Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Norweski policjant Harry Hole przybywa do Sydney, aby wyjaśnić sprawę zabójstwa swej rodaczki, Inger Holter, być może ofiary seryjnego mordercy. Z miejscowym funkcjonariuszem, Aborygenem Andrew Kensingtonem, Harry poznaje dzielnicę domów publicznych i podejrzanych lokali, w których handluje się narkotykami, wędruje ulicami, po których snują się dewianci seksualni. Przytłoczony nadmiarem obrazów i informacji początkowo nie łączy ich w logiczną całość. Zrozumienie przychodzi zbyt późno, a Harry za wyeliminowanie psychopatycznego zabójcy zapłaci wysoką cenę...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wzniósł się w powietrze z szeroko rozpostartymi skrzydłami, a potem opadł; skrzydła, teraz trzepocząca peleryna, owinęły się mocno wokół ciała mężczyzny.
Zaczęło się nie najlepiej.
Kobieta sprawdzająca paszport w pierwszej chwili uśmiechnęła się szeroko:
– Jak samopoczucie?
– Dziękuję, świetnie – skłamał Harry Hole. Czuł się fatalnie. Minęło już ponad trzydzieści godzin od chwili, gdy wyruszył z Oslo przez Londyn, a od przesiadki w Bahrajnie siedział w samolocie na fotelu koło wyjścia awaryjnego. Ze względów bezpieczeństwa oparcie ledwie dawało się odchylić do tyłu i krzyż niemal mu pękł, zanim jeszcze dotarli do Singapuru.
A teraz kobieta za ladą przestała się uśmiechać.
Z wyraźnym zainteresowaniem przejrzała paszport do końca. Harry nie potrafił powiedzieć, co początkowo wywołało jej wesołość: jego zdjęcie czy pisownia nazwiska.
– Interesy?
Harry Hole był przekonany, że kontrolerzy paszportów w większości innych miejsc na świecie dodaliby sir, ale czytał, że tego rodzaju formalne uprzejmościowe zwroty nie były szczególnie popularne w Australii. Nie miało to zresztą dla niego wielkiego znaczenia. Podróżował rzadko, nie był też snobem. Teraz pragnął jedynie jak najszybciej znaleźć się w hotelowym pokoju z łóżkiem.
– Tak – odparł, bębniąc palcami o ladę.
I właśnie wtedy kobieta z kwaśną miną ściągnęła usta i spytała ostrym głosem:
– Dlaczego w pańskim paszporcie nie ma wizy, sir?
Harry’emu serce podskoczyło w piersi, jak to się dzieje w przeczuciu nadciągającej katastrofy. Może formy sir używano dopiero wtedy, gdy sytuacja stawała się poważna?
– Przepraszam, zapomniałem – mruknął, gorączkowo przeszukując wewnętrzne kieszenie. Dlaczego specjalnej wizy nie mogli wkleić na stałe do paszportu, tak jak się robi ze zwykłymi wizami? I dlaczego, u diabła, nigdy nie potrafił zapamiętać, co wkłada do której kieszeni? Za plecami słyszał lekki szum walkmana i wiedział, że stoi tam jego sąsiad z samolotu, który przez całą drogę słuchał jednej i tej samej kasety. Było gorąco, chociaż dochodziła już prawie dziesiąta wieczorem. Harry poczuł, że zaczyna go swędzieć głowa.
Wreszcie znalazł dokument i położył go na ladzie.
– Jest pan policjantem?
Kontrolerka podniosła wzrok znad specjalnej wizy i bacznie mu się przyjrzała, ale na jej twarzy nie dostrzegł już niechęci.
– Mam nadzieję, że nie zamordowano jasnowłosych Norweżek? – Roześmiała się i energicznie przybiła stempel na wizie.
– Cóż, tylko jedną – odparł Harry.
W hali przylotów roiło się od trzymających tabliczki z nazwiskami przedstawicieli biur podróży i kierowców limuzyn, ale Harry na żadnej nie dostrzegł swojego. Już miał szukać taksówki, kiedy między tabliczkami, wyraźnie zmierzając w jego stronę, przecisnął się ciemnoskóry mężczyzna z niezwykle szerokim nosem i czarnymi kręconymi włosami, ubrany w jasnoniebieskie dżinsy i hawajską koszulę.
– Mister Hoo-li, prawda? – oświadczył triumfalnie.
Harry Hole przez moment odczuł zaskoczenie. Nastawił się na to, że początek pobytu w Australii będzie musiał poświęcić na korygowanie wymowy swojego nazwiska tak, by nie nazywano go „dziurą”. „Święty”[1] brzmiało o wiele lepiej.
– Andrew Kensington. Jak się pan miewa? – Mężczyzna, szczerząc zęby w uśmiechu, wyciągnął wielką dłoń.
Chwyt miał mocny jak imadło.
– Witamy w Sydney. Mam nadzieję, że podróż minęła dobrze – dodał serdecznie, jak echo powtarzając słowa stewardesy sprzed zaledwie dwudziestu minut. Chwycił prawie nową walizkę Harry’ego i ruszył w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie. Harry pospieszył za nim, starając się nie stracić z oczu jego pleców.
– Pracuje pan dla policji w Sydney? – zapytał.
– Jasne. Uwaga!
Obrotowe drzwi uderzyły Harry’ego w twarz, prosto w nos; natychmiast łzy trysnęły mu z oczu. Marna slapstikowa komedia nie mogłaby zacząć się gorzej. Rozcierał nos, przeklinając po norwesku, a Kensington przyglądał mu się ze współczuciem.
– Cholerne drzwi, nie?
Harry nie odpowiedział. Bo i co tu mówić?
Na parkingu Kensington otworzył bagażnik małej zniszczonej toyoty i wrzucił do niego walizkę.
– Ma pan ochotę prowadzić? – spytał zaraz, zaskoczony.
Harry zorientował się, że stoi po stronie kierowcy. Cholera, przecież w Australii obowiązuje ruch lewostronny. W końcu i tak musiał usiąść z tyłu, bo na przednim siedzeniu pasażera leżało mnóstwo papierów, kaset i śmieci.
– Jest pan Aborygenem? – odezwał się, kiedy wjeżdżali na autostradę.
– Widzę, że nie da się pan oszukać – odparł Kensington, zerkając w lusterko.
– W Norwegii nazywamy Aborygenów „australijskimi Murzynami”.
Kensington wciąż patrzył w lusterko.
– Naprawdę?
Harry poczuł się nieswojo.
– Hm. Chodzi mi po prostu o to, że pańscy przodkowie najwyraźniej nie wywodzili się spośród skazańców zesłanych tu z Anglii dwieście lat temu – zaczął tłumaczyć, chcąc wykazać się przynajmniej minimalną znajomością historii tego kraju.
– Racja, Hoo-li. Moi przodkowie zjawili się tu nieco wcześniej, a mówiąc dokładniej, czterdzieści tysięcy lat temu.
Kensington uśmiechnął się do lusterka. Harry obiecał sobie, że przynajmniej przez jakiś czas będzie trzymał gębę na kłódkę.
– Rozumiem. Proszę mi mówić Harry.
– Okej, Harry. Mów mi Andrew.
Przez resztę drogi Andrew nie zamykał ust. Wiózł Harry’ego do King’s Cross i opowiadał, że ta część Sydney to dzielnica dziwek, a także centrum handlu narkotykami i w zasadzie całej innej przestępczej działalności. Co drugi publiczny skandal łączył się z którymś z hoteli albo barów ze striptizem, położonych na obszarze tego kilometra kwadratowego.
