39,90 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 459
Data ważności licencji: 10/4/2028
We’re all living in Amerika, Amerika ist wunderbar.
RAMMSTEIN
1 Przylot. Wrzesień 2022
– Jaki jest cel pańskiej wizyty, Mister Holger Rudi?
Funkcjonariusz kontroli paszportowej, mężczyzna o zmęczonym wyrazie oczu, patrzy na mnie bez zainteresowania, drapiąc się w ramię pod plakietką U.S. Customs and Border Protection.
– Research – odpowiadam.
– W jakiej dziedzinie zamierza pan przeprowadzić ten research?
Przyleciałem z Oslo przez Rejkiawik do Minneapolis. Różnica czasu wynosi siedem godzin i ciało mówi mi, że już dawno powinienem leżeć w łóżku, więc zamiast iść za pierwszym odruchem i odpowiedzieć: „Zabójstwa”, po czym trafić do pokoju przesłuchań, wyjaśniam, że chcę pisać o policjancie, który miał norweskich przodków.
– Czyli jest pan pisarzem?
Mam ochotę stwierdzić, że jestem taksydermistą. Preparatorem. Że jestem tu, aby zdobyć skórę, w którą ubiorę postać, gotową już historię. To obraz prześladujący mnie w ostatnich miesiącach, tytuł, który sam sobie nadałem. Ale, jak już wspomniałem, chce mi się spać.
– Tak – potwierdzam.
– Interesujące. A tak w ogóle to sam zostałem ochrzczony w The Norwegian Lutheran Memorial Church. – Kontroler uśmiecha się i wręcza mi mój norweski paszport. – Tu, w Minnesocie, jesteśmy wszędzie.
W taksówce jadącej do centrum od razu widzę, że miasto się zmieniło. Nowe drogi, nowe budynki, których nie było tu osiem lat temu, kiedy poprzednio bawiłem w Minneapolis. Widzę wznoszącą się przed nami skyline dzielnicy Downtown. Zjeżdżamy z autostrady i zagłębiamy się w siatkę przecinających się prostopadle ulic. Między drapaczami chmur dostrzegam kanciastego kolosa, w którym odbija się popołudniowe słońce.
– Co to jest tamto szklane coś?
– To? U.S. Bank Stadium. To tam grają Vikings.
– O rany.
– Interesuje się pan futbolem?
Wzruszam ramionami.
– Widziałem, jak Vikings grali. Na starym stadionie. Może powinienem załatwić sobie bilet.
– No to powodzenia.
– Powodzenia?
Taksówkarz, czarny mężczyzna, którego oceniam na pięćdziesiąt kilka lat, zerka na mnie w lusterku przez okulary w kształcie migdałów.
– Bilety trudno zdobyć. Wczoraj proponowano mi raczej średni. Trzysta pięćdziesiąt dolarów.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Kiedyś na mecz futbolu można było zabrać synka. Teraz z meczami jest tak samo jak z całą resztą tego kraju. Zastrzeżone dla bogaczy.
Wyglądam przez okno. Gdy odwiedzaliśmy wuja i ciotkę, rzadko jeździliśmy do Downtown. To, co było potrzebne, kupowało się w sklepie na rogu albo w Southdale Mall. Ale i tak zdumiewa mnie, jaka cisza wydaje się panować na ulicach, jak mało jest tu ludzi. Osiem lat temu, kiedy kuzyn zabrał mnie do jakiejś restauracji na dachu na Hennepin Avenue, życie dosłownie tu wrzało. Zwłaszcza na jedynej alei, przez którą przejeżdżamy, Nicollet Mall.
– Gdzie się wszyscy podziali? – pytam.
– Ludzie? To pan ma na myśli?
– Tak.
– O, po tym, co się wydarzyło, tutaj nie jest już tak samo.
Po tym, co się wydarzyło. Dla mnie tym, co się wydarzyło, są zabójstwa sprzed sześciu lat, natomiast dla niego i reszty Minneapolis to oczywiście zabójstwo George’a Floyda dwa lata temu. Już po drodze z lotniska do centrum minęliśmy trzy wielkie graffiti przedstawiające tego mężczyznę zamordowanego przez policję w Minneapolis.
– To było już dawno – zauważam.
– Wcale się tego tak nie czuje – oponuje kierowca. – Niektórzy być może sądzili, że tamto zdarzenie zjednoczy ludzi w tym mieście. Wszyscy przeciwko rasistowskiej policji, prawda? Ale moim zdaniem tylko rozerwało miasto na kawałki. Spadło na nas razem z pandemią i nastąpił wręcz kataklizm...
Zatrzymujemy się przed Hiltonem, płacę gotówką i daję solidny napiwek. Zanim taksówkarz odjedzie, mówię mu, że potrzebuję kogoś, kto będzie mnie woził po mieście, i pytam, czy byłby zainteresowany. Negocjujemy stawkę za godzinę, ustalamy, że mogę zadzwonić, kiedy będę gotowy, i dostaję jego numer telefonu.
W dużym hotelowym lobby i w restauracji widać zaledwie kilka osób. Recepcjonistka prawdopodobnie uśmiecha się pod maseczką. Podaję jej swój paszport, a kiedy widzi, że mam rezerwację na dłużej niż tydzień, informuje mnie, że pokój jest sprzątany tylko raz na pięć dni. Daje mi kartę klucz do pokoju 2406, niemal na samej górze, tak jak prosiłem.
– Piętro krwotoków z nosa? – Mężczyzna w kowbojskim kapeluszu uśmiecha się, kiedy w windzie wciskam 24. Mówi w niedbały, żartobliwy, a mimo to przyjazny sposób, do jakiego są zdolni jedynie Amerykanie i osoby z dalekiej północy Norwegii. Tak wynika z mojego doświadczenia.
Usiłuję powiedzieć coś równie niedbale zabawnego, ale pochodzę z południa Norwegii, więc zamiast szukać riposty, skupiam się na wyrównaniu ciśnienia w uszach.
Łóżko jest wielkie i miękkie, zasypiam do razu.
Kiedy się budzę, muszę iść do toalety. Żeby się całkiem nie rozbudzić, nie zapalam światła, ale sedes i tak widzę w ciemności. Gdy już chcę usiąść, lecę do tyłu, zanim wreszcie uderzę pośladkami w plastikowe kółko. Zapomniałem, że sedesy w Stanach są niższe niż w Norwegii. W tej samej chwili przypominam sobie, że kiedy byłem chłopcem, skłaniało mnie to do myślenia, że Ameryka bardziej lubi dzieci. Niskie sedesy, ale również te wszystkie kanały telewizyjne z filmami rysunkowymi i serialami dla dzieci, kilometry półek z kolorowymi słodyczami w Southdale, park rozrywki Valleyfair, w którym mój wuj zawsze miał dla nas jakąś nową atrakcję do pokazania, kiedy przyjeżdżaliśmy latem na wakacje. Przekonanie, że to cudowny kraj dla dzieci. Krótko mówiąc, kochałem Amerykę. I chociaż z czasem miałem zrozumieć, że nie jest idealna, zrozumiałem też, że będę ją kochał do końca życia.
Gdy się budzę po raz drugi, ciągle jest ciemno. Wstaję, dzwonię do taksówkarza, proszę, żeby się ze mną spotkał na Nicollet Avenue przy S 10th St, i wychodzę. Ledwie zaczyna się rozwidniać od strony bliźniaczego miasta, Saint Paul, leżącego na drugim brzegu Missisipi. Na chodniku mijam bezdomnego, który śpi wciśnięty w fasadę drapacza chmur z logo jednego z amerykańskich banków. Jakby miał nadzieję, że w ten sposób będzie mu trochę cieplej. Na Nicollet Avenue stoi zaparkowany policyjny radiowóz; lekko przydymione szyby nie pozwalają mi dojrzeć, czy w środku ktoś siedzi. Po kwadransie podjeżdża moja taksówka. Siadam z tyłu.
– Najpierw poproszę Jordan.
Kierowca patrzy w lusterko.
– Miasto Jordan?
– Nie, dzielnicę.
Widzę, że kierowca się waha.
– Coś nie tak?
– Nie, sir. Ale jeśli pan chce kupić narkotyki, to musi pan wziąć inną taksówkę.
– Nie mam takiego zamiaru. Chcę zobaczyć the projects.
– Na Jordanie? Tego już nie ma, sir.
– Nie?
