Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki - Karolina Dzimira-Zarzycka - ebook

Samotnica. Dwa życia Marii Dulębianki ebook

Dzimira-Zarzycka Karolina

4,5

Opis

Autorka dokładnie porządkuje i uzupełnia biografię Marii Dulębianki, próbuje nakreślić portret artystki i emancypantki, której problemy i wybory są zaskakująco aktualne także dzisiaj. Obficie czerpiąc ze źródeł, stara się uchwycić relację Dulębianki i Konopnickiej, a także wpisać ją w szerszy obraz sytuacji kobiet żyjących na przełomie XIX i XX wieku.

Maria najpierw uczyła się w szkole artystycznej w Wiedniu, potem jej kariera malarska nabrała tempa w Warszawie pod okiem Wojciech Gersona. W 1884 roku rozpoczęła studia w cenionej Académie Julian w Paryżu, dołączając do m.in. Anny Bilińskiej. Tylko niewielka część jej dorobku artystycznego przetrwała jednak do dzisiaj.

Od 1890 roku mieszkała za granicą, wraz z Konopnicką przenosząc się do kolejnych europejskich miast i uzdrowisk. Zainicjowała walkę o dopuszczenie kobiet do studiowania w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych. W 1908 roku, w ramach manifestu, jako pierwsza kobieta kandydowała w wyborach do Sejmu Krajowego. Po śmierci poetki osiadła na stałe we Lwowie, gdzie jeszcze mocniej zaangażowała się w działalność społeczną i feministyczną. Zmarła 7 marca 1919 r. Zaraziła się tyfusem podczas misji Czerwonego Krzyża, kontrolując warunki w ukraińskich obozach, w których internowani byli Polacy.

Karolina Dzimira-Zarzycka – absolwentka historii sztuki oraz polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka ponad dwustu artykułów popularnonaukowych związanych ze sztuką i kulturą XIX i początku XX wieku oraz historią kobiet. Wiele z nich przybliża sylwetki mniej znanych postaci historycznych, często wybitnych kobiet: artystek, podróżniczek, badaczek, działaczek społecznych. Od kilku lat współpracuje z portalami Culture.pl (Instytut Adama Mickiewicza) i Historia:poszukaj (Narodowy Instytut Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów). Prowadzi także projekt popularnonaukowy „Prenumeratorka” poświęcony dawnej prasie kobiecej w Polsce, rozpoczęty w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Kultura w sieci”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 609

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (17 ocen)
12
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
WandaDrozdowska

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo potrzebna książka. A przy tym świetnie napisana.
10
7BibliotekA54

Nie oderwiesz się od lektury

Nic nie wiedziałam o Marii Dulębiance. Teraz wiem,że to nie tylko przyjaciółka Marii Konopnickiej. Ale artystka. Feministka. Wielka Patriotka. Dziękuję autorce książki.
10
FannyBrawne

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra pozycja, dużo rzetelnej wiedzy zarówno na temat Dulębianki, jak i samej epoki. Warto poznać, bo niektóre fakty mogą zaskakiwać. Szanuję też, że autorka nie opisała relacji Dulębianki i Konopnickiej pod tezę i ukazała różne spojrzenia na to, co mogło łączyć te dwie kobiety. Polecam fanom XIX wieku i historii feminizmu.
00

Popularność




Wydawca ADAM PLUSZKA
Redaktorka prowadząca AGNIESZKA RADTKE
Konsultacja dr MONIKA PIOTROWSKA-MARCHEWA, Uniwersytet Wrocławski; dr hab. ANETA BOŁDYREW, prof. Uniwersytetu Łódzkiego; dr KAROLINA CZERSKA, Uniwersytet Jagielloński
Redakcja GRAŻYNA MASTALERZ
Korekta JAN JAROSZUK
Projekt okładki i stron tytułowych ANNA POL
Opracowanie graficzne, łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Koordynatorka produkcji PAULINA KUREK
Copyright © by Karolina Dzimira-Zarzycka Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67262-16-3
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Kubie

Może właśnie ta przyjaźń, prawie że zabiwszy malarkę w Dulębiance, społeczniczkę w niej zbudziła?

Maria Jaworska, Maria Dulębianka

Nie zrywajcie się z miejsc. Nie czerwieńcie się. We własnym gronie możemy chyba pozwolić sobie na to, by przyznać, że takie rzeczy czasem się zdarzają. Tak, czasem kobieta lubi drugą kobietę.

Virginia Woolf, Własny pokój

* * *

„Podczas inwazji bolszewickiej nie wiem, kto ośmielił się otworzyć grób Marii Konopnickiej i wstawić tam zwłoki zmarłej M. Dulębianki. O fakcie tym dowiedziałam się w rok później, więc zapobiec mu nie było można”[1] – pisała w lipcu 1924 roku zbulwersowana Laura Pytlińska, córka poetki. Do redakcji „Kuriera Warszawskiego” zwracała się „w imieniu pozostałego rodzeństwa i swoim”.

Dziwne to oburzenie.

Przecież Dulębianka była powszechnie szanowaną postacią, której zasług nikt nie zapomniał. Niedawno nazwano jej nazwiskiem jedną z lwowskich ulic.

Przecież gdy umierała, na przedpolach Lwowa cały czas toczyły się walki. W oblężonym mieście trudno było pewnie myśleć o odpowiednim pochówku. Zresztą trumnę Konopnickiej także początkowo złożono prowizorycznie w cudzym grobowcu.

Przecież Laura wiedziała, że Konopnicka i Dulębianka żyły razem dwadzieścia lat: wspólnie podróżowały, spędzały święta, zamieszkały w Żarnowcu.

Przecież malarka stała się właściwie częścią rodziny. Brała udział w zjazdach familijnych Konopnickich, a matka większość listów do dzieci kończyła pozdrowieniami od przyjaciółki.

Przecież na rok przed śmiercią schorowana poetka pisała do Zofii, drugiej córki: „Opatrznością moją jest Dulębianka, która wszystko zarzuciła i czuwa nade mną – i za mnie się po domu krząta. Sypia też na sofce w moim pokoju i na każdy mój ruch – zaraz jest na nogach. Pamiętajcie jej to, dzieci drogie!”.

Z biegiem czasu więź między Dulębianką a Konopnicką stawała się dla potomnych coraz bardziej kłopotliwa.

Warszawa roku 1889, gdy Marie się poznały, to był jeszcze inny świat.

CZĘŚĆ 1

MAŃCIA W KRAKOWIE

.

PEWNA RUBRYKA

Wąski plac targowy rozciągający się tuż za kościołem Mariackim to miejsce w sam raz na inwestycję dla obrotnego krakowskiego kupca. Dwie wąziutkie kamienice we wschodniej pierzei nabył tam Jakub Barber, później znany pod nazwiskiem Barberowski. Adres: Mały Rynek 2 i 3[2]. Do jednego z mieszkań wprowadził się z rodziną, resztę wynajął, a w przyziemiu otworzył sklep z towarami kolonialnymi.

Czego tam nie było! Czekolada z czystego kakao i cukru produkowana w fabryce parowej w Trieście. Herbata chińska, ale też rosyjska karawanowa, czyli przewożona lądem (podobno smaczniejsza, bo mniej narażona na kontakt z morską wilgocią). Wyszukane delikatesy, najlepsza nicejska oliwa, sprowadzane prosto z Budapesztu drożdże. Do tego skrzynie pełne najróżniejszych alkoholi: rum, porter angielski, piwo Bock, „wyborne zagraniczne wina w oryginalnych butelkach po oryginalnych cenach”, jak reklamowano. Później pojawią się jeszcze farby, lakiery, szczotki i cement portlandzki.

Jedno z mieszkań w kamienicy pod numerem 2 zajmowała rodzina Dulębów. Może gdy klient uchylał drzwi prowadzące do sklepu, do ich okien dochodził ciężki zapach korzennych przypraw zmieszany z aromatem kawowych ziaren i herbacianych liści. A może podmuch wiatru przynosił raczej kłęby dymu tytoniowego, opary alkoholu, pokrzykiwania przekupek i stukot kufli z piwem. Kupiec dobrze bowiem wiedział, gdzie ludzie zostawiają najwięcej pieniędzy – i w drugim lokalu otworzył szynk „U Barbera”.

Mały Rynek w Krakowie, rok 1933. Po lewej widoczne wąskie kamieniczki nr 2 i 3, pod koniec XIX wieku należące do Jakuba Barbera

Barber vel Barberowski prowadził swój sklep od początku lat siedemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Interes się kręcił. Przewodnik po Krakowie z satyrycznego kalendarza na rok 1893 roku zachwalał:

„U Barberowskiego ludu takie masy,

Że trudno się czasem docisnąć do kasy,

Bo nie tylko biedny lud, ale i panie

Tam się cisną chętnie, gdzie towary tanie,

Toteż Barberowski konkurentów pobił,

I choć tanio daje, grosza się dorobił”.

Jesienią 1858 roku w kamienicy przy Małym Rynku pojawiła się nowa lokatorka. U Dulębów przyszło na świat piąte dziecko. Nadali jej imię Maria, po matce.

Tak mogłaby się zaczynać biografia Dulębianki. Naprawdę tak to sobie przez chwilę wyobrażałam – dopóki nie zobaczyłam aktu chrztu małej Marii. A potem nazwisk jej rodziców w księdze małżeństw. Z 1859 roku. I okazało się, że nic się nie zgadza.

To prawda, Dulębowie przez pewien czas mieszkali w kamienicy Barbera, tylko nieco później. Zmylił mnie krakowski spis ludności z 1870 roku, który zastał ich już przy Małym Rynku.

Rzeczywiście mogli więc wdychać zapachy płynące ze sklepu kolonialnego. Po latach Dulębianka opisze nawet to miejsce w nowelce Mańka: „był to szynk po prostu – stara, dawna, całą tradycję mająca za sobą firma”, gdzie trudno się było prześlizgnąć „pośród ciżby dzień i noc ucztujących tu biesiadników”.

Dulębianka nie przy Małym Rynku się jednak urodziła i nie tam stawiała pierwsze kroki. Zbiegała raczej pędem po wąskich schodach, żeby nie spóźnić się na lekcje.

Zacznijmy jeszcze raz.

Maria Magdalena Barbara Karolina przychodzi na świat 21 listopada 1858 roku w Krakowie, w kamienicy numer 21 (obecnie 11) przy Rynku Głównym. Cztery dni później rodzice zaniosą ją do kościoła Mariackiego, gdzie zostanie ochrzczona w obecności parafialnych żebraków, Józefa Skrzeszowskiego i Apolonii Krzywdzińskiej.

Wszystko zapisano po łacinie dość starannym, trochę zawijasowym pismem w kościelnych księgach. W wąskich rubryczkach odhaczono kreską odpowiednie wyznanie, płeć i pochodzenie: illegitimi thori. Z nieprawego łoża.

Ojciec: Henryk Dulęba. Matka: Maria z Wyczałkowskich Skibowa.

Pod spodem dopisek: wdowa.

JEDEN HENRYK, DWIE RODZINY

Henryk został wtedy rodzicem właściwie nie piąty, ale dziewiąty raz. Sam urodził się w 1813 roku w małopolskich Wielogłowach, jako syn Karoliny z Wyszkowskich – Dulębianka odziedziczy więc czwarte imię po babce – i Józefa Dulęby. Jego ojciec posiadał w okolicy więcej dóbr, ale rodzinny majątek topniał w oczach. Dulębowie herbu Alabanda z roku na rok ubożeli.

Metryka chrztu Marii Dulębianki (drugi wers od dołu)

Różnie potoczyły się losy dzieci, które nie mogły liczyć na ojcowiznę. Najstarszy Włodzimierz wyjechał na studia prawnicze do Wiednia, a potem otworzył we Lwowie kancelarię notarialną. Waleria i Elżbieta znalazły mężów w sąsiedztwie. Najmłodszy Cyprian wżenił się w baronowski ród z Turyngii i osiadł pod Rybnikiem.

Ojciec Dulębianki pierwszą rodzinę założył w pobliskim Nowym Sączu, mając raptem dwadzieścia lat. W listopadzie 1833 roku ożenił się z Teklą Kabath, córką miejscowego starosty, prawdopodobnie Czecha z pochodzenia. Już trzy tygodnie później urodził im się syn, Franciszek. Zagadką pozostaje, dlaczego tak długo zwlekali ze ślubem. Co kilka lat pojawiały się kolejne dzieci: w 1837 roku Mieczysław (zmarł po kilku miesiącach), potem w 1842 Józef i rok później Karolina.

Pierworodny syn Dulęby z nowego związku, Henryk junior, urodził się w 1850 roku w Krakowie. Co się wydarzyło w ciągu tych siedmiu lat? Czy Henryk senior opuścił Teklę i wyjechał, czy cała rodzina wyprowadziła się z Nowego Sącza i dopiero wtedy małżeństwo się rozpadło – nie wiadomo.

Być może prawdziwa jest druga wersja. Józef, przyrodni brat Dulębianki, zostanie obiecującym pianistą. Zachowała się informacja, że już w wieku siedmiu lat zaczął pobierać lekcje u Franciszka Hollmanna, krakowskiego nauczyciela muzyki i właściciela składu fortepianów. „Dulęba okazywał tak wielkie zdolności i zamiłowanie do muzyki, że rodzice w tym kierunku kazali go kształcić” – napisze w 1867 roku „Tygodnik Ilustrowany”.

Co najmniej od 1849 roku musieliby więc mieszkać w Krakowie.

Henryk mógł jednak poznać matkę Dulębianki jeszcze w rodzinnych stronach, przed przeprowadzką do Krakowa. Pochodziła bowiem z Falkowej pod Nowym Sączem.

Choć w akcie ślubu figuruje jako Joanna Władysława, w innych dokumentach konsekwentnie podaje: Maria. Tak mówią do niej bliscy, taka wersja zostanie wyryta na jej paryskim nagrobku, to imię nada córkom: starszej Annie na drugie i młodszej Marii na pierwsze. Doczeka się nawet dwóch wnuczek o tym imieniu.

Urodziła się około 1820 roku jako córka Joanny z Pawłowskich i Piotra Wyczałkowskiego, dzierżawcy Falkowej. Wiele lat później, gdy gazety będą informowały o jej śmierci, przekręcą jej panieńskie nazwisko na Wyczółkowska. Ale w tym przypadku akta są zgodne – nie ma wątpliwości, zamiast „ó” było „a”.

Tyle wiemy z zapisków w księgach metrykalnych. I tyle musiałoby nam wystarczyć – gdyby nie Konopnicka. Z listów poetki wyłania się obraz kobiety silnie związanej z córką imienniczką, nieźle wykształconej i mającej spore poczucie humoru.

„Stara pani Dulębina napisała strofę wierszami” – wspomina Konopnicka dzieciom, relacjonując, kto nadesłał jej życzenia świąteczne, gdy grudzień 1891 roku spędzała sama w Mediolanie. Dulębianka pomieszkiwała wtedy z matką.

„Miała ona w życiu tę przygodę, że się, będąc małą dziewczynką, pokłóciła z siostrą i chciała się topić, ale przedtem napisała wiersz, który się tak zaczynał: »Przez mą siostrę życie tracę. / Ale ja się tu powrócę. / A gdy na wierzch wypłynę, / któż nie zgadnie tę przyczynę?« – Otóż tym wierszem prześladowałyśmy ją nieraz. Więc teraz napisała tak: »Serce się moje rwie do życzenia. / Lecz by je wyrazić próżne to marzenia. / Więc gdy tu z tęsknoty ginę, / któż mi zgadnie tę przyczynę?« – Ano cóż robić, talent dziedziczny, stryjeczna czy cioteczna siostra Kornela Ujejskiego”.

Nie jest jasne, w jakim stopniu Wyczałkowscy byli spokrewnieni z tym poetą romantycznym. Jedyny trop, na jaki natrafiłam, to Perły boleści Ujejskiego, opublikowane w styczniu 1898 roku przez tygodnik „Życie” z dopiskiem: „Wiersz powyższy, niedrukowany dotychczas, został Redakcji uprzejmie udzielony przez p. dr A. Wyczołkowską”, czyli siostrę Dulębianki.

Prawdopodobnie rodzina przechowywała więc autograf słynnego krewnego albo odpis wiersza (który w rzeczywistości ukazał się już przed laty w tomiku Zwiędłe liście). Może pół wieku wcześniej młody poeta wpisał go do sztambucha miłej kuzynki? Nie wiadomo.

Tajemnicą pozostaje także, kim był Skiba, pierwszy mąż Wyczałkowskiej.

WYCZEKANY WDOWIEC

W lipcu 1850 roku według aktu chrztu Henryka juniora Maria jest już wdową i mieszka z Dulębą w Krakowie – w tym samym miejscu, gdzie przyjdzie na świat Dulębianka. Wynajmują mieszkanie na rogu Rynku Głównego, u wylotu ulicy Grodzkiej. Kamienica ma wdzięczną nazwę: Dom Wenecki. „Według podań dom ten należał do posłów weneckich, w dziedzińcu tego domu zwraca uwagę starożytna rzeźba herbu Wenecji” – objaśniał w 1878 roku autor Wykazu ulic, placów, kościołów i domów miasta Krakowa.

W następnych latach rodzina powiększy się o Władysława (1851), Annę (1853), Adolfa (1857) i wreszcie Marię (1858). Najmłodszy Feliks urodzi się w 1862 roku. Jedyny ślubny.

Rodzice Dulębianki pobiorą się dopiero 4 maja 1859 roku w kościele Mariackim.

Przez dekadę żyją więc w nieformalnym związku i wcale tego nie ukrywają – wszak w tym czasie Maria pięciokrotnie zachodzi w ciążę. Nietypowa historia.

Wydaje się, że poza tym Dulębowie byli zwyczajną rodziną, dobrze osadzoną w galicyjskim środowisku. Dzieci otrzymały świetne wykształcenie, rodzice dbali o rozwój ich talentów, posłali na zagraniczne studia. Początkowo Marii i Henrykowi brakowało tylko (właściwych) obrączek na palcach. Otoczenie musiało, przynajmniej w pewnym stopniu, tolerować faktyczny rozpad pierwszego małżeństwa Dulęby i jego związek z młodszą od niego wdową.

Jak to się mogło stać? Nie mówimy o wielkiej metropolii, w której para próbowałaby się odciąć od przeszłości, licząc na to, że nikt nie będzie wnikał w ich sytuację rodzinną. Przed plotkami nie chroniły ich też wielkie fortuny ani arystokratyczna pozycja.

Pytam o to badaczki specjalizujące się w historii społecznej dziewiętnastego wieku. Są zgodne: to wyjątkowy przypadek. Właściwie trudno przywołać podobny.

Nie ma jednak mowy o pomyłce. Data w akcie ślubu nie budzi wątpliwości. W księgach metrykalnych Maria określana jest jako wdowa po Skibie, a nie małżonka Dulęby. Dzieci trzymają do chrztu tak zwani dziadowie kościelni, żebracy pełniący w parafii różne pomocnicze funkcje. Jak mówi mi Aneta Bołdyrew, profesorka Uniwersytetu Łódzkiego, w przypadku dzieci „nieprawego pochodzenia” była to częsta praktyka.

Badaczka widzi w sprawie Dulębów dowód, że ówczesne obyczaje wcale nie musiały być tak purytańskie, jak się zazwyczaj przypuszcza. W Europie dopiero zaczynały się wtedy kształtować mieszczańskie ideały, wiktoriańska moralność czy kult czystości, które wyraźnie umocnią się w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. W latach czterdziestych czy pięćdziesiątych klimat nie był jeszcze tak konserwatywny.

Monika Piotrowska-Marchewa, historyczka z Uniwersytetu Wrocławskiego, zwraca mi z kolei uwagę na wdowieństwo Marii. Panna z kilkorgiem nieślubnych dzieci bez wątpienia budziłaby większe społeczne oburzenie. W przypadku wdowy wymogi obyczajowe były zapewne mniej rygorystyczne. Odziedziczony majątek mógł jej dawać pewną niezależność finansową, a małżeńska przeszłość zdejmowała z niej presję panieńskiej „czystości”.

Jedno jest pewne: rodzice Dulębianki przez lata tkwili w patowej sytuacji.

Henryk nie mógł się rozwieść z Teklą. Kościelne unieważnienie małżeństwa było skomplikowane, kosztowne i możliwe do przeprowadzenia tylko w określonych warunkach. Tak naprawdę ślubne więzy katolików w Austrii rozwiązywała dopiero śmierć współmałżonka. W zaborze rosyjskim pewną furtkę stanowiła zmiana wyznania – nierzadką praktyką było przechodzenie przed rozwodem na protestantyzm, którego wyznawców obowiązywały bardziej liberalne przepisy.

Gdy więc 17 lutego 1859 roku w Nowym Sączu Tekla umiera, Henryk odczekuje dwa i pół miesiąca w żałobie – i bierze ślub z Marią.

Zgodnie z austriackim kodeksem cywilnym dziecko nieślubne nie miało prawa ani do nazwiska ojca, ani do szlachectwa czy herbu. Jeśli jednak jego rodzice zawarli później małżeństwo, nabywało formalnie wszelkie prawa legalnego potomka. Mogło nawet wnioskować o naniesienie odpowiedniej korekty w księdze chrztu.

To tłumaczy, dlaczego ów stygmatyzujący dopisek „z nieprawego łoża” – i wszelkie prawne konsekwencje z nim związane – nie ciążył nad późniejszym życiem ani Dulębianki, ani jej rodzeństwa.

OD DIABEŁKA DO TEATRU

Finanse Dulębów nie były chyba w tak bardzo opłakanym stanie, skoro Henryk należał do krakowskich bon vivantów i przesiadywał w Starej Resursie, popularnym miejscu spotkań towarzyskich. W księgach metrykalnych figuruje jako „obywatel ziemski”. Czyżby jednak odziedziczył skrawek rodzinnego majątku pod Nowym Sączem?

Na fotografii, którą zrobił sobie zapewne w atelier Walerego Rzewuskiego, wygląda poważnie: dość szczupły, lekko łysiejący, z sumiastym wąsem. Wydaje się nieco spięty, nie rozsiadł się wygodnie na krześle. Trudno się domyślić, że namiętnie grywa w karty.

Najchętniej w diabełka, inaczej lancknechta.

„A nie ma jak diabełek!... to jest gra nad gry wszystkie; bo to w niej można prędko i zgrać się i przyjaciela ograć, a co najwięcej, w diabełku popłaca zgrabność, która stała się dzisiaj sztuką wyzwoloną. [...] Twarze graczów są na pozór obojętne, bo od tego jest dobre wychowanie, by się na twarz nie dostał żaden wyraz chciwości trawiącej ich duszy” – przekonywał autor powieści w odcinkach drukowanej w „Dzienniku Mód Paryskich”, wyraźnie potępiający salonową (i hazardową) modę.

Henryk ma do diabełkowania stałe grono kompanów, ale to żadne szemrane towarzystwo – to znani bywalcy krakowskich salonów. Prym wiodą wśród nich bracia Adam i Leon Skorupkowie. Wiele czasu spędzili w Paryżu, skąd przywieźli do Krakowa modne zwyczaje i ogólną ogładę. Wyróżnia się szczególnie Adam: kobieciarz, dusza towarzystwa, znany z ciętego dowcipu, sypiący anegdotami i bon motami jak z rękawa. Nosi w sobie, jak pisano u schyłku dziewiętnastego wieku, wszelkie „zalety i wady szlacheckie”.

Wbrew pozorom na coś się ta karciana znajomość przydała. Adam Skorupka zatrudnił Henryka w krakowskim teatrze, nad którym kierownictwo objął latem 1865 roku. Dulęba został prawą ręką dyrektora – sekretarzem czuwającym nad sprawami organizacyjnymi. Do gmachu przy placu Szczepańskim miał kilka minut piechotą.

Henryk Dulęba, ojciec Marii

Pod rządami Skorupki i kierownika artystycznego Stanisława Koźmiana teatr zmienia się nie do poznania. Liche melodramaty zastępują nieśmiertelna klasyka i najcelniejsze utwory współczesne. Na scenę Skorupka zaprasza znane już krakowskiej publiczności talenty, z Antoniną Hoffmann na czele. Sprowadza też wschodzące gwiazdy, w tym tę najjaśniejszą: Helenę Modrzejewską, dla której Kraków okaże się tylko przystankiem w drodze do Ameryki. A pozycja towarzyska dyrektora przyciąga zainteresowanie (i pieniądze) wyższych sfer.

Pełne ręce roboty ma też pewnie sekretarz Dulęba, bo odświeżenia wymaga nie tylko repertuar, ale i meble, dekoracje czy wnętrza teatralnego gmachu. Poza splendorem teatr to jednak także zakulisowe – w tym przypadku dosłownie – intrygi, rywalizacja w zespole aktorskim, świecąca pustkami kasa. Henryk wdaje się czasem w ostre polemiki prasowe, broniąc decyzji dyrekcji. A i sprawy organizacyjne mają niekiedy niezbyt chlubne aspekty.

Na przykład ten incydent z klaką podczas spektaklu, w którym występowały obok siebie Hoffmann i Modrzejewska. Dulęba „rozdawał gratis bilety (80 sztuk) pod warunkiem, aby klaskano tylko pannie Hoffmann. Wieczorem sprowadzono z ogrodów bukiety i wieńce laurowe przeznaczone na uwieńczenie panny Hoffmann” – ujawniał w czerwcu 1872 roku „Przegląd Tygodniowy”. Sekretarz własnoręcznie przywiązywał do nich karteczki z odpowiednim nazwiskiem. „Klakierów rozsadzono [...] po lożach, krzesłach, galerii i parterze z zastrzeżeniem, aby po akcie drugim wywołali pannę Hoffmann i zarzucili ją bukietami”. Modrzejewska, która była już wówczas aktorką teatru warszawskiego, mocno naraziła się dyrekcji zerwaniem kontraktu. Trzeba było więc zyskać pewność, że nie przyćmi krakowskiej gwiazdy.

Co zrobić, taka rola dyrektorskiego współpracownika. Dulęba – sekretarz „zdolny do tajnych poruczeń”, jak pisała gazeta – dobrze radzi sobie w podobnych sytuacjach. Skorupka miał podobno wyjątkową intuicję do ludzi.

W listopadzie 1872 roku krakowski korespondent „Gazety Warszawskiej” pożegna Henryka taką notką: „znany sekretarz dyrekcji, który nie zawsze odznaczał się taktem w postępowaniu, p. Dulęba, nie piastuje już tego urzędu i usunął się od teatru”.

Gdy Henryk diabełkuje lub sekretarzuje, Maria Dulębina krząta się po mieszkaniu nad sklepem Barbera. Z sześciorgiem dzieci zawsze jest w co ręce włożyć. Jak wynika ze spisu ludności, do pomocy ma przynajmniej kucharkę, Salomeę Zadecką, która mieszka w służbówce z córką Wiktorią. I na zakupy blisko, bo Mały Rynek zastawiony jest straganami.

U Dulębów sporo się muzykuje.

„Umiłowaną sztuką Dulębianki była muzyka (grała także na skrzypcach), lecz w rodzinie jej tak wszyscy grali, że autorytet familijny kierował jej artystyczne popędy ku malarstwu” – napisze w 1909 roku na łamach „Bluszczu” Zofia Strzetelska-Grynbergowa, przyjaciółka Marii z późniejszych czasów.

Nikt nie może się równać z jej przyrodnim bratem.

POJEDYNEK W PIEKIEŁKU

Właśnie, Józef. Może po ojcu odziedziczył gwałtowny charakter?

Zaczyna fantastycznie. Od małego wyczynia cuda przy fortepianie, czym zwraca uwagę rodziny i nauczycieli. „W czternastym roku życia wystąpił po raz pierwszy z koncertem, wzbudziwszy ogólne podziwienie” – przypominał w 1867 roku w „Tygodniku Ilustrowanym” dramatopisarz i recenzent, a prywatnie przyjaciel Józefa, Edward Lubowski. Jego brat, pianista Józef Lubowski, dawał lekcje młodemu Dulębie.

W 1858 roku szesnastoletni Józef jedzie do Paryża, by rozpocząć studia w konserwatorium. „Bawił tam lat dwa, a powróciwszy dla interesów familijnych rychlej, aniżeli zamierzał, osiadł stale w stronach rodzinnych”.

Naglące sprawy rodzinne pozostają tajemnicą, ale zbiega się to w czasie ze śmiercią Tekli. Być może Józefa sprowadza do domu choroba matki lub troska o młodszą siostrę, Karolinę. Wiadomo, że w czerwcu 1859 roku, miesiąc po drugim ślubie Henryka, ona także wychodzi za mąż. Gdy staje na ślubnym kobiercu z kawalerem z Nowego Sącza, ma zaledwie szesnaście lat.

Pianista Józef Dulęba, przyrodni brat Marii

Po powrocie Dulęba daje w Krakowie koncert za koncertem, gościnnie występuje też na lwowskich scenach. Po sukcesie w Galicji przychodzi czas na Warszawę, gdzie przenosi się na stałe w 1867 roku. Gra utwory Beethovena, Bacha, Chopina, Liszta. Czasem występuje w duecie z innym pianistą, skrzypkiem lub śpiewakiem operowym. Po każdym wystąpieniu wsłuchuje się w burzę oklasków i przychyla do próśb publiczności, by zagrał jeszcze bis. Gazety zgodnie wróżą mu świetlaną przyszłość.

Dulęba łączy doskonale opanowaną technikę z głębokim uczuciem. Do tego zachowuje się już jak rasowy artysta, a na jego twarzy nie widać podczas gry „najmniejszego natężenia” – zachwyca się w 1866 roku recenzent krakowskiego „Czasu”. Sam spokój, wdzięk i elegancja.

Tylko wąsy i okazałe bokobrody nadają mu wygląd starszego. Może się o tym zresztą przekonać każdy czytelnik „Tygodnika Ilustrowanego” – obok artykułu Lubowskiego zamieszczono elegancki medalion z wykonaną na podstawie fotografii podobizną Dulęby. Józef ma dwadzieścia pięć lat, gdy jego portret trafia na łamy najważniejszego czasopisma kulturalnego w Królestwie Polskim.

Dwa lata później, wiosną 1869 roku, Warszawą wstrząsa wieść o tragicznym pojedynku, a potem śmierci Dulęby. Jeszcze latem odbędzie się głośny proces w tej sprawie, szeroko opisywany w prasie, dzięki czemu znamy szczegóły zajścia.

Kwietniowy wieczór w jednej z warszawskich restauracji. Przy stole siedzi kilku młodych mężczyzn. Józef Dulęba rozmawia ściszonym głosem ze znajomym, buchalterem Stanisławem Kaczkowskim. Ten tłumaczy pianiście, że zgodnie z obietnicą starał się dla niego o zaproszenie do domu lekarza B., ale nic z tego nie wyszło.

„Ton czy też słowa użyte przez Kaczkowskiego, przy powtórzeniu tej odpowiedzi, nie podobały się Dulębie” – donosił „Kurier Warszawski”.

Józef zrywa się z miejsca i w emocjach głośno rzuca kilka ostrych słów. W ruch idą pięści. Kaczkowski nie pozostaje dłużny i ciska w przeciwnika szklanką. Śledztwo nie wyjaśnia, kto pierwszy zażądał pojedynku, ale to chyba Józef sam sprowadził na siebie nieszczęście. Zdaje się, że czuł się winny i niejako sprowokował Kaczkowskiego do załatwienia sprawy „honorowo”.

Lubowski starał się przemówić do rozsądku znanemu z „gwałtownego charakteru” przyjacielowi. „Był to człowiek z ognistą, artystyczną duszą, zdolną do chwilowych uniesień szalonej namiętności” – powie obrońca Kaczkowskiego.

Również sekundanci starali się za wszelką cenę nie dopuścić do pojedynku. Jako dodatkowych rozjemców zapraszają przyjaciół Dulęby: wiolonczelistę Adama Hermana i Teodora Witkowskiego. Odwlekają konfrontację i mnożą problemy. Skąd na przykład wziąć pistolety? Zniecierpliwiony Dulęba sam zdobywa broń. Ma w końcu stopień oficera, do tego brał udział w powstaniu styczniowym i wykazał się w bitwie pod Kockiem.

Nie da się jednak dłużej zwlekać. Po pięciu tygodniach ustalają wreszcie termin i miejsce: 11 maja, godzina szósta, lasek w podwarszawskiej wsi Piekiełko.

Skoro nie można odwołać pojedynku, sekundanci przeszkodzą przynajmniej przeciwnikom w zrobieniu sobie krzywdy. Ustalają największy możliwy dystans: dwadzieścia pięć kroków. Wybierają spośród siebie najwyższego, by to on odmierzył odległość. Zdejmują z pistoletów wizjery, by utrudnić celowanie. Broń nabijają okrągłymi kulami, które w razie zranienia czynią mniej uszkodzeń niż zaostrzone naboje stożkowe. Ustalają, że można oddać tylko jeden strzał.

Nawet gdy Dulęba i Kaczkowski losują już pistolety, przyjaciele cały czas nakłaniają, proszą, błagają, by się pogodzili. Wszystko na nic. Padają strzały.

Kaczkowski trafia Dulębę w lewe ramię.

Obecny na miejscu młody lekarz Karol Benni od razu wyciąga kulę i opatruje ranę. Józef przeprasza przeciwnika i podaje mu rękę. Wezwany na konsultację doświadczony chirurg Hipolit Korzeniowski potwierdza, że pocisk nie naruszył kości, a rana jest powierzchowna.

Miał szczęście.

Miałby szczęście. Gdyby nie początki gruźlicy.

Po kilku dniach Korzeniowski zauważa pierwsze oznaki stanu zapalnego. Józef przyznaje, że od jakiegoś czasu meczą go częste napady kaszlu i ogólne zmęczenie. Kilka razy pluł już krwią. Nie ma się co oszukiwać, w dziewiętnastym wieku każdy zna te objawy: to suchoty. A Dulęba do tego wcale o siebie nie dba.

W ranę wdaje się zakażenie, konieczna jest operacja w szpitalu Świętego Ducha. Stan Józefa dalej się jednak pogarsza.

Gdyby nie gruźlica, najpewniej by wyzdrowiał. Fakt ten – obok prób pogodzenia obu stron – stanie się zresztą główną linią obrony podczas procesu. Skutecznie: Kaczkowski zostanie skazany na półtora miesiąca osadzenia w wieży, a sekundanci uniewinnieni.

Dulęba umiera po trzech tygodniach cierpień, 1 czerwca 1869 roku.

„Tygodnik Ilustrowany” – może piórem Lubowskiego – wspomni, że jednał sobie przyjaciół szczerością i „wesołością niewymuszoną”, zawsze skory do pomocy, szczególnie dla kolegów muzyków. „Nigdy nie słyszeliśmy go odzywającego się o innych artystach z zawiścią [...]. Wygłaszał swoje zdanie szczerze, ale bezstronnie, entuzjazmując się dla każdego wielkiego talentu”.

„Artyści muzyczni nieśli na ramionach zmarłego kolegę, od kościoła aż na sam cmentarz, a poważne tony żałobnej muzyki unosiły się w powietrzu, towarzysząc temu, co sztukę ukochał nad wszystko” – relacjonował „Kurier Warszawski”.

Gdy kondukt dotarł na rogatki, chór i orkiestra odegrały marsz żałobny Tomasza Nideckiego. Na koniec, nad otwartą mogiłą, pożegnano Dulębę utworami współczesnych warszawskich kompozytorów, Adama Münchheimera i Wilhelma Troszla (Troschla). Z tym pierwszym Dulęba jeszcze w marcu grał wspólny koncert.

Maria miała w tym czasie jedenaście lat. Czy mocno przeżyła jego śmierć? Trudno powiedzieć, jak układały się relacje w rozległej rodzinie Dulębów i czy przyrodnie rodzeństwo miało ze sobą bliski kontakt. Ale gdy karierę muzyczną zacznie Anna, gazety często będą przypominały o jej pokrewieństwie z Józefem.

MAŃCIA I ANDZIA

Maria i Anna, jedyne siostry wśród sześciorga dzieci Dulębów.

„Droga Mańciu” – będzie zaczynała swoje listy Anna. Dulębianka w zapiskach, które zacznie prowadzić po śmierci Konopnickiej, nie wspomni siostry inaczej niż „Andzia”.

Dzieliło je pięć lat. Pewnie na początku zdawało im się, że to wiele, z czasem różnica się zatarła. Choć nawet gdy dorosną, Anna będzie strofowała młodszą siostrzyczkę za zbyt ryzykowne jej zdaniem rozrywki. Nawet listownie i zza oceanu.

„Jak można sobie pozwalać na tego rodzaju przyjemności, które niebezpieczeństwo przedstawiają dla najzręczniejszego młokosa. Czyż piękności natury nie wystarczają Ci wśród gór, tylko szukasz ekscytacji, o których gdy pomyślę, łzy się cisną do ocz[u]. Nie robiłaś tego dawniej i dziś zaczynasz. Nieroztropność niezrozumiała u człowieka Twojej inteligencji” – napisze Andzia z Chicago w 1911 roku.

Tajemnicą pozostanie, co takiego wyrabiała w Zakopanem pięćdziesięciotrzyletnia Dulębianka. Próbowała wspinaczki? Zawsze lubiła ruch i nowe wyzwania. Anna do końca pozostaje tą starszą, rozważniejszą. Nawet pismo ma bardziej staranne.

Ciekawe, czy dziewczynki są do siebie podobne. Nie zachował się (a przynajmniej nie jest znany) żaden wizerunek Anny.

Gdy wiele, wiele lat później Andzia zejdzie ze statku w Ameryce, urzędnik emigracyjny w Nowym Jorku odnotuje w odpowiednich rubrykach: „Color of: hair – dark, eyes – blue”. Z opisów wiadomo, że Maria też miała niebieskie oczy. Ale jej włosy na zdjęciach wydają się bardziej „płowe”, jak u Władysława, który akurat – jako znany polityk – będzie fotografowany i opisywany wielokrotnie.

Rodzinna u Dulębów była zapewne postura. Dulębiankę zapamiętano jako wysoką i szczupłą (Konopnicka nazwie ją kiedyś z troską „chudziakiem”), Władysława także. W amerykańskich aktach odnotowano z kolei wzrost Anny: 5 stóp i 10 cali, czyli prawie 178 centymetrów.

Na wszystkich znanych zdjęciach dorosła Maria ma już krótkie włosy, ledwie sięgające ucha. Nie wiadomo, kiedy zdecydowała się na taką fryzurę.

Może całkiem wcześnie.

„Niepodobna wstrzymać się od przytoczenia jednego szczegółu z dzieciństwa Dulębianki: Oto w teatrzykach amatorskich wolała grać rolę chłopców, albowiem rola kobiet wydawała jej się poniżającą; np. w Otellu, który dusi Desdemonę. Rolę tej ofiary musiał brać chłopak, gdy innej aktorki nie było” – pisała Strzetelska-Grynbergowa.

„PENSYONAT PANIEN”

Dulębianka mogła mieć jakieś osiem, może dziewięć lat, gdy zaczęła naukę na pensji dla dziewcząt prowadzonej przez pannę Justynę Maliszewską.

„Wychowała ona kilka pokoleń uczennic, poświęcając się lat przeszło 40 zawodowi nauczycielskiemu. Wielkiej powagi i surowości, umiała jednak skarbić[3] sobie zaufanie swych wychowanek, czego dowodem, że zachowywały one przez długie lata stosunki z swoją dawniejszą ochmistrzynią” – pisał w 1880 roku krakowski „Czas” w pośmiertnym wspomnieniu o przełożonej.

To wersja oficjalna, ale dziewczęta były chyba podobnego zdania. „Mając lat wtenczas 14, byłam oddana na pensję panny Maliszewskiej. Byłam nadzwyczaj kontenta, gdyż to jest osoba każąca się kochać, posiadająca wiele talentów i sposobów zjednywania sobie panienek, tak że wszystkie uważają ją za matkę” – zapisała w pamiętniku Oktawia Louis, należąca do pierwszego pokolenia uczennic. Wcześniejsza pensja mniej przypadła jej do gustu, miała więc pewne porównanie.

Jak odnotował Jan Hulewicz, w tym czasie w Krakowie działało dziewięć pensji prywatnych i dwie klasztorne. Dobra opinia o przełożonej to ważki argument, a dodatkowym atutem była lokalizacja. W sierpniu 1871 roku Maliszewska reklamowała „Pensyonat Panien” w dzienniku „Kraj”, podając swój adres: tuż obok kościoła Mariackiego. Mieszkając tak blisko, Maria mogła należeć do uczennic przychodnich, czyli przychodzących codziennie na lekcje. Większość dziewcząt mieszkała zazwyczaj w internacie.

Na pensję trafiają uczennice raczej zamożne, pochodzenia szlacheckiego, rzadziej mieszczanki czy córki urzędników. Poziom nauki jest różny, problemem jest brak instytucji kształcących przyszłe nauczycielki. Pensją kieruje ochmistrzyni, nad dziewczętami czuwają guwernantki, ale najważniejsze lekcje często prowadzą wykładowcy ze szkół męskich.

W Galicji dopiero rozpoczyna się szersza dyskusja nad edukacją kobiet, zbyt powierzchowną i przypadkową. Już lepiej dzieje się w Warszawie, mimo dotkliwej rusyfikacji. W zaborze rosyjskim wykształcenie przyszłych obywateli to sprawa rangi narodowej. O równym dostępie do wykształcenia debatują tam na łamach prasy pozytywiści – i pozytywistki, którym szlak przetarły Narcyza Żmichowska i zgromadzony wokół niej krąg entuzjastek.

Czy kobieta powinna się uczyć? Konserwatyści uważają, że nie leży to w społecznym – czyli, nie oszukujmy się, męskim – interesie. Obowiązki kobiety wpisują w odwieczny ład wszechświata i boskiej harmonii.

„Powołaniem kobiety jest w pierwszym rzędzie być żoną, matką, gospodynią. Powołanie to, zaiste, piękne i szlachetne. Jako towarzyszka życia mężczyzny uprzyjemniać mu ma kobieta to życie, wspierać w ciężkich chwilach, ułatwiać spełnienie zadania wobec rodziny, ojczyzny i społeczeństwa” – pisał jeszcze w 1889 roku Mieczysław Baranowski, szanowany galicyjski dydaktyk. I to nie byle gdzie, bo w tygodniku „Szkoła”, oficjalnym organie prasowym Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego we Lwowie. Nie omieszkał też nastraszyć czytelników: „Jeśli przymiotów potrzebnych do swego posłannictwa [kobieta] nie posiada, może stać się złowrogim demonem, który wszystko niszczy i obala”.

Do najbardziej zatwardziałych przeciwników edukacji dziewcząt przemawia ewentualnie argument ekonomiczny. Coraz więcej kobiet musi na siebie zarabiać. Zauważa to nawet Baranowski, choć natychmiast zaznacza: „Dopuszczenie kobiet do wszelkich zawodów i zrównanie zupełne co do praw jest niemożebne”. Nie chodzi o rozwój zainteresowań czy karierę. Kobieta może pracować, gdy przymusi ją do tego los – pozostanie niezamężna, zostanie wdową lub, w razie konieczności, będzie uzupełniała swoimi zarobkami domowy budżet.

Rolą pensji nie jest jednak przygotowanie dziewcząt do pracy zawodowej. Wspomnienia uczennicy jednej z lwowskich pensji nie pozostawiają złudzeń: „Celem było danie wychowania nie tylko dobrego, ale wytwornego, a zarazem pewnej ilości nauki, a raczej wykształcenia ogólnego, niezbędnego kobiecie mniej lub więcej niezależnej majątkowo i niemającej celu zarabiania samodzielnie na życie”.

W skrócie: wiele instytucji produkuje po prostu „ozdoby towarzystwa”. Często to rodzice naciskają, by więcej czasu poświęcić na przykład na lekcje muzyki – to się przyda wykwintnej pannie na wydaniu, a potem eleganckiej pani domu. Ochmistrzyni musi brać takie sugestie pod uwagę, bo groźba wypisania uczennicy ze szkoły to zapowiedź kłopotów finansowych.

Czego uczy się Dulębianka? Na pewno francuskiego i niemieckiego, co przyda się jej już w niedalekiej przyszłości.

Oprócz tego w programie są zapewne literatura polska i religia, trochę kaligrafii i rysunku, podstawy arytmetyki, odrobina historii i geografii, mało nauk przyrodniczych, dużo robót ręcznych. W jakich dokładnie proporcjach – to już zależy od kierowniczki pensji.

Panna Maliszewska należy akurat do przełożonych o szerokich horyzontach. Po śmierci wspomniano jej „liczne stosunki z ludźmi nauki”, w tym kontakty z filozofem i historykiem sztuki Józefem Kremerem i poetą Wincentym Polem. Jeśli na pensji realizuje się taki sam program nauczania jak w szkołach publicznych – dostępnych jedynie dla chłopców – austriackie ministerstwo może zezwolić na wystawianie dziewczętom równorzędnych świadectw. Dla absolwentek myślących o dalszej edukacji ma to kluczowe znaczenie.

Kto wie, może pensja jest tak nowoczesna, że uczennice panny Maliszewskiej robią nawet przysiady albo skręty tułowia. Pedagodzy dostrzegają już, jak istotne w rozwoju dzieci są gimnastyka i ruch na świeżym powietrzu. Konopnicka zanotuje, że Dulębianka „strasznie za sportem przepada”. Gdzieś musiała polubić wysiłek fizyczny.

Czy kogoś zaskoczy, że niektórzy w pensjonarkach grających w piłkę widzą zagrożenie? „Gimnastyka jest powszechnie dzisiaj poszukiwaną i zalecaną dla płci obojej. Matki atoli niemało sprzeciwiają się gimnastyce jako nieprzyzwoitej dla dziewcząt. I mają rację. Panienki nasze nie potrzebują być baletniczkami i linoskoczkami. Wszakże bez gimnastyki prababkom naszym zdrowie służyło. Praca ręczna, zachód[4] gospodarczy, oto najlepsza gimnastyka dla naszych panienek” – w 1860 roku perorował na łamach konserwatywnego czasopisma „Niewiasta” historyk Józef Szujski.

Jeśli natomiast w programie pensji uwzględniono zajęcia poświęcone obowiązkom domowym – co się nierzadko zdarzało, w końcu panny miały się przygotowywać do roli żon i matek – Dulębianka chyba na nich nie uważa. Gdy zamieszka z Konopnicką, obiady zawsze będzie gotowała poetka. A kiedy Maria spróbuje pomóc w kuchni, efekty będą różne.

„Ja tu kupiłam funt mąki, funt smalcu, parę jajek i pożyczywszy wałka, stolnicy i rondla od Frau Schmit, która mi usługuje, zrobiłam chruścik przy pomocy Pietrka” – napisze Konopnicka w jednym z listów do dzieci. Jest marzec 1892 roku, wspólnie z Dulębianką – którą zaczyna nazywać w tym czasie Pietrkiem – świętuje w Zurychu tłusty czwartek. „Ogromną sensację wywołał chruścik, który się ślicznie zdarzył, ale po wielkich mozołach. Pietrek bowiem przywałkował ciasto do stolnicy, nie podsypawszy mąki, i trzeba było nożem zeskrobywać i na nowo zagniatać; później zaś powykrawał takie malutkie jak mały palec i znów trzeba było przerabiać. Koniec końców ogromnie się wszystkim podobał ów chruścik”.

Maria nadrabia na lekcjach muzyki i rysunku.

„NIEWŁAŚCIWE SKRZYPCE”

Przyjaciele i znajomi Dulębianki wspominali, że była doskonałą skrzypaczką. Na pensji ćwiczyła raczej na fortepianie, gry na skrzypcach ucząc się zapewne na osobnych lekcjach.

Wybrała nieoczywisty instrument.

W tradycji muzycznej skrzypce przez wieki uważane były za bardziej „męskie” i nieodpowiednie dla kobiet. Panowało przekonanie, że panna siedząca przy fortepianie czy harfie jest elegancka i urocza, gdy tymczasem skrzypaczka brzydko schyla podbródek i gwałtownie macha ręką.

W drugiej połowie dziewiętnastego wieku podejście już się zmienia, ale to powolny proces. Choć niektóre skrzypaczki – jak słynna Wilhelmine (Wilma) Neruda – zyskują szerokie uznanie i międzynarodowy rozgłos, wielu recenzentów ma z kobietami grającymi na skrzypach widoczny problem.

Na przykład ten anonimowy dziennikarz krakowskiego „Wieku”. W 1864 roku pisze wprost, że występująca z gościnnym koncertem węgierska skrzypaczka Charlotte Deckner „dowiodła, że z siłą i wdziękiem umie władać instrumentem, którego wyłącznie przeznaczeniem zdaje się być: pozostawać zawsze w ręku mężczyzny. Jakoż sama siła fizyczna, której gra na skrzypcach wymaga, konieczna sztywność i mniej wdzięczne położenie głowy i twarzy, wreszcie szerokie i śmiałe ruchy ręki władającej smyczkiem, tak zwykle niezgodne z naturą i ułożeniem kobiecym, są to trudności, które pozostaną do zwalczenia kobiecie przy grze na skrzypcach, oprócz trudności zwykłych, jakie i każdy mężczyzna pokonywać musi”.

Mężczyzna może więc po prostu grać, kobieta musi grać i równocześnie wyglądać wdzięcznie. Muzyka zostaje podporządkowana męskiemu spojrzeniu.

Taka opinia nie należy do odosobnionych. „Jakkolwiek dziwnym zawsze wydawał się nam w ręku kobiety ten instrument, który koniecznie wymaga pewności i siły w każdym niemal pociągnięciu smyczkiem, przyznać atoli musimy, że i młoda koncertantka wprawnie władać nim umie” – to już fragment „Kuriera Warszawskiego” z 1867 roku.

Jeszcze dziesięć lat później recenzent „Gazety Narodowej” stwierdzi bez skrępowania: „Kobieta grająca na skrzypcach jest dotychczas i pozostanie anomalią”.

Dulębianka miała tego pełną świadomość. W 1902 roku w odczycie O twórczości kobiet skrzypce posłużą jej jako jeden z przykładów nierównych szans na polu artystycznym: „kiedy już uprawianie muzyki staje się dla kobiety dozwolone, niedozwolone jej jeszcze długo pozostają różne instrumenta muzyczne. Właściwą dla niej jest harfa, potem jeszcze fortepian, natomiast wcale niewłaściwe skrzypce lub, zachowaj Boże – wiolonczela. Wiolonczela dopiero w najnowszych czasach, i to o tyle o ile, uznaną została za instrument, na którym przystoi grać kobiecie. Nie tak też dawne to czasy, jak sławna wiolinistka [Gertrud-Elisabeth] Mara, przybywszy na dwór angielski, musiała porzucić grę na skrzypcach, jako nieprzystojną dla kobiety, i skrzypce zamienić na harfę”.

W przyszłości Dulębianka sportretuje się w ten sposób: krótkie włosy, kokarda pod szyją, skupiony wyraz twarzy, binokle na nosie, w prawej ręce skrzypce, w lewej – smyczek. To zapis muzycznych zainteresowań czy deklaracja: robię, co chcę?

Maria Dulębianka, Autoportret ze skrzypcami, ok. 1888

„KORZYSTAĆ Z RAD MATEJKI”

Nauka rysunku to natomiast zajęcie polecane dla młodych panienek.

Czy talent uczennicy pierwsza zauważa Maliszewska? Interesowała się sztuką, należała do Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych. Może na ścianach pensji wisiały grafiki, które członkowie otrzymywali w ramach dorocznej premii, a Maria, nudząc się na lekcji, zawieszała wzrok na reprodukcjach obrazów Simmlera, Brandta lub Kossaka.

„Była wychowanką pensji Pani Maliszewskiej. Tu rozpoczęła swe studia malarskie pod kierunkiem Jana Matejki” – stwierdzi w 1929 roku Maria Jaworska, lwowska nauczycielka i działaczka, a w dwudziestoleciu międzywojennym posłanka i autorka króciutkiej biografii Dulębianki.

To ona uporządkuje życiorys Marii i opisze kilka nieznanych wcześniej faktów z jej życia, na przykład o krakowskiej pensji czy o edukacji w Wiedniu. Dane te uzyska zapewne bezpośrednio od rodziny. W papierach po Dulębiance, dziś należących do zbiorów Lwowskiej Narodowej Biblioteki im. Wasyla Stefanyka, zachowała się wizytówka Władysława Dulęby z krótkim biogramem siostry zanotowanym na rewersie. We wstępie do biografii Jaworska podziękuje zaś za pomoc jego żonie.

Niektóre informacje są dziś jednak trudne do zweryfikowania, inne robią wrażenie zapamiętanych niedokładnie. Tak jest i w przypadku Matejki.

Intrygująca sprawa.

Matejko w 1873 roku zostanie dyrektorem krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych (dzisiejszej Akademii). Wykształci duże grono uczniów, którzy różnie będą oceniali jego zdolności pedagogiczne. Maurycy Gottlieb zachwyci się mistrzem malarstwa historycznego. Jacek Malczewski, szukając własnej drogi, zbuntuje się wobec zbyt silnej osobowości artystycznej nauczyciela. Kobiety nie mają jednak wstępu na uczelnię.

Przez kilkanaście lat Matejko będzie kierował wydziałem artystycznym Wyższych Kursów dla Kobiet im. Adriana Baranieckiego, które działają przy Muzeum Techniczno-Przemysłowym. Ale stanowisko obejmie dopiero w 1875 roku, gdy Dulębianka wyprowadzi się już z Krakowa.

Do roku 1896 Maria będzie natomiast opisywana w gazetach wyłącznie jako uczennica warszawskiego artysty Wojciecha Gersona i studentka paryskiej Académie Julian. Skąd się więc wzięła ta historia z Matejką i co właściwie oznacza?

Trop pierwszy: artykuł Dulębianki.

W 1895 roku Maria zaapeluje na łamach feministycznego czasopisma „Ster” o dopuszczenie Polek do studiów artystycznych w Krakowie. „Nie widzę powodu, dla którego wstęp miałby nam być odmówiony. Przed kilku laty sama podejmowałam takie usiłowania, lecz otrzymałam od Matejki odpowiedź: »Ja już i sił, i czasu ku temu mam za mało«” – napisze wówczas.

Matejko zmarł w 1893 roku, do końca życia piastował stanowisko dyrektora. Dulębianka musiałaby z nim rozmawiać niedługo przedtem, a nie około roku 1870, kiedy uczyła się na pensji.

Trop drugi: list Konopnickiej.

W 1896 roku władze krakowskiej uczelni zaczną poważnie dyskutować o przyjmowaniu studentek. Konopnicka postanowi polecić Julianowi Fałatowi, nowemu dyrektorowi Szkoły, idealną kierowniczkę planowanego oddziału żeńskiego: Marię Dulębiankę. W liście podkreśli „niepospolity talent, na który już Matejko swego czasu zwrócił uwagę, korygując prace Dulębianki przed jej wyjazdem jeszcze do Paryża”. Musiała usłyszeć tę historię od samej artystki.

Rozwiązanie zagadki kryje się chyba właśnie w słowach Konopnickiej. Dulębianka konsultowała z Matejką swoje obrazy „przed jej wyjazdem jeszcze do Paryża”, a więc około 1884 roku. Nie byłyby to więc lekcje rysunku dawane pensjonarce, ale rady mistrza udzielone młodej artystce.

Trop trzeci: pamiętnik Bilińskiej.

Malarka Anna Bilińska pozna Dulębiankę podczas nauki w Warszawie, potem przetrze jej szlaki w Paryżu. Odwiedzając Kraków w 1882 roku, tuż przed podjęciem decyzji o wyjeździe do Francji, zanotuje: „Wuj G... mówi mi, że mogę korzystać z rad Matejki, lecz w Akademii nie ma miejsca – musiałabym tedy mieć pracownię własną. Korzystać z rad Matejki! Czy tylko jestem dostatecznie przygotowana na to”. Ostatecznie Bilińska wybierze jednak szkołę w Paryżu.

Może podobna sytuacja spotkała Dulębiankę? Konopnicka dodawała w liście do Fałata – zapewne dla większego dramatyzmu – że Matejko docenił Marię, choć „nigdy nic nie chciał wiedzieć o kobiecych malarskich pracach”. Jak wynika z zapisków Bilińskiej, nie była to do końca prawda. Wiadomo także, że Matejkę bardzo cieszyły zdolności artystyczne własnej córki Heleny i od początku zachęcał ją do dalszych ćwiczeń. Widocznie nie zamierzał reformować akademii, ale był gotów pracować z malarkami poza murami uczelni.

Trop czwarty: hasło Gersona.

Kto w 1896 roku otworzył kolejny tom Wielkiej encyklopedii powszechnej ilustrowanej, która ukazywała się w Warszawie pod redakcją Szymona Askenazego, pod literą D znalazł dwoje przedstawicieli rodziny Dulębów: malarkę Marię i pianistę Józefa. Biogram Dulębianki informował, że „uczyła się w Warszawie u profesora Gersona, następnie w Krakowie, gdzie korzystała z rad Matejki, była w Paryżu [...]”. Wszystko pasuje. A hasło napisał sam Wojciech Gerson.

Prawdopodobny scenariusz wyglądałby więc tak: Maria uczy się rysunku na pensji i – być może – na dodatkowych lekcjach u nieznanego nauczyciela. Matejce pokazuje swoje prace dużo później, mając już za sobą szkoły w Wiedniu i Warszawie. Niewykluczone, że tak jak Bilińska zastanawia się wtedy nad wyjazdem do Paryża. Gdy jednak pyta Matejkę o możliwość przyjęcia w poczet studentów, ten odmawia.

.

* W ŁÓŻKU Z PRZYJACIÓŁKĄ *

„Czym był dla biografów [...] ten epizod? Ot, egzaltowaną przyjaźnią między pannami, czymś niewartym uwagi. Ale czyż dziw, że nam, wychowanym w epoce Freuda i Prousta, przedstawiają się te sprawy cokolwiek inaczej, że nas musi zastanawiać środowisko dające ten kierunek egzaltacji uczuć? Te klany namiętnych przyjaźni kobiecych, te męskie typy kobiet, te dobrowolne [...] rezygnacje z małżeństwa, nastręczają pytania, które dawniej wydawałyby się bluźnierstwem” – pisał w latach dwudziestych Tadeusz Boy-Żeleński o Narcyzie Żmichowskiej i otaczającym ją wianuszku przyjaciółek, z Pauliną Zbyszewską na czele. I dodawał: „Mąż jednej z entuzjastek, dobry »Hipa« Skimborowicz, mawiał filozoficznie do żony: »Bo wy się w swoich przyjaciółkach wykochacie, to wam już dla mężów miłości brakuje«”.

Dla „wychowanych w epoce Freuda” kobiece przyjaźnie nie były już tak niewinne, a poczciwe powiedzonko Skimborowicza nabierało dosłownego wymiaru. W lutym 1924 roku, zaledwie kilka miesięcy przed opublikowaniem listu Laury Pytlińskiej o wspólnym grobie Dulębianki i Konopnickiej, Warszawa plotkowała o procesie Zofii Sadowskiej. Lekarka oskarżyła o oszczerstwo prasę brukową, która rozpisywała się między innymi o rzekomym uwodzeniu przez nią pacjentek i organizowaniu lesbijskich orgii.

Zanim pojawiły się wyniki badań pierwszych seksuologów, zanim rozwinęła się psychoanaliza, kwestia ta była raczej płynna, nieco abstrakcyjna, trochę legendarna. Widać to nawet w tradycyjnym nazewnictwie. „Miłość saficka” nawiązywała do greckiej poetki Safony z wyspy Lesbos. Nie stanowiła zagrożenia, bo w wersji platonicznej pasowała do stereotypowo kobiecej uczuciowości, a w wersji erotycznej... Cóż, dla wielu po prostu nie istniała.

W erze wiktoriańskiej moralności porządne kobiety postrzegano jako całkowicie wyzbyte pożądania i pasywne seksualnie. Co prawda we francuskiej literaturze pojawiały się skandalizujące wątki erotyczne, jak w Pannie de Maupin Gautiera czy Dziewczynie o złotych oczach Balzaka (obie z 1835 roku). Wiadomo było jednak, że androgeniczne, rozwiązłe bohaterki, które w chłopięcym stroju uwodzą inne kobiety, należą do świata literackich – i męskich – fantazji.

W prawdziwym świecie niektórzy podważali nawet możliwość zaistnienia erotycznej relacji między dwiema biernymi naturami. Amerykańska historyczka Lillian Faderman przeanalizowała akta postępowania sądowego, które przeprowadzono w 1811 roku w Szkocji. Dwie panny prowadzące pod Edynburgiem pensję dla zamożnych dziewcząt wytoczyły proces o oszczerstwo, gdy zostały oskarżone przez jedną z uczennic o romans. Nocą budziły ją szepty, westchnienia i różne sugestywne efekty, takie jak „trzęsące się łóżko”. Nie miała wątpliwości, co widziała i słyszała, bo pensjonarki i przełożone dzieliły sypialnię.

Podczas procesu adwokat przekonywał, że jest wprost niemożliwe, aby dwie Szkotki – i to damy, chrześcijanki o nieposzlakowanej opinii, żadne podejrzane aktorki czy zepsute prostytutki – mogły robić w łóżku coś nieprzyzwoitego. Obrona odwoływała się do dzieł historycznych, takich jak Rozmowy heter starożytnego satyryka Lukiana, by dowieść, że seks między kobietami w ogóle istnieje. Sąd orzekł, że to nieprawdopodobna historia. A dwie panny są po prostu bardzo oddanymi przyjaciółkami. Bardzo.

Tok rozumowania był prosty: jeśli w łóżku nie było mężczyzny – nic nie zaszło. Sędzia oznajmił, że „zgodnie ze zwyczajami kobiet w tym kraju, nie ma w tym żadnej nieprzyzwoitości, gdy jedna kobieta idzie do łóżka z drugą”.

Co innego, gdyby w łóżku przyłapano dwóch dżentelmenów. W tym samym czasie brytyjskie sądy skazywały homoseksualnych mężczyzn na więzienie, a nawet śmierć. Nikt nie wątpił w ich popęd seksualny i cel nocnych schadzek.

Przez większość dziewiętnastego wieku, szczególnie w pierwszej połowie stulecia, romantyczna przyjaźń między kobietami mogła się rozwijać bez przeszkód. Damy wymieniały tkliwe listy, wyznania miłosne, tajemnice, pocałunki i uściski – jak Żmichowska i jej entuzjastki („Całuję białe, giętkie, cienkie paluszki twoich obydwóch rączek; całuję podeszewki rozzutych nóżek twoich”), jak amerykańska poetka Emily Dickinson i jej bratowa Susan Gilbert.

Bez wątpienia bywały to relacje romantyczne – w rozumieniu temperatury uczuć, obustronnej czułości i siły przywiązania. Czy przyjaciółki stawały się także kochankami? Zazwyczaj trudno oddzielić realne wyznania od tych wszystkich retorycznych zapewnień o hołdzie i czci dla drogich osób. O ile nie trafimy na drugą Anne Lister (nazywaną Gentleman Jack), która w zaszyfrowanych pamiętnikach opisała swoje miłosne podboje, to nie sposób tego potwierdzić. Zdaje się, że najczęściej kobiece pary przekraczały swoim zachowaniem zwykłe dowody przyjaźni, ale nie granice wiktoriańskiej przyzwoitości.

W towarzystwie przyjaciółek kobiety odnajdowały wszystko, czego nie oferowali im mężowie (a przynajmniej wielu z nich): życzliwą uwagę, pełne zrozumienie, wspólne tematy i podobne rozrywki intelektualne. Wiele dziewcząt nawiązywało takie relacje jeszcze przed ślubem. Bliski kontakt między pannami uważano za całkowicie naturalny i właściwy moralnie, gdy tymczasem możliwości kontaktu z mężczyznami pozostawały mocno ograniczone. Sentymentalna przyjaźń mogła bez przeszkód rozkwitać choćby na pensjach.

Boy-Żeleński widział w tym „rodzaj matriarchatu, a raczej amazoństwa: ster duchowy przechodzi w ręce kobiet, koło nich grupuje się wszystko, co zostało lepszego. Zarazem kobiety [...] zaczynają się niechętnie odnosić do małżeństwa; niejedna woli raczej się go wyrzec niż zniżyć się do kompromisu. »Bianeczko, nie skazuj jej na zamążpójście« – pisze Narcyza gdzieś w liście do serdecznej przyjaciółki, Bibianny Moraczewskiej. Ale nawet te, które wyjdą za mąż, patrzą na swoich »zjadaczy chleba« z odcieniem politowania, szukając gdzie indziej doskonałej spójni duchowej. Zadzierzgują się egzaltowane, czasem namiętne przyjaźnie między kobietami. »Posiestrzenie« – wedle wyrażenia Żmichowskiej – uważane jest za najdoskonalszy objaw uczuć”.

Zarówno romantyczna przyjaźń (jak nazywa te relacje Faderman), jak i „posiestrzenie” (jeśli zostaniemy przy określeniu Żmichowskiej) mieszczą się w ciasnych ramach konwenansów. Zasadniczo nie stanowią społecznego zagrożenia, nie podważają panujących norm. „Damy z Llangollen”, które na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku zamieszkają razem w Walii, należą do ekscentrycznych ciekawostek. Zadurzone w koleżankach panny i tak w większości staną na ślubnym kobiercu.

Ale to też się zmienia.

CZĘŚĆ 2

PRZYSTANEK: WIEDEŃ,KIERUNEK: WARSZAWA

.

POCIĄG I ZEGAREK

W 1872 lub 1873 roku Dulębianka kończy naukę na pensji. Co dalej? Mogłaby zapisać się na Kursy Baranieckiego przy Muzeum Techniczno-Przemysłowym, tak jak wkrótce zrobi Olga Boznańska.

Ma jednak wątpliwości. „Muzeum krakowskie mogłoby być wyborną szkołą dla kobiet – ale nie jest, z powodu tegoż samego braku środków materialnych niepozwalających rozwinąć się dostatecznie tej instytucji. Za granicą mają szkoły lepiej urządzone” – napisze po latach, już na podstawie własnych doświadczeń, w czasopiśmie „Ster”.

Zresztą trafia się lepsza okazja. Starszy brat Marii, Władysław, rozpoczął co prawda studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale niedawno przeniósł się na wydział prawa Uniwersytetu Wiedeńskiego. Będzie kolejnym adwokatem w rodzinie. W Wiedniu przed laty uczył się jego stryj Włodzimierz, a kuzyn Bronisław ukończył prawo we Lwowie.

Do Wiednia mogłyby pojechać także Dulębianki.

W oczach rodziców takie rozwiązanie ma pewnie same zalety. Lepiej wysłać dziewczęta razem, niech nie podróżują samotnie. Anna zatroszczy się o młodszą o pięć lat Marię, a na miejscu dodatkowo będzie nad siostrami czuwał Władysław. Przeprowadzkę ułatwi to, że nie ruszają przecież za granicę. Nie potrzebują paszportów i wszędzie zapłacą florenami (guldenami), które w Galicji nazywają złotymi reńskimi.

Poza tym mają z Krakowa wygodne połączenie kolejowe do austriackiej stolicy. Jeden pociąg osobowy odjeżdża rano, jeden po południu. Dwanaście godzin podróży, dwa dłuższe przystanki przeznaczone na posiłek – i już się jest na dworcu w Wiedniu.

Anna Bilińska, Dworzec Południowy w Wiedniu, 1882

Muszą tylko pamiętać, że pociągi na tej trasie kursują „według zegara praskiego, który idzie o 22 minut później od zegara krakowskiego”, jak przypomina dopisek pod rozkładem jazdy. Nie istnieje jeszcze czas standardowy. W każdym mieście panuje inna godzina, wyznaczana na podstawie lokalnych obserwacji Słońca. Niebawem to właśnie rozwój kolei żelaznej wymusi ujednolicenie czasu, a synchronizację znacznie ułatwi wynalezienie telegrafu. Ale międzynarodowa konferencja w Waszyngtonie ustali to dopiero w 1884 roku. Na razie podróżni muszą się pilnować.

Mańcia i Andzia powinny zapakować do walizki najcieplejsze ubrania. „Klimat Wiednia jest niestały i podlega gwałtownym zmianom temperatury. Z wieloletnich obliczeń wypada, że w Wiedniu bywa na rok 70 dni spokojnych, bez wiatru. Na wiosnę i na jesieni panują często silne wichry. W czasie lata mieszkańcy cierpią wiele z powodu kurzu na ulicach, któremu nawet polewanie wodą niewiele zaradza” – przestrzega „Wędrowiec” w kwietniu 1873 roku. Warszawskie czasopismo wcale nie przesadza. Na to samo będzie narzekała Konopnicka, przez wieczne kłopoty z gardłem bardzo czuła na zmiany pogody.

Kurz na ulicach to jednak drobnostka. Ważne, że stolica Austrii słynie z ogromnego wyboru zakładów naukowych. Nad Dunajem działają uniwersytet, politechnika, szkoła sztuk pięknych, seminarium duchowne, szkoła weterynarii, akademia medyczna i wiele innych instytucji. Obie Dulębianki znajdą coś dla siebie.

Maria wybiera Kunstgewerbeschule, czyli Szkołę Przemysłu Artystycznego. Anna – Konserwatorium Wiedeńskie.

NA MUZEALNYM KORYTARZU

Kunstgewerbeschule powstała zaledwie kilka lat wcześniej, w 1868 roku, przy wiedeńskim Muzeum Sztuki i Przemysłu. Obie instytucje działają do dziś – obecnie jako Uniwersytet Sztuki Stosowanej i Muzeum Sztuki Stosowanej.

Dyrektor muzeum Bruno Bucher tak wyjaśniał jego genezę: „zaczęto myśleć o pobudzeniu zmysłu piękna w ludności i stworzeniu podstawy poważnych studiów w kierunku przemysłu artystycznego. Impuls do tego wyszedł znowu z Anglii. Zaraz po wystawie londyńskiej, pod protektoratem księcia Alberta, przystąpiono tam do zorganizowania muzeum dla sztuk i przemysłu, które wkrótce pod nazwą South Kensington Museum zasłynęło na całą Europę”. Pan Bucher jeszcze nie wie, że za kilka lat angielska instytucja przekształci się w Victoria and Albert Museum. Wróćmy jednak do Austrii. „Wieść o tym poruszyła już w 1855 artystyczne koła wiedeńskie. Podjęto myśl, czy i w Wiedniu nie należałoby przystąpić do utworzenia takiej instytucji”.

Na fali tych samych zmian niebawem „wyłoniła się potrzeba szkoły związanej ściśle z Muzeum, gdzieby młodzież, korzystając z bogatych zbiorów, kształciła się w zakresie sztuki zastosowanej do przemysłu” – wyjaśniał dalej Bucher w artykule, którego przekład opublikowała w 1899 roku „Gazeta Przemysłowo-Rzemieślnicza”.

Brak długiej tradycji miał swoje zalety, pozwalał bowiem na dużą swobodę w kształtowaniu programu. „W miarę swego rozwoju szkoła muzealna ulegała także i przekształceniom organizacyjnym, liczącym się z praktycznymi potrzebami zgłaszających się uczniów. [...] Zwalczano też błędne mniemanie, jakoby nowa szkoła była tylko rodzajem taniej akademii sztuk pięknych – i w myśl tego wytwarzano coraz ściślejszy program nauki, oparty na zastosowaniu sztuki do celów przemysłowych”.

O warunkach przyjęcia do nowej szkoły informowała w sierpniu 1868 roku „Gazeta Lwowska”. Uczniowie mieli do wyboru kurs przygotowawczy lub „szkoły fachowe”, czyli zajęcia związane z wybraną gałęzią przemysłu artystycznego – od malarstwa dekoracyjnego po rzeźbienie ornamentów.

Dwuletni kurs przygotowawczy wydaje się stworzony dla Marii. W końcu zależy jej na opanowaniu podstaw przed dalszymi studiami malarskimi. Sprawdza wymagania: świadectwo szkolne, ukończone czternaście lat, prace udowadniające „znajomość przynajmniej początków rysunków”. Żadnych egzaminów, wystarczy zgłosić się przed rozpoczęciem roku szkolnego i zapłacić 2 floreny wpisowego.

I najważniejsze: szkoła od samego początku przyjmuje kobiety.

Dyrekcja uważa nawet, że to dziedzina pracy wielce dla kobiet odpowiednia. Malowanie kwiatów czy ozdabianie tkanin doskonale pasuje do tradycyjnego wyobrażenia o tym, czym powinny się zajmować zdolne panienki.

Uczennice nie mogą brać udziału w zajęciach z rysunku z nagim modelem, ale prawie nigdzie na to nie pozwalają – bo nie wypada, bo niestosowne, bo gorszące. Niech malarki pozostaną przy rysowaniu bukietów i portretowaniu najbliższych, a wielkie kompozycje pozostawią mężczyznom. Francuscy malarze prowadzący prywatne szkoły nie mają podobnych obiekcji. To jeden z argumentów, który przyciąga kobiety do Paryża.

Opłata za dwa semestry wynosi 20 florenów. To niewielka kwota, znacznie niższa niż czesne w szkole prywatnej. Tyle samo trzeba zapłacić za roczną prenumeratę krakowskiego dziennika „Czas” albo bilet kolejowy na przejazd pierwszą klasą z Krakowa do Wiednia (trzecia klasa kosztuje o połowę mniej). Utalentowani, ale mniej zamożni uczniowie mogą liczyć na zwolnienie z opłat.

Zajęcia odbywają się w salach muzealnych. Budynek wzniesiony w samym centrum miasta, przy reprezentacyjnym Ringu, uważany jest za jedną z najpiękniejszych realizacji architektonicznych ostatnich lat. Neorenesansowy gmach, z portretami dawnych artystów w ozdobnych medalionach i sgraffitowymi dekoracjami na fasadzie, przypomina dawny włoski pałac.

Antoni Zaleski, który dla „Kłosów” spisywał swoje „wrażenia artystyczne z podróży”, zanotował w 1873 roku: „Przez drzwi wchodzi się do monumentalnej sieni, z której na prawo i na lewo wejście do sal muzeum, a wprost na dziedziniec, może najpiękniejszą część budowy. Otoczony dwoma piętrami prześlicznych arkad, o marmurowych leciuchnych słupkach, nad którymi biegną galerie, których sklepienia pokryte najpiękniejszymi freskami, do tego szkłem kryty, dziedziniec ten jest prześliczną dwupiętrową salą”.

Na parterze zwiedzający mogą więc zobaczyć egipskie naczynia, rzymskie złotnictwo, średniowieczną majolikę, saską porcelanę, kryształowe wazony, inkrustowane meble, grafiki i fotografie. Wokół dziedzińca rozmieszczono także marmurowe posągi i gipsowe odlewy słynnych rzeźb. „Wszyscy bezpłatnie z tych zbiorów korzystać mogą, rysować i brać książki z biblioteki” – zachwycał się Zaleski.

Biblioteka, sale szkolne i pracownie znajdują się na piętrze. Wnętrza są zachwycające, a dostęp do eksponatów muzealnych ogromnie wygodny, ale coraz bardziej doskwiera brak miejsca dla niemal dwustu uczniów. Doszło do tego, że salę rysunkową trzeba urządzić na korytarzu.

Sukces szkoły przeszedł najśmielsze oczekiwania dyrekcji. Szybko podjęto decyzję o budowie osobnej siedziby, tuż obok muzeum. Będzie gotowa w 1877 roku.

HOSPITANTKA VON DULĘBA

Jesienią 1873 roku piętnastoletnia Dulębianka wkracza na muzealny dziedziniec. Uczniowie sami mają sobie zapewnić materiały do rysunków, pewnie więc niesie zapas papieru i ołówków. Ciekawe, czy nosi już binokle.

W archiwach Uniwersytetu Sztuki Stosowanej zachowała się lista studentów przyjętych na kurs przygotowawczy w roku akademickim 1873/1874. Dulębianka figuruje w nim jako Maria Dulęba z „Krakow, Galizien”. Między imieniem a nazwiskiem dostrzec można mały zawijas, ledwo czytelne szlacheckie „von”.

Wpis do księgi studentów Kunstgewerbeschule w Wiedniu (po prawej na dole), 1873

Większość uczniów pochodzi z różnych zakątków cesarstwa austro-węgierskiego, ale w szkole są też pojedyncze osoby z zagranicy: z Francji, Włoch, Rosji. Znaczną część stanowią hospitanci. Według regulaminu szkoła ma prawo przyjmować takich wolnych słuchaczy – i wolne słuchaczki – jeśli pozwalają na to warunki lokalowe. Mogą uczęszczać na zajęcia tymczasowo, niekoniecznie od początku roku szkolnego, ale nie przysługuje im za to świadectwo ukończenia roku.

Hospitantką jest też Dulębianka. Być może problemem był brak świadectwa, jeśli pensja Maliszewskiej nie miała jednak odpowiednich ministerialnych zezwoleń.

Zapisując się na kurs przygotowawczy, Maria musi wybrać specjalizację: rysunek ornamentalny albo figuralny. Decyduje się na tę drugą.

Pracownię rysunku figuralnego prowadzi Michael Rieser, austriacki malarz o ugruntowanej pozycji. Studiował w Gdańsku i w Monachium, kilka lat spędził w Rzymie. Rozgłos zdobył dzięki portretowi młodego cesarza Franciszka Józefa. Spod jego pędzla wychodzą głównie obrazy w stylu nazareńczyków: sentymentalne sceny religijne i delikatne Madonny, niczym przeniesione z malowideł włoskich mistrzów wczesnego renesansu. Nie narzeka na brak kościelnych zamówień, ale sprawdza się też jako pedagog. W Kunstgewerbeschule przepracuje ponad dwadzieścia lat.

Naukę u Riesera wybiera 107 osób, w tym 16 dziewcząt. Rzucam okiem na spis studentów.

Może Dulębianka zaprzyjaźniła się z rodzeństwem Zajączkowskich, Marią i Teodorem? To jedyne polskie nazwisko na liście – poza „von Dulęba”.

Może z podziwem patrzyła na prace starszej koleżanki Marii Müller, wróżąc jej już sukces portrecistki?

Tego jednak na pewno nie podejrzewała: że za wiele, wiele lat bratanek dziewczyny z końca listy, Lydii Wittgenstein, zostanie jednym z najważniejszych filozofów swoich czasów.

Mało brakowało, a na liście znalazłabym Gustava Klimta. Twórca złotego Pocałunku zapisze się do tej samej pracowni dwa lata później.

Nauka jest bardzo intensywna. Zajęcia trwają od poniedziałku do piątku, w semestrze zimowym od ósmej, w letnim od siódmej. Maria spędza w szkole po dziesięć godzin dziennie. Ćwiczy u Riesera rysunek, poznaje zasady perspektywy, uczy się budować kompozycję. Lekcje w pracowni uzupełniają wykłady: o anatomii, barwie, stylu.

Chyba nie narzeka – po to wyjechała z Krakowa. Poza tym uważa, że uczenie się jedynie kilka godzin tygodniowo „jest wprost bagatelą dla studiujących sztukę w celach artystycznych” (tak napisze w przyszłości w „Sterze”). A ona ma właśnie takie cele.

Zapewne mieszka razem z Anną, która wybrała „kurs nauki fortepianu, harmonii i kompozycji”, jak będzie po jej powrocie donosić w 1875 roku „Wiek”. Szkoły sióstr dzieli kwadrans spaceru. Konserwatorium mieści się w nowo wybudowanej siedzibie Wiedeńskiego Towarzystwa Muzycznego. Gmach jest równie olśniewający jak ten muzealny. Główna sala koncertowa wręcz ocieka złotem.

Chyba dobrze mieć przy sobie starszą siostrę w tym wielkim mieście. Wiedeń liczy już prawie milion mieszkańców, gdy Kraków ledwo dobił do 50 tysięcy. Po ulicach pędzi niemal tysiąc omnibusów i trzy razy więcej dorożek, wylicza w 1873 roku „Wędrowiec”.

Dużą popularnością cieszą się „odczyty popularne”, czyli otwarte wykłady z różnych dziedzin. A to w towarzystwie literackim mówią o Szekspirze, a to uczestnik wyprawy podbiegunowej opowiada o swoich przygodach. Szczególnie chętnie z możliwości zdobycia dodatkowej wiedzy korzystają kobiety. Obie Dulębianki będą miały w przyszłości rozległe zainteresowania naukowe, może więc tak spędzają wieczory?

„Nowości stanowią wykłady publiczne z matematyki dla pań, odbywające się w akademii technicznej” – zanotował korespondent „Wieku” w styczniu 1875 roku. Wiedenek zaciekawionych tym tematem było tyle, że prelegent musiał zorganizować drugi kurs. Podobną działalność prowadzi szkoła Marii: „W Muzeum Sztuki i Przemysłu wykłady z estetyki i historii sztuki odbywają się ciągle i także ściągają mnóstwo słuchaczów męskiego i żeńskiego rodzaju”.

CUDA NA PRATERZE

Największa wiedeńska atrakcja znajduje się w parku Prater. Ponad dwieście hektarów zajmuje tam od początku maja do końca października 1873 roku teren wystawy światowej.

Organizowane co kilka lub kilkanaście lat wystawy powszechne pozwalają w jednym miejscu zobaczyć ostatnie osiągnięcia człowieka – najnowsze wynalazki, kunsztowne wyroby rzemieślnicze, dzieła sztuki słynnych artystów – zamknięte w pawilonach z żelaza i szkła. Specjalne jury przyznaje prestiżowe nagrody w różnych kategoriach. W Wiedniu na niespełna 70 tysięcy eksponatów przypada „421 dyplomów, 3024 medali za postęp, 10463 dyplomów uznania, 8800 medali zasługi, 326 medali za dobry smak, 978 medali za sztukę, 1988 medali za współpracownictwo” – podsumuje „Gazeta Warszawska”.

Wystawy światowe zawsze przyciągały rzesze zwiedzających. Tym razem ekspozycję obejrzało ponad siedem milionów osób, a i tak organizatorzy liczyli na lepszy wynik. Wielu gości odstraszyły doniesienia o przypadkach cholery odnotowanych w mieście i ogólnej drożyźnie, skutku majowego krachu na wiedeńskiej giełdzie.

Wydaje się pewne, że rodzeństwo Dulębów także wybrało się na Prater. Wydarzenia takiej rangi po prostu nie można było przepuścić, będąc w tym czasie w Wiedniu.

W Pawilonie Pracy Kobiet pokazywane są między innymi wyroby uczennic Kunstgewerbeschule. Nic nie może się jednak równać z działem sztuki.

Może Maria z wypiekami na twarzy ogląda olbrzymie dzieła akademickie, w których odkrywa sporo patosu, dużo nagości, jeszcze więcej wijących się szat i okazałych rekwizytów. Czy przypuszcza, że słynny francuski malarz Tony Robert-Fleury, autor wystawianych tam Ostatnich dni Koryntu, za kilka lat będzie jej dawał w Paryżu artystyczne wskazówki?

Sztuka francuska pokazywana w czasie wystawy powszechnej w Wiedniu, fot. Oscar Kramer, 1873

Może szuka w katalogu polskich nazwisk. Są! Bracia Gierymscy, Rodakowski, Kossak, Gerson, Siemiradzki, Brandt, aż dziesięć obrazów Matejki.

A może nastolatkę marzącą o karierze malarki bardziej poruszają sukcesy artystek? To pokrzepiające zobaczyć na przykład obrazy nagrodzonej medalem Elżbiety Baumann-Jerichau (i to urodzonej w Warszawie!).

„Kobiety najczęściej malują kwiaty, owoce [...]; czasami wychodzą spod ich pędzla ładne krajobrazy, jak np. spod pędzla Róży Bonheur, która je ożywiała grupami bydła; rzadziej próbują sił swoich w portretach [...], a w rodzajowym i historycznym malarstwie bardzo niewiele dotąd kobiet doszło do doskonałości” – zauważa Agaton Giller, korespondent lwowskiej „Gazety Narodowej”. Panowie krytycy, nic dziwnego. Kobietom trudno malować wielkie sceny mitologiczne czy historyczne, gdy odmawia się im wstępu na akademie i zabrania rysowania aktów.

Annę przyciągają być może występy pierwszej żeńskiej orkiestry, założonej przez wiedenkę Josephine Weinlich. Zespół od kilku lat koncertuje w całej Europie, niedawno wrócił z tournée po Stanach Zjednoczonych. Ostatnie występy przed wystawą dał w Warszawie. „Tak jest, mili czytelnicy i nadobne czytelniczki, orkiestra z dam złożona zajęła wczoraj zwykłą estradę koncertową, a co godniejsze uwagi, wykonanie było bardzo zadowalające” – donosił wtedy, z pewnym zaskoczeniem, reporter „Kuriera Warszawskiego”, dodając jednak entuzjastycznie: „Orkiestra damska to nowość! To jeden krok więcej ku posunięciu naprzód kwestii kobiecej, o której tyle teraz mówią”.

Na wystawę wybiera się zapewne i Władysław Dulęba, choć u niego chyba krucho z wolnym czasem. Najpierw przeszedł służbę wojskową (jest już oficjalnie podporucznikiem rezerwy), teraz kończy studia i planuje doktorat (obroni go w październiku 1876 roku). Poza tym odkrył w sobie społecznika – a może już polityka? – i udziela się w stowarzyszeniu akademickim „Ognisko”, którego został prezesem. Organizacja działa bardzo prężnie: prowadzi bibliotekę, czytelnię z polskimi czasopismami i kasę pożyczkową dla studentów.

Wspólne doświadczenia chyba zbliżą do siebie rodzeństwo, bo w dorosłym życiu Dulębianka będzie utrzymywała najbliższy kontakt właśnie z Anną i Władysławem.

Pierwsza żeńska orkiestra założona przez Josephine Weinlich, ok. 1870–1880

OD ZACHĘTY NA ZACHĘTĘ

Dulębianka mogła zostać nad Dunajem do połowy sierpnia 1874 roku (wtedy kończył się semestr letni w Kunstgewerbeschule) lub nieco dłużej.

Według Marii Jaworskiej w Wiedniu uczyła się także w pracowni Leopolda Horowitza. Coś się tu jednak nie zgadza, bo ten ceniony portrecista arystokracji, z pochodzenia Węgier, mieszkał wtedy w Warszawie. Owszem, w Wiedniu studiował i bywał, ale na stałe przeniósł się tam dopiero w 1893 roku – i zrobił świetną karierę na dworze Franciszka Józefa. Następna zagadka.

Gdyby nie skrawki wiadomości z prasy, o kilku kolejnych latach z życia Dulębianki i jej bliskich nie wiedzielibyśmy niemal nic.

Czerwiec 1875: „W warszawskim konserwatorium muzycznym odbył się [...] egzamin kandydatów i kandydatek na nauczycieli muzyki. W nielicznym spisie uczennic tego instytutu, które egzamin złożyły z odznaczeniem, napotykamy imię p. Anny Dulębianki, która, rodem z Krakowa, przez lat parę wprzódy kształciła się w Wiedniu w muzyce na fortepianie” – donosi „Czas”.

Andzia pobiera dalsze nauki u Adama Münchheimera – tego samego, który niegdyś koncertował z Józefem i którego utwór odegrano na pogrzebie muzyka. W ogóle duch zmarłego brata zdaje się rzucać cień na początek warszawskiej kariery Anny. Właściwie w każdej notce krytycy przypominają jej pokrewieństwo z Dulębą, a podczas koncertów porównują styl gry. Choć ma to także dobre strony, bo Warszawa pamięta Józefa jako bardzo zdolnego muzyka. Nawet tę nieszczęśliwą śmierć zaczyna powoli otaczać romantyczna aura przerwanej zbyt wcześnie kariery.

Czy Maria także mieszka już nad Wisłą? Zdaje się, że tak.

Maj 1876: „Wiek” odnotowuje, że Dulębianka otrzymała zasiłek z kasy warszawskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych: 61 rubli srebrem i 54 kopiejki. Zawsze to coś. Roczna prenumerata „Kuriera Warszawskiego” kosztuje wtedy 4 ruble i 80 kopiejek, „Wieku” – 9 rubli.

Na pewno nie porzuciła szkicownika i palety, bo inaczej nie miałaby szans na pomoc Zachęty. Może uczy się rysunku prywatnie? Jaworska napisze, że Dulębianka „studiuje w Warszawie u Reichmana i Gersona”. U Gersona zacznie naukę dopiero za parę lat, a z owym Reichmanem sprawa jest zagadkowa. Nic nie wiadomo o takim malarzu. Najpodobniej brzmi nazwisko Rejchan, ale ojciec (Alojzy) dawno już nie żył, a syn (Stanisław Józef) był rówieśnikiem Dulębianki i studiował wtedy za granicą.

Ważne miejsce w warszawskich kręgach kulturalnych zajmowało z kolei małżeństwo Rajchmanów. Para prowadziła znany salon artystyczny, gdzie „gromadzili się literaci, artyści, dziennikarze. Zasiadali w fotelach pod palmami uczeni, słuchając gry, śpiewu, deklamacji pierwszorzędnych mistrzów – swoich i obcych”, jak wspominała Cecylia Walewska, autorka książki W walce o równe prawa. Nasze bojownice. Aleksander był redaktorem i wydawcą „Echa Teatralnego, Muzycznego i Artystycznego”, Melania zaangażowała się później w ruch feministyczny. Ale jak by się to mogło wiązać z edukacją Dulębianki – trudno powiedzieć.

Wrzesień 1878: „Śp. Henryk Dulęba, b. dyrektor administracji teatru krakowskiego, w wieku lat 64, dzisiejszej nocy [z 24 na 25 września], po krótkich cierpieniach przeniósł się do wieczności. Pozostała w smutku wdowa wraz z córkami i nieobecnymi synami zaprasza przyjaciół i znajomych na wyprowadzenie zwłok [...] z kościoła św. Krzyża na cmentarz powązkowski”. Nekrolog zamieszcza „Kurier Warszawski”.

Wygląda na to, że w Warszawie razem z Dulębiankami zamieszkali rodzice. Może nie chcieli zostawiać córek samych, może w tej przeprowadzce widzieli szansę dla dziewcząt? Kilkukrotnie mniejszy Kraków to jednak prowincja w porównaniu z Warszawą, nawet jeśli w zaborze rosyjskim próżno szukać galicyjskich swobód politycznych, a nad miastem wciąż unosi się widmo przegranego powstania styczniowego.

„Nieobecni synowie” Dulębów zwiążą swoją przyszłość z Galicją. W mieszkaniu przy Małym Rynku został Adolf, który dopiero co zadebiutował na scenie krakowskiego teatru (aktorkami będą też jego żona, Michalina Seuchter, i córka, kolejna Maria Dulęba w rodzinie). Henryk junior kształci się na inżyniera budowlanego, Feliks zostanie urzędnikiem kolejowym. Władysław co prawda zamienił właśnie togę na mundur – jako oficer armii austro-węgierskiej bierze w 1878 roku udział w okupacji Bośni i Hercegowiny – ale niedługo osiądzie we Lwowie, gdzie otworzy kancelarię adwokacką.