Sama w Tokio - Machytková Marie - ebook + audiobook + książka

Sama w Tokio ebook

Machytková Marie

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Gdyby Tokio było facetem, wzięłabym ślub z Tokio”.

Dziennikarka Marie Machytková kreśliła znaki hiragany, szukając metody na odstresowanie, tymczasem dość nieoczekiwanie… znalazła miłość: zakochała się w kulturze Japonii – i ta fascynacja wywróciła jej życie do góry nogami.

Jak daleko może zaprowadzić niewinna decyzja o nauce kaligrafii?

Dlaczego Japonia ma moc niszczenia i ratowania jednocześnie?

I jak to jest być zupełnie samą w obcym świecie, w którym nawet uścisk dłoni jest intymnym gestem?

To bardzo osobista opowieść o japońskich tradycjach i obyczajach, codziennym życiu w Tokio i pułapkach czyhających na turystów w Kraju Kwitnącej Wiśni. Autorka nie unika tematów trudnych, pisze otwarcie o podejściu Japończyków do seksualność, a także o problemach młodego pokolenia, rozdartego pomiędzy kulturą Wschodu i Zachodu.

Wspaniała historia – nie tylko o Japonii!

„Serdecznie polecam – nie tylko osobom ciekawym świata i Dalekiego Wschodu, ale też po prostu miłośnikom dobrej literatury”.

Marcin Bruczkowski, autor bestsellera „Bezsenność w Tokio”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 424

Data ważności licencji: 7/14/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Sama v Tokiu

Copyright © Marie Machytková, 2022

Published by arrangement with Albatros Media a.s,

Prague, Czech Republic

All rights reserved.

Copyright © for the translation by Anna Dorota Kamińska

Projekt okładki

Mateusz Kołek / mateuszkolek.com

Fotografia autorki © Filip Wonka, 2022

Miniatura w środku © Oleksandra / Adobe Stock

Konsultacja merytoryczna

dr Magdalena Kotlarczyk

Redaktorka nabywająca

Aleksandra Ptasznik

Redaktorki prowadzące

Sylwia Tusz

Katarzyna Kolowca-Chmura

Opracowanie tekstu i łamanie

d2d.pl

Opracowanie okładki

Maria Gromek

Opieka redakcyjna

Natalia Hipnarowicz-Kostyrka

Opieka promocyjna

Aleksandra Kosman

ISBN 978-83-8367-931-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Wstęp

Miłość to przedziwna sprawa. Zaciemnia umysł, racjonalne myślenie i sprowadza na drogę, której człowiek sam z siebie nigdy by nie wybrał. I w głębi ducha podejrzewam, że może być całkiem szalona. Kiedy się nagle zakochasz, ta miłość po prostu przysiada na klatce piersiowej, w samym centrum istnienia, i stamtąd kieruje wszystkimi twoimi działaniami.

Ja zakochałam się kiedyś w Japonii.

A to znaczy, że jestem kompletnie w dupie.

Od chwili, gdy zapłonęłam uczuciem do tego kraju tam daleko na Wschodzie, moje życie już nigdy nie było takie jak przedtem.

Bo teraz nie czuję się już w domu ani w Czechach, ani tam.

Nie czuję się jak Czeszka, ale Japonki z siebie zrobić też nie potrafię.

Nie potrafię żyć z normalnymi czeskimi mężczyznami, ale Japończyków do sypialni też nie wpuszczam.

Moje wnętrzności, ze względu na nietolerancję pokarmową, odrzucają tradycyjne czeskie jedzenie, ale to japońskie na jakiś czas zrobiło ze mnie chodzący szkielet.

Po japońsku mówię bardzo przeciętnie, ale czym więcej się tego języka uczę, tym mniej mój mózg jest zdolny do spontanicznego sformułowania poprawnego czeskiego zdania.

Nie odważam się nazywać siebie japonistką, ale mam w domu dyplom, na którym po łacinie stoi, że skończyłam studia na kierunku japonistyki na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Karola.

Moje życie jest po prostu pełne przeciwieństw. Tak jak Japonia. Kocham Japonię.

Głównie Tokio. Gdyby Tokio było facetem, wzięłabym ślub z Tokio.

Albo po angielsku „Tokyo”.

Ewentualnie po japońsku (Tōkjō) lub „wschodnia stolica”, jeżeli chcecie te znaki, czy też kanji, tłumaczyć dosłownie.

Istnieje wiele sposobów, na jakie można to miasto nazywać. A ja odczuwam dreszczyk za każdym razem, kiedy słyszę nazwę tej japońskiej metropolii albo gdy widzę ją napisaną.

Najlepiej na bilecie lotniczym.

Który trzymam w ręku.

Na lotnisku.

W kierunku tam. Na pewno nie w kierunku powrotnym.

To miasto bowiem uwielbiam z całego serca. Zwłaszcza gdy mogę biegać po nim niczym wieloletni reporter radiowy i nagrywać reportaże o japońskiej kulturze.

Jest to po prostu to moje właściwe miejsce pod słońcem.

To znaczy o ile tam nie muszę akurat odmawiać sobie kolacji, żeby mieć na czynsz, nie śpię w śpiworze i grubej czapce, żeby obniżyć rachunek za ogrzewanie, albo nie napuszczam wody do wanny przed największym tajfunem ostatnich paru lat, na wypadek gdyby przypadkiem wysiadły wodociągi. Albo nie odczuwam silnej potrzeby rzucenia się pod pociąg. Wtedy oczywiście nie mam specjalnie wrażenia, że jestem pod słońcem. A owszem, takie chwile również mam za sobą.

Kiedyś zakochałam się też w japońskim języku.

Kocham jego dźwięk. Kiedy go słyszę, przenika całe moje ciało i pieści moją duszę. To znaczy o ile nie wydobywa się z ust uniwersyteckich lektorów podczas egzaminu z języka, a ja kompletnie nie wiem, czego ode mnie chcą. Albo o ile przypadkiem nie znajduję się w nadawanym na żywo programie japońskiej telewizji publicznej NHK i – kto by pomyślał – nie znam japońskiego. Albo nie usiłuję zrozumieć słów japońskiego stolarza, który wyjaśnia mi na potrzeby reportażu, jakim narzędziem robi się w drewnie najlepsze rowki, a ja potem spędzam dziesięć godzin na tłumaczeniu jego wypowiedzi, podczas gdy deadline na oddanie pracy zbliża się nieubłaganie. Wtedy raczej wpadam w panikę. I niestety, jak na razie przy posługiwaniu się japońskim panikuję jeszcze całkiem regularnie.

Kocham też Japończyków. Ich poczucie staranności, ich uprzejmość, ich oddanie pracy. Także ich dla nas pozornie szalone i niezwykłe obyczaje. Podziwiam japońską gościnność, zabawę, szacunek dla tradycji i szacunek dla innych.

Naprawdę ich kocham! O ile nie usiłują mnie akurat oszukać i wykorzystać na nocnej Shibui, nie obmacują mnie w metrze albo nie plują mi pod nogi. Również takich Japończyków miałam zaszczyt spotkać.

Ale w każdej porządnej historii miłosnej główny bohater musi tu czy tam wpaść w kłopoty.

A to jest prawdziwa, niefałszowana love story. Nie jest to żadne studium antropologiczne opowiadające o ogólnych cechach narodu japońskiego ani dzieło literatury reportażowej z obiektywnymi i wyważonymi opiniami wszystkich uczestniczących stron.

Jest to książka chwytająca odłamki Japonii tak, jak ona sama mi się pokazała i jak ja ją postrzegałam.

Jest to opowieść o miłości, która potrafiła poradzić sobie z dramatami osobistymi i rodzinnymi, kłopotami zdrowotnymi, tysiącami kilometrów i wyjątkowo burzliwymi wiatrami nad Rosją, aż pewnego dnia nareszcie osiadła w Tokio.

Prolog

Tokio, lato 2019

Na szarych drzwiach lodówki widnieją tłuste krople czegoś. Najprawdopodobniej to sos sojowy. Albo może brązowy sos do smażonych krokietów? Trudno powiedzieć. Zapewne znalazły się tam, kiedy brudnymi rękami wstawiałam butelkę z powrotem do lodówki. A potem zapomniałam wytrzeć drzwi.

Dlaczego rąk najpierw normalnie nie umyłam, jak każdy porządny dorosły człowiek, aby dopiero potem otworzyć drzwi lodówki?

Bo w moim mieszkaniu to nie jest możliwe.

Jest na to za małe.

Tutaj wszystko ma swoje miejsce.

Jedno-jedyne-przydzielone miejsce.

Wszystkie pozostałe miejsca są przez coś zajęte. Dlatego jeżeli weźmie się coś do ręki, trzeba to po użyciu natychmiast odłożyć z powrotem.

Szczególnie podczas przygotowywania jedzenia.

Jedyna przestrzeń, gdzie można coś położyć, znajduje się w tym, co administrator akademika nazywa własną kuchnią, i jest to szklano-ceramiczna płyta grzewcza na jeden garnek, w zasadzie od razu płynnie przechodząca w zlew. I gdy tylko na tej płycie znajdzie się talerz, którego zawartość polewa się sosem, a człowiek niezręcznie się nim obleje, trzeba najpierw odstawić butelkę, żeby móc umyć ręce. A ta pozornie prosta czynność wymaga w tak małym mieszkanku zaangażowania niezmiernie dużej mocy obliczeniowej mózgu.

Może dałoby się odstawić butelkę do zlewu. Ale potem miałaby mokre dno. I przed włożeniem jej z powrotem do lodówki trzeba by było ją wytrzeć.

Umieszczenie jej na oddalonym o dwa metry biurku oznaczałoby złamanie zasad, które się sobie narzuciło dla zachowania zdrowia psychicznego. Mianowicie, że biurka nie będzie się traktować jak kuchennego blatu. Ponieważ wystarczy już, że się przy nim pracuje, relaksuje, pije kawę, je, komunikuje z przyjaciółmi, odpoczywa, lakieruje paznokcie, czesze, maluje, czyta książki, masuje nogi, obija, ogląda filmy, słucha muzyki, pisze listy do rodziny, ewentualnie też płacze.

Z pewnością biurko służyło mi do mnóstwa innych rzeczy, ponieważ wraz z łóżkiem i krzesłem należy do jedynych mebli w tym miniaturowym mieszkanio-pokoju. Ale w tej chwili żadna inna mi się nie przypomina. To znaczy… w tej chwili nie przypominam sobie żadnej innej, którą mogłabym upublicznić z zachowaniem jakiejś godności. Może jeszcze masturbacja. Tej się nie wstydzę. Jestem tu jako kobieta zaręczona bez partnera. Długie miesiące. I jestem aż nazbyt wierna i przyzwoita. Po prostu muszę o siebie dbać. Zwłaszcza jeżeli wszędzie trzeba się przemieszczać na rowerze. Każda szybsza pośpieszna jazda na dworzec kolejowy oznacza bowiem ryzyko, że będę miała podróż nieoczekiwanie urozmaiconą.

Ale wróćmy do tego biurka. Po prostu i zwyczajnie więcej zadań już nie może przyjąć.

Na łóżko, które od biurka dzieli tylko półtorametrowa alejka do drzwi balkonowych i którego materac jest jednym końcem mocno przyklejony do szyby, z zasady nie odkładam niczego, co nie jest książką albo ubraniem. Mam bowiem tylko jeden komplet pościeli. Drugi zestaw na moich trzech półeczkach w „szafie” wbudowanej w ścianę naprzeciwko lodówki zająłby bowiem zbyt wiele cennego miejsca. A z takim jednym kompletem pościeli trzeba pranie i suszenie zawsze starannie planować. Bo musi być sucha, zanim pójdę spać, to logiczne, nie? Położenie czegokolwiek innego na łóżku rodzi zatem ryzyko, że będę musiała nieplanowanie rozpocząć dwugodzinny cykl prania i suszenia. Oczywiście w pralce i suszarce znajdujących się poza moim mieszkaniem. Konkretnie w pralni oddalonej o kilka pięter, która zżera pieniądze i czas i w której jest cieplny trójkąt bermudzki. Bez względu na to, ile suszarek się włączy, w pomieszczeniu jest zimno jak na Syberii.

Ale bardziej od wiecznej zimy w naszej akademikowej pralni dręczy mnie myśl, co z tą buteleczką na sos. Jest to bowiem problem codzienny.

Położyć ją na ziemi, na przykład przed lodówką. To już mi się wydaje naprawdę barbarzyńskie. Nie będę przecież czegoś, co potem trzymam w lodówce z jedzeniem, kłaść na podłodze, po której chodzę w butach.

A dlaczego prosto z dworu chodzę w butach tuż przed lodówką?

Bo lodówka stoi tuż przy drzwiach wejściowych. A zanim się zdejmie buty, po prostu trzeba zrobić te dwa–trzy małe kroki przed lodówką.

A dlaczego w takim razie nie postawię lodówki gdzie indziej?

Bo nie ma GDZIE.

Moje mieszkanie jest za małe.

A i tak czasami czuję się w nim sama.

Bo jestem sama.

Sama w Tokio.

***

Na te brudne drzwi lodówki gapię się już od godziny. Siedzę bowiem bezpośrednio przed nimi na podłodze, w butach, z lekkim letnim sweterkiem w ręku i torebką leżącą obok.

Wychodziłam.

Ale potem do mnie dotarło, że nie mam do kogo pójść.

Wszyscy, którzy są dla mnie ważni i których chciałabym widzieć i objąć, mają teraz czwartą rano i śpią w oddalonej o dwanaście tysięcy kilometrów Pradze. Jasne, mogę do nich wyruszyć. Jeżeli mam na koncie zbytecznych piętnaście–dwadzieścia tysięcy i co najmniej dwadzieścia godzin na lot, ewentualnie (według map w komórce) dziewięćdziesiąt osiem dni na podróż piechotą z jednym przejazdem promem z Japonii do Rosji.

Jedno i drugie jest w tej chwili nierealne, chociaż przyznaję, że wizja pieszej wyprawy dosyć mnie kusi. Niemniej jednak w tej chwili wchodzą w grę jedynie koledzy tutaj. Ale dzisiaj na powierzchowne paplanie z ludźmi, których znam dopiero od paru miesięcy, a widziałam się z nimi pewnie tyle razy, ile mam palców u rąk, nie mam nastroju.

Mogłabym na przykład snuć się po pustym w lecie kampusie uniwersyteckim i mieć nadzieję, że kogoś spotkam. Ale średni wiek tutejszych rezydentów wynosi „ja minus dziesięć lat”. Czyli także w tym przypadku nie oczekuję konwersacji pełnej porozumienia i nadawania na tych samych falach.

Dotarło do mnie również, że nie mam dokąd iść. Wykłady zaczną się dopiero po długiej letniej pauzie, praca czeka na mnie dopiero za kilka dni, a moi partnerzy do tańca z uniwersyteckiego klubu tańca towarzyskiego są na letnim obozie, na który ja nie miałam pieniędzy… A Tokio i jego najbliższe okolice znam na wylot. Jestem tu na dłużej już po raz trzeci i przez ostatnie pół roku najeździłam się i wyżyłam reportersko do oporu.

Mogłabym na przykład wybrać się do jakiegoś swojego ulubionego miejsca, na kawę, coś pysznego, ewentualnie na wycieczkę trochę dalej poza Tokio. Przecież Japonię uwielbiam i nawet ta depresja, która mi się tu z jakiegoś powodu rozwinęła i zastała mnie kompletnie nieprzygotowaną, nie może tego zmienić.

Tylko że wycieczki, odkrywanie, smakowanie, te wszystkie przyjemności nieco kosztują. A ja się cieszę, że uda mi się zapłacić czynsz, za koszmarnie drogi prąd i inne najbardziej niezbędne do życia rzeczy. A w tym miesiącu dni na rozrywki, podróże i rozpieszczanie się zostały już wyczerpane.

Po prostu nie mam za co, dokąd i z kim iść. A ja już się dzisiaj nastudiowałam, przebiegłam swoje dziesięć kilometrów po lesie (ten sport jest bowiem darmowy), napisałam do domu, nasłuchałam się muzyki.

A teraz po prostu coś bym zrobiła.

Coś, co nie jest pracą, studiowaniem, czytaniem albo ćwiczeniami dla zachowania zdrowia.

Po prostu gdzieś bym się wybrała.

Ale nie ma z kim, dokąd i za co.

I ta świadomość i jej ciężar wstrząsnęły mną w drodze do drzwi równie mocno, jak trzęsienie ziemi małym wiejskim japońskim domkiem. Krótko mówiąc, zwaliły mnie z nóg. Dosłownie.

I tak oto siedzę na podłodze i z każdą łzą opuszczają mnie siły, które mogłabym wykorzystać do zmiany czegokolwiek. Na przykład przynajmniej do wytarcia tych brudnych drzwi lodówki. Ale oprócz pustki odczuwam również wyrzuty sumienia, że nie jestem tu nieograniczenie, doskonale i absolutnie szczęśliwa. Zwłaszcza po tym, jak pokonałam te wszystkie przeszkody, które stały mi na drodze, i ile w związku z tym musiałam poświęcić.

Wszystko zaczęło się jesienią 2014 roku.

Jak Japonia mnie zawołała

Praga, jesień i zima 2014

Czar zwykłego ołówka

Jest niemal północ, dzień powszedni. Zmęczone nogi niosą mnie w stronę schodów, w głowie mi huczy, w brzuchu burczy i nie mam nastroju. Otwieram drzwi, rzucam torebkę, zdejmuję buty i mam świadomość, że znowu nie nadążam. Za parę godzin pobudka, o siódmej muszę siedzieć za biurkiem. Myślami jestem wciąż przy nim, w zasadzie nie było sensu wychodzić. Jakkolwiek kochałabym swoją pracę dziennikarki, niszczy mnie. Ostatnio świat obraca się jakoś tak szybko, a ja nie jestem w stanie wszystkiego śledzić, zapisywać, aktualizować, zawczasu informować, odpoczywać, jeść i jeszcze nie zwracać uwagi na niektóre z tych koszmarów, co się na świecie dzieją.

Oczekiwałam, że dziennikarstwo będzie prostsze. Początki zawsze są ciężkie, ale ja nawet po latach nie czuję się dość doświadczona.

W końcu to przecież musi ustąpić. Teraz nie mogę jednak o tym myśleć. Muszę iść spać, przynajmniej na chwilę dać głowie odpocząć.

Naciągam na siebie piżamę i zmierzam do łazienki. Czyszczę zęby, a przed oczami biegają mi słowa, zdania, nagłówki artykułów, słyszę prezenterów telewizyjnych, wszystko w kilku językach. Płuczę usta i wiem, że się nie da. Nabuzowanego kofeiną mózgu już nie wyłączę.

Świat obraca się zbyt szybko.

Łup, korek poddał się w końcu i nalewam wino. Białe (jest lżejsze) i tylko do małego kieliszka, przecież wcześnie wstaję. Smak pasty zastępuje lekko słodkawy smak winogron.

Ale co do tego? Pić samotnie, w cichym pomieszczeniu, żebym mogła zasnąć? Tak zaczynają alkoholicy… Sięgam po pilota, jednak zaraz marszczę brwi. Telewizory mam w pracy nieustannie przed oczami, i to kilka.

A może książka? Jakaś dobra, ciekawa. Ale dzisiaj już tyle przeczytałam.

Wpadam w twórczy nastrój. Szkoda, że nie umiem na przykład malować.

Cisza. Patrzę w ścianę i rozmyślam o życiu. Co mi się udało, co popsułam, co osiągnęłam. I czego nigdy nie dotknęłam, chociaż bardzo chciałam. Jakoś dużo tego. Zaczyna dopadać mnie depresja. Upijam łyk wina, biorę garść orzeszków i sięgam po komórkę. Tak jakoś dziwnie automatycznie wpisuję w wyszukiwarkę w App Store dwa słowa: „japanese language”.

***

„Tik, tik, tik, tik – rozlega się z aplikacji rytmiczne stukanie metronomu, któremu towarzyszy krzyczące: – A, A, A, I, I, I, U, U, U, E, E, E, O, O, O”. Przed oczyma pojawia mi się pierwszy rządek japońskiego sylabariusza hiragana. Aplikacja na smartfonie stopniowo uczy mnie każdego znaku, każdej sylaby. Dokładna kolejność pociągnięć. A ja rysuję je palcem po ekranie. Przez chwilę wychodzi, ale potem się wkurzam: „Świat obraca się za szybko”. Ruszam w stronę biurka, chwytam papier i przybory do pisania.

Papier szeleści, tępy koniec dawno nieużywanego przyrządu ślizga się po nim, a mnie jest błogo. Każdy ruch ołówka pieści moją duszę.

– A, I, U, E, O. A, I, U, E, O. A, I, U, E, O – powtarzam sobie. O niczym innym nie myślę. – Wygląda to całkiem ładnie. – Uśmiecham się sama do siebie.

Zmartwienia odpływają, a z telefonu dalej rozlega się stukanie metronomu. Rytmiczne współbrzmienie dźwięków, pociągnięć i słodkich winogron. Dolewam wina. „A, I, U, E, O”.

Korzyści z techniki i czar zwyczajnego ołówka.

Dawno minęła północ. Ale ja czuję się jak nowo narodzona. A w głowie mi się wreszcie rozjaśniło.

Zamykam oczy i nie mogę się doczekać. Jutro znowu.

Losu muśnięcieprzychodzi nieuchwytnie,dłoń mu otwieram

Ciekawość

Od chwili, gdy napisałam na papierze swoje pierwsze hiraganowe „” – czyli „A”, minął miesiąc. Dzięki internetowi już doskonale wiem, że hiragana w zastosowaniu ze znakami, czyli kanji, służy do wyrażania zjawisk gramatycznych, czyli kształtów czasowników, przypadków i tak dalej. A mój abecadłowy repertuar wzbogacił się już o kanciastą katakanę. Ta jest z kolei dla słów przejętych, przezwisk używanych zamiast nazwisk albo na przykład skomplikowanych nazw zwierząt i roślin, aby nie trzeba było za każdym razem zapisywać ich za pomocą skomplikowanych kanji. Katakana jest w porównaniu z hiraganą całkiem łatwa do pisania. Nie trzeba tworzyć pięknie zaokrąglonych kształtów i wystarczy tylko utrzymać ołówek w ręku. Do tego niektóre znaki są w obu alfabetach bardzo podobne, więc nauka idzie znacznie szybciej.

Ale czasami katakana działa mi na nerwy.

Głównie sylaby „SHI” i „TSU”. Chyba jestem ślepa. Bo kiedy napiszę je ręcznie, nie widzę w nich żadnej różnicy. Może dlatego, że bazgrzę jak kura pazurem.

Musi w tym być jakaś sztuczka. Ci dawni Japończycy też mogliby być bardziej pomysłowi i te kreski napisać trochę inaczej. To znaczy trochę BARDZIEJ inaczej.

Ale i tak nie opuszcza mnie ten pierwotny zachwyt i radość z codziennego używania prawdziwego ołówka i prawdziwego papieru. Przeciwnie. Nie mogę się doczekać chwili, gdy zacznę brnąć przez prawdziwy świat japońskiego pisma. To znaczy kiedy zacznę się uczyć kanji.

Jednak im więcej bawię się japońskim pismem, tym częściej w głowie pojawiają mi się coraz to nowe pytania. Co było pierwsze: hiragana czy katakana? Dlaczego Japończycy piszą w tak skomplikowany sposób? Skąd właściwie wzięło się w Japonii pismo? Czy wszyscy Japończycy mówią tak samo? Czy można się tego języka w ogóle nauczyć, jeśli nie jest się geniuszem? A skoro to pismo jest tak skomplikowane, czy nie sprawia trudności też samym Japończykom? I jacy właściwie Japończycy są? Czy to prawda, co się o nich mówi? Że są stuknięci, że potrafią być okrutni, że są dziwni i inni, że są geniuszami technologii, ekstremalnie inteligentni, wyjątkowo wstydliwi i są nieprzeciętnymi pracoholikami?

Siedzę nad papierem ze swoją niedbale nabazgraną katakaną i w głowie pojawia mi się jedno pytanie za drugim. I odczuwam nagłe, bardzo delikatne ciepło. Jakby ktoś zapalił zapałkę, a jej płomień tylko mnie liznął.

Siedzę cicho i nieruchomo. Jakbym się bała, że przy jakimkolwiek ruchu i najmniejszym podmuchu wiatru ten płomyczek zgaśnie. I czekam. Czekam, żeby się przekonać, czy to nie jest tylko chwilowy zapał, który minie. Jedna z tych moich szalonych akcji, kiedy postanawiam, że nauczę się czegoś nowego, zabieram się do tego pełna werwy, a po paru miesiącach rzucam w kąt. W końcu nie byłby to pierwszy raz.

Ale ten płomyk jest inny. Grzeje mnie gdzie indziej. To nie jest to stare i dobrze znane podniecenie z motylkami w brzuchu. Takie łaskotanie, kiedy człowiek jeszcze się trochę denerwuje, trochę jest ciekawy, trochę się cieszy. Aż czasami robi się od tego ciężko w żołądku.

To światełko tym razem lśni dość wyżej.

To światełko osiadło mi w klatce piersiowej.

Kurczę. Tego nie brałam pod uwagę.

Przecież ja chciałam się tylko pobawić kaligrafią. Żeby uspokoić myśli, wzburzone pod wpływem pracy zmianowej.

Przecież chciałam jedynie znaleźć jakieś zajęcie, przy którym odpocznę i nie będę musiała używać komputera. Coś, co uwolni moją głowę od naporu krzyczących gazetowych nagłówków.

Ale ona tylko ożywiła się jeszcze bardziej.

I do tego ten płomyczek.

Wstaję i idę zaparzyć herbatę.

Wciąż płonie.

Wyjmuję z kredensu kubek i sięgam po pudełko herbaty w torebkach, pierwsze, które się nawinęło. W głowie rodzą mi się wciąż nowe i nowe pytania.

Teraz już internet nie wystarczy. Potrzebne będą książki. Prawdziwe książki.

Nagle uświadamiam sobie, że chcę znowu przewracać kartki fizycznie dotykalnych publikacji, które chociaż częściowo gwarantują mi pewną jakość zawartych w nich treści. Że chcę znowu czytać coś innego niż informacje agencyjne i prasowe, artykuły z gazet, materiały, opracowania naukowe albo wyniki badań opinii publicznej.

Czajnik elektryczny coraz bardziej bulgocze, woda, jeszcze przed paroma chwilami zimna, zaczyna osiągać temperaturę wrzenia. Zostawiam czajnik, żeby robił swoje, i ruszam do sypialni.

Patrzę na dwa wąskie regały z książkami po obu stronach łóżka. I ogarnia mnie wielki wstyd. Nie mówią bowiem o żadnych zainteresowaniach, żadnej pasji. W zasadzie demonstrują pustkę intelektualną. Te półki wypełnione są czysto użytkowymi informacjami.

Są Zasady pisowni czeskiej, encyklopedia dziennikarstwa, kilka książek dotyczących mediów audiowizualnych, pokaźna czerwona księga z opisem podstawowych gałęzi prawa czeskiego. Jakaś literatura teoretyczna o mediach i nigdy nieotwarty podręcznik twórczego pisania. I moja praca dyplomowa Grupa studencka w Czeskim Radiu – zasłużyłam nią sobie na tytuł dyplomowanego specjalisty i trochę podziękowałam nią przynajmniej pewnym osobom mającym udział w tym, że teraz wykonuję pracę, którą kocham. Ale która tym nadawaniem przez 24/7 potrafi mnie też nieźle zestresować.

W tej biblioteczce znajduje się również gruba publikacja w lśniąco zielonej okładce opowiadająca o świętach i festiwalach na całym świecie. Regularnie do niej zaglądam, żebym nie przegapiła jakiegoś ciekawego wydarzenia, którym na przykład można urozmaicić audycję.

Są tam również (już bardzo zakurzone) podręczniki francuskiego i biały, przerażająco opasły tom z zarysem historii Francji.

Tych kilka książek o tematyce francuskiej jest smutnym przypomnieniem, że poświęciłam mnóstwo czasu na naukę języka, który co prawda oczarował mnie swoim melodyjnym brzmieniem, ale nigdy właściwie nie wszedł mi w krew. Inaczej przecież półki byłyby wypełnione w znacznie większym stopniu. Wszystkim, co tylko miałoby związek ze światem frankofońskim, czyż nie?

Gapię się na te półki i nagle dociera do mnie, że francuski nigdy nie był moją pasją. Nie był misją. Nie był właściwie nawet hobby. To po prostu narzędzie pracy, które wybrałam sobie w liceum, żeby nie musieć uczyć się rosyjskiego ani niemieckiego, i którego wcale aż tak świetnie nie opanowałam.

I to jest strasznie smutne.

Tyle czasu spędziłam na nauce francuskiego. I wszystko, na co mnie stać, to puszczenie sobie w oryginale Amelii, Asteriksa i Obeliksa, kupienie jednej książki o historii, od czasu do czasu sprawdzenie czegoś na francuskich stronach, kiedy wydarzy się jakiś atak terrorystyczny, i nagranie jednego (nieoryginalnego) reportażu o katakumbach w Paryżu?

Co ja, kurczę, robię ze swoim życiem?

Przecież… Przecież ja nie jestem specjalistką od czegokolwiek. O niczym nie mam głębokiej wiedzy. Wciąż ślizgam się tylko po powierzchni. „Wiedza ogólna”, tak się to chyba nazywa, nie?

Ale tak ma co drugi człowiek. Za moim młodym dziennikarskim tyłkiem siedzi trzydziestu takich ogólnie zorientowanych, obiecujących ludzi. I każdy z nich może mnie w każdej chwili zastąpić. No i regularnie mnie zastępują, w zależności od tego, na którą zmianę akurat idę. O siódmej rano, o trzeciej po południu, ewentualnie i o jedenastej wieczorem.

Jestem zastępowalna.

Mam ogólne wykształcenie, ogólną orientację i jestem bardzo łatwa do zastąpienia.

Czajnik w kuchni robi pstryk i woda przestaje bulgotać. Zalewam torebkę herbaty i sprawdzam ten mały płomyczek w klatce piersiowej.

Wciąż grzeje.

Hmm.

Mój mózg wysyła sygnał, a ja, jakby sterowana przez obcą siłę, siadam do komputera i zaczynam wędrować po stronach antykwariatów i księgarń.

Słowa kluczowe?

„Japonia”, „japońskie”, „japoński język”, „Japończycy”, „Azja Wschodnia”, „japonistyka”.

Nie wiem, czego szukam, a jednak znajduję dokładnie to, o czym nawet nie wiedziałam, że chcę znaleźć.

I tworzę sobie listę tytułów.

Chryzantema i miecz. Japonia za lustrem. Krótka historia państwa. Japonia. Historia Japonii. Pochwała cienia. Tradycje religijne Azji. Sztuka Azji Wschodniej. Świat Japonii.

Z każdym odkryciem nowego, ciekawie brzmiącego tytułu ten płomyczek wewnątrz leciutko trzepocze. A ja czuję przypływ czarującej i cudownie konkretnej ciekawości. Takiej jakiej przy żadnych studiach dotąd nie czułam.

Popijam z kubka teraz już raczej letni łyk. I spoglądam na metkę na końcu sznurka zużytej torebki.

Japońska sencha.

Płomyk w klatce piersiowej śmieje się cicho i wwierca pod skórę.

– I już jesteś moja!

Ten wiatr jesiennyświat barwami usypia,ją tylko budząc

Literackie Boże Narodzenie

Zrobiony przeze mnie spis literatury jest tak rozległy, że nie ma najmniejszej szansy, abym go w ogóle sama sfinansowała. Wszystkie oszczędności poszły na czesne ostatniego rocznika mojej prywatnej dziennikarskiej „uczelni”. Zawaliłam pracę dyplomową. Naiwnie myślałam, że na specjalizacji twórczość audiowizualna dadzą mi dyplom za tom opowiadań, w założeniu, że w szkole publicystycznej mogę sobie pozwolić na taki międzywydziałowy wypad.

Było to z mojej strony dość głupie założenie.

W rezultacie w wymaganych terminach nie zrobiłam tego, czego ode mnie oczekiwano. Musiałam wybrać inny temat i przedłużyć studia. W praktyce oznaczało to także, że za ten dodatkowy rok, którego w domu się nie spodziewano, musiałam zapłacić z własnej kieszeni. Przecież terminów nie dotrzymałam ze względu na pracę, dałam pierwszeństwo budowaniu kariery przed studiami, musiałam więc mieć jakieś oszczędności. Przynajmniej jakoś tak brzmiała konkluzja dyskusji w domu. I właściwie była słuszna. Mój stary tatuś już dość się na mnie naharował. Nie umawialiśmy się, że będę robić trzyletnie studia przez cztery lata. Ważny jest tu też element wychowawczy, całkowicie rozumiem.

Kiedy masz naiwne oczekiwania i coś zawalisz, musisz za to drogo zapłacić.

Tylko że na powtarzanym roku miałam dzięki temu większość przedmiotów już zaliczoną, a nauka do egzaminów końcowych nie była dla mnie wystarczająco stymulująca. Dużo rzeczy znałam już z praktyki, a reszty udało mi się nauczyć całkiem szybko. Po pewnym czasie mój mózg ewidentnie tęskni za nową stymulacją. A wyobrażenie, że najbliższe miesiące spędzam wyłącznie na pracy i siłą gaszę w sobie ten ciekawski płomyk, co się tak pięknie rozpalił, w ogóle mi nie pasuje.

Po prostu muszę te książki mieć.

Moje (malutkie i w zasadzie nieistniejące) racjonalne ja ma oczywiście świadomość, że pewne pozycje przy odrobinie cierpliwości da się namierzyć w bibliotece, wynotować sobie po prostu to, co wyda mu się ciekawe, i całość oddać. Ale… Niektóre książki są zbyt „soczyste” na zwykłe wypożyczanie. Są to po prostu książki, które woli się mieć w domu, czując, że do nich będzie się chciało, albo może potrzebowało, jeszcze wracać.

Na przykład taka Sztuka Azji Wschodniej z mnóstwem fotografii imponujących dzieł, między innymi z Korei i Japonii. To nie jest książka, którą można sobie pożyczyć, przejrzeć i oddać. To jest książka, przy której nalewa się sobie kieliszek wina i starannie ogląda każdy szczegół, na przykład na tym cudownie prostym obrazie w duchu zen, który na człowieka codziennie działa inaczej. Taką książkę chce się po prostu otwierać raz za razem.

Albo na przykład książki opowiadające o historii Japonii. Ktoś tak wiecznie zalatany jak ja nie może ich przeczytać tylko raz. Są pełne szczegółów, które przy pierwszym czytaniu łatwo przegapić.

No a potem są książki, co do których w ogóle nie wiem, dlaczego właściwie chcę je mieć w biblioteczce na stałe. Ale kiedy czytam ich tytuły i streszczenia, odzywa się to światełko w klatce piersiowej i mówi mi, że tę właśnie też koniecznie muszę mieć w domu.

Początkowo myślałam, że to tylko jakieś nienasycenie, wygodnictwo, potrzeba posiadania rzeczy. Głupia tęsknota za zapełnieniem tych pustych półek w mojej intelektualnie nudnej biblioteczce. Żebym się poczuła chociaż trochę lepiej.

Ale płomyczek wewnątrz mnie obiecuje, że wszystkie te książki jeszcze odegrają w moim życiu jakąś większą rolę, że nie będą jedynie pokrywać się kurzem, zanim je wreszcie przeczytam.

Zawieram zatem z tym grzejącym wewnętrznym głosikiem kompromis:

– Zabierzmy się do tego stopniowo. Dobra?

– No dobra. Na początek chcę Historię Japonii. I jeszcze Chryzantemę i miecz. Tutaj piszą, że to jest do dzisiaj cenione stare studium antropologiczne… No i jeszcze…

Po długich negocjacjach z płomykiem uzgadniamy w końcu dziesięć książek na początek tej nowej, przedziwnej drogi, która zaczyna się przede mną rysować. Nawet tych dziesięć książek kosztuje jednak sporo. Niektóre można już bowiem znaleźć tylko w antykwariatach, i to za dość wygórowane ceny. Literatura japonistyczna jest najwyraźniej towarem dość niszowym, wychodzącym tylko w małych nakładach. A jakiś mądrala w antykwariacie wie, że wśród studentów będzie na nie popyt.

Co z tym robić?

– Przecież będą święta – szepcze ten głosik wewnątrz.

Nie. Tak przecież nie można. Przysięgłam sobie, że nie będę już wysysać rodziców. Z wielu powodów, między innymi dlatego, że wiekiem pasują tak trochę bardziej na moich dziadków.

– To przecież nie twoja wina, że mieli cię tak późno. Musieli się liczyć z tym, że jeszcze kiedyś możesz się im uwiesić na szyi. Masz dwadzieścia cztery lata. Wśród innych studentów to całkiem normalne. Do tego… Jeszcze chyba nie czujesz, żeby cię spłacili, nie? – Zamiast tego ciekawskiego, grzejącego płomyka w klatce piersiowej odzywa się głęboko zakorzenione poczucie krzywdy.

Całe życie z nim walczę. Było częścią mnie, odkąd sięgam pamięcią. Siedzi mi w żołądku i czasami wypełnia go tak, że nawet jeść mi się nie chce. Wcale go nie lubię. Robi ze mnie kogoś strasznego. Zawsze usiłuję je przekrzyczeć miłymi wspomnieniami z dzieciństwa i wdzięcznością, które też są moją nieodłączną cząstką. Na szczęście tej ostatniej często udaje się wydostać na powierzchnię. Bywają jednak dni, gdy bitwę z poczuciem krzywdy przegrywam. Tak jak dzisiaj.

– Napisz to. Napisz znowu ten list – odzywa się z mojego, znowu ściśniętego, żołądka…

***

Kiedy byłam dzieckiem, za każdym razem pisałam list do Dzieciątka. W naszym domu był taki zwyczaj, właściwie to przetrwał nawet do mojego stosunkowo zaawansowanego wieku, chyba do jakichś piętnastu lat. Owszem, trochę to obciachowe, ale miało swoje powody.

Nie dlatego, żebym tak długo wierzyła w Dzieciątko i wyobrażała sobie, że za oknem sobie ten list weźmie. Trzymaliśmy się tego tak długo, bo to była po prostu u nas w domu tradycja. Było to praktyczne dla wszystkich uczestniczących stron.

Zrozumienie, czego który członek rodziny potrzebuje albo czego sobie życzy, było u nas zawsze wyzwaniem. Kiedy ma się rodziców w wieku dziadków, różnica pokoleniowa jest tak duża, że wzajemne wczucie się w potrzeby może oznaczać ogromny problem. Moi rodzice nie byli zawsze najlepszymi rodzicami i nie byli wzorami życiowymi, jakich potrzebowałam. A ja nigdy nie byłam córką, jakiej potrzebowali oni.

Naprawdę dużo nie wiedzieliśmy o sobie wzajemnie i dużo rzeczy nie byliśmy w stanie zrozumieć. Udostępnianie sobie nawzajem spisów często zapewniało przynajmniej podstawowy poziom wzajemnego zrozumienia. Stąd te listy na Boże Narodzenie. Okazać moim rodzicom wdzięczność w wystarczający sposób, w jaki starsze pokolenie tego wymaga, było po prostu czasami problemem nie do ogarnięcia.

Po prostu w naszej rodzinie list do Dzieciątka nigdy nie był banalną listą rzeczy, których z moim starszym o pięć i pół roku bratem życzylibyśmy sobie pod choinkę. Było to również jakieś podsumowanie kończącego się roku i podziękowanie rodzicom za to, co dla nas w ciągu tych minionych dwunastu miesięcy zrobili. Innymi słowy: rodzice mogli przeczytać, że nie jesteśmy tylko niewdzięcznymi bachorami, co wyciągają od nich pieniądze, ale że także ich szanujemy. A my, jako bachory, zapewnialiśmy sobie prezenty, które przynosiły nam radość, i do tego przy pisaniu udowadnialiśmy sobie, że mieliśmy w tym roku także wiele miłych chwil. Że życie nie jest tylko czarno-białe. No a ponieważ nasz tata był długo człowiekiem bardzo przedsiębiorczym, często pod choinką rzeczywiście znajdowaliśmy wiele z tego, co chcieliśmy.

W istocie niektóre momenty przy choince pamiętam jako naprawdę magiczne. Wokół drzewka leżały stosy prezentów, aż w oczach się ćmiło.

Czerwone policzki mojego pyzatego brata, gdy przy dźwięku kolęd z zachwytem rozpakowuje jeden prezent za drugim.

Słowa podziękowań, uśmiechy. Objęcia.

Gdyby ktoś widział naszą rodzinę podczas tych chwil przy choince, pewnie by stwierdził: „Tak, tym to dobrze”.

Gdyby ktoś widział zdjęcia ze wszystkich fantastycznych zakątków świata, które z rodziną odwiedziliśmy, i słyszał, czego się dzięki rodzinie nauczyłam i że dzięki rodzicom mam nawet własne mieszkanie, pewnie by nawet poczuł zazdrość.

Gdyby jednak tenże ktoś widział inne chwile naszego rodzinnego współżycia, może by się zastanawiał, czy nie ogląda aby programu telewizyjnego kręconego na podstawie historii telefonów na linię alarmową.

Może by potem westchnął: „Kurczę. Nawet te dzieci nie mają w życiu niczego za darmo”.

A ja bym się tylko uśmiechnęła.

Jasne, że nie.

W życiu niczego nie dostaje się za darmo.

Życie pobiera daniny.

Czasami wstecz, czasami z góry.

A Boże Narodzenie dla mnie i brata było czasem, kiedy to my, dzieci, odbieraliśmy swoje daniny. Daniny za miniony rok.

Za każdą przepłakaną noc.

Za każde poczucie beznadziejności.

Za każdą chwilę, kiedy czuliśmy strach lub ból.

Za to wszystko, czego nie chcieliśmy, ale co musieliśmy widzieć i słyszeć i czego już nigdy nie zapomnimy.

A rodzice płacili.

Potem jednak nadszedł dzień, kiedy tych nagromadzonych traum było po prostu za dużo. Kiedy serce dziecka zmieniło się w serce dorastające, które już czuło, że pewnych dziur przedmiotami wypełnić się nie da. Z każdym kolejnym rokiem spis materialnych życzeń się skracał, tak samo jak zdolność do ignorowania niektórych problemów. Z każdym rokiem w człowieku narastało poczucie, że sprawy, z którymi ma do czynienia, nie są słuszne, a już na pewno nie normalne. I listy do Dzieciątka z naszego życia zniknęły…

***

– Napisz to. Napisz o tych książkach. To idealny czas. – Do poczucia krzywdy dołącza tym razem także płomyczek w klatce piersiowej. Pociesza mnie, że warto.

A ja mam ochotę natychmiast oblać się lodowatą wodą. Gdyby na chwilę oboje się zamknęli!

Przysięgłam sobie, już dawno, że nie będę polegać na pomocy rodziców.

Nie chciałam już dłużej się na nich opierać. Bo ja też mam otwarty rachunek u życia. A moje długi są już dość wysokie tylko dlatego, że mnie stworzyli i utrzymali przy życiu do chwili, kiedy zostałam samodzielną, pracującą jednostką prawie po studiach. Jakakolwiek dalsza pomoc może być już tym razem na mój rachunek. A ponieważ życie to… no… Życie. Boję się polegać na tym, że dług da się spłacać w jakichś małych, stopniowych ratach.

Płomyczek się jednak upiera. Podobno, jeżeli chcę być kimś, muszę schować dumę do kieszeni. Jeszcze chociaż na chwilę. I zanim zdążę się zorientować, otwieram maila (mam już dwadzieścia cztery lata, odmawiam pisania ręcznie i rysowania choinek jak kiedyś) i wpisuję jako odbiorców mamę i tatę:

Kochane Dzieciątko…

Śniegi grudnioweprzeszłość podstępnie kryją,wiosna wszak przyjdzie

Klucz do zrozumienia

„Zrozumieć inną kulturę jest trudno w każdych czasach… potrzebny jest silny umysł, aby zrozumieć różnice, chociaż mogą być niepokojące” – książka amerykańskiej antropolożki Ruth Benedict Chryzantema i miecz, którą wybrałam z bożonarodzeniowej paczki do przeczytania jako pierwszą, zainteresowała mnie po początkowych zdaniach wstępu. I pozwoli mi zapomnieć o tym, że zdradziłam swoje zasady.

Ta dama, ta pani Benedict, kiedyś potrafiła napisać zdumiewająco znakomite studium narodu bez spotkania się z nim osobiście w jego własnym kraju. Dzięki starannej analizie, rozmowom na odległość i zebranym informacjom w połowie XX wieku udała jej się – moim zdaniem – zupełnie magiczna sztuka. Stworzyła dzieło, do którego najwyraźniej do dziś powraca wielu fachowców albo zapalonych miłośników kultury japońskiej. I które podobno zawiera czasami aż zaskakująco dokładne opisy tego, co właściwie czyni Japonię Japonią. Jest to jednak praca powstała bardzo dawno, wydana po II wojnie światowej, staram się więc podchodzić do niej z pewną rezerwą i z przekonaniem, że sporo musiało się już zmienić. Ale i tak pochłaniam strony w niewiarygodnym tempie. Z każdą obróconą kartką bowiem Japonia (dla mnie dotąd zakryta przedziwną szarą mgłą) zaczyna się gdzieś w oddali rysować. Lecz są to jeszcze bardzo delikatne zarysy.

Dowiaduję się, jak bardzo Japończykom zależy na czystości ciała i duszy. Jak każdy przyjęty drobiazg albo pomoc od razu tworzy zobowiązanie i konieczność zrewanżowania się w jakikolwiek sposób tej drugiej osobie i jak czasami po japońsku dziękuje się nawet słowem „przepraszam”.

Bardzo mnie bawią też fragmenty o japońskiej seksualności. Szczerze mówiąc, to aż za bardzo. Benedict wyciąga wnioski w rodzaju, że Japończycy o seksie szczególnie nie moralizują, „o ile nie nadaje się mu w życiu pierwszeństwa przed ważniejszymi sprawami”. Na przykład według pani antropolożki Japończycy „surowo oddzielają sferę należącą do żony od sfery przynależnej erotyce”. Trochę mnie to zdanie ubawiło.

Dostrzegam, że niewierność nie była w dawnej Japonii niczym szokującym. Nawet ją tolerowano.

Staram się odsunąć swoją zachodnią moralność, zachować umysł otwarty i nie dać się przestraszyć różnicami kulturowymi. Ale i tak ta moja naiwna i młoda głowa, dla której miłość jest zawsze na pierwszym miejscu, niewierność oczywiście całkowicie potępia i niezwykle się nią brzydzi.

Może jestem zdecydowana być w związku zawsze i za wszelką cenę wierna, bo u nas w rodzinie niewierność zawsze była nieustannym tematem. Całe dzieciństwo usiłowałam dojść, czy jest to tylko konstrukt myślowy któregoś z rodziców, czy też niezaprzeczalna i dziejąca się rzeczywistość. Co jednak taka zazdrość w połączeniu z absurdalną ilością alkoholu potrafi zrobić z ludźmi, wiem doskonale. I właściwie w pewien sposób podoba mi się nawet koncepcja, że może Japończycy, przynajmniej dawno kiedyś, tego nie doznawali. I w cichości ducha im zazdroszczę, jeżeli są w stanie rozróżniać miłość i seks także dziś. Tego jednak na razie nie potrafię ocenić. Nie mam jeszcze dość informacji.

Nie mogę się jednak pozbyć wrażenia, że w głębi ducha Japończycy są raczej romantykami. W historii literatury światowej nie jestem co prawda jakoś szczególnie biegła, kiedy mi jednak pani Benedict opowiada o jakiejś powieści z XI wieku – Opowieść o Księciu Promienistym się nazywa – a ja potem w internecie googluję, ile tomów i setek stron to ma, dochodzę do wniosku, że coś tak długiego może doczytać do końca tylko szalony romantyk. Albo badacz. Ta saga podobno oferuje także ciekawe spojrzenie na to, jak kiedyś żyli japońska szlachta i dworzanie.

Może dlatego jest taka długa. Tam muszą chyba szczegółowo opisywać każdy kwiatek na każdym kimonie, czyż nie? Inaczej sobie tej grubości nie umiem wytłumaczyć.

Ale jeżeli chodzi o seks, jestem przekonana, że dzisiejsi Japończycy na pewno traktują go inaczej. Na razie nie wiem jeszcze o nich wiele, jednak pamiętam z podstawówki, że Japonia była po drugiej wojnie światowej pod okupacją Ameryki. I absolutnie nie wierzę, że Amerykanie nie zostawili tam żadnej zachodniej moralności. Nie ma mowy, są na to zbyt upartym narodem. Może to tylko mój z natury trochę zbereźny charakter. Może mnie bawi, jak się z tego tematu robi tabu. Ale czytając tę książkę, przysięgam, że Japończykom i ich stosunkowi do seksu przyjrzę się bliżej.

– Teraz daj sobie z tym spokój, przecież się cieszysz, że w ogóle wiesz, gdzie leży Tokio. Na świństwa przyjdzie czas, kiedy zdobędziesz więcej informacji – napomina mnie płomyk w klatce piersiowej.

A ja trochę się zawstydzam, bo ma rację. Gdyby nie trzęsienie ziemi w 2011 roku, właściwie nawet bym nie wiedziała, gdzie jest Fukushima. Taka ze mnie w tej chwili ignorantka. W zakątki niemoralnej japońskiej wyobraźni mogę się zapuszczać później. Na razie potrzebne są inne wiadomości.

Odkładam na mały stoliczek kawowy koło fotela swoją pierwszą oficjalnie doczytaną „japonistycznie nastrojoną książkę”. Kiedy tak siedzę z nogami wyciągniętymi na taborecie i jest mi tak wygodnie, czuję się, jakbym miała przed oczami metaforę swojego życia. Patrzę na swoje puchate ciepłe skarpetki, które idealnie dowodzą, że nie mam ochoty ryzykować najmniejszego wyjścia ze strefy komfortu. I głupio mi przed sobą samą.

– Byłaś strasznie wygodnicka. Od zawsze. Nigdy nie dociągnęłaś do końca niczego, co stanowiło prawdziwe wyzwanie… – zaczyna mnie podliczać moje sumienie. I ma rację.

Nagle w pełni sobie uświadamiam, jak okropnie mało wiem o świecie. A przecież od jakiegoś czasu w zasadzie nie robię niczego innego niż podawanie wiadomości o tym, co się na świecie dzieje. I pomimo tego – rzeczy, których nie znam i nie potrafię porządnie uchwycić czy zrozumieć w pełnym zakresie, jest tak bardzo dużo. Aż mi się zrobiło smutno.

Byłoby przecież cudownie spojrzeć na mapę i mieć na niej jakieś swoje specjalne miejsce. Zarys kraju, który na pierwszy rzut oka przyniesie mi tysiące skojarzeń, uczuć, myśli i przeżyć. Intensywnych przeżyć, które mają więcej wagi i głębi niż zwykły urlop czy wyjazd służbowy.

Miło byłoby wiedzieć więcej. Więcej rozumieć. Poczuć do jakiegoś bardziej oddalonego miejsca na świecie, jakiegoś kraju, który nie jest moim rodzinnym, coś intensywniejszego. Im bardziej zagłębiam się w myślach, tym bardziej ciepło z klatki piersiowej zaczyna rozchodzić się po moim ciele. A w głowie nagle coś zaczyna mnie uciskać. Nie umiem tego porządnie chwycić, na razie nie mam pojęcia, czy jest to myśl, czy oszalałam, czy na mózgu rośnie mi guz. Ale coś się w tej mojej makówce dzieje.

Wiedzieć więcej, przynajmniej trochę więcej o czymś.

Mam ochotę sięgnąć do biblioteczki, obok której siedzę, i zacząć czytać kolejną książkę. W tym tempie japonistyczne bogactwo od Dzieciątka załatwię raz dwa. Już powinnam powoli zacząć oszczędzać na kolejne książki.

– No nie wiem, dziewczyno. Masa roboty przed tobą. I co z tego niby będziesz miała? O Japonii u nas i tak mówi się tylko czasami. Tak mimochodem. Z czytania stosów książek i tak nie wyżyjesz –odzywa się naraz moja niemiła i wkurzająca przyjaciółka lenistwo. Zrobiła sobie parę tygodni przerwy i dała nam z płomyczkiem w naszym małym, zorientowanym na Japonię wszechświecie chwilę spokoju. Ale najmniejsza oznaka jakiegoś głębszego zobowiązania i jakiejkolwiek aktywności natychmiast ją obudziła.

– Szszszszsz – syczy groźnie płomyczek. – Nie mówi się. Ale powinno się mówić. Japonia to nie tylko katastrofy, anime i dziwaczne porno, bardzo dziękuję.

Płomyczek ma rację. To, co jako zwyczajna czeska dziewczyna wiem o Japonii bez czytania książek i aktywnego poszukiwania informacji, jest strasznie ograniczone. Czasami złapie się jakiś dokument w telewizji, z którego można się dowiedzieć, jak Japończycy bardzo intensywnie przeżywają zmiany pór roku i jak doskonale zarządzają. Czasami dowie się, że już im nie wystarczają zwyczajne shinkanseny i chcą niedługo podróżować maglevem z prędkością pięciuset kilometrów. Jako dziecko pochłaniałam serial animowany Pokémon, dopiero później do mnie dotarło, że te rysunkowe potworki są właśnie z Japonii. A czasami czytam jakąś katastroficzną wiadomość o tym, że biedni Japończycy znowu robią porządek na jakichś zalanych terenach albo że w Fukushimie gromadzi się worki z radioaktywnymi odpadami ze zniszczonej elektrowni.

Oczywistością są jeszcze te internetowe opowieści o japońskim porno albo obrazki drobniutkich Japonek z absurdalnie gigantycznymi biustami. No bo przepraszam bardzo, ale w to nie wierzę. O ile te dziewczyny z internetu nie wsadzają co rano klatki piersiowej do tej zamkniętej elektrowni w Fukushimie, z fizjologicznego punktu widzenia coś podobnego nie jest możliwe