– Ostatnie bloki zburzyli pięć–sześć lat temu.
– No to właśnie tam jedziemy.
Suniemy przez ciągle uśpione miasto. Trzeba szukać szczegółów, żeby zauważyć, w którym momencie przejeżdża się z dzielnicy zamożnej do niezamożnej. Czy trawa przed niedużymi domkami jest skoszona, czy zabrano śmieci, jakie samochody parkują przy ulicy.
Mijamy całodobową stację benzynową Winner, przy której wpatrują się w nas czterej czarni chłopcy.
– To tu się kupuje teraz dragi? – pytam.
Kierowca nie odpowiada. Zatrzymuje się kilka kwartałów dalej.
– Tutaj – mówi. – W tym miejscu stały ostatnie wieżowce na Jordanie.
Patrzę na tablicę z tekstem No guns permitted beyond this point[1], za nią stoi niski, niedawno wzniesiony budynek. To szkoła podstawowa. W półmroku po trawnikach skaczą nerwowo dwie wiewiórki, a ich wielkie uniesione ogony poruszają się za nimi z dziwną miękkością.
Jaki jest cel pańskiej wizyty, Mister Holger Rudi?
Moim celem jest przeniknięcie do głowy zabójcy. Przejście śladami z tamtych czasów, z 2016 roku. Będzie z tego książka, nad którą praca jest już dość zaawansowana, a tytuł roboczy to Mściciel z Minneapolis. Zakładam, że wydawnictwo, które ją opublikuje, może kręcić nosem na taki tytuł, ale nie będzie miało żadnych wątpliwości, jak ją reklamować. Gatunek true crime to obecnie najpopularniejsza rzecz na rynku literatury, jakby nie mógł się nasycić krwawymi historiami – najlepiej spektakularnych zabójstw, z aurą tajemnicy, nieoczekiwanymi zwrotami akcji, łotrami i bohaterami po obu stronach prawa; mile widziane są też konkluzje, które da się podważyć, aby zrobiły miejsce dla ulotnych teorii spiskowych. Moja książka może zaoferować te wszystkie elementy – z wyjątkiem ostatniego. Odpowiedzi udzielono, nie ma żadnych wątpliwości co do winy. Pozostaje jedynie podjąć próbę zrozumienia, w jaki sposób i dlaczego wydarzyło się to, co się wydarzyło. Ażeby sobie z tym poradzić, muszę wejść w głowę nie tylko mordercy, lecz także innych uczestników tej historii. Wykorzystać to, co już wiem, plus trochę własnej wyobraźni, żeby ich oczami zobaczyć świat, miejsca, w których się wszystko rozegrało. Odnaleźć to, co ludzkie, w tym, co nieludzkie. Zmusić czytelnika – i siebie samego – do zadania sobie pytania: czy to mogłem być ja?
Na te badania terenowe przeznaczyłem osiem dni. Nie mam więc całego morza czasu i muszę już zaczynać, a w takim razie zacznę od tego, który był tu, gdzie jestem teraz, również o świcie, sześć lat temu.
Zamykam oczy i patrzę. Wieżowce wyrastają z ziemi. Zasłaniają niebo. Na piątym piętrze jest otwarte okno. Frunę tam. Już, teraz jestem nim. Wyglądam na zewnątrz. Widzę wszystko. Wysokość gwarantuje szeroką perspektywę.
2 Krzyż celowniczy. Październik 2016
Wysokość gwarantowała szeroką perspektywę. Przez chwilę mogłem być niezależnym obserwatorem, a przynajmniej udawać, że nim jestem. Wydać na społeczeństwo, ludzi i ich życie tam w dole wyrok, który uważałem za obiektywny. Siedziałem od godziny siódmej przy oknie na piątym piętrze i patrzyłem w dół na mrowisko. Na ludzi wychodzących z wieżowców Projektu Jordan. Było jedenaście po ósmej, wtorek rano. Widziałem ruszające samochody i parkingi na tyłach bloków. Siwy dym buchający z rur wydechowych. Żółte autobusy szkolne z kratami w oknach niczym więzienia na kołach zabierały dzieci w ramach preludium do czekającego je życia. Inne autobusy woziły ludzi do pracy, głównie w przemyśle lub do najgorszych zajęć w sektorze usług. Ale na terenie Projektu Jordan mnóstwo ludzi nie miało ani szkoły, ani pracy i wielu z nich wciąż leżało w łóżkach, gapiąc się w sufit. Wielu porzuciło nadzieję, jaką niemal osiem lat temu dał im pierwszy kolorowy prezydent; tę nadzieję, która za trzy miesiące miała zostać wyniesiona z rezydencji prezydenckiej razem z kartonami firmy przeprowadzkowej. Leżeli więc i usiłowali znaleźć odpowiedź na stale powracające pytanie: po co? Po co wstawać?
Jeden z tych, którzy znaleźli powód, wyszedł z bloku. Interesujące było to, że na Jordanie drzwi wejściowe skonstruowano w taki sposób, że otwierały się do środka, a nie na zewnątrz. Podobno dlatego, że o wiele trudniej jest się włamać, kiedy szczelina drzwiowa jest schowana za futryną; ponadto niebezpieczeństwo śmierci z rąk włamywacza było tu większe aniżeli niebezpieczeństwo spalenia się w środku. I to pomimo że Jordan był dzielnicą Minneapolis, w której dochodziło do największej liczby podpaleń.
Trzynaście po ósmej. Blade jesienne słońce walczyło o przedarcie się przez poranną mgłę. Przyłożyłem oko do celownika optycznego i ustawiłem krzyżyk na środku drzwi wejściowych do bloku numer trzy. Wczoraj wyszedł tymi drzwiami punktualnie o ósmej szesnaście. Wczoraj był poniedziałek, dzisiaj wtorek, ludzie to niewolnicy przyzwyczajeń, zatem nie było powodu, aby zakładać, że nie wyjdzie do pracy o tej samej porze również dzisiaj. A jednak tkwiłem tu już od siódmej. Mimo wszystko był samodzielnym przedsiębiorcą, więc może w poniedziałki pozwalał sobie na nieco dłuższy sen, za to w inne dni tygodnia wychodził z domu wcześniej.
Roztarłem dłonie. W nocy chwycił mróz i zimny powiew wpadał między zasłonkami, które przykleiłem taśmą do ściany, żeby nie zwiało ich na linię strzału. Widziałem dilerów zajmujących swoje miejsca na rogach ulic, obserwowałem pierwsze transakcje. Większość kupujących była czarna, sporo Latynosów, ale z okien podjeżdżających aut wysuwały się też czasami białe ręce.
Piętnaście po ósmej. Wdychałem zapach zjełczałego tłuszczu do smażenia, czosnku i dymu papierosowego. Wysprzątałem to jednopokojowe mieszkanie po raz ostatni, ale smród bijący ze starego dywanu wciąż pozostawał ten sam i miał taki pozostać do chwili zburzenia tego bloku w niedalekiej przyszłości.
Szesnaście po ósmej. Pojawiło się pieczenie w udach. Żeby trochę je odciążyć, przysiadłem na piętach. Pozycja nie była optymalna. Klęczałem na kanapie, którą odciągnąłem od okna. Lufa karabinu leżała oparta o tył krzesła, odległość wynosiła trzysta trzydzieści jardów, czyli nieco więcej niż idealna, zwłaszcza przy takich porywach wiatru. Najchętniej widziałbym sprawę szybko załatwioną jednym strzałem w głowę. To jednak było zbyt ryzykowne – mogłem spudłować i wszystko popsuć. Planowałem więc najpierw strzał w pierś, żeby go powalić na ziemię, a potem przeładowanie broni i dobicie leżącego. Karabin M24 kupiłem sześć dni wcześniej za tysiąc dziewięćset dolarów. Oczywiście nie w zwyczajnym sklepie z bronią, tylko od miejscowego handlarza – wykorzystywał słupy, głównie ćpunów, którzy nie mieli zapaskudzonej kartoteki, a potrzebowali szybkich pieniędzy. Handlarz wysyłał ich do „łatwych” sklepów z bronią, czyli takich, których właściciele nie zadawali zbędnych pytań, chociaż już z daleka śmierdziało słupem, i poprzestawali na sprawdzeniu w rejestrze. Następnie sprzedawali dwadzieścia sztuk potencjalnie zabójczej broni ćpunom, którzy nie potrafili wskazać, gdzie pistolet ma lufę. Handlarz płacił ćpunom maksymalnie dwadzieścia dolarów za sztukę, a broń sprzedawał dalej półtora raza drożej niż w sklepie. Nazywał się Dante; był tłustym gogusiem urodzonym i wychowanym na wsi pod Minneapolis, lecz ubierał się jak Włoch, jadał jak Włoch i mówił ze sztucznym włoskim akcentem. I oczywiście oszukiwał jak Włoch przy prowadzeniu swojego interesu w garażu odległym zaledwie o dwa kwartały stąd. Jego klientami byli ludzie z kryminalną przeszłością. Nie drobni bandyci, którzy do sklepu z bronią posyłali swoje dziewczyny albo wybierali się tam sami ze sfałszowanym dokumentem tożsamości, tylko tacy, którzy skłonni byli zapłacić nieco więcej profesjonalnemu dostawcy. Zapłacić za pewność, że jeśli broń zostanie przypadkiem zgubiona w miejscu zdarzenia, policjanci nie dadzą rady prześledzić całej drogi, którą przebyła do rąk przestępców.
Dante, o ile nie dbał o wagę i zdrowie, o tyle bardzo dbał o swój wygląd. Włosy i broda wyglądały na przycięte cążkami do paznokci, a strój miał zawsze idealnie dobrany w najdrobniejszych szczegółach. I uwielbiał złoto. Miał złoto w brwiach, złoto w uszach, złoto na szyi, a przede wszystkim złoto w zębach.
Złote zęby były pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, kiedy wszedłem do jego garażu. Błyskały wilgocią, kiedy mówił, iż ma nadzieję, że będę polował na jelenie i że karabin nie pojawi się na żadnym miejscu zbrodni, bo tę akurat sztukę broni kupił osobiście, a nie za pośrednictwem słupa.
„Tak tylko mówię, nie musisz mi odpowiadać, amigo”.
Ta ostatnia uwaga była zupełnie zbędna, bo od wejścia do garażu nie odezwałem się ani słowem. Poza tym co miałem odpowiedzieć? Że to na niego zamierzam zapolować? Że sprzedaje mi broń, z której właśnie on ma zostać zabity? Z ulgą przyjąłem, że jest sam, lecz nie zdjąłem ciemnych okularów ani nie poluzowałem mocno ściągniętego kaptura rozpinanej bluzy. Kiwnąłem tylko głową, pokazałem, co chcę kupić – giwerę oraz dwa ręczne granaty – i odliczyłem pieniądze, których zażądał. A kiedy wystawił będący w pakiecie futerał, sam owinąłem karabin w folię bąbelkową i ułożyłem go w wyprofilowanym z pianki zagłębieniu obok celownika optycznego i dwóch granatów. Dante wpatrywał się w moje ręce – nie odrywał od nich oczu. Może zapamiętał sobie diabelską gwiazdę na grzbiecie dłoni. Albo bliznę na policzku. Może komuś o tym wspomniał. To nie miało znaczenia. Podobnie jak to, co rzucił za mną na pożegnanie, z wymową, którą prawdopodobnie uznał za niezłą hiszpańszczyznę. Hasta la vista. „Do zobaczenia”.
Nie miał pojęcia, jak bardzo się nie mylił.
Drzwi wejściowe znów się otworzyły.
Dante. Wyszedł z budynku i przystanął. Tak samo jak wczoraj rano rozejrzał się na prawo i lewo, a potem zaciśniętą prawą dłonią uderzył w lewą pięść. Jakby każdy dzień był walką. Jakby człowiek codziennie miał wybór: iść w prawo czy w lewo. Jacyż my jesteśmy naiwni.
Jego samochód – marki Maserati – stał na parkingu przed blokiem. Nie lśnił już nowością, lecz mimo wszystko prawdziwym cudem było, że takie auto stoi na Jordanie i nie zostało splądrowane. Dawało się to jednak wyjaśnić w prosty sposób: auto było pod ochroną jego klientów z gangów i wszyscy na Jordanie o tym wiedzieli.
Ustawiłem krzyż celowniczy na wysokości jego piersi. Wyliczyłem odległość i kąt, lekko przestawiłem celownik, ponieważ Dante znajdował się o wiele niżej niż ja. Wstrzymałem oddech. Starałem się równo naciskać cyngiel, ale wiedziałem, że puls mam wyższy, niż powinienem. Cyngiel ustępował. I ustępował dalej. Ale strzał nie padał. Puls nadal rósł. Usiłowałem sobie tłumaczyć, że nie wolno mi się niecierpliwić, nie wolno myśleć o tym, że on za moment może się poruszyć, a przez to stać się o wiele trudniejszym celem. Nie wolno szarpać. Mam naciskać, tylko naciskać.
Mężczyzna na dole zadrżał mimo płaszcza i chuchnął w dłonie. Jak hazardzista, który chucha na kości do gry.
Odwrócił się w prawo.
W tym samym momencie karabinem szarpnęło. Najwyraźniej mocno go trzymałem, bo nawet na moment nie straciłem Dantego z oczu. Zobaczyłem, że sztywnieje, jakby nagle uświadomił sobie, że o czymś zapomniał. Potem coś poleciało na chodnik spod jego długiego płaszcza. Natychmiast skojarzyło mi się to z tamtą chwilą, kiedy stałem z Monicą w łazience i zaczęły jej odchodzić wody, z pluskiem uderzając o kafelki; oboje wtedy o mało nie zemdleliśmy, śmiertelnie przerażeni i szczęśliwi. Śmiertelnie przerażeni i szczęśliwi.
To była krew. Dante zatoczył się do tyłu, w stronę drzwi. Pchnął je, otworzyły się do wewnątrz. Padł gdzieś w ciemności klatki schodowej, z nogami wystającymi na zewnątrz. Nie rozległ się żaden krzyk, wołanie, nie było żadnego odgłosu biegnących kroków ani trzaskania drzwiami. Jedynie równy nieprzerwany szum porannych godzin szczytu na autostradzie tuż obok. A potem nagle dźwięki hip-hopu. Ktoś z tych leżących w łóżkach wstał i otworzył okno, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Poczułem drżenie i nadciągające mdłości, ale pomyślałem o Monice i dzieciach. Uporczywie myślałem o nich, wkładając nowy nabój do karabinu. Ustawiłem się. Znów przycisnąłem oko do celownika i ujrzałem, że Dante leży nieruchomo. Przyszło mi do głowy, że jego buty wyglądają na drogie. Że minie trochę czasu, zanim policja pojawi się tu, na Jordanie, więc do tej pory ktoś może te buty ukraść. Mruganiem musiałem odpędzić coś, co pojawiło mi się w oku, a kiedy wzrok znów mi się wyostrzył, dostrzegłem, że buty się poruszają. W ciemności korytarza ktoś był – ktoś, kto wciągał Dantego w bezpieczne miejsce. Chciałem nacisnąć spust, ale myśl o tym, że mógłbym trafić sąsiada, który robił tylko to, co powinien zrobić bliźni, kazała mi chwilę się zawahać. Kiedy mimo wszystko postanowiłem zaryzykować, bo nikt, absolutnie nikt nie jest całkiem niewinny, drzwi się zamknęły.
Podniosłem się. Musiałem się oprzeć o kuchenny blat, bo zdrętwiała mi noga. Owinąłem karabin w folię bąbelkową. Wytarłem blat, podłokietnik kanapy i oparcie krzesła. Potem poszedłem do łazienki. Włożyłem na siebie wszystko. Wyrwałem dziko rosnący w brwi włos, przytrzymałem go w dwóch palcach, po czym położyłem na języku i połknąłem. Zakłuł mnie w gardło, jakby nie chciał dać się przełknąć. Założyłem ciemne okulary i zasznurowałem bluzę z kapturem. Zarzuciłem na ramię plecak ze wszystkimi rzeczami, chwyciłem doniczkę z juką, po raz ostatni rozejrzałem się po mieszkaniu i w końcu z niego wyszedłem.
Schodami pokonałem dwa piętra do Mrs. White. Zapukałem, usłyszałem szuranie kapci. Zatrzymały się i zapadła cisza. Pewnie patrzyła na mnie przez judasza. Drzwi się otworzyły. Oczywiście nigdy o to nie pytałem, ale Mrs. White musiała mieć co najmniej osiemdziesiąt lat. Przemiła siwowłosa czarna kobieta pachnąca czymś, co nie było ani dżemem morelowym, ani miodem, lecz czymś pomiędzy.
– Tomas – odezwała się. – Dawno cię nie widziałam. Ty też słyszałeś ten huk?
Bez słowa podałem jej roślinę.
– Dla mnie? – spytała lekko zdziwiona.
Kiwnąłem głową.
– Coś nie tak, Tomas? Wyglądasz tak... martwo. Chodzi o kota? Tęsknisz za nim, prawda? Mówił ci, kiedy będzie gotowy? Wiesz, musisz być cierpliwy.
Znów skinąłem głową, potem odwróciłem się i odszedłem. Słyszałem, że nie zamknęła drzwi, wiedziałem, że stoi i za mną patrzy. I że jest zamyślona. Może czuła, że widzi mnie ostatni raz.
Winda powiozła mnie w dół, w dół, w dół.
Na zewnątrz powietrze było przejrzyste i ostre, poranna mgła znikała. Dzisiaj słońce miało zwyciężyć. Ruszyłem szybkim krokiem w kierunku Downtown.
Dotarcie tam zajęło mi czterdzieści minut.
Centrum Minneapolis zawsze kojarzyło mi się z samochodami z Motown z lat osiemdziesiątych, zawieszonymi między przeszłością a przyszłością. Czyste i porządne, pozbawione charakteru, konserwatywne, praktyczne i z całą pewnością nudne. Owszem, mieli tu drapacze chmur i mosty, ale nie było żadnego Empire State Building ani Golden Gate, a gdyby spytać kogoś z Londynu, Paryża czy Nowego Jorku, z czym mu się kojarzy Minneapolis, prawdopodobnie by odpowiedział, że z wielkimi jeziorami i lasem. Okej, gdyby był bardziej oświecony, wiedziałby może, że miasto ma najdłuższy w kraju nieprzerwany system skyways. Po drodze do skrzyżowania Nicollet Mall z 9th Street przechodziłem pod jedną z nich – pod mostem ze szkła i metalu łączącym centra handlowe i biurowce, tam gdzie ludzie uciekali, kiedy słupek rtęci zimą opadał poniżej punktu zamarzania wody, a latem przekraczał setkę.
Wszedłem do niewielkiego sklepu ze zwierzętami i z artykułami dla zwierząt. Obsługiwano jakiegoś klienta, wyglądało na to, że zamawia większą klatkę dla swojego królika. Wciąż niekiedy można doświadczyć czegoś, co przywraca wiarę w ludzkość. Stanąłem przy jednym z akwariów, a kiedy ekspedient do mnie podszedł, wskazałem na pływającą tam rybkę i oznajmiłem, że chcę ją kupić.
– Kolcobrzuch karłowaty – powiedział i małym podbierakiem wyłowił zielonkawe stworzonko. – Przyjemna rybka akwariowa, ale nie dla początkujących. Wymaga wody bardzo wysokiej jakości.
– Wiem – odparłem.
Umieścił ją w wypełnionej wodą foliowej torebce, którą zawiązał.
– Proszę pilnować, żeby pański kot jej nie zjadł. Albo pan sam. Ma organy z trucizną, która jest sto razy...
– Wiem. Przyjmuje pan gotówkę?
Znów byłem na ulicy. Z przeciwka w moją stronę nadjeżdżał powoli czarno-biały samochód. Na drzwiczkach widniało logo MPD[2] i motto: To Protect with Courage, To Serve with Compassion[3]. Możliwe, że siedzący za przydymionymi szybami policjanci coś zwęszyli. Ale nie zamierzali mnie zatrzymywać. Po tym, jak zostali obsmarowani w mediach za bezpodstawne i tendencyjne pod względem etnicznym przeszukania, szef MPD wypowiadał się niedawno, że ukrócą tego rodzaju obyczaje. Intuicja przestała być usprawiedliwionym powodem do zatrzymania kogoś takiego jak ja.
Samochód mnie minął, wiedziałem jednak, że zostałem zauważony. Tak jak wiedziałem, że uchwyciły mnie kamery monitoringu, których na skrzyżowaniu Nicollet Mall i 9th Street było więcej niż w jakimkolwiek innym punkcie w tym mieście.
No i wiedziałem jeszcze jedno.
Wiedziałem, że już nie żyję.
Przypisy