” to termin poprzedzający „Ukraińca”, rodzaj historycznego synonimu. W dużej mierze to prawda, ale nie wolno zapominać, że w czasach funkcjonowania kategorii „Rusin”, a potem zanikania tego terminu, nie wszyscy Rusini stawali się automatycznie Ukraińcami. Niektórzy z nich wybierali inne przynależności narodowe. Z drugiej strony jednak, w okresie II Rzeczypospolitej – mimo funkcjonowania już silnego ukraińskiego ruchu narodowego (ktoś jednak walczył o niepodległą Ukrainę z Polakami i tworzył ukraińskie organizacje społeczne w międzywojniu) – polskie władze, administracja państwowa oraz część środowisk naukowych z upodobaniem posługiwały się określeniem „Rusin” zamiast „Ukrainiec”. W założeniu miało to osłabiać wpływy ukraińskiej idei narodowej i tworzyć dla niej alternatywy.

Z kolei dziś można mówić o przedwojennych Rusinach albo z intencją wpisania się w ówczesny kontekst, słownictwo i stan świadomości, tak jak czyni to część bohaterów książki Grażyny Bochenek, albo bywa to celowa strategia, pozwalająca nie mówić o Ukraińcach, ukraińskim dziedzictwie itp. Owszem, w okresie II RP nie wszyscy Rusini (w tym także ci nad Sanem) mieli już w pełni ukształtowaną tożsamość ukraińską, ale brak świadomości narodowej dotyczył także części ludności polskiej. Niemniej jednak nikt w dyskursach o pograniczu nie podważa „polskości”, a „ukraińskość” zdecydowanie chętniej, zastępując i maskując ją ochoczo innymi określeniami, jak choćby właśnie rusiński, ruski, wołoski, byle tylko nie ukraiński.

Obok kategorii narodowych pojawiają się też inne – etnograficzne – jak choćby Bojkowie, Pogórzanie, Dolinianie. Tę pierwszą współcześnie utożsamia się z ukraińskością, choć można spotkać też jednostki, które podkreślając swe bojkowskie korzenie, od ukraińskości się odżegnują. I znów – czy to efekt wysokiej samoświadomości i przykładania dużej wagi do etnograficznej odrębności, czy jednak obawa przed utożsamieniem się z kategorią obarczoną w polskim kontekście negatywnymi stereotypami? Każdy przypadek jest zapewne sprawą indywidualną, a temat mogłyby pogłębić badania naukowe.

Myśląc o kategoriach pamiętać należy, że część z tych przypisanych – akceptowanych, odrzucanych, ale też narzucanych – jest produktem czasów i zachodzących procesów społecznych. Ziemia nad Sanem jest jednym z dziesiątków przykładów na to, jak wyglądały procesy narodotwórcze w Europie Środkowo-Wschodniej.

dr Tomasz Kosiek,Instytut Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego

Tu było zacisznie

Sianki – Ukraina, Sianki – Polska

Ludmiła Wasyleczko, Hanna Jakaba, Luba Wasyleczko, Mychajło Hocur, Maria Babunycz, Maria Markanycz

Luba Wasyleczko

Hanna Jakaba

Mychajło Hocur

Żeby się tu dostać, musieliśmy przesłać swoje zgłoszenie i dokumenty ukraińskim służbom granicznym oraz dokładnie ustalić z nimi dzień i godzinę wizyty. Gdy podjeżdżamy do miejsca, gdzie kończy się nieutwardzona droga, a zaczyna ogrodzenie z drutu kolczastego – przez lata nazywane sistiema, dziś mieszkańcy mówią inżynerno-techniczni sporudy (konstrukcja inżynieryjna) – natychmiast pojawiają się przy nas umundurowani i uzbrojeni w długą broń funkcjonariusze. Dziwny to widok: prawie przezroczyste zasieki ciągnące się aż po horyzont, w głąb jednostajnego łąkowego krajobrazu, a po jednej i drugiej stronie widać przede wszystkim puste polany porośnięte suchą trawą oraz las. Zamykane na kłódkę drzwi pośrodku tej konstrukcji także robią wrażenie, są jakby wyjęte z surrealistycznego snu, w którym ktoś arbitralnie pociął ogromną otwartą przestrzeń na dwie odizolowane od siebie części. Ale to wcale nie sen, płot stoi i dzieli, a bez ukraińskich pograniczników, którzy mają klucze do kłódki, przejść się nie da.

Zaraz za ogrodzeniem biegnie pas czystej ziemi i sporej głębokości rów, który można przeskoczyć tylko wtedy, gdy weźmie się rozbieg, w efekcie zostawiając po drugiej stronie głęboko odciśnięty ślad buta. Im ktoś niższy, tym rozbieg musi być dłuższy, tak więc od kobiet pokonanie tej przeszkody wymaga z reguły więcej wysiłku, natomiast wyżsi panowie radzą sobie z nią bez problemu. Ten fragment drogi musimy przekraczać gęsiego – chodzi o to, aby na ziemi nie mnożyć odcisków różnych podeszew, bo mogłyby one zaburzyć odczytywanie śladów obecności tych osób, które odważyłyby się przekraczać granicę nielegalnie. Zresztą i tak natychmiast po naszym przejściu pogranicznicy dokładnie grabią ziemię.

Jesteśmy w dawnych Siankach, po wschodniej stronie rzeki San. Dziś jest to ukraińska strefa przygraniczna z reglamentowanym wejściem. Gdybyśmy cofnęli się w czasie, powiedzmy do początku XX wieku, zarówno tutaj, jak i po drugiej stronie rzeki widzielibyśmy dworskie i wiejskie zabudowania Sianek. Przez długie lata miejscowość rozciągała się po obydwu stronach Sanu, najpierw z przeważającą zabudową po stronie zachodniej (dziś polskiej), stopniowo zagęszczającą się także na brzegu wschodnim. W 1939 roku po zachodniej stronie znajdowały się dwór, cerkiew i mniejszość wiejskich gospodarstw. Z kolei po stronie wschodniej chałup zdecydowanie przybyło, stały tu również: nowa cerkiew, dwa kościoły oraz stacja kolejowa. „Były”, „stały”, ale też: „żyli”, „mieszkali”, „dorastali”, „śpiewali” – to wszystko czas przeszły. Lata wojenne i powojenne, naznaczone wysiedleniami, pożarami, śmiercią i niepewnością, zmieniły Sianki kompletnie.

„Ci, którzy przeżyli te wszystkie wysiedlenia, już nie żyją, a młodzi nic nie wiedzą o historii”– pisze do mnie na początku 2025 roku starosta okręgu starościńskiego, mieszkająca w Siankach Ludmiła Wasyleczko – „trudno będzie mi znaleźć osoby, które mogłyby z Panią porozmawiać o tym miejscu”. Odpowiadam, że historia ma być ważnym, ale jednak tłem, że chcę zobaczyć, jak dziś tutaj się żyje oraz jak wydarzenia sprzed lat wpływają na teraźniejszość. W końcu udaje nam się umówić.

Którędy do Sianek?

Najszybciej z Rzeszowa można się dostać do ukraińskich Sianek samochodem, przez Przemyśl, a potem przejście graniczne w Niżankowicach – ma to trwać trzy godziny, nie licząc oczywiście oczekiwania na granicy. Ale ta opcja nie jest możliwa. W przypadku auta wyleasingowanego, z którego chciałam skorzystać, to leasingodawca musi wyrazić zgodę na wjazd do kraju ogarniętego wojną, a ja takiej zgody nie dostaję. Nie udaje mi się też znaleźć kierowcy z Rzeszowa, który swoim autem chciałby się ze mną wybrać do Sianek. Urszula Bodnar, zaprzyjaźniona tłumaczka z Przemyśla, którą mam zabrać po drodze, proponuje zostawienie auta w Medyce, przekroczenie tam granicy przez przejście dla pieszych (choć wydłuża to jazdę o czterdzieści minut) i skorzystanie z usług miejscowego kierowcy. To dobra opcja, choć przez kilka tygodni i ona jest niepewna: ukraińscy mężczyźni obawiają się eskapady ze względu na częste kontrole na drogach i zagrożenie poborem do wojska. W końcu jedzie z nami Rusłan – to wykładowca akademicki z Uniwersytetu Iwana Franki we Lwowie. To dla niego okazja na zarobienie dodatkowych pieniędzy, a poza tym podoba mu się cel podróży: jest ciekawy Sianek i historii Bieszczadów, bo niemal nic na ten temat nie wie. W czasie naszej podróży tylko raz przejdziemy kontrolę dokumentów i faktycznie Rusłan będzie sprawdzany bardzo dokładnie.

Początek kwietnia 2025, sobota. Na przejściu w Medyce przepuszczamy grupę młodych ukraińskich żołnierzy. Domyślamy się, że wracają z jakiegoś szkolenia. Czy gdyby nie strój i ciężkie bagaże, odróżnilibyśmy ich od cywilów? Trudno powiedzieć, może trochę zdradza ich skupienie na twarzach: niby żartują i prowadzą luźne rozmowy, ale przecież dobrze wiedzą, dokąd jadą. Poza nimi towarzyszą nam pojedynczy podróżni z ukraińskimi paszportami, stojący w osobnej kolejce. Ruch nie jest duży, ale mimo to przejście przez granicę zajmuje około godziny.

Droga przez Mościska i Sambor jest spokojna i jeszcze słoneczna, a nawierzchnia zdecydowanie lepsza, niż zapamiętałam z wcześniejszych podroży do tego kraju; tylko w okolicach Sambora mamy dłuższy odcinek pełen dziur. W tym miejscu ruch prawostronny nie obowiązuje, kierowcy jeżdżą tak, żeby ominąć jak najwięcej zapadlisk. „Jamy, jamy” (po ukraińsku – dziury) – irytuje się Rusłan. Słuchamy stacji radiowych, które puszczają muzykę ukraińską i anglojęzyczną, Rusłan z Ulą rozmawiają o pogodzie, cenach i wczorajszych rosyjskich atakach. Akurat nie były zbyt intensywne.

Wiosna prawie wchodzi do naszego mitsubishi. Pobocza wypełniają kwitnące na biało pospolite krzewy, w ogrodach kwitną pojedyncze magnolie, na słupach gniazdują pierwsze bociany. Gospodarstwa są schludne, a trawniki wystrzyżone, jedynie opuszczonych domów w stanie surowym, czekających zapewne na zastrzyk gotówki u inwestorów, wydaje się więcej niż u nas. Drobne różnice w porównaniu z polskimi wsiami widać też między innymi w ozdobnych detalach na ogrodzeniach domów, ale najbardziej wyróżniają się kształty i kolory mijanych kapliczek i cerkwi. W miastach, wśród budynków utrzymanych w estetyce charakterystycznej dla państw byłego ZSRR, można też dostrzec niemało nowej architektury, bardziej zachodniej; zachodnie są też nazwy: West Hotel czy kawiarnia La Croissant. Działania wojenne są daleko stąd i po drodze nie odnotowujemy wojskowej aktywności, tak mocno widocznej pod Przemyślem czy wokół lotniska w Jasionce (podczas naszej wycieczki amerykańskie wojska jeszcze tam stacjonują). Minąwszy Stary Sambor, widzimy z okien samochodu Dniestr, a im bliżej Sianek, tym więcej przed naszymi oczami szerokiej bieszczadzkiej przestrzeni.

Na miejscu zaczynamy od budynku starostwa…, a właściwie od stacji kolejowej. W starostwie nie ma toalety, trzeba korzystać z drewnianej wygódki, więc gospodyni woli zaprowadzić gości na dworzec. Tam z kolei musimy znaleźć kogoś z kluczem – bo toaleta w budynku jest tylko dla pracowników i znajduje się w zamkniętej części, natomiast podróżni chodzą… do innej drewnianej wygódki na zewnątrz. To od razu mocne zderzenie z codziennością ukraińskiej prowincji i przypomnienie, że w Polsce brak toalet też kiedyś mocno doskwierał. Pani Ludmiła dziwi się trochę, że nas to zastanawia; ona każdego dnia pracy odwiedza toaletę na stacji benzynowej: „to przecież blisko i żaden problem”. Ludmiła Wasyleczko pracuje w samorządzie od lat, kiedyś była sekretarzem kilkuosobowej rady wiejskiej w Siankach, ale kilka lat temu państwo wprowadziło oszczędności i teraz samorząd ogranicza się tylko do jednego urzędnika. Wiadomo jednak, że od nowych obowiązków pensja się nie zwiększyła, poza tym brakuje czasu, żeby odpowiednio wszystkim się zająć. Starosta ma do swojej dyspozycji mały pokój, dwa pomieszczenia za ścianą zajmuje poczta, a jeszcze jedno – sklep. Z okazji przyjazdu gości z Polski stół zastawiony został sałatką, kanapkami i sernikiem – jednym z lepszych, jakie kiedykolwiek jadłam. Ciasto nie jest kupne, samodzielnie przygotowała je nasza gospodyni.

Ruszamy nad San. Pogoda jest okropna. Co prawda rano świeciło słońce i pozwalało zachwycać się szerokimi dolinami ukraińskiej części Bieszczadów, ale potem niebo się zachmurzyło, spadł najpierw deszcz drobny, później ulewny, wreszcie grad, a potem znowu ulewa. Teraz tylko mży, ale i tak wszyscy jesteśmy już przemoczeni, a przez to i przemarznięci. W czasie wędrówki do starych Sianek nikt jednak nie narzeka, a dodatkowo Ludmiła Wasyleczko zwraca uwagę, że przecież jest ciepło: „Tutaj jest zacisze. Czy czujecie wiatr? Nie możecie go czuć, bo tutaj nie wieje. Za to tam, gdzie my wszyscy mieszkamy od wojny, oo, to tam teraz wieje, i to niemało. A tutaj położenie było spokojne, wygodne dla człowieka. Brak wiatru to duża wygoda, prawda?”. To się zgadza, przy stacji i starostwie wiało bardziej.

Maria Babunycz kieruje Domem Ludowym, który mieści się naprzeciwko budynku starostwa. W naszej grupie są też Maria Markanycz – dyrektorka miejscowej szkoły – oraz dwie mieszkanki Sianek i okolic: Hanna Jakaba i Luba Wasyleczko. Poza tym tłumaczka, dwaj kierowcy, mój mąż oraz pogranicznicy, eskortujący nas cierpliwie na całej trasie. Idziemy między łąkami oraz ścieżką wzdłuż lasu, słuchając o tym, gdzie stały dwie szkoły, a gdzie domy żydowskie i bożnica, gdzie znajdowały się cerkwie i kościoły oraz co się z nimi stało, gdzie było najwięcej gospodarstw… Wierzyć można tylko na słowo, bo przed naszymi oczami rozciąga się jedynie widok na drzewa, łany suchej trawy i wijący się miękko, cieniutki jeszcze w tym miejscu San. Tylko w jednym punkcie gospodarze prowadzą nas między drzewa, gdzie znajduje się obelisk upamiętniający cerkiew świętego Eliasza. Wzniesiono ją w 1908 roku, a w dwudziestoleciu międzywojennym to w niej przechowywano cenne księgi metrykalne z początku XVIII wieku. Sowieci rozebrali świątynię po 1945 roku. „Gdzieś tutaj leży pochowany mój młodszy braciszek” – mówi Hanna Jakaba i wskazuje na polanę za obeliskiem. Wśród suchych traw nie widać po grobach najmniejszego śladu.

„Myśmy tu całe dzieciństwo pasły krowy” – opowiadają Ludmiła Wasyleczko i Maria Babunycz, gdy już dochodzimy do Sanu, a po drugiej stronie widzimy dobrze znane polskim turystom ruiny dawnego dworu rodziny Stroińskich. Obie kobiety tłumaczą, że kiedyś przebywanie na terenach położonych tuż przy brzegu rzeki było dla mieszkańców ukraińskich Sianek dozwolone. „Po drugiej stronie rzeki wędrowali Polacy z plecakami, no więc machaliśmy sobie i rozmawialiśmy. Co prawda oni po polsku, a my po ukraińsku, ale wszystko można było zrozumieć. Często tu przychodziliśmy, bo nie było ograniczeń. Ale potem to się zmieniło. Kiedy tu byłyśmy ostatni raz? Trudno powiedzieć, pewnie ze dwadzieścia lat temu…”.

Dwa brzegi Sanu łączy w tym miejscu uschnięta zwalona jodła. Nie jest zbyt okazała, ale pień ma na tyle szeroki, że przebiegnięcie po nim nie stanowiłoby żadnego problemu.

Wspomnienie luksusu

O tym, jakie Sianki były kiedyś, lubią opowiadać ich dawni i obecni ukraińscy mieszkańcy. Niektórzy sięgają aż do magnackiej rodziny Kmitów, która założyła wieś w XVI wieku, ale najwięcej informacji mają o wieku XX i o latach międzywojennych, bo o tym opowiadali ich rodzice i dziadkowie. Do historii miło się odwołać, bo Sianki nie były byle jaką wsią, tylko kurortem narciarskim i turystycznym, żyło się tu bardziej dostatnio, a wręcz – na tle okolicy – luksusowo. Przede wszystkim już w 1905 roku, a więc jeszcze za czasów zaboru austriackiego, do miejscowości dotarła kolej, łącząc miasta Sambor i Użhorod. Do dziś stoi wybudowany wtedy budynek stacyjny, pokazany zresztą w jednym z sezonów popularnego polskiego serialu telewizyjnego Wataha (Ludmiła Wasyleczko razem z grupą mieszkańców Sianek pomagała filmowcom na etapie zdjęć, ale samego serialu nie mieli możliwości zobaczyć). Linia kolejowa, nazwana przez Mieczysława Orłowicza „najpiękniejszą linią kolejową północnych Karpat”, prowadząca przez sześć tuneli oraz 27 mostów i wiaduktów, zachwyca do dziś. A właściwie zachwycała – od czasu agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku turystów niemal tu nie ma, a lokalni mieszkańcy głowy mają zaprzątnięte czymś innym niż widoki. Kiedyś tory kolejowe nie tylko umożliwiały swobodne podróże ze Lwowa do węgierskiej części Austro-Węgier, ale przede wszystkim ułatwiały dostęp do maleńkich bieszczadzkich wiosek. Stacja w Siankach powstała na prawym brzegu rzeki i to właśnie od tego czasu ta część wsi zaczęła mocniej się zabudowywać. Powoli, a potem coraz szybciej, zaczęła się rozwijać także turystyka, apogeum osiągając w latach trzydziestych ubiegłego wieku, już w niepodległej Rzeczypospolitej.

Przed II wojną światową wieś była już tak znanym ośrodkiem narciarskim, że została uwzględniona na trasie ekskluzywnego pociągu dla narciarzy nazywanego Narty–Dancing–Brydż. Po wyjeździe ze Lwowa każdego dnia pociąg zatrzymywał się na innej stacji: w Worochcie, Sławsku, Truskawcu, Siankach, Krynicy, Zakopanem, Rabce, Zwardoniu, a na koniec w Wiśle. Te tysiąc dwieście kilometrów narciarze pokonywali w ciągu dziesięciu dni, na każdym przystanku szusując po innych trasach, a wieczorami grając w karty albo tańcząc, na ile komu starczyło sił i ochoty. Na tle pozostałych miejscowości Sianki wyróżniały się nie tylko trasami narciarskimi, ale również skocznią oraz torem saneczkowym. W okresie letnim dostępne tu były korty tenisowe, boiska do siatkówki i koszykówki, a ofertę dla gości miały trzy schroniska turystyczne, w tym nowoczesne schronisko Przemyskiego Towarzystwa Narciarskiego, pensjonaty, domy letniskowe, kwatery prywatne, dansingi, biblioteka i restauracje. Przed II wojną światową wieś zamieszkiwało na stałe około 1500 osób, a miejsc noclegowych przygotowano dla dwóch tysięcy gości[2]. Luba Wasyleczko jeszcze dziś opowiada o tym fenomenie z pewnym zdziwieniem i podziwem.

– Mój dziadek od strony mamy urodził się w Siankach w 1914 roku. Bardzo dużo mówił mi o turystach, którzy tutaj przyjeżdżali. Mieszkańcy byli zachwyceni, że wieś jest taka popularna, bo na letnikach można było zarobić. Bardzo często goście wybierali przejażdżki bryczką i konno, a to nie było trudne do zorganizowania. Wielu było turystów z Niemiec.

– Z Niemiec, na pewno?

– Tak zapamiętałam z dziadka opowiadań. Ale nie do końca mogłam je zrozumieć. Urodziłam się w 1966 roku, dorastałam w czasach Związku Radzieckiego. Wszystko wokół mnie było szare i nijakie, a dziadek mówił, że Sianki były kurortem, mówił o pięknej architekturze, drogich restauracjach i światowym życiu. Tutaj, w moich małych Siankach. Nie mogło mi się pomieścić w głowie, że chodzi o to samo miejsce. Jako mała dziewczynka widziałam przecież obok siebie zupełnie inne otoczenie.

Babcia Luby była młodsza od męża o trzynaście lat, też mieszkała w Siankach i tutaj chodziła do polskiej szkoły. Ukraińskie dzieci z reguły chodziły najpierw do trzyklasowej szkoły ukraińskiej, a potem kontynuowały naukę w siedmioklasowej szkole polskiej, w której uczyły się także dzieci żydowskie.

Babcia miała taką praktyczną wiedzę, umiała policzyć kubiki drzewa, powierzchnię pola, robiła to bez problemu. Często o niej opowiadam swoim uczniom, że taka prosta kobieta po szkole podstawowej miała bardziej praktyczną wiedzę i umiejętności niż oni teraz. Jak to możliwe?

– mówi Luba, która sama jest od wielu lat nauczycielką i w szkole podstawowej w Siankach uczy literatury. Dodaje, że od dziadków, a potem od rodziców, słyszała w domu, że przez długie lata życie w tej wsi płynęło bardzo spokojnie i bez konfliktów.

Pytałam, czy przed wojną czuli jakąś presję ze strony Polaków, czy były naciski, ale babcia i dziadek mówili, że nie, że czuli się tu dobrze. Mieli dostęp do szkoły, mogli się uczyć. Znali dwa języki. Ukraińcy chodzili do cerkwi, a katolicy do kościołów. I to cała różnica.

– Ja rozumiem język polski – Hanna Jakaba zaczyna spotkanie od tego właśnie zdania, jednak zaraz przechodzi na ukraiński.

Nie miała polskich przodków, ale jej mama i tato uczyli się polskiego w szkole podstawowej w Siankach i używali go jako dzieci na równi z językiem ukraińskim. Ona sama trochę się osłuchała polskiego w domu już po wojnie i stąd częściowo go rozumie, mówić jest jej jednak wygodniej już po ukraińsku. Na przyniesionym folderze pokazuje na fotografiach schronisko turystyczne PTN, dom letniskowy rodziny Stroińskich oraz wypoczywających w Siankach turystów. Wspomina o konnych zaprzęgach, z których ci chętnie korzystali, i o restauracjach, w których jadali, a na zdjęciu przedstawiającym całą wieś wskazuje szkołę, w której języka ruskiego uczył pan Tysowski.

Około 1900 roku dużo osób stąd wyjechało do Ameryki, za chlebem, ale potem trochę się poprawiło. W 1905 roku, 24 sierpnia, przyjechał pociąg z Sambora i zaczęło się inne życie. Tutaj były bogate tartaki, piękne buki rosły i wywożono je stąd do całego kraju. Mama uczyła się w polskiej szkole, bardzo dobrze jej szło, tylko gdy podrosła, rodzice nie chcieli jej puszczać na dalsze nauki, bo była jedynaczką i woleli mieć ją przy sobie

– opowiada. Pytam, czy zdarzały się zatargi z Polakami. Hanna Jakaba odpowiada, że nie.

Mychajło Hocur, który dołącza do nas trochę później, także ma ze sobą papierową broszurę o historii regionu, on również opowiada o kolei, pensjonatach i turystach, którzy lubili przyjeżdżać do wsi i latem, i zimą. I również podkreśla, że jego dziadkowie żyli tu spokojnie i normalnie: „A jak miało być inaczej?”. Może dzieciom i wnukom starsi mieszkańcy Sianek nie chcieli za dużo opowiadać, a może to moi rozmówcy nie chcą już dziś przywoływać dawnych ukraińskich pretensji i żalów? W końcu obecnie totalnym wrogiem Ukraińców jest Rosja, a Polska bardzo mocno wspiera Ukrainę i politycznie, i militarnie, co mieszkańcy Sianek doceniają i czują za taką postawę wdzięczność.

Sianki były zamieszkane przez trzy grupy narodowościowe: Rusinów/Ukraińców, Polaków oraz Żydów. Ci pierwsi to przede wszystkim chłopi, ci drudzy to rodziny kolejarzy i pracowników tartacznych, grupa trzecia obejmowała sklepikarzy i rzemieślników. Świadomość narodowa rusińskiej większości z czasem się rozwijała (już w 1914 roku działała tu czytelnia Towarzystwa „Proswita”), a wraz z nią i z polskimi ograniczeniami rosły także polsko-rusińskie/ukraińskie napięcia. W 1938 roku będącą w dobrych relacjach z miejscową ludnością polską Straż Graniczną zastąpił w Siankach Korpus Ochrony Pogranicza, który zastraszał działaczy narodowych, stosując pobicia lub przetrzymywanie w areszcie. Przed wybuchem II wojny światowej na pobliskim Zakarpaciu, w granicach ówczesnej Czechosłowacji, Rusini utworzyli autonomiczną Ukrainę Karpacką oraz jej zbrojne siły, czyli Sicz Karpacką (część jej członków została po latach partyzantami UPA). Właśnie w Siankach funkcjonariusze polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza śmiertelnie pobili kilku ochotników tej ukraińskiej formacji. Dopiero w czasie niemieckiej okupacji mieszkańcy wystawili im niewielki pomnik (zniszczony jednak niedługo później przez Sowietów[3]).

Wojna

Mychajło Hocur ma w swojej starej nokii zdjęcia dziadka i ojca w mundurach. Nie są wyraźne, bo maleńki ekran to nie to samo co najnowsze modele smartfonów, ale można na nich zobaczyć poważne twarze obydwu mężczyzn. Dziadek walczył w I wojnie światowej w armii austro-węgierskiej; na szczęście, w przeciwieństwie do wielu innych, wrócił z niej cały i zdrowy. Ojciec był z kolei żołnierzem Wojska Polskiego i – podobnie jak tato Hanny Jakaby – w 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej. Potem w miarę szybko udało mu się wrócić do rodzinnej wsi, którą mocno dotknęły dwie okupacje: sowiecka i niemiecka.

Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej Niemcy i ZSRR podzielili między siebie Polskę, Bieszczady oraz konkretne miasta i wsie, a wśród nich również Sianki. Część wsi położona po zachodniej stronie Sanu została włączona do niemieckiego Generalnego Gubernatorstwa, a strona wschodnia podlegała administracji ZSRR. W tym czasie większość Polaków wyjechała ze wsi, zaś Żydzi uciekali na bezpieczniejszy dla siebie brzeg radziecki. Rosjanie wiosną 1940 roku „oczyścili” swój brzeg i wywieźli z niego rodziny mieszkające najbliżej rzeki. Większość mieszkańców prawobrzeżnych Sianek trafiła na Wołyń, wśród nich byli między innymi mama Hanny Jakaby i jej rodzice oraz rodzice Mychajła Hocura, niektórzy zaś mieli to szczęście, że mogli się przenieść do domów na obrzeżach wsi położonych bardziej na wschód, w tym także obok stacji kolejowej (rodzina Luby). Ukraińcy z Sianek nazywają to pierwszym wysiedleniem.

Po napaści Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 roku cała wioska stała się częścią Generalnego Gubernatorstwa, a większość ukraińskich mieszkańców wysiedlonych z prawobrzeżnych Sianek (w tym rodzice Hanny i Mychajła) wróciła w swoje okolice; niektórzy nawet do rodzinnej wsi, ale nie zawsze do własnych gospodarstw. Inaczej stało się w przypadku Żydów. W pobliżu wsi Niemcy założyli obóz pracy dla Żydów węgierskich, a że osadzonych traktowano dużo lepiej niż miejscowych, postanowili oni dzielić się swoimi racjami żywnościowymi. Skończyło się to masowym rozstrzelaniem, zaś pozostałych przy życiu Żydów z Sianek i okolic wywieziono do getta w Równem, gdzie zostali zamordowani[4]. Zginąć miał także polski ksiądz z Równego, który próbował dostarczać Żydom fałszywe metryki[5].

O żydowskich mieszkańcach Sianek pamięta się dziś we wsi najmniej. Z plansz zawieszonych w holu szkoły podstawowej w Siankach wynika jedynie, że przed wojną mieszkało we wsi osiemnaście żydowskich rodzin, a podczas wędrówki w strefie przygranicznej Maria Markanycz wskazuje co prawda miejsce, gdzie ta społeczność mieszkała i gdzie się modliła, ale szczegóły ich wojennych losów są nieznane – do tego stopnia, że na pytanie, co się stało z Żydami, słyszę, że to byli bogaci ludzie i zapewne ze wsi w czasie wojny… wyjechali. Później, na portalu Wirtualny Sztetl, trafiam na zdjęcie nastoletniego żydowskiego chłopca na nartach w Siankach, podpisane „Sianki 1935/36”. Aleksander Sarel (Czoban) raczej nie jest miejscowy, pewnie przyjechał w Bieszczady na zimowe ferie. W dniu, gdy został sfotografowany, musiało być ciepło, bo Olek ma na sobie tylko spodnie i bluzę, nie potrzebuje ani kożucha, ani kurtki[6]. To jedno z wielu fotograficznych świadectw spokojnego przedwojennego życia.

Po zajęciu Sianek przez Niemcy nieżydowscy mieszkańcy nadal znoszą wojenne trudności – ale żyją. To głównie mamy z dziećmi albo osoby starsze. Ojciec Hanny jest przetrzymywany w niemieckim obozie jenieckim, trwa to trzy lata. Ojciec Mychajły Hocura po powrocie z kampanii wrześniowej dostaje powołanie do Armii Czerwonej, w której walczy długie miesiące, jego żona w tym czasie sama zajmuje się dziećmi i stara się przetrwać. Po wojnie opowie synowi, jak musiała uciekać z dziećmi i z krową przed Węgrami (stacjonowali w Siankach od 1941 do 1944 roku) i że w czasie całej wojny nie było nikogo gorszego niż owi węgierscy żołnierze. Gdy babcia Luby rodzi synka, jej mąż od kilku miesięcy pracuje dla Niemiec na robotach przymusowych; młoda dziewczyna ma to szczęście, że pomaga jej mama.

Najtrudniej jest, gdy zbliża się front wschodni i zaczynają się bombardowania – wiele zabudowań wtedy płonie, a wybawieniem okazuje się murowany budynek stacji kolejowej – ten sam, z którego tłumnie wysiadali kiedyś letnicy i narciarze. Potem przez kilka miesięcy całe Sianki znajdują się pod władzą sowiecką i niektórym wydaje się, że wojna już się skończyła. Ale to złudzenie. Wojna światowa – owszem, dobiega końca, ale cierpienia i koszmar trwają nadal. Nikt jeszcze nie wie, kto ostatecznie będzie sprawował władzę na tym terenie, aktywnie działają partyzantka sowiecka, UPA i oddziały polskie, dochodzi do walk, zasadzek i zbrodni.

Drugie wysiedlenie

Wiosną 1945 roku, gdy San ponownie staje się granicą – tym razem między Polską a USRR – historia Sianek znów pisana jest dwutorowo, inaczej dla strony prawej, a inaczej dla lewej. Radzieckie władze ponownie decydują o oczyszczeniu swojej części na szerokości około kilometra od linii rzeki: część mieszkańców musi znów wszystko porzucić i wyjechać, zaś ci, którzy chcą i mogą zostać, budują nowe gospodarstwa na polach położonych bardziej na wschód od dotychczasowych zabudowań. Wznoszą je z drewna pochodzącego z rozebranych chałup znajdujących się w strefie przygranicznej, czyli tak zwanej „połosie”. Nowe domy są niewielkie i prowizoryczne, bo wszyscy spodziewają się albo kolejnych wysiedleń, albo możliwości powrotu do „starych” Sianek[7].

Z kolei po stronie zachodniej rusza akcja wymiany ludności między Polską a USRR, oficjalnie co prawda zakładająca wyłącznie dobrowolne wyjazdy, ale w praktyce, szczególnie w ostatniej fazie, niezwykle brutalna. W 1946 roku, 2 czerwca, do Sianek wchodzi 34. Pułk Piechoty dowodzony przez późniejszego autora Łun w Bieszczadach pułkownika Jana Gerharda. Nikt nikogo nie pyta o zgodę – wszystkim nakazuje się natychmiastowe opuszczenie wsi. Mieszkańcy mogą zabrać tylko rzeczy osobiste, które są w stanie na własnych rękach zanieść do Tarnawy Dolnej, gdzie przejmuje ich strona sowiecka.

Wszystkie ukraińskie domy palili wtedy Polacy. Nasz dom też, w tym cały dobytek i mój akt urodzenia. Urodziłam się w 1946 roku, ale moje dokumenty zostały spalone razem z chatą i całym dobytkiem. Gdy rodzice ponownie chcieli mnie zarejestrować, to urzędnik dla swojej wygody wpisał mi późniejszą datę urodzenia, czyli 1947 rok. I tak zostało, nikt już tego później nie prostował. Odmłodzili mnie. To już było tutaj, w Ukrainie radzieckiej, bo tutaj musieliśmy się przenieść – opowiada Hanna Jakaba.

Wysiedlenia z Polski na Ukrainę stanowią realizację międzynarodowej umowy, której kształt zależał od silniejszego ZSRR, ale Ukraińcy, którzy bardzo chcą zostać na swojej ziemi, czują żal i do władzy radzieckiej, i do polskiego wojska, bo to ono – zresztą w tym przypadku siłowo i brutalnie – przeprowadzało wysiedlenia. Zaskakuje mnie, że w głosie Hanny Jakaby nie słyszę już złości.

Gdy nasz dom spalili Polacy, ja miałam kilka miesięcy. Zostaliśmy bez niczego, nawet bez ubrań, poza tymi, które każdy miał na sobie – podkreśla Hanna Jakaba. I dodaje: Nie tylko dom rodzice stracili, nasze pola też zostały po polskiej stronie, a tam była dużo lepsza ziemia niż tutaj. Mój tato tęsknił i żalił się, że nie mieszka na swojej ojcowiźnie. Mama była jedynaczką, więc ona miała dużo pola, ale też wszystko musiała zostawić. Tutaj nikt nam nie dał tyle ziemi, ile moi rodzice mieli przed wojną, nikt tego nie liczył i niczego nie oddał. Powinniśmy dostać rekompensatę, tak miało być, ale skończyło się inaczej. Musieliśmy się przenieść do wsi Matków, jedyne szczęście, że to niedaleko Sianek. To była polska akcja „Wisła”.

Żeby być w zgodzie z faktami, próbuję wyjaśnić, że akcja „Wisła” miała miejsce później, że odbywała się już po akcji wymiany ludności między Polską a USRR i że w jej wyniku Ukraińcy byli wysiedlani na „Ziemie Odzyskane”, ale szybko rezygnuję z tych wyjaśnień. Sami Polacy tych dwóch akcji często nie rozróżniają, a i w ukraińskich źródłach potocznie akcję wymiany ludności między Polską a USRR często utożsamia się błędnie z polską akcją „Wisła”. Pani Hanna opowiada mi to, co słyszała w domu, bo przecież sama nie może tamtych wydarzeń pamiętać. Wydaje się, że dla zwykłych Ukraińców z Sianek wysiedlenia z lat 1946–1947 zlewają się w jedno wielkie wysiedlenie – drugie wysiedlenie. To dla nich wielka tragedia, podczas której nikt z mieszkańcami się nie liczył, po prostu przychodziły kolejne oddziały i egzekwowały realizację rozkazów, z których ich z kolei rozliczała władza – czy to polska, czy radziecka.

Także na planszach zawieszonych w holu szkoły podstawowej w Siankach wysiedlenia sprzed 1947 roku określane są jako akcja „Wisła”. Czytamy między innymi: „2 czerwca 1946 roku weszły w życie postanowienia konferencji jałtańskiej i porozumienie między ZSRR a Polską co do granicy na rzece San. Podczas niechlubnej akcji Wisła w 1946 roku przerwana została prawie pięćsetletnia historia wsi Sianki. 2 lipca 1946 roku mieszkańcy prawobrzeżnych Sianek zostali wypędzeni ze swoich domów i przymusowo wysiedleni do pięciu obwodów Ukrainy. Z kolei z lewego brzegu Sanu polskie wojska dały mieszkańcom tylko dwie godziny na zebranie swoich rzeczy oraz opuszczenie wsi. Rok później domy spalono, a fundamenty wysadzono materiałami wybuchowymi. Mieszkańcy wsi zostali wysiedleni na stronę sowiecką…”.

Na kolejnej planszy można przeczytać nazwiska ukraińskich rodzin, które wypędzono z domów z lewobrzeżnej części Sianek, i informację, że w obronie mieszkańców stanął jeden z oddziałów UPA, ale nie mógł zatrzymać wysiedleńczej akcji. Mieszkańcy przeszli na prawą stronę Sanu, gdzie kierowano ich do kolejnych wsi, między innymi do tych gospodarstw, które zostały opuszczone przez Polaków, jednak „nikt nie chciał w nich pozostać, obawiając się, że Polacy brutalnie się z nimi rozprawią”. Po jakimś czasie część rodzin wracała do swoich wsi – tzn. do ich prawobrzeżnych części – ale kto nie zdążył zająć lub wybudować domu przed zimą 1947 roku, nie miał szansy przetrwać zimna i musiał Sianki opuścić.

Radzieckie czasy

Jak wynika z informacji na szkolnych planszach, wieś Sianki od całkowitego zniszczenia uratowały jedynie wysokie koszty prac związanych z przeniesieniem kolei i stacji kolejowej dalej na wschód (naprawdę ktoś to kiedyś rozważał? – zastanawiam się podczas wizyty w szkole, ale nikt z towarzyszących mieszkańców nie potrafi tego potwierdzić.) Dzięki temu, że tory i stacja pozostały na pierwotnym miejscu, nowe zabudowania powstawały właśnie w tym rejonie, a w latach 1947–1949 mieszkańcy Sianek rozpoczęli budowę domów na terenie obecnej wsi. W dwudziestu nowych domach zamieszkały rodziny dotychczas stłoczone w pojedynczych gospodarstwach. W latach 1954–1957 żołnierze wybudowali szereg jedno- i dwupiętrowych domów, a w 1955 roku przywrócono zniszczoną linię kolejową i zaczęły kursować pociągi.

Gdy po wojnie nastała władza radziecka, Ukraińcom było naprawdę bardzo ciężko. Wszystko znowu musieli zaczynać od nowa, wszystko od nowa budować. No i ziemia była tu gorsza, bardziej urodzajna została po polskiej stronie – mówi Luba Wasyleczko.

Dodaje, że we wsi zaczął działać kołchoz (mieszkańcom zabrano na jego potrzeby ziemie i narzędzia), z kościoła zrobiono stajnię dla koni, a zabudowania w strefie nad Sanem stopniowo likwidowano.

„Przyszło Ukraińcom naprawdę bardzo ciężko tu żyć, z przyjściem tej nowej radzieckiej władzy” – Luba Wasyleczko powtarza to kilka razy. – „Ekonomicznie było ciężko, i politycznie też. Związek Radziecki był jak więzienie, trzeba było się przystosować, bo nie było innego wyjścia”. Jej rodzina odczuła mocno radzieckie porządki. Po zakończeniu wojny dziadek bał się wrócić z Niemiec do Związku Radzieckiego, ale pamiętał o rodzinie: wysyłał listy i paczki. Babcia musiała jednak napisać oświadczenie, że żadnych listów, paczek i jakiejkolwiek pomocy nie potrzebuje, bo żyje jej się w Związku Radzieckim szczęśliwie i bez trosk.

To była wielka tragedia dla niej i dla jej syna, czyli mojego taty. Dziadek wyjechał do Ameryki i rozdzielili się na zawsze. Nic, żadnego kontaktu, nie można było i już – opowiada Luba i dodaje, że zna więcej takich historii. – Gdy w rozdzielonych rodzinach ktoś się uparł i wysyłał za dużo podań o możliwość wyjazdu albo napisania listu, to kończyło się to więzieniem. W rodzinie mojej koleżanki tak się stało. Lepiej było siedzieć cicho, inaczej nie było się bezpiecznym. To był czas zastoju i depresji, taki był dla nas Związek Radziecki.

Mychajło Hocur (rocznik 1946) jako młody chłopak wyjechał z Sianek i pracował między innymi w Charkowie w fabryce czołgów. Skończył akademię milicyjną, ale żona odwiodła go od pracy w tej formacji, wrócił w rodzinne strony i znalazł posadę w służbie ochrony kolei. Prowadził też stację techniczną obsługi pociągów w Siankach, która zatrudniała niegdyś nawet ponad stu pracowników. Wcześniej jednak o mało nie ożenił się z Polką. W 1968 roku jako żołnierz wziął udział w inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację i w polskim Skoczowie zakochał się do szaleństwa w Lucynie, uczennicy szkoły średniej.

Była wspaniała! Jak mój oddział dostał rozkaz wycofania się z miasta, od razu zasymulowałem atak wyrostka robaczkowego. Planowałem, że odeślą mnie do punktu medycznego w Skoczowie, a tam znów zobaczę Lucynę. No, ale wysłali mnie do Rybnika, a tam lekarz nie lubił symulantów. Wróciłem do ZSRR i bez wyrostka, i bez dziewczyny – wspomina.

Co prawda z Ukrainy Mychajło pisał do Skoczowa niemało listów, happy endu jednak nie było. Potem zakochał się, już szczęśliwie, w ukraińskiej dziewczynie. Pytam, czy jego żona zna historię o Lucynie. „No pewnie, że zna, wiele razy ją słyszała” – Mychajło Hocur, mimo swoich 78 lat, uśmiecha się filuternie.

Pani Hanna wyszła za mąż i założyła rodzinę w położonej obok Sianek wsi Jaworów. Jak większość kobiet w okolicy, na brak zajęć nie mogła narzekać: prowadziła z mężem gospodarstwo (mieli dwie krowy), wychowywała dzieci i jednocześnie pracowała zawodowo. Była osobą znaczącą: jako felczer miała pod swoją opieką około 600 osób z rejonu Sianek i Beniowej, dla których musiała być jednocześnie lekarzem rodzinnym, pielęgniarką, chirurgiem, terapeutką, ale również akuszerką i ginekologiem.

Oczywiście, że przyjmowałam porody, bo kto inny miałby to robić? Prowadziłam też ciąże tutejszych kobiet, sama zlecałam badania dla ciężarnych i je analizowałam. Znałam tu wszystkich, od małego do najstarszego, widziałam, jak każdy dorastał. Zajmowałam się też dziećmi, robiłam w szkole kwalifikacje przed szczepieniami i oczywiście sama szczepiłam. W Polsce są do tego dwie osoby, lekarz i pielęgniarka, prawda? Tutaj to wszystko robiłam ja. Miałam dobre wyniki, raz nawet dostałam tysiąc hrywien premii, bo w mojej szkole nie było ani jednego przypadku odry.

Pani Hanna przyjmowała pacjentów w tym samym budynku, w którym dziś mieści się starostwo. Z dumą mówi, że zawsze była ciekawa świata i już jako dziewczynka dużo czytała, a jako dorosła prenumerowała cztery tytuły prasowe. Swoją pracę lubiła; gdy o niej opowiada, w jej oczach pojawia się błysk. No i wciąż dopisuje jej zdrowie – podczas wędrówki nad San co prawda porusza się powoli, ale dociera aż do zwalonej jodły i na miejsce, gdzie stała kiedyś kaplica dworska pod wezwaniem świętego Jana. Pani Hanna jeszcze ją pamięta – stała do 1970 roku, gdy budynek wysadzono, a cegły wykorzystano następnie do budowy strażnicy granicznej. Wcześniej, w 1939 roku, gdy wojska sowieckie zajęły prawobrzeżne Sianki, kaplicę splądrowano i zbezczeszczono znajdujące się tam zwłoki członków rodziny Stroińskich.

Sianki po stronie polskiej

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Przypisy

[1] Rafał Korzeniewski, Nie umarła, kiedy my żyjemy. Zagadki hymnu Ukrainy, „Gazeta Wyborcza”, 25 marca 2022, https://wyborcza.pl/alehistoria/7,121681,28260372,nie-umarla-kiedy-my-zyjemy-zagadki-hymnu-ukrainy.html, dostęp 17 lipca 2025.

[2] M. Augustyn i in., Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy, część I: Gmina Lutowiska, Ustrzyki Górne–Warszawa 1995, s. 308.

[3] Tamże, s. 308.

[4] Gmina żydowska w Turce – Żydzi z Sianek, https://sztetl.org.pl/en/towns/t/914-turka/123-jewish-communities/196749-gmina-zydowska-w-turce-zydzi-z-sianek, dostęp 15 kwietnia 2025.

[5] M. Augustyn i in., Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy, s. 309.

[6] Zob. Sianki. Aleksandre Sarel (1935/36), https://sztetl.org.pl/en/file/69172?ref=art&nid=196749, dostęp 15 kwietnia 2025.

[7] M. Augustyn i in., Bieszczady. Słownik historyczno-krajoznawczy, s. 309.

© Wydawnictwo WAM, 2025

© Grażyna Bochenek, 2025

Opieka redakcyjna: Agnieszka Mazur

Redakcja: Monika Łojewska-Ciępka

Korekta: Dariusz Godoś, Marta Bosak

Konsultacja merytoryczna: Tomasz Kosiek

Projekt okładki: Marcin Jakubionek

Zdjęcia wykorzystane w publikacji pochodzą z archiwum autorki bądź zostały jej przekazane przez bohaterów reportaży.

ISBN EPUB 978-83-277-4825-6

ISBN MOBI 978-83-277-4826-3

MANDO

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

www.mando.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255

e-mail: [email protected]

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek