Samotny wilk - Jo Nesbø - ebook + audiobook + książka

Samotny wilk ebook

Jo Nesbo

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 459

Data ważności licencji: 10/4/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuMin­ne­sota
Pro­jekt okładki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuANNA RY­CHLICKA
Opieka re­dak­cyjnaANNA HE­INE
Re­dak­cjaIWONA GAW­RYŚ
Ko­rektaBO­GU­SŁAWA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © Jo Nesbø 2025 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agency
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6900-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

We’re all li­ving in Ame­rika, Ame­rika ist wun­der­bar.

RAM­M­STEIN

1 Przy­lot. Wrze­sień 2022

– Jaki jest cel pań­skiej wi­zyty, Mi­ster Hol­ger Rudi?

Funk­cjo­na­riusz kon­troli pasz­por­to­wej, męż­czy­zna o zmę­czo­nym wy­ra­zie oczu, pa­trzy na mnie bez za­in­te­re­so­wa­nia, dra­piąc się w ra­mię pod pla­kietką U.S. Cu­stoms and Bor­der Pro­tec­tion.

– Re­se­arch – od­po­wia­dam.

– W ja­kiej dzie­dzi­nie za­mie­rza pan prze­pro­wa­dzić ten re­se­arch?

Przy­le­cia­łem z Oslo przez Rej­kia­wik do Min­ne­apo­lis. Róż­nica czasu wy­nosi sie­dem go­dzin i ciało mówi mi, że już dawno po­wi­nie­nem le­żeć w łóżku, więc za­miast iść za pierw­szym od­ru­chem i od­po­wie­dzieć: „Za­bój­stwa”, po czym tra­fić do po­koju prze­słu­chań, wy­ja­śniam, że chcę pi­sać o po­li­cjan­cie, który miał nor­we­skich przod­ków.

– Czyli jest pan pi­sa­rzem?

Mam ochotę stwier­dzić, że je­stem tak­sy­der­mi­stą. Pre­pa­ra­to­rem. Że je­stem tu, aby zdo­być skórę, w którą ubiorę po­stać, go­tową już hi­sto­rię. To ob­raz prze­śla­du­jący mnie w ostat­nich mie­sią­cach, ty­tuł, który sam so­bie nada­łem. Ale, jak już wspo­mnia­łem, chce mi się spać.

– Tak – po­twier­dzam.

– In­te­re­su­jące. A tak w ogóle to sam zo­sta­łem ochrzczony w The Nor­we­gian Lu­the­ran Me­mo­rial Church. – Kon­tro­ler uśmie­cha się i wrę­cza mi mój nor­we­ski pasz­port. – Tu, w Min­ne­so­cie, je­ste­śmy wszę­dzie.

W tak­sówce ja­dą­cej do cen­trum od razu wi­dzę, że mia­sto się zmie­niło. Nowe drogi, nowe bu­dynki, któ­rych nie było tu osiem lat temu, kiedy po­przed­nio ba­wi­łem w Min­ne­apo­lis. Wi­dzę wzno­szącą się przed nami sky­line dziel­nicy Do­wn­town. Zjeż­dżamy z au­to­strady i za­głę­biamy się w siatkę prze­ci­na­ją­cych się pro­sto­pa­dle ulic. Mię­dzy dra­pa­czami chmur do­strze­gam kan­cia­stego ko­losa, w któ­rym od­bija się po­po­łu­dniowe słońce.

– Co to jest tamto szklane coś?

– To? U.S. Bank Sta­dium. To tam grają Vi­kings.

– O rany.

– In­te­re­suje się pan fut­bo­lem?

Wzru­szam ra­mio­nami.

– Wi­dzia­łem, jak Vi­kings grali. Na sta­rym sta­dio­nie. Może po­wi­nie­nem za­ła­twić so­bie bi­let.

– No to po­wo­dze­nia.

– Po­wo­dze­nia?

Tak­sów­karz, czarny męż­czy­zna, któ­rego oce­niam na pięć­dzie­siąt kilka lat, zerka na mnie w lu­sterku przez oku­lary w kształ­cie mig­da­łów.

– Bi­lety trudno zdo­być. Wczo­raj pro­po­no­wano mi ra­czej średni. Trzy­sta pięć­dzie­siąt do­la­rów.

– Na­prawdę?

– Na­prawdę. Kie­dyś na mecz fut­bolu można było za­brać synka. Te­raz z me­czami jest tak samo jak z całą resztą tego kraju. Za­strze­żone dla bo­ga­czy.

Wy­glą­dam przez okno. Gdy od­wie­dza­li­śmy wuja i ciotkę, rzadko jeź­dzi­li­śmy do Do­wn­town. To, co było po­trzebne, ku­po­wało się w skle­pie na rogu albo w So­uth­dale Mall. Ale i tak zdu­miewa mnie, jaka ci­sza wy­daje się pa­no­wać na uli­cach, jak mało jest tu lu­dzi. Osiem lat temu, kiedy ku­zyn za­brał mnie do ja­kiejś re­stau­ra­cji na da­chu na Hen­ne­pin Ave­nue, ży­cie do­słow­nie tu wrzało. Zwłasz­cza na je­dy­nej alei, przez którą prze­jeż­dżamy, Ni­col­let Mall.

– Gdzie się wszy­scy po­dziali? – py­tam.

– Lu­dzie? To pan ma na my­śli?

– Tak.

– O, po tym, co się wy­da­rzyło, tu­taj nie jest już tak samo.

Po tym, co się wy­da­rzyło. Dla mnie tym, co się wy­da­rzyło, są za­bój­stwa sprzed sze­ściu lat, na­to­miast dla niego i reszty Min­ne­apo­lis to oczy­wi­ście za­bój­stwo Geo­rge’a Floyda dwa lata temu. Już po dro­dze z lot­ni­ska do cen­trum mi­nę­li­śmy trzy wiel­kie graf­fiti przed­sta­wia­jące tego męż­czy­znę za­mor­do­wa­nego przez po­li­cję w Min­ne­apo­lis.

– To było już dawno – za­uwa­żam.

– Wcale się tego tak nie czuje – opo­nuje kie­rowca. – Nie­któ­rzy być może są­dzili, że tamto zda­rze­nie zjed­no­czy lu­dzi w tym mie­ście. Wszy­scy prze­ciwko ra­si­stow­skiej po­li­cji, prawda? Ale moim zda­niem tylko ro­ze­rwało mia­sto na ka­wałki. Spa­dło na nas ra­zem z pan­de­mią i na­stą­pił wręcz ka­ta­klizm...

Za­trzy­mu­jemy się przed Hil­to­nem, płacę go­tówką i daję so­lidny na­pi­wek. Za­nim tak­sów­karz od­je­dzie, mó­wię mu, że po­trze­buję ko­goś, kto bę­dzie mnie wo­ził po mie­ście, i py­tam, czy byłby za­in­te­re­so­wany. Ne­go­cju­jemy stawkę za go­dzinę, usta­lamy, że mogę za­dzwo­nić, kiedy będę go­towy, i do­staję jego nu­mer te­le­fonu.

W du­żym ho­te­lo­wym lobby i w re­stau­ra­cji wi­dać za­le­d­wie kilka osób. Re­cep­cjo­nistka praw­do­po­dob­nie uśmie­cha się pod ma­seczką. Po­daję jej swój pasz­port, a kiedy wi­dzi, że mam re­zer­wa­cję na dłu­żej niż ty­dzień, in­for­muje mnie, że po­kój jest sprzą­tany tylko raz na pięć dni. Daje mi kartę klucz do po­koju 2406, nie­mal na sa­mej gó­rze, tak jak pro­si­łem.

– Pię­tro krwo­to­ków z nosa? – Męż­czy­zna w kow­boj­skim ka­pe­lu­szu uśmie­cha się, kiedy w win­dzie wci­skam 24. Mówi w nie­dbały, żar­to­bliwy, a mimo to przy­ja­zny spo­sób, do ja­kiego są zdolni je­dy­nie Ame­ry­ka­nie i osoby z da­le­kiej pół­nocy Nor­we­gii. Tak wy­nika z mo­jego do­świad­cze­nia.

Usi­łuję po­wie­dzieć coś rów­nie nie­dbale za­baw­nego, ale po­cho­dzę z po­łu­dnia Nor­we­gii, więc za­miast szu­kać ri­po­sty, sku­piam się na wy­rów­na­niu ci­śnie­nia w uszach.

Łóżko jest wiel­kie i mięk­kie, za­sy­piam do razu.

Kiedy się bu­dzę, mu­szę iść do to­a­lety. Żeby się cał­kiem nie roz­bu­dzić, nie za­pa­lam świa­tła, ale se­des i tak wi­dzę w ciem­no­ści. Gdy już chcę usiąść, lecę do tyłu, za­nim wresz­cie ude­rzę po­ślad­kami w pla­sti­kowe kółko. Za­po­mnia­łem, że se­desy w Sta­nach są niż­sze niż w Nor­we­gii. W tej sa­mej chwili przy­po­mi­nam so­bie, że kiedy by­łem chłop­cem, skła­niało mnie to do my­śle­nia, że Ame­ryka bar­dziej lubi dzieci. Ni­skie se­desy, ale rów­nież te wszyst­kie ka­nały te­le­wi­zyjne z fil­mami ry­sun­ko­wymi i se­ria­lami dla dzieci, ki­lo­me­try pó­łek z ko­lo­ro­wymi sło­dy­czami w So­uth­dale, park roz­rywki Val­ley­fair, w któ­rym mój wuj za­wsze miał dla nas ja­kąś nową atrak­cję do po­ka­za­nia, kiedy przy­jeż­dża­li­śmy la­tem na wa­ka­cje. Prze­ko­na­nie, że to cu­downy kraj dla dzieci. Krótko mó­wiąc, ko­cha­łem Ame­rykę. I cho­ciaż z cza­sem mia­łem zro­zu­mieć, że nie jest ide­alna, zro­zu­mia­łem też, że będę ją ko­chał do końca ży­cia.

Gdy się bu­dzę po raz drugi, cią­gle jest ciemno. Wstaję, dzwo­nię do tak­sów­ka­rza, pro­szę, żeby się ze mną spo­tkał na Ni­col­let Ave­nue przy S 10th St, i wy­cho­dzę. Le­d­wie za­czyna się roz­wid­niać od strony bliź­nia­czego mia­sta, Sa­int Paul, le­żą­cego na dru­gim brzegu Mis­si­sipi. Na chod­niku mi­jam bez­dom­nego, który śpi wci­śnięty w fa­sadę dra­pa­cza chmur z logo jed­nego z ame­ry­kań­skich ban­ków. Jakby miał na­dzieję, że w ten spo­sób bę­dzie mu tro­chę cie­plej. Na Ni­col­let Ave­nue stoi za­par­ko­wany po­li­cyjny ra­dio­wóz; lekko przy­dy­mione szyby nie po­zwa­lają mi doj­rzeć, czy w środku ktoś sie­dzi. Po kwa­dran­sie pod­jeż­dża moja tak­sówka. Sia­dam z tyłu.

– Naj­pierw po­pro­szę Jor­dan.

Kie­rowca pa­trzy w lu­sterko.

– Mia­sto Jor­dan?

– Nie, dziel­nicę.

Wi­dzę, że kie­rowca się waha.

– Coś nie tak?

– Nie, sir. Ale je­śli pan chce ku­pić nar­ko­tyki, to musi pan wziąć inną tak­sówkę.

– Nie mam ta­kiego za­miaru. Chcę zo­ba­czyć the pro­jects.

– Na Jor­da­nie? Tego już nie ma, sir.

– Nie?

– Ostat­nie bloki zbu­rzyli pięć–sześć lat temu.

– No to wła­śnie tam je­dziemy.

Su­niemy przez cią­gle uśpione mia­sto. Trzeba szu­kać szcze­gó­łów, żeby za­uwa­żyć, w któ­rym mo­men­cie prze­jeż­dża się z dziel­nicy za­moż­nej do nie­za­moż­nej. Czy trawa przed nie­du­żymi dom­kami jest sko­szona, czy za­brano śmieci, ja­kie sa­mo­chody par­kują przy ulicy.

Mi­jamy ca­ło­do­bową sta­cję ben­zy­nową Win­ner, przy któ­rej wpa­trują się w nas czte­rej czarni chłopcy.

– To tu się ku­puje te­raz dragi? – py­tam.

Kie­rowca nie od­po­wiada. Za­trzy­muje się kilka kwar­ta­łów da­lej.

– Tu­taj – mówi. – W tym miej­scu stały ostat­nie wie­żowce na Jor­da­nie.

Pa­trzę na ta­blicę z tek­stem No guns per­mit­ted bey­ond this po­int[1], za nią stoi ni­ski, nie­dawno wznie­siony bu­dy­nek. To szkoła pod­sta­wowa. W pół­mroku po traw­ni­kach ska­czą ner­wowo dwie wie­wiórki, a ich wiel­kie unie­sione ogony po­ru­szają się za nimi z dziwną mięk­ko­ścią.

Jaki jest cel pań­skiej wi­zyty, Mi­ster Hol­ger Rudi?

Moim ce­lem jest prze­nik­nię­cie do głowy za­bójcy. Przej­ście śla­dami z tam­tych cza­sów, z 2016 roku. Bę­dzie z tego książka, nad którą praca jest już dość za­awan­so­wana, a ty­tuł ro­bo­czy to Mści­ciel z Min­ne­apo­lis. Za­kła­dam, że wy­daw­nic­two, które ją opu­bli­kuje, może krę­cić no­sem na taki ty­tuł, ale nie bę­dzie miało żad­nych wąt­pli­wo­ści, jak ją re­kla­mo­wać. Ga­tu­nek true crime to obec­nie naj­po­pu­lar­niej­sza rzecz na rynku li­te­ra­tury, jakby nie mógł się na­sy­cić krwa­wymi hi­sto­riami – naj­le­piej spek­ta­ku­lar­nych za­bójstw, z aurą ta­jem­nicy, nie­ocze­ki­wa­nymi zwro­tami ak­cji, ło­trami i bo­ha­te­rami po obu stro­nach prawa; mile wi­dziane są też kon­klu­zje, które da się pod­wa­żyć, aby zro­biły miej­sce dla ulot­nych teo­rii spi­sko­wych. Moja książka może za­ofe­ro­wać te wszyst­kie ele­menty – z wy­jąt­kiem ostat­niego. Od­po­wie­dzi udzie­lono, nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści co do winy. Po­zo­staje je­dy­nie pod­jąć próbę zro­zu­mie­nia, w jaki spo­sób i dla­czego wy­da­rzyło się to, co się wy­da­rzyło. Ażeby so­bie z tym po­ra­dzić, mu­szę wejść w głowę nie tylko mor­dercy, lecz także in­nych uczest­ni­ków tej hi­sto­rii. Wy­ko­rzy­stać to, co już wiem, plus tro­chę wła­snej wy­obraźni, żeby ich oczami zo­ba­czyć świat, miej­sca, w któ­rych się wszystko ro­ze­grało. Od­na­leźć to, co ludz­kie, w tym, co nie­ludz­kie. Zmu­sić czy­tel­nika – i sie­bie sa­mego – do za­da­nia so­bie py­ta­nia: czy to mo­głem być ja?

Na te ba­da­nia te­re­nowe prze­zna­czy­łem osiem dni. Nie mam więc ca­łego mo­rza czasu i mu­szę już za­czy­nać, a w ta­kim ra­zie za­cznę od tego, który był tu, gdzie je­stem te­raz, rów­nież o świ­cie, sześć lat temu.

Za­my­kam oczy i pa­trzę. Wie­żowce wy­ra­stają z ziemi. Za­sła­niają niebo. Na pią­tym pię­trze jest otwarte okno. Frunę tam. Już, te­raz je­stem nim. Wy­glą­dam na ze­wnątrz. Wi­dzę wszystko. Wy­so­kość gwa­ran­tuje sze­roką per­spek­tywę.

2 Krzyż ce­low­ni­czy. Paź­dzier­nik 2016

Wy­so­kość gwa­ran­to­wała sze­roką per­spek­tywę. Przez chwilę mo­głem być nie­za­leż­nym ob­ser­wa­to­rem, a przy­naj­mniej uda­wać, że nim je­stem. Wy­dać na spo­łe­czeń­stwo, lu­dzi i ich ży­cie tam w dole wy­rok, który uwa­ża­łem za obiek­tywny. Sie­dzia­łem od go­dziny siód­mej przy oknie na pią­tym pię­trze i pa­trzy­łem w dół na mro­wi­sko. Na lu­dzi wy­cho­dzą­cych z wie­żow­ców Pro­jektu Jor­dan. Było je­de­na­ście po ósmej, wto­rek rano. Wi­dzia­łem ru­sza­jące sa­mo­chody i par­kingi na ty­łach blo­ków. Siwy dym bu­cha­jący z rur wy­de­cho­wych. Żółte au­to­busy szkolne z kra­tami w oknach ni­czym wię­zie­nia na ko­łach za­bie­rały dzieci w ra­mach pre­lu­dium do cze­ka­ją­cego je ży­cia. Inne au­to­busy wo­ziły lu­dzi do pracy, głów­nie w prze­my­śle lub do naj­gor­szych za­jęć w sek­to­rze usług. Ale na te­re­nie Pro­jektu Jor­dan mnó­stwo lu­dzi nie miało ani szkoły, ani pracy i wielu z nich wciąż le­żało w łóż­kach, ga­piąc się w su­fit. Wielu po­rzu­ciło na­dzieję, jaką nie­mal osiem lat temu dał im pierw­szy ko­lo­rowy pre­zy­dent; tę na­dzieję, która za trzy mie­siące miała zo­stać wy­nie­siona z re­zy­den­cji pre­zy­denc­kiej ra­zem z kar­to­nami firmy prze­pro­wadz­ko­wej. Le­żeli więc i usi­ło­wali zna­leźć od­po­wiedź na stale po­wra­ca­jące py­ta­nie: po co? Po co wsta­wać?

Je­den z tych, któ­rzy zna­leźli po­wód, wy­szedł z bloku. In­te­re­su­jące było to, że na Jor­da­nie drzwi wej­ściowe skon­stru­owano w taki spo­sób, że otwie­rały się do środka, a nie na ze­wnątrz. Po­dobno dla­tego, że o wiele trud­niej jest się wła­mać, kiedy szcze­lina drzwiowa jest scho­wana za fu­tryną; po­nadto nie­bez­pie­czeń­stwo śmierci z rąk wła­my­wa­cza było tu więk­sze ani­żeli nie­bez­pie­czeń­stwo spa­le­nia się w środku. I to po­mimo że Jor­dan był dziel­nicą Min­ne­apo­lis, w któ­rej do­cho­dziło do naj­więk­szej liczby pod­pa­leń.

Trzy­na­ście po ósmej. Blade je­sienne słońce wal­czyło o przedar­cie się przez po­ranną mgłę. Przy­ło­ży­łem oko do ce­low­nika optycz­nego i usta­wi­łem krzy­żyk na środku drzwi wej­ścio­wych do bloku nu­mer trzy. Wczo­raj wy­szedł tymi drzwiami punk­tu­al­nie o ósmej szes­na­ście. Wczo­raj był po­nie­dzia­łek, dzi­siaj wto­rek, lu­dzie to nie­wol­nicy przy­zwy­cza­jeń, za­tem nie było po­wodu, aby za­kła­dać, że nie wyj­dzie do pracy o tej sa­mej po­rze rów­nież dzi­siaj. A jed­nak tkwi­łem tu już od siód­mej. Mimo wszystko był sa­mo­dziel­nym przed­się­biorcą, więc może w po­nie­działki po­zwa­lał so­bie na nieco dłuż­szy sen, za to w inne dni ty­go­dnia wy­cho­dził z domu wcze­śniej.

Roz­tar­łem dło­nie. W nocy chwy­cił mróz i zimny po­wiew wpa­dał mię­dzy za­słon­kami, które przy­kle­iłem ta­śmą do ściany, żeby nie zwiało ich na li­nię strzału. Wi­dzia­łem di­le­rów zaj­mu­ją­cych swoje miej­sca na ro­gach ulic, ob­ser­wo­wa­łem pierw­sze trans­ak­cje. Więk­szość ku­pu­ją­cych była czarna, sporo La­ty­no­sów, ale z okien pod­jeż­dża­ją­cych aut wy­su­wały się też cza­sami białe ręce.

Pięt­na­ście po ósmej. Wdy­cha­łem za­pach zjeł­cza­łego tłusz­czu do sma­że­nia, czosnku i dymu pa­pie­ro­so­wego. Wy­sprzą­ta­łem to jed­no­po­ko­jowe miesz­ka­nie po raz ostatni, ale smród bi­jący ze sta­rego dy­wanu wciąż po­zo­sta­wał ten sam i miał taki po­zo­stać do chwili zbu­rze­nia tego bloku w nie­da­le­kiej przy­szło­ści.

Szes­na­ście po ósmej. Po­ja­wiło się pie­cze­nie w udach. Żeby tro­chę je od­cią­żyć, przy­sia­dłem na pię­tach. Po­zy­cja nie była opty­malna. Klę­cza­łem na ka­na­pie, którą od­cią­gną­łem od okna. Lufa ka­ra­binu le­żała oparta o tył krze­sła, od­le­głość wy­no­siła trzy­sta trzy­dzie­ści jar­dów, czyli nieco wię­cej niż ide­alna, zwłasz­cza przy ta­kich po­ry­wach wia­tru. Naj­chęt­niej wi­dział­bym sprawę szybko za­ła­twioną jed­nym strza­łem w głowę. To jed­nak było zbyt ry­zy­kowne – mo­głem spu­dło­wać i wszystko po­psuć. Pla­no­wa­łem więc naj­pierw strzał w pierś, żeby go po­wa­lić na zie­mię, a po­tem prze­ła­do­wa­nie broni i do­bi­cie le­żą­cego. Ka­ra­bin M24 ku­pi­łem sześć dni wcze­śniej za ty­siąc dzie­więć­set do­la­rów. Oczy­wi­ście nie w zwy­czaj­nym skle­pie z bro­nią, tylko od miej­sco­wego han­dla­rza – wy­ko­rzy­sty­wał słupy, głów­nie ćpu­nów, któ­rzy nie mieli za­pa­sku­dzo­nej kar­to­teki, a po­trze­bo­wali szyb­kich pie­nię­dzy. Han­dlarz wy­sy­łał ich do „ła­twych” skle­pów z bro­nią, czyli ta­kich, któ­rych wła­ści­ciele nie za­da­wali zbęd­nych py­tań, cho­ciaż już z da­leka śmier­działo słu­pem, i po­prze­sta­wali na spraw­dze­niu w re­je­strze. Na­stęp­nie sprze­da­wali dwa­dzie­ścia sztuk po­ten­cjal­nie za­bój­czej broni ćpu­nom, któ­rzy nie po­tra­fili wska­zać, gdzie pi­sto­let ma lufę. Han­dlarz pła­cił ćpu­nom mak­sy­mal­nie dwa­dzie­ścia do­la­rów za sztukę, a broń sprze­da­wał da­lej pół­tora raza dro­żej niż w skle­pie. Na­zy­wał się Dante; był tłu­stym go­gu­siem uro­dzo­nym i wy­cho­wa­nym na wsi pod Min­ne­apo­lis, lecz ubie­rał się jak Włoch, ja­dał jak Włoch i mó­wił ze sztucz­nym wło­skim ak­cen­tem. I oczy­wi­ście oszu­ki­wał jak Włoch przy pro­wa­dze­niu swo­jego in­te­resu w ga­rażu od­le­głym za­le­d­wie o dwa kwar­tały stąd. Jego klien­tami byli lu­dzie z kry­mi­nalną prze­szło­ścią. Nie drobni ban­dyci, któ­rzy do sklepu z bro­nią po­sy­łali swoje dziew­czyny albo wy­bie­rali się tam sami ze sfał­szo­wa­nym do­ku­men­tem toż­sa­mo­ści, tylko tacy, któ­rzy skłonni byli za­pła­cić nieco wię­cej pro­fe­sjo­nal­nemu do­stawcy. Za­pła­cić za pew­ność, że je­śli broń zo­sta­nie przy­pad­kiem zgu­biona w miej­scu zda­rze­nia, po­li­cjanci nie da­dzą rady prze­śle­dzić ca­łej drogi, którą prze­była do rąk prze­stęp­ców.

Dante, o ile nie dbał o wagę i zdro­wie, o tyle bar­dzo dbał o swój wy­gląd. Włosy i broda wy­glą­dały na przy­cięte cąż­kami do pa­znokci, a strój miał za­wsze ide­al­nie do­brany w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. I uwiel­biał złoto. Miał złoto w brwiach, złoto w uszach, złoto na szyi, a przede wszyst­kim złoto w zę­bach.

Złote zęby były pierw­szą rze­czą, na jaką zwró­ci­łem uwagę, kiedy wsze­dłem do jego ga­rażu. Bły­skały wil­go­cią, kiedy mó­wił, iż ma na­dzieję, że będę po­lo­wał na je­le­nie i że ka­ra­bin nie po­jawi się na żad­nym miej­scu zbrodni, bo tę aku­rat sztukę broni ku­pił oso­bi­ście, a nie za po­śred­nic­twem słupa.

„Tak tylko mó­wię, nie mu­sisz mi od­po­wia­dać, amigo”.

Ta ostat­nia uwaga była zu­peł­nie zbędna, bo od wej­ścia do ga­rażu nie ode­zwa­łem się ani sło­wem. Poza tym co mia­łem od­po­wie­dzieć? Że to na niego za­mie­rzam za­po­lo­wać? Że sprze­daje mi broń, z któ­rej wła­śnie on ma zo­stać za­bity? Z ulgą przy­ją­łem, że jest sam, lecz nie zdją­łem ciem­nych oku­la­rów ani nie po­lu­zo­wa­łem mocno ścią­gnię­tego kap­tura roz­pi­na­nej bluzy. Kiw­ną­łem tylko głową, po­ka­za­łem, co chcę ku­pić – gi­werę oraz dwa ręczne gra­naty – i od­li­czy­łem pie­nią­dze, któ­rych za­żą­dał. A kiedy wy­sta­wił bę­dący w pa­kie­cie fu­te­rał, sam owi­ną­łem ka­ra­bin w fo­lię bą­bel­kową i uło­ży­łem go w wy­pro­fi­lo­wa­nym z pianki za­głę­bie­niu obok ce­low­nika optycz­nego i dwóch gra­na­tów. Dante wpa­try­wał się w moje ręce – nie od­ry­wał od nich oczu. Może za­pa­mię­tał so­bie dia­bel­ską gwiazdę na grzbie­cie dłoni. Albo bli­znę na po­liczku. Może ko­muś o tym wspo­mniał. To nie miało zna­cze­nia. Po­dob­nie jak to, co rzu­cił za mną na po­że­gna­nie, z wy­mową, którą praw­do­po­dob­nie uznał za nie­złą hisz­pańsz­czy­znę. Ha­sta la vi­sta. „Do zo­ba­cze­nia”.

Nie miał po­ję­cia, jak bar­dzo się nie my­lił.

Drzwi wej­ściowe znów się otwo­rzyły.

Dante. Wy­szedł z bu­dynku i przy­sta­nął. Tak samo jak wczo­raj rano ro­zej­rzał się na prawo i lewo, a po­tem za­ci­śniętą prawą dło­nią ude­rzył w lewą pięść. Jakby każdy dzień był walką. Jakby czło­wiek co­dzien­nie miał wy­bór: iść w prawo czy w lewo. Ja­cyż my je­ste­śmy na­iwni.

Jego sa­mo­chód – marki Ma­se­rati – stał na par­kingu przed blo­kiem. Nie lśnił już no­wo­ścią, lecz mimo wszystko praw­dzi­wym cu­dem było, że ta­kie auto stoi na Jor­da­nie i nie zo­stało splą­dro­wane. Da­wało się to jed­nak wy­ja­śnić w pro­sty spo­sób: auto było pod ochroną jego klien­tów z gan­gów i wszy­scy na Jor­da­nie o tym wie­dzieli.

Usta­wi­łem krzyż ce­low­ni­czy na wy­so­ko­ści jego piersi. Wy­li­czy­łem od­le­głość i kąt, lekko prze­sta­wi­łem ce­low­nik, po­nie­waż Dante znaj­do­wał się o wiele ni­żej niż ja. Wstrzy­ma­łem od­dech. Sta­ra­łem się równo na­ci­skać cyn­giel, ale wie­dzia­łem, że puls mam wyż­szy, niż po­wi­nie­nem. Cyn­giel ustę­po­wał. I ustę­po­wał da­lej. Ale strzał nie pa­dał. Puls na­dal rósł. Usi­ło­wa­łem so­bie tłu­ma­czyć, że nie wolno mi się nie­cier­pli­wić, nie wolno my­śleć o tym, że on za mo­ment może się po­ru­szyć, a przez to stać się o wiele trud­niej­szym ce­lem. Nie wolno szar­pać. Mam na­ci­skać, tylko na­ci­skać.

Męż­czy­zna na dole za­drżał mimo płasz­cza i chuch­nął w dło­nie. Jak ha­zar­dzi­sta, który chu­cha na ko­ści do gry.

Od­wró­cił się w prawo.

W tym sa­mym mo­men­cie ka­ra­bi­nem szarp­nęło. Naj­wy­raź­niej mocno go trzy­ma­łem, bo na­wet na mo­ment nie stra­ci­łem Dan­tego z oczu. Zo­ba­czy­łem, że sztyw­nieje, jakby na­gle uświa­do­mił so­bie, że o czymś za­po­mniał. Po­tem coś po­le­ciało na chod­nik spod jego dłu­giego płasz­cza. Na­tych­miast sko­ja­rzyło mi się to z tamtą chwilą, kiedy sta­łem z Mo­nicą w ła­zience i za­częły jej od­cho­dzić wody, z plu­skiem ude­rza­jąc o ka­felki; oboje wtedy o mało nie ze­mdle­li­śmy, śmier­tel­nie prze­ra­żeni i szczę­śliwi. Śmier­tel­nie prze­ra­żeni i szczę­śliwi.

To była krew. Dante za­to­czył się do tyłu, w stronę drzwi. Pchnął je, otwo­rzyły się do we­wnątrz. Padł gdzieś w ciem­no­ści klatki scho­do­wej, z no­gami wy­sta­ją­cymi na ze­wnątrz. Nie roz­legł się ża­den krzyk, wo­ła­nie, nie było żad­nego od­głosu bie­gną­cych kro­ków ani trza­ska­nia drzwiami. Je­dy­nie równy nie­prze­rwany szum po­ran­nych go­dzin szczytu na au­to­stra­dzie tuż obok. A po­tem na­gle dźwięki hip-hopu. Ktoś z tych le­żą­cych w łóż­kach wstał i otwo­rzył okno, żeby zo­ba­czyć, co się dzieje.

Po­czu­łem drże­nie i nad­cią­ga­jące mdło­ści, ale po­my­śla­łem o Mo­nice i dzie­ciach. Upo­rczy­wie my­śla­łem o nich, wkła­da­jąc nowy na­bój do ka­ra­binu. Usta­wi­łem się. Znów przy­ci­sną­łem oko do ce­low­nika i uj­rza­łem, że Dante leży nie­ru­chomo. Przy­szło mi do głowy, że jego buty wy­glą­dają na dro­gie. Że mi­nie tro­chę czasu, za­nim po­li­cja po­jawi się tu, na Jor­da­nie, więc do tej pory ktoś może te buty ukraść. Mru­ga­niem mu­sia­łem od­pę­dzić coś, co po­ja­wiło mi się w oku, a kiedy wzrok znów mi się wy­ostrzył, do­strze­głem, że buty się po­ru­szają. W ciem­no­ści ko­ry­ta­rza ktoś był – ktoś, kto wcią­gał Dan­tego w bez­pieczne miej­sce. Chcia­łem na­ci­snąć spust, ale myśl o tym, że mógł­bym tra­fić są­siada, który ro­bił tylko to, co po­wi­nien zro­bić bliźni, ka­zała mi chwilę się za­wa­hać. Kiedy mimo wszystko po­sta­no­wi­łem za­ry­zy­ko­wać, bo nikt, ab­so­lut­nie nikt nie jest cał­kiem nie­winny, drzwi się za­mknęły.

Pod­nio­słem się. Mu­sia­łem się oprzeć o ku­chenny blat, bo zdrę­twiała mi noga. Owi­ną­łem ka­ra­bin w fo­lię bą­bel­kową. Wy­tar­łem blat, pod­ło­kiet­nik ka­napy i opar­cie krze­sła. Po­tem po­sze­dłem do ła­zienki. Wło­ży­łem na sie­bie wszystko. Wy­rwa­łem dziko ro­snący w brwi włos, przy­trzy­ma­łem go w dwóch pal­cach, po czym po­ło­ży­łem na ję­zyku i po­łkną­łem. Za­kłuł mnie w gar­dło, jakby nie chciał dać się prze­łknąć. Za­ło­ży­łem ciemne oku­lary i za­sznu­ro­wa­łem bluzę z kap­tu­rem. Za­rzu­ci­łem na ra­mię ple­cak ze wszyst­kimi rze­czami, chwy­ci­łem do­niczkę z juką, po raz ostatni ro­zej­rza­łem się po miesz­ka­niu i w końcu z niego wy­sze­dłem.

Scho­dami po­ko­na­łem dwa pię­tra do Mrs. White. Za­pu­ka­łem, usły­sza­łem szu­ra­nie kapci. Za­trzy­mały się i za­pa­dła ci­sza. Pew­nie pa­trzyła na mnie przez ju­da­sza. Drzwi się otwo­rzyły. Oczy­wi­ście ni­gdy o to nie py­ta­łem, ale Mrs. White mu­siała mieć co naj­mniej osiem­dzie­siąt lat. Prze­miła si­wo­włosa czarna ko­bieta pach­nąca czymś, co nie było ani dże­mem mo­re­lo­wym, ani mio­dem, lecz czymś po­mię­dzy.

– To­mas – ode­zwała się. – Dawno cię nie wi­dzia­łam. Ty też sły­sza­łeś ten huk?

Bez słowa po­da­łem jej ro­ślinę.

– Dla mnie? – spy­tała lekko zdzi­wiona.

Kiw­ną­łem głową.

– Coś nie tak, To­mas? Wy­glą­dasz tak... mar­two. Cho­dzi o kota? Tę­sk­nisz za nim, prawda? Mó­wił ci, kiedy bę­dzie go­towy? Wiesz, mu­sisz być cier­pliwy.

Znów ski­ną­łem głową, po­tem od­wró­ci­łem się i od­sze­dłem. Sły­sza­łem, że nie za­mknęła drzwi, wie­dzia­łem, że stoi i za mną pa­trzy. I że jest za­my­ślona. Może czuła, że wi­dzi mnie ostatni raz.

Winda po­wio­zła mnie w dół, w dół, w dół.

Na ze­wnątrz po­wie­trze było przej­rzy­ste i ostre, po­ranna mgła zni­kała. Dzi­siaj słońce miało zwy­cię­żyć. Ru­szy­łem szyb­kim kro­kiem w kie­runku Do­wn­town.

Do­tar­cie tam za­jęło mi czter­dzie­ści mi­nut.

Cen­trum Min­ne­apo­lis za­wsze ko­ja­rzyło mi się z sa­mo­cho­dami z Mo­town z lat osiem­dzie­sią­tych, za­wie­szo­nymi mię­dzy prze­szło­ścią a przy­szło­ścią. Czy­ste i po­rządne, po­zba­wione cha­rak­teru, kon­ser­wa­tywne, prak­tyczne i z całą pew­no­ścią nudne. Ow­szem, mieli tu dra­pa­cze chmur i mo­sty, ale nie było żad­nego Em­pire State Bu­il­ding ani Gol­den Gate, a gdyby spy­tać ko­goś z Lon­dynu, Pa­ryża czy No­wego Jorku, z czym mu się ko­ja­rzy Min­ne­apo­lis, praw­do­po­dob­nie by od­po­wie­dział, że z wiel­kimi je­zio­rami i la­sem. Okej, gdyby był bar­dziej oświe­cony, wie­działby może, że mia­sto ma naj­dłuż­szy w kraju nie­prze­rwany sys­tem sky­ways. Po dro­dze do skrzy­żo­wa­nia Ni­col­let Mall z 9th Street prze­cho­dzi­łem pod jedną z nich – pod mo­stem ze szkła i me­talu łą­czą­cym cen­tra han­dlowe i biu­rowce, tam gdzie lu­dzie ucie­kali, kiedy słu­pek rtęci zimą opa­dał po­ni­żej punktu za­ma­rza­nia wody, a la­tem prze­kra­czał setkę.

Wsze­dłem do nie­wiel­kiego sklepu ze zwie­rzę­tami i z ar­ty­ku­łami dla zwie­rząt. Ob­słu­gi­wano ja­kie­goś klienta, wy­glą­dało na to, że za­ma­wia więk­szą klatkę dla swo­jego kró­lika. Wciąż nie­kiedy można do­świad­czyć cze­goś, co przy­wraca wiarę w ludz­kość. Sta­ną­łem przy jed­nym z akwa­riów, a kiedy eks­pe­dient do mnie pod­szedł, wska­za­łem na pły­wa­jącą tam rybkę i oznaj­mi­łem, że chcę ją ku­pić.

– Kol­co­brzuch kar­ło­waty – po­wie­dział i ma­łym pod­bie­ra­kiem wy­ło­wił zie­lon­kawe stwo­rzonko. – Przy­jemna rybka akwa­riowa, ale nie dla po­cząt­ku­ją­cych. Wy­maga wody bar­dzo wy­so­kiej ja­ko­ści.

– Wiem – od­par­łem.

Umie­ścił ją w wy­peł­nio­nej wodą fo­lio­wej to­rebce, którą za­wią­zał.

– Pro­szę pil­no­wać, żeby pań­ski kot jej nie zjadł. Albo pan sam. Ma or­gany z tru­ci­zną, która jest sto razy...

– Wiem. Przyj­muje pan go­tówkę?

Znów by­łem na ulicy. Z prze­ciwka w moją stronę nad­jeż­dżał po­woli czarno-biały sa­mo­chód. Na drzwicz­kach wid­niało logo MPD[2] i motto: To Pro­tect with Co­urage, To Se­rve with Com­pas­sion[3]. Moż­liwe, że sie­dzący za przy­dy­mio­nymi szy­bami po­li­cjanci coś zwę­szyli. Ale nie za­mie­rzali mnie za­trzy­my­wać. Po tym, jak zo­stali ob­sma­ro­wani w me­diach za bez­pod­stawne i ten­den­cyjne pod wzglę­dem et­nicz­nym prze­szu­ka­nia, szef MPD wy­po­wia­dał się nie­dawno, że ukrócą tego ro­dzaju oby­czaje. In­tu­icja prze­stała być uspra­wie­dli­wio­nym po­wo­dem do za­trzy­ma­nia ko­goś ta­kiego jak ja.

Sa­mo­chód mnie mi­nął, wie­dzia­łem jed­nak, że zo­sta­łem za­uwa­żony. Tak jak wie­dzia­łem, że uchwy­ciły mnie ka­mery mo­ni­to­ringu, któ­rych na skrzy­żo­wa­niu Ni­col­let Mall i 9th Street było wię­cej niż w ja­kim­kol­wiek in­nym punk­cie w tym mie­ście.

No i wie­dzia­łem jesz­cze jedno.

Wie­dzia­łem, że już nie żyję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]No guns per­mit­ted bey­ond this po­int (ang.) – Za­kaz wno­sze­nia broni poza ten punkt
[2] MPD to skrót od Min­ne­apo­lis Po­lice De­part­ment (ang.)
[3]To Pro­tect with Co­urage... (ang.) – Bro­nić z od­wagą, słu­żyć ze współ­czu­ciem