– No, jesteśmy na miejscu – oświadczył nagle Andrew. Podjechał do chodnika, wyskoczył z samochodu i wyjął z bagażnika walizkę Harry’ego. – Widzimy się jutro – dodał i w jednej chwili zniknął razem z samochodem.
Harry, z zesztywniałym kręgosłupem, coraz bardziej otumaniony długą podróżą i zmianą stref czasowych, został nagle sam ze swoją walizką w mieście liczącym mniej więcej tylu mieszkańców, ile jest ludności w całej Norwegii. W końcu na drzwiach okazałego budynku dostrzegł napis „Crescent Hotel”. Obok widniały trzy gwiazdki. Szefowa policji w Oslo nie słynęła z szerokiego gestu, jeśli chodziło o fundusze na zakwaterowanie podwładnych, ale może nie będzie tak źle. Może urzędnikom państwowym przysługuje jakiś rabat. Harry pomyślał z rezygnacją, że zapewne dostanie najmniejszy pokój w całym hotelu.
I tak też się stało.
Harry delikatnie zastukał do drzwi szefa Komendy Policji Sydney South.
– Proszę wejść! – rozległ się grzmiący głos ze środka.
Przy oknie za dębowym biurkiem stał wysoki, potężny mężczyzna z imponującym brzuchem. Spod rzadkich włosów groźnie sterczały siwe, krzaczaste brwi, ale zmarszczki wokół oczu powstały od uśmiechu.
– Harry Holy z Oslo w Norwegii, sir.
– Niech pan siada, Holy. Wygląda pan na cholernie ożywionego jak na tak wczesny poranek. Mam nadzieję, że nie złożył pan wizyty chłopakom z wydziału narkotykowego. – Neil McCormack roześmiał się serdecznie.
– To przez zmianę stref czasowych. Nie śpię od czwartej rano, sir – wyjaśnił Harry.
– Oczywiście, to tylko taki zawodowy dowcip z mojej strony. Parę lat temu mieliśmy tu niezłą aferę korupcyjną, dziesięciu policjantów skazano między innymi za to, że handlowali ze sobą narkotykami. Zaczęto ich podejrzewać, bo kilku z nich było nadzwyczajnie rześkich na okrągło przez całą dobę. W zasadzie nie ma z czego żartować – zaśmiał się dobrodusznie, włożył okulary i zaczął przerzucać leżące przed nim papiery. – Przysłano pana tutaj, żeby wspomóc nas w śledztwie w związku z zabójstwem Inger Holter, obywatelki norweskiej, posiadającej zezwolenie na pracę w Australii. Sądząc po zdjęciach, blondynki, ładnej dziewczyny. Dwudziestotrzyletniej, tak?
Harry skinął głową. McCormack teraz spoważniał.
– Znaleziona przez rybaków od strony morza w Zatoce Watsona, a konkretnie w parku Gap. Półnaga, wszystko wskazuje na to, że najpierw została zgwałcona, potem uduszona, ale śladów nasienia nie znaleziono. Zwłoki pod osłoną nocy przetransportowano do parku i zrzucono z urwiska. – Skrzywił się. – Przy odrobinę gorszej pogodzie fale z pewnością by ją zabrały, a tak leżała na kamieniach i znaleziono ją następnego dnia rano. Jak już mówiłem, nie mamy śladów nasienia, a to dlatego, że pochwę ma wypatroszoną i woda morska starannie z niej wszystko wypłukała. Brak też jakichkolwiek odcisków palców, ale mamy przybliżony czas zgonu... – McCormack zdjął okulary i potarł twarz. – No i brakuje nam mordercy. Co pan, u diabła, ma zamiar z tym zrobić, mister Holy?
Harry już chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył.
– No tak, zamierza pan bacznie się przyglądać, jak ścigamy tego drania, a po drodze opowiadać norweskiej prasie o tym, jak to wspólnie odwalamy dobrą robotę, pilnować, żebyśmy nie urazili nikogo z ambasady norweskiej czy krewnych, a poza tym wykorzystać urlop i wysłać jedną czy dwie widokówki do swojej drogiej szefowej. Jak ona się w ogóle miewa?
– O ile wiem, dobrze.
– Twarda baba. Na pewno wyjaśniła, czego się po panu spodziewa.
– O tyle o ile. Mam uczestniczyć w śledz...
– Świetnie. O tym proszę zapomnieć. Oto nowe zasady. Punkt pierwszy: od tej pory słucha pan mnie, mnie i tylko mnie. Punkt drugi: nie będzie pan brał udziału w żadnych czynnościach, o których pana nie powiadomię. I punkt trzeci: jeden wyskok i siedzi pan w pierwszym samolocie do domu.
Wszystko to zostało powiedziane z uśmiechem, ale przesłanie było jasne. Łapy z daleka, jesteś tu tylko jako obserwator. Równie dobrze Harry mógł zabrać ze sobą kąpielówki i aparat fotograficzny.
– Zrozumiałem, że Inger Holter była w Norwegii kimś w rodzaju gwiazdy telewizyjnej.
– To raczej przesada, sir. Parę lat temu prowadziła program dla młodzieży, właściwie już o niej zapominano, kiedy się to wydarzyło.
– Mówiono mi, że wasze gazety bardzo rozdmuchały to morderstwo. Kilka przysłało tu już swoich ludzi. Daliśmy im to, co mamy, ale mamy niewiele, więc pewnie wkrótce się znudzą i wrócą do domu. Nie wiedzą, że pan tu jest. Wszystkim przydzieliliśmy ich własne niańki, które się nimi zajmują, więc o to nie musi się pan martwić.
– Dziękuję, sir – powiedział Harry najzupełniej szczerze. Myśl o uwieszonych mu na ramieniu nadgorliwych dziennikarzach z norweskich gazet nie była ani trochę kusząca.
– Okej, Holy, będę z panem szczery i powiem, jak się sprawy mają. Mój szef dokładnie mi wyjaśnił, że deputowanym z miasta Sydney bardzo zależy na jak najszybszym wyjaśnieniu tej sprawy; jak zawsze chodzi o politykę i o pieniądze.
– Pieniądze?
– Cóż, spodziewamy się, że bezrobocie w Sydney przekroczy w tym roku dziesięć procent, miasto potrzebuje więc każdego grosza z turystyki. W dwutysięcznym roku czekają nas igrzyska olimpijskie, a liczba turystów przybywających ze Skandynawii rośnie. Morderstwa, zwłaszcza niewyjaśnione, to zła reklama dla miasta. Staramy się więc, jak możemy, sprawą zajmuje się zespół złożony z czterech śledczych, mamy też pierwszeństwo w dostępie do wszystkich innych naszych zasobów, baz danych, personelu technicznego, ludzi z laboratorium i tak dalej.
McCormack odszukał jakąś kartkę i przyjrzał się jej ze zmarszczonymi brwiami.
– Właściwie powinien pan pracować z Wadkinsem, lecz ponieważ prosił pan o współpracę z Kensingtonem, nie widzę powodów, żeby się temu sprzeciwiać.
– Sir, nie pamiętam, żebym...
– Kensington to dobry chłop. Mało któremu z tubylców udało się zajść tak wysoko jak jemu.
– Naprawdę?
McCormack wzruszył ramionami.
– Tak już jest. Cóż, Holy, w razie jakiegoś problemu wie pan, gdzie mnie szukać. Pytania?
– Jeden drobiazg, sir. Zastanawiałem się, czy sir to właściwa forma zwracania się do zwierzchnika w tym kraju, czy też może jest to trochę zbyt...
– Formalne? Sztywne? Tak, raczej tak. Ale mnie się podoba. Przypomina mi, że to faktycznie ja jestem szefem tej budy. – McCormack wybuchnął śmiechem i mocnym uściśnięciem ręki zakończył spotkanie.
– Styczeń to w Australii sezon turystyczny – wyjaśniał Andrew, gdy przedzierali się przez korki w okolicy Circular Quay. – Wszyscy przyjeżdżają oglądać Operę, pływać łodziami po Zatoce i gapić się na dziewczyny na Bondi Beach. Szkoda, że ty musisz pracować.
Harry wzruszył ramionami.
– Mnie wszystko jedno. Turyści z ojczyzny przyprawiają mnie tylko o poty i chęć, żeby dać któremuś w mordę.
Wydostali się na New South Head Road, gdzie toyota przyspieszyła, kierując się na wschód, ku Zatoce Watsona.
– Wschodnia część Sydney różni się od wschodniej części Londynu – tłumaczył Andrew, kiedy mijali kolejne eleganckie domy. – Ta okolica nazywa się Double Bay, ale my mówimy o niej „Double Pay”[2].
– Gdzie mieszkała Inger Holter?
– Przez jakiś czas ze swoim chłopakiem w Newtown, ale kiedy się rozstali, przeprowadziła się do jednopokojowego mieszkania w Glebe.
– Z chłopakiem?
Andrew wzruszył ramionami.
– To Australijczyk, inżynier informatyk. Poznali się, kiedy przyjechała tu na wakacje dwa lata temu. On ma alibi na noc morderstwa, zresztą nie wygląda na typowego zabójcę. Ale nigdy nie wiadomo, prawda?
Zaparkowali w pobliżu parku Gap, jednego z wielu zielonych płuc Sydney. Do wietrznego parku położonego wysoko ponad Zatoką Watsona na północy i Oceanem Spokojnym na wschodzie prowadziły strome kamienne schody. Po otwarciu drzwiczek samochodu uderzył ich upał. Andrew włożył wielkie ciemne okulary, które Harry’emu przywiodły na myśl rodzimego króla porno. Z jakiegoś powodu jego australijski kolega ubrał się dzisiaj w opięty garnitur; zdaniem Harry’ego ciemnoskóry potężny mężczyzna, który kołyszącym się krokiem wspinał się przed nim po ścieżce w stronę punktu widokowego, wyglądał w tym stroju odrobinę komicznie.
– Tu masz Ocean Spokojny, Harry. Następny przystanek to Nowa Zelandia, za mniej więcej dwa tysiące mokrych kilometrów.
Harry rozejrzał się. Na zachodzie widział centrum z mostem Harbour, na północy plażę, żaglówki na Zatoce Watsona i zielone Manly, przedmieście na północnej stronie cieśniny. Na wschodzie horyzont załamywał się spektrum różnych odcieni błękitu. Przed nimi klify opadały pionowo w dół, gdzie morskie fale kończyły swą długą podróż w ryczącym crescendo wśród skał.
– Okej, Harry. Stoisz teraz w historycznym miejscu. W 1788 roku Anglicy przysłali do Australii pierwszy statek ze skazańcami. Mieli się osiedlić nad Zatoką Botaniczną kilkadziesiąt kilometrów na południe stąd, ale po przybyciu na miejsce kapitan Phillip stwierdził, że okolica jest zbyt nieprzyjazna, i posłał niedużą łódkę na północ wzdłuż wybrzeża, żeby poszukała czegoś lepszego. Łódka dopłynęła za cypel, na którym teraz właśnie stoimy, i marynarze zobaczyli najwspanialszy port na świecie. Wkrótce potem kapitan Phillip przypłynął z resztą floty, było to jedenaście statków, siedmiuset pięćdziesięciu skazańców, kobiet i mężczyzn, czterystu marynarzy, cztery kompanie morskie i zapasy na dwa lata. Ale ten kraj jest surowszy, niż się wydaje. Anglicy nie potrafili wykorzystywać darów natury tak, jak nauczyli się tego Aborygeni. Kiedy dwa i pół roku później przypłynął następny statek z zapasami, Anglicy byli już bliscy głodowej śmierci.
– Wygląda na to, że z czasem zaczęło im się wieść lepiej. – Harry skinieniem głowy wskazał na zielone wzgórza Sydney i poczuł kroplę potu spływającą między łopatkami. Ten upał go przerażał.
– Owszem, Anglikom tak – przyznał Andrew i splunął w przepaść. Odprowadzali plwocinę wzrokiem, dopóki nie rozszarpał jej wiatr. – Dobrze, że dziewczyna, spadając, już nie żyła. Po drodze musiała zawadzić o skały. Kiedy ją znaleźli, miała wyrwane z ciała duże kawałki.
– Od jak dawna nie żyła, kiedy ją znaleziono?
Andrew skrzywił się.
– Lekarz policyjny mówił, że od czterdziestu ośmiu godzin, ale on... – Uderzył dłonią w szyję.
Harry pokiwał głową. Lekarz policyjny najwyraźniej zaliczał się do tych, którym ciągle chciało się pić.
– A w tobie budzi się sceptycyzm, kiedy ktoś podaje ci okrągłe liczby?
– Została znaleziona w piątek rano, przyjmijmy więc, że zginęła w jakimś momencie w środę w nocy.
– Są tutaj jakieś ślady?
– Sam widzisz, samochody parkują na dole, okolica nie jest oświetlona nocą i względnie mało tu ludzi. Nie zgłosił się żaden świadek i szczerze mówiąc, nie liczymy, że się zgłosi.
– To co teraz robimy?
– Postąpimy zgodnie z zaleceniami mojego szefa. Pójdziemy do restauracji i wykorzystamy część przysługującego nam funduszu reprezentacyjnego. Mimo wszystko jesteś najwyżej postawionym przedstawicielem policji norweskiej w promieniu dwóch tysięcy kilometrów. Co najmniej.
Andrew i Harry siedzieli przy nakrytym białym obrusem stole. Stara rodzinna restauracja rybna U Doyle’a leżała w głębi Zatoki Watsona, oddzielona od morza jedynie niewielką piaszczystą plażą.
– Tak piękne, że aż śmieszne, prawda? – zauważył Andrew.
– Jak na przesłodzonej widokówce.
Na plaży tuż przed nimi chłopczyk i dziewczynka budowali zamek z piasku na tle lazurowobłękitnego morza i porośniętych bujną zielenią wzgórz z dumną panoramą Sydney w oddali.
Harry wybrał przegrzebki i pstrąga tasmańskiego. Andrew zdecydował się na flądrę australijską, o której Harry nigdy nie słyszał, zamówił także butelkę chardonnay rosemount – „ani trochę nie pasuje do tego jedzenia, ale jest białe, smaczne i mieści się w ramach budżetu” – i z lekkim zaskoczeniem przyjął informację, że Harry nie pije alkoholu.
– Kwakr? – spytał.
– Nic z tych rzeczy – odpowiedział Harry.
U Doyle’a słynęła jako jedna z najlepszych restauracji rybnych w Sydney. Był szczyt sezonu, wszystkie miejsca zajęte i Harry uznał, że właśnie z tego powodu niełatwo jest nawiązać kontakt z obsługą.
– Kelnerzy tutaj są jak planeta Pluton – stwierdził Andrew ze złością. – Krążą po peryferiach, pojawiają się tylko raz na dwadzieścia lat i nawet wtedy nie daje się ich dostrzec gołym okiem.
Harry’emu wcale to nie przeszkadzało. Rozsiadł się wygodnie na krześle, wzdychając z zadowoleniem.
– Za to podają pyszne jedzenie – powiedział. – I nareszcie rozumiem, po co ten garnitur.
– Chyba nie do końca. Sam widzisz, że nie jest to zbyt eleganckie miejsce, ale z doświadczenia wiem, że nawet do takich lokali nie powinienem przychodzić w dżinsach i podkoszulku. Muszę jakoś zrekompensować swój wygląd.
– O czym ty mówisz?
Andrew popatrzył na Harry’ego.
– Aborygeni nie cieszą się tutaj zbyt wielkim poważaniem, być może już to zrozumiałeś. Anglicy bardzo wcześnie zaczęli pisać do domu, że tubylcy mają skłonność do alkoholu i przestępstw z żądzy zysku.
Harry słuchał z zainteresowaniem.
– Uważali, że to tkwi w genach. Jeden z nich napisał: „Potrafią jedynie tworzyć piekielną muzykę polegającą na dmuchaniu w długie, wydrążone kawałki drewna, które nazywają didgeridoo”. Cóż, Australia to kraj, który chwali się, że zdołał z wielu rozmaitych kultur stworzyć dobrze funkcjonujące społeczeństwo. Ale dla kogo ono dobrze funkcjonuje? Problem tkwi w tym, że Aborygenów właściwie już nie widać. Są prawie nieobecni w życiu społecznym kraju, chyba że chodzi o ich szczególne interesy i kulturę. Biali wieszają sobie w domu sztukę aborygeńską i już mają spokojne sumienie. Aborygenów natomiast widać w kolejkach po zasiłek, w statystykach zabójstw i w więzieniach. Aborygen ma dwadzieścia sześć razy większe szanse na trafienie do pudła niż inny Australijczyk. Zastanów się trochę nad tym, Harry Holy.
Andrew wypił resztę wina, a Harry rzeczywiście trochę się nad tym zastanowił. Pomyślał również, że prawdopodobnie właśnie zjadł najlepiej przyrządzoną rybę w całym swoim trzydziestodwuletnim życiu.
– A mimo to Australia nie jest bardziej rasistowska od innych krajów. Rzeczywiście jesteśmy wielokulturowym narodem, mieszkają tu ludzie z całego świata. To oznacza tylko, że idąc do restauracji, opłaca się włożyć garnitur.
Harry znów pokiwał głową. Nie było nic więcej do powiedzenia na ten temat.
– Inger Holter pracowała w barze?
– Jasne. W The Albury na Oxford Street w Paddington. Pomyślałem, że moglibyśmy się tam wybrać wieczorem.
– A dlaczego nie od razu? – Harry poczuł, że całe to tracenie czasu zaczyna go trochę niecierpliwić.
– Ponieważ najpierw odwiedzimy jej gospodarza.
Na bezchmurnym niebie bez zapowiedzi pojawił się Pluton.
Glebe Point Road okazała się przyjemną, niezbyt ruchliwą ulicą, na której mieściły się jedna przy drugiej nieduże, skromne, w przeważającej mierze etniczne restauracje z różnych stron świata.
– Kiedyś była to dzielnica bohemy – opowiadał Andrew. – W latach siedemdziesiątych jako student mieszkałem w sąsiedztwie. Wciąż znajdziesz tu typowe restauracje wegetariańskie dla ludzi, którym ochrona środowiska i alternatywny styl życia rzuciły się na mózg, księgarnie dla lesbijek i podobne historie. Ale dawni hippisi i inni zapaleńcy zniknęli, kiedy Glebe stało się modne i ceny najmu podskoczyły. Teraz nie byłoby mnie stać na to, żeby tutaj mieszkać, nawet za pensję policjanta.
Skręcili w prawo na Hereford Street i przez furtkę weszli na posesję numer 54. Natychmiast podbiegło do nich jakieś nieduże czarne puszyste zwierzę i powarkując, odsłoniło rząd drobnych, ostrych ząbków. Potworek wyglądał na szczerze rozgniewanego i odznaczał się uderzającym podobieństwem do przedstawionego na zdjęciu w folderze turystycznym diabła tasmańskiego. Podpis pod zdjęciem informował, że zwierzę jest agresywne, prawdę mówiąc, nieprzyjemne i że gatunek niemal całkiem wyginął. Harry żywił szczerą nadzieję, że to prawda. Kiedy ten osobnik skoczył na niego z szeroko otwartym pyskiem, Andrew uniósł stopę i trafił zwierzę z woleja. Ze skowytem poleciało w krzaki rosnące wzdłuż płotu.
Kiedy weszli po schodkach, w drzwiach stanął wielkobrzuchy mężczyzna, który wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka.
– Co się stało z psem? – spytał kwaśno.
– Leży i podziwia krzewy różane – odparł Andrew z uśmiechem. – Jesteśmy z policji, z wydziału zabójstw. Mister Robertson?
– Tak, tak, czego znowu chcecie? Powiedziałem już przecież, że powiedziałem wszystko, co wiem.
– A teraz pan powiedział, że już pan powiedział.
Zapadła długa chwila ciszy, w której Andrew dalej się uśmiechał, a Harry przeniósł ciężar ciała z lewej nogi na prawą.
– Bardzo przepraszam, mister Robertson, nie będziemy zamęczali pana na śmierć, ale ten pan jest bratem Inger Holter i chciałby obejrzeć jej pokój, jeśli to nie sprawi zbyt wielkiego kłopotu.
Zachowanie Robertsona odmieniło się radykalnie.
– Przepraszam, nie wiedziałem... Proszę wejść!
Otworzył drzwi i ruszył przodem po schodach na górę.
– No tak, nie wiedziałem nawet, że Inger miała brata, ale teraz, kiedy pan o tym wspomniał, oczywiście dostrzegam podobieństwo.
Za jego plecami Harry odwrócił się do Andrew i przewrócił oczami.
Pokoju Inger nikt nie sprzątnął. Wszędzie walały się ubrania, czasopisma, pełne popielniczki i puste butelki po winie.
– Hm. Policja prosiła, żebym na razie niczego nie ruszał.
– Rozumiemy.
– Ona po prostu pewnego wieczoru nie wróciła do domu. Zniknęła.
– Dziękujemy, mister Robertson, czytaliśmy zeznania.
– Mówiłem jej, że nie powinna wracać do domu wieczorem tą drogą przez Bridge Road i targ rybny. Ciemno tam, mnóstwo żółtków i czarnych... – Przerażony popatrzył na Kensingtona. – Przepraszam, nie chciałem...
– W porządku. Może pan teraz odejść, mister Robertson.
Robertson zszedł na dół, usłyszeli pobrzękiwanie butelek w kuchni.
W pokoju stało łóżko, kilka półek na książki i biurko. Harry rozejrzał się, próbując stworzyć sobie obraz Inger Holter. Wiktymologia: wczuć się w sytuację ofiary. Ledwie pamiętał z ekranu telewizyjnego tę niby-ostrą dziewczynę o niebieskich niewinnych oczach, pełną dobrej woli i młodzieńczego entuzjazmu.
W każdym razie nie zaliczała się do typu domatorek, które każdą wolną chwilę poświęcają swojemu gniazdku. Na ścianach nie było obrazów, wisiał tylko plakat z filmu Braveheart – Waleczne serce z Melem Gibsonem, który Harry zapamiętał jedynie dlatego, iż z niepojętych powodów zdobył Oscara za najlepszy film. No cóż, pomyślał. To znaczy, że miała marny gust, jeśli chodzi o filmy. I o mężczyzn. On sam zaliczał się do tych, którzy poczuli się osobiście dotknięci, kiedy Mad Max zrobił z siebie gwiazdę Hollywood.
Oprócz tego na ścianie wisiało zdjęcie Inger siedzącej na ławce razem z grupą długowłosych, brodatych młodych ludzi. W tle widać było kolorowe domki jak z westernu. Dziewczyna miała na sobie fioletową luźną sukienkę, jasne włosy zwisały płasko po obu stronach bladej, poważnej twarzy. Na kolanach młodego mężczyzny, którego trzymała za rękę, siedziało dziecko.
Na półce leżała paczka tytoniu papierosowego, kilka książek z dziedziny astrologii i topornie rzeźbiona drewniana maska z długim nosem zagiętym jak dziób. Harry odwrócił ją, na etykietce widniał napis: Made in Papua New Guinea.
Ubrania, które nie leżały na łóżku albo na podłodze, wisiały w niedużej szafie. Nie było ich zbyt wiele: kilka bawełnianych koszulek, zniszczony płaszcz i duży słomkowy kapelusz na półce.
Andrew z szuflady w biurku wyjął paczkę bibułek papierosowych.
– King Size Smoking Slim. Skręcała duże papierosy.
– Znaleźliście tu jakieś narkotyki? – spytał Harry.
Andrew pokręcił głową i wskazał na bibułki.
– Ale domyślam się, że gdybyśmy odkurzyli popielniczki, to odkrylibyśmy ślady konopi.
– A dlaczego tego nie zrobiono? Nie było tu techników?
– Po pierwsze, nie mamy powodów, żeby zakładać, że to miejsce zbrodni, po drugie, o palenie marihuany nie ma co robić krzyku. My tu w Nowej Południowej Walii mamy bardziej pragmatyczne podejście do marihuany niż w niektórych innych stanach Australii. Nie wykluczam, że to morderstwo może mieć związek z narkotykami, ale joint czy dwa w tych okolicznościach niewiele znaczą. Czy zażywała coś innego, nie wiemy z całą pewnością. W The Albury krąży sporo środków działających jak narkotyki, ale niezabronionych, i nikt z ludzi, z którymi rozmawialiśmy, o niczym nie wspominał. Nie znaleziono też śladów we krwi. W każdym razie nie brała twardych narkotyków, nie wykryliśmy żadnych ranek po ukłuciach. Mamy zresztą niezłe rozeznanie w środowisku.
Harry popatrzył na niego. Andrew chrząknął.
– Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. A tu jest coś, w czym, jak mówili, może mógłbyś nam pomóc.
To był list. Zaczynał się od słów „Kochana Elisabeth” i najwyraźniej nie został dokończony. Harry przeleciał go wzrokiem.
Tak, tak, u mnie wszystko w porządku, a co ważniejsze: zakochałam się! On jest oczywiście piękny jak młody bóg, ma długie kręcone brązowe włosy, mały nabity tyłeczek i spojrzenie, które powtarza to, co przed chwilą ci wyszeptał: że chce cię mieć teraz, od razu, za najbliższym węgłem, w toalecie, na stole, na podłodze, gdziekolwiek. Ma na imię Evans, 32 lata, był już (tak, tak!) wcześniej żonaty i ma ślicznego półtorarocznego synka, Tom-Toma. Akurat w tej chwili nie pracuje nigdzie na stałe, ale coś tam robi na własny rachunek.
Wiem, wiem, przeczuwasz kłopoty, ale obiecuję, że nie dam się porwać. Przynajmniej na razie.
Dość już o Evansie. Wciąż pracuję w The Albury. Jaś Fasola przestał zapraszać mnie na randki, odkąd Evans pewnego wieczoru zjawił się w barze, a to już w każdym razie pewien postęp, choć ciągle wodzi za mną tymi swoimi lepkimi oczami. Fuj! Właściwie zaczynam mieć dość tej pracy, ale muszę wytrzymać, dopóki nie przedłużę zezwolenia na pobyt. Rozmawiałam z Telewizją Norweską, planują kontynuację serii jesienią w przyszłym roku i będę mogła włączyć się w tę robotę, jeśli zechcę. Ach, te decyzje!
List kończył się w tym miejscu, bez podpisu czy daty.
W drodze do wyjścia Harry podał Robertsonowi rękę. Ten odpowiedział mu ukłonem i kondolencjami oraz oświadczeniem, że Inger była wspaniałą dziewczyną i fantastyczną lokatorką, ba! ozdobą całego domu, a może nawet całego sąsiedztwa. Cuchnął piwem i dykcję już miał niewyraźną. Kiedy przechodzili przez furtkę, z rabaty różanej dobiegło popiskiwanie. Wyjrzała para wystraszonych oczu.
Znaleźli stolik w ciasnej wietnamskiej restauracji w Darling Harbour. Siedzieli tu niemal wyłącznie Azjaci i wyraźnie było widać, że większość z nich to stali goście. Prowadzili z kelnerem rozmowy w niezrozumiałym języku tonem, który nieprzewidywalnie wznosił się i opadał.
– Zupełnie tak, jakby z przerwami wdychali hel, od czego głos się robi jak u Kaczora Donalda – stwierdził Harry.
– Nie lubisz Azjatów? – spytał Andrew.
Harry wzruszył ramionami.
– Czy lubię? Żadnego nie znam. Można powiedzieć, że nie mam żadnego powodu, żeby ich nie lubić. Wydają się uczciwi i pracowici. A ty?
– Do Australii przyjeżdża wielu Azjatów i nie wszystkim się to podoba. Ja nie mam nic przeciwko nikomu. Niech przyjeżdżają.
Harry miał wrażenie, że między wierszami usłyszał: „I tak już za późno. Mój naród i tak już utracił tę ziemię”.
– Jakiś czas temu uzyskanie zezwolenia na pobyt w Australii dla Azjaty graniczyło z cudem. Władze chciały, żeby kraj pozostał możliwie biały. Tłumaczyły, że trzeba zapobiegać poważniejszym konfliktom kulturowym, bo doświadczenia z „asymilacją Aborygenów” były, łagodnie mówiąc, nie najlepsze. Ale potem Japończycy zaofiarowali się, że wpompują do Australii kapitał, no i atmosfera się zmieniła. Nagle okazało się, że nie należy się zbytnio izolować i trzeba ponieść konsekwencje faktu, że Azja to nasze najbliższe sąsiedztwo i że handel z takimi krajami jak Japonia stał się z czasem ważniejszy od handlu z Europą i Stanami. Japońskim sieciom pozwolono więc wybudować hotele wzdłuż Złotego Wybrzeża w stronę Brisbane i przywieźć tu japońskich dyrektorów, kucharzy i recepcjonistów, natomiast Australijczycy mogli pracować jako pokojówki i pikolacy. Taka sytuacja prędzej czy później musi wywołać reakcję. Nikt nie lubi być pucybutem we własnym kraju.
– Zakładam, że twój naród również?
Andrew uśmiechnął się z goryczą.
– Europejczycy nigdy nie złożyli u Aborygenów podania o zezwolenie na pobyt.
Harry spojrzał na zegarek. Do otwarcia The Albury, gdzie pracowała Inger Holter, pozostało jeszcze parę godzin.
– Może chcesz przedtem zajrzeć do domu? – spytał.
Andrew pokręcił głową.
– Ostatnio nie spotykam tam nikogo oprócz siebie.
– Ostatnio?
– Tak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Jestem rozwiedziony. Żona i córki mieszkają w Newcastle. Próbuję się z nimi widywać tak często, jak tylko mogę, ale to kawałek stąd, a dziewczynki niedługo już tak urosną, że same będą sobie organizowały weekendy. Wkrótce pewnie się przekonam, że nie jestem jedynym mężczyzną w ich życiu. To śliczne diabełki. Czternaście i piętnaście lat. Cholera, przegnałbym każdego chłopaka, który ośmieliłby się zbliżyć do drzwi.
Andrew uśmiechnął się szeroko. Harry nie mógł nie darzyć sympatią tego niezwykłego kolegi po fachu.
– Taka już kolej rzeczy, Andrew.
– Racja, stary. A jak jest u ciebie?
– Cóż, nie mam kobiety. Nie mam dzieci. Nie mam psa. Mam jedynie szefa, ojca i paru typków, których wciąż nazywam kumplami, chociaż telefonują coraz rzadziej. Ja podobnie.
– W tej kolejności?
– W tej.
Roześmiali się, a potem siedzieli, obserwując rozpoczynający się popołudniowy ruch. Andrew zamówił jeszcze jedną victoria bitter. Ze sklepów i banków wylewał się strumień siwowłosych Greków o orlich nosach, Azjatów w okularach i ciemnych garniturach, Holendrów i długonosych dziewcząt o rudych włosach, niewątpliwie brytyjskiego pochodzenia. Wszyscy podbiegali, żeby złapać autobus do Parramatta albo podziemną kolejkę do stacji przesiadkowej Bondi. Ludzie interesu w krótkich spodenkach – fenomen typowo australijski, jak powiedział Andrew – kierowali się do nabrzeży, żeby wsiąść na któryś z promów płynących na przedmieścia położone na północnym brzegu zatoki Port Jackson.
– I co teraz robimy? – spytał Harry.
– Idziemy do cyrku! Jest tu, kawałek dalej przy tej ulicy. Obiecałem przyjacielowi, że któregoś dnia tam zajrzymy. A dzisiaj też jest dzień, prawda?
W The Powerhouse niewielka trupa cyrkowa już rozpoczęła popołudniowe bezpłatne przedstawienie dla nielicznej, lecz bardzo młodej i entuzjastycznie nastawionej publiczności. Andrew wyjaśnił, że gdy po Sydney jeździły jeszcze tramwaje, w tym budynku mieściła się elektrownia i zajezdnia tramwajowa. Obecnie funkcjonował jako swoiste muzeum techniki. Para biuściastych dziewcząt zakończyła właśnie niezbyt spektakularny numer na trapezie, zebrała jednak gorące oklaski.
Potem na scenę wtoczono wielką gilotynę, a jednocześnie wszedł klaun. Ubrany był w kolorowy kostium i pasiastą czapkę zainspirowaną najwyraźniej przez rewolucję francuską. Ku wielkiej uciesze dzieci potykał się i przewracał. Po chwili dołączył do niego inny klaun w długiej białej peruce i Harry zrozumiał, że ma on przedstawiać Ludwika XVI.
– Przewagą jednego głosu skazany na śmierć! – obwieścił klaun w pasiastej czapce.
Skazańca zaprowadzono na szafot, gdzie ku nieustającemu zachwytowi dzieci po wielu krzykach i wrzaskach położył wreszcie głowę pod nóż. Rozległo się krótkie bębnienie, gilotyna opadła i ku zaskoczeniu wszystkich, włącznie z Harrym, obcięła monarsze głowę z odgłosem przypominającym uderzenie siekiery w lesie w pogodny zimowy ranek. Głowa w peruce odskoczyła i potoczyła się do kosza. Zgasło światło, a gdy się ponownie zapaliło, bezgłowy król stał w kręgu reflektorów z własną głową pod pachą. Zachwyt dzieci nie miał końca. Potem światło znów zgasło, a gdy zapaliło się ponownie, na scenie stała już cała trupa, kłaniając się widzom. Przedstawienie dobiegło końca.
Gdy strumień ludzi ruszył ku wyjściu, Andrew i Harry skierowali się za kulisy. W prowizorycznej garderobie artyści już zdejmowali kostiumy i zmywali szminki.
– Otto, przywitaj się z moim kolegą z Norwegii! – zawołał Andrew.
Jedna z twarzy się obróciła. Ludwik XVI wyglądał nieco mniej majestatycznie bez peruki i ze szminką rozmazaną na twarzy:
– Tuka!
– Harry, to jest Otto Rechtnagel.
Otto eleganckim ruchem wyciągnął rękę, nadstawiając grzbiet dłoni, a kiedy Harry, nieco zmieszany, poprzestał na jej lekkim uściśnięciu, zrobił urażoną minę.
– Nie pocałujesz, przystojniaczku?
– Otto uważa się za kobietę, w dodatku kobietę szlachetnego rodu.
– Co za bzdury, Tuka. Otto zawsze wiedziała i wie, że jest mężczyzną. Wyglądasz na zdezorientowanego, młody człowieku, może chciałbyś się sam przekonać? – Otto roześmiał się perliście i kobieco.
Harry poczuł, że czerwienieją mu koniuszki uszu. Tymczasem para sztucznych rzęs zatrzepotała z wyrzutem w stronę Andrew.
– Czy ten twój przyjaciel umie mówić?
– Przepraszam. Nazywam się Harry... hm... Holy. Wspaniały numer. Świetne kostiumy. Bardzo... żywy. I niezwykły.
– Ten numer z Ludwikiem XVI? Niezwykły? Przeciwnie, to klasyka. Został po raz pierwszy wykonany przez klaunów ze słynnej rodzinnej trupy Jandaschewskych, zaledwie w dwa tygodnie po prawdziwej egzekucji w styczniu 1793. Widzowie to uwielbiali. Ludzie zawsze kochali publiczne egzekucje. Wiesz, ile powtórek z zabójstwa Kennedy’ego pokazują ogółem rocznie amerykańskie stacje telewizyjne?
Harry pokręcił głową.
Otto zamyślony popatrzył w sufit.
– Całkiem sporo.
– Otto uważa się za spadkobiercę wielkiego Jandaschewsky’ego – wyjaśnił Andrew.
– Ach, tak? – Słynne rodziny klaunów nie były specjalnością Harry’ego.
– Wydaje mi się, Tuka, że twój przyjaciel nie jest do końca oświecony. Rodzina Jandaschewskych była wędrowną trupą muzykujących klaunów, którzy przybyli do Australii na przełomie wieków i tu się osiedlili. Urządzali przedstawienia cyrkowe aż do śmierci Jandy’ego w 1971. Zobaczyłem go po raz pierwszy, kiedy miałem sześć lat. Już od tamtej pory wiedziałem, kim zostanę. I tak właśnie jest.
Otto uśmiechnął się spod warstwy szminki smutnym uśmiechem klauna.
– Skąd wy dwaj się znacie? – spytał Harry.
Andrew i Otto wymienili spojrzenia. Harry dostrzegł drgania w kącikach ust i zrozumiał, że znalazł się w kłopotach.
– Chodzi mi tylko o to, że... policjant i klaun... to dość...
– To długa historia – powiedział Andrew. – Można w zasadzie powiedzieć, że dorastaliśmy razem. Otto oczywiście sprzedałby swoją matkę za mój tyłek, ale ja już w młodym wieku czułem dziwny pociąg do dziewczyn i do wszystkiego, co paskudnie heteroseksualne. To musi mieć jakiś związek z dziedziczeniem i środowiskiem. Co o tym myślisz, Otto?
Andrew chichotał, uchylając się przed wachlarzem, którym Otto próbował go uderzyć.
– Nie masz stylu, nie masz pieniędzy, a twój tyłek to przechwałki! – krzyknął cienkim głosem Otto.
Harry rozejrzał się po pozostałych członkach trupy, lecz sprawiali wrażenie ani trochę niezaskoczonych tą sceną. Jedna z piersiastych dziewczyn, które występowały na trapezie, mrugnęła do niego zachęcająco.
– Harry i ja wybieramy się dziś wieczorem do The Albury. Pójdziesz z nami? – spytał Andrew.
– Dobrze wiesz, że już tam nie chodzę, Tuka – odparł Otto ze złością.
– Powinno ci dawno przejść. Wiesz przecież, że życie toczy się dalej.
– Masz na myśli życie wszystkich innych ludzi. Moje zatrzymało się w tym momencie. Dokładnie w tym. Kiedy umiera miłość, umieram również ja. – Otto teatralnym gestem dotknął ręką czoła.
– Jak chcesz.
– W dodatku muszę najpierw wrócić do domu i nakarmić Waldorfa. Wy idźcie, może wpadnę tam trochę później.
– Do zobaczenia – powiedział Harry i posłusznie musnął wargami nadstawioną dłoń Ottona.
– Już nie mogę się doczekać, przystojniaczku.
Słońce już zaszło, kiedy dojechali do Oxford Street w Paddington i znaleźli miejsce na postój przy niewielkim parku. Na tabliczce widniał napis „Green Park”, ale trawę wypaliło słońce, a jedynym zielonym elementem była altana wznosząca się pośrodku parku. Wśród drzew leżał na trawie mężczyzna, w którego żyłach wyraźnie płynęła aborygeńska krew. Ubrany był w łachmany i tak brudny, że skóra wyglądała bardziej na szarą niż na czarną. Na widok Andrew uniósł rękę jakby w geście pozdrowienia, lecz policjant nie zwrócił na niego uwagi.
W The Albury było tak dużo ludzi, że musieli się przeciskać w szklanych drzwiach. Harry zatrzymał się na kilka sekund, żeby uważnie przyjrzeć się widokowi, który się przed nim roztoczył. Klientelę stanowiła barwna mieszanka rozmaitych typów, w której przeważali wyraźnie młodzi ludzie: rockerzy w wyblakłych dżinsach, yuppies w garniturach i z gładko ulizanymi włosami, „artyści” z kozimi bródkami i obowiązkowymi na wernisażu bąbelkami w kieliszkach, piękni, jasnowłosi surferzy o olśniewająco białych uśmiechach i motocykliści – czyli the bikies, jak powiedział Andrew – w czarnych skórzanych kurtkach. Pośrodku lokalu, na kontuarze baru, trwał pokaz, w którym uczestniczyły długonogie półnagie kobiety w purpurowych, głęboko wyciętych bluzeczkach. Skakały w kółko przy wtórze I Will Survive Glorii Gaynor i udając, że śpiewają, poruszały szerokimi, umalowanymi na czerwono ustami. Dziewczyny się zmieniały, te, które nie brały udziału w numerze, obsługiwały gości, otwarcie z nimi flirtując.
Harry przepchnął się do baru i zamówił coś do picia.
– Już się robi, blondasku – odpowiedziała głębokim basem kelnerka w rzymskim hełmie na głowie i uśmiechnęła się zalotnie.
– Powiedz mi, czy ty i ja jesteśmy jedynymi normalnymi ludźmi w tym mieście? – spytał Harry, wróciwszy z piwem i szklanką soku.
– Pod względem liczby gejów Sydney zajmuje drugie miejsce na świecie po San Francisco – wyjaśnił Andrew. – Australijska prowincja nie słynie z tolerancji wobec odchyleń seksualnych. A kiedy już rozniosła się sława miasta, w którym jest największy wybór partnerów, to nic dziwnego, że ściąga tutaj pokręcona młodzież z całej Australii. Zresztą nie tylko z Australii. Do Sydney codziennie przybywa wielu homoseksualistów z całego świata.
Przeszli do innego baru na tyłach lokalu, Andrew zawołał dziewczynę za ladą. Stała obrócona plecami i miała najbardziej rude włosy, jakie Harry kiedykolwiek widział. Sięgały jej aż do tylnych kieszeni wąskich niebieskich dżinsów, ale nie skrywały wcięcia w talii i harmonijnie zaokrąglonych bioder. Dziewczyna odwróciła się, błysnęła lazurowoniebieskimi oczyma i w uśmiechu odsłoniła rząd białych zębów w drobnej, ślicznej twarzy, obsypanej niezliczoną ilością piegów. Doprawdy, karygodna rozrzutność, jeśli to nie jest kobieta, pomyślał Harry.
– Przypominasz mnie sobie? – zawołał Andrew, przekrzykując hałas i dudnienie dyskotekowej muzyki z lat siedemdziesiątych. – To ja pytałem o Inger. Możemy pogadać?
Rudowłosa spoważniała. Kiwnęła głową, powiedziała coś innej kelnerce i wskazała drogę do niewielkiej palarni za kuchnią.
– Jakieś nowe wieści? – spytała, a Harry nie potrzebował nic więcej, żeby stwierdzić, że dziewczyna prawdopodobnie o wiele lepiej niż po angielsku mówi po szwedzku.
– Spotkałem kiedyś pewnego staruszka – odezwał się po norwesku. Popatrzyła na niego zaskoczona. – Był kapitanem statku pływającego po Amazonce. Powiedział trzy słowa po portugalsku i to mi wystarczyło, żeby odgadnąć, że jest Szwedem. Mieszkał w Ameryce od trzydziestu lat, a ja po portugalsku nie znam ani słowa.
Ruda dziewczyna wyglądała na kompletnie zaskoczoną, ale w końcu wybuchnęła śmiechem. Szczerym, zadowolonym śmiechem, który przywiódł Harry’emu na myśl głos jakiegoś rzadkiego leśnego ptaka.
– To naprawdę takie oczywiste? – spytała. Miała głęboki, spokojny głos, lekko francuskie „r”.
– Melodia języka – wyjaśnił Harry. – Nigdy nie potraficie się jej pozbyć.
– Czy wy się znacie? – Andrew przyglądał im się z niedowierzaniem.
Harry spojrzał na dziewczynę.
– Ani trochę – odparła.
Właściwie szkoda, pomyślał Harry.
Rudowłosa nazywała się Birgitta Enquist, mieszkała w Australii od czterech lat, a od roku pracowała w The Albury.
– Oczywiście rozmawiałyśmy w pracy, ale właściwie nie miałam z Inger żadnych bliższych kontaktów. Ona trzymała się z boku. My z baru tworzymy grupę i od czasu do czasu wychodzimy razem na miasto. Niekiedy i ona się pojawiała, ale nie zaliczała się do stałego grona. Kiedy zaczęła tu pracować, akurat wyniosła się od jakiegoś faceta w Newtown. Najbardziej osobistą rzeczą, jaką o niej wiem, jest to, że ten związek zaczął się zapowiadać na zbyt stały. A ona najwyraźniej miała potrzebę nowych impulsów.
– Wiesz, z kim się trzymała? – spytał Andrew.
– Właściwie nie. Mówiłam już, że owszem, rozmawiałyśmy, ale ona nigdy nie opowiadała mi zbyt dużo o swoim życiu. Ja też się nie dopytywałam. W październiku wybrała się na północ do Queensland i tam, zdaje się, nawiązała znajomość z jakimiś ludźmi z Sydney, z którymi od tamtej pory utrzymywała kontakt. O ile dobrze pamiętam, poznała tam też pewnego faceta. Wpadł tu kiedyś wieczorem, ale przecież o tym już ci mówiłam? – rzuciła pytająco.
– Wiem o tym, droga panno Enquist. Chciałem tylko, żeby mój kolega z Norwegii usłyszał to wprost od ciebie, a jednocześnie obejrzał sobie miejsce, w którym pracowała Inger. Harry Holy jest przecież uważany za najlepszego śledczego w Norwegii i możliwe, że my z policji w Sydney przeoczyliśmy coś, co jemu uda się dostrzec.
Harry gwałtownie zakasłał.
– Kto to jest Jaś Fasola? – spytał nieswoim głosem.
– Jaś Fasola? – powtórzyła zdziwiona Birgitta.
– No, ktoś, kto przypomina tego angielskiego komika... hm... Rowana Atkinsona, chyba tak się nazywa?
– Aha, chodzi wam o Jasia Fasolę! – Birgitta znów zaśmiała się ptasim śmiechem.
Śmiej się tak dalej, poprosił w duchu Harry.
– To Alex, szef baru. Przyjdzie później.
– Mamy powody, by przypuszczać, że interesował się Inger.
– Alex rzeczywiście oglądał się za Inger. Zresztą nie tylko za nią. Większość dziewczyn z baru doświadczyła jego rozpaczliwych prób. My go nazywamy Fiddler Ray. To taka tutejsza ryba, płaszczka. To Inger wymyśliła Jasia Fasolę. Temu biedakowi nie jest łatwo, ma już ponad trzydzieści lat, mieszka u matki i jakoś nic mu się nie udaje. Ale jako szef jest fajny i całkowicie nieszkodliwy, jeśli o to wam chodzi.
– Skąd wiesz?
Birgitta zmarszczyła nos.
– On nie ma tego czegoś.
Harry udał, że coś notuje.
– A wiesz, czy znała lub poznała kogoś, kto by... hm... miał to coś?
– Cóż, tu przychodzi sporo różnych typów. Nie wszyscy to homoseksualiści. I wielu z nich zwracało uwagę na Inger, jest przecież taka ładna. To znaczy była. Ale nie kojarzy mi się nikt szczególny. Był...
– Tak?
– Nie, nic.
– Czytałem w raporcie, że Inger pracowała tu tego wieczoru, którego, jak przypuszczamy, została zamordowana. Wiesz, czy była z kimś umówiona po pracy, czy miała wracać prosto do domu?
– Zabrała z kuchni resztki jedzenia, mówiła, że to dla okropnego psiska. Wiedziałam, że nie ma psa, więc spytałam, dokąd się wybiera. Powiedziała, że do domu. Nic więcej nie wiem.
– Diabeł tasmański – mruknął Harry.
Birgitta popatrzyła na niego pytająco.
– Pies jej gospodarza – wyjaśnił. – Pewnie musiała go przekupywać, żeby ją wpuścił.
Podziękował za informacje. Kiedy już mieli odejść, Birgitta powiedziała:
– Wszyscy w The Albury jesteśmy wstrząśnięci tym, co się stało. Jak przyjęli to jej rodzice?
– Obawiam się, że bardzo ciężko – odparł Harry. – Oboje są oczywiście w szoku i obwiniają się o to, że ją tu puścili. Jutro trumna zostanie wysłana do Norwegii. Mogę się postarać o adres w Oslo, jeśli chcielibyście wysłać jakieś kwiaty na pogrzeb.
– Dziękuję, to bardzo miłe z twojej strony.
Harry miał ochotę spytać o coś jeszcze, ale nie przemógł się, żeby to powiedzieć akurat teraz, przy tej rozmowie o śmierci i pogrzebie. W drodze do wyjścia uświadomił sobie jednak, że długo nie zapomni pożegnalnego uśmiechu Birgitty.
– Cholera – powiedział do siebie na głos. – Wóz albo przewóz.
W lokalu wszyscy transwestyci wraz ze sporą liczbą gości stali na barze i naśladowali Katrinę & The Waves, z głośników dudnił przebój Walking on Sunshine.
– W takim miejscu jak The Albury nie ma czasu na zbyt długi smutek – stwierdził Andrew.
– Pewnie tak powinno być – pokiwał głową Harry. – Życie toczy się dalej.
Poprosił, by Andrew chwilę zaczekał, a sam wrócił do baru i skinął ręką na Birgittę.
– Przepraszam, ostatnie pytanie.
– Słucham.
Harry nabrał głęboko powietrza. Właściwie już żałował, ale było za późno.
– Czy znasz w mieście jakąś dobrą tajską restaurację?
Birgitta zastanowiła się.
– Tak, jest jedna niezła na Bent Street. W śródmieściu. Wiesz, gdzie to jest? Podobno naprawdę dobra.
– Na tyle dobra, że mogłabyś tam pójść ze mną?
To zabrzmiało bardzo marnie, pomyślał Harry. Poza tym to nieprofesjonalne zachowanie, bardzo nieprofesjonalne. Birgitta jęknęła z rezygnacją, lecz nie na tyle wielką, by Harry nie zrozumiał, że to jakiś początek. W dodatku uśmiech cały czas czaił się gdzieś blisko.
– Często pan z tego korzysta, panie policjancie?
– Dość często.
– Działa?
– Statystycznie? Nie najlepiej.
Birgitta roześmiała się, przekrzywiła głowę i zaciekawiona popatrzyła na Harry’ego, w końcu wzruszyła ramionami.
– A dlaczego by nie? Mam wolne w środę. O dziewiątej. I to ty stawiasz, gliniarzu.
Tytuł oryginału
Flaggermusmannen
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Fotografia na okładce
Mark Pellegrini
Zdjęcie i okładka dostępne na licencji Creative Commons
Uznanie Autorstwa – Na Tych Samych Warunkach 3.0
Pełen tekst licencji dostępny na stronie:
http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/pl/legalcode
Korekta
Iwona Gawryś, Ewa Kowalik
Copyright © Jo Nesbø 1997
Published by agreement with Salomonsson Agency.
Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
ISBN 978-83-245-9476-4
Wydanie elektroniczne 2013
Wrocław
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
oddział Publicat S.A. w Poznaniu
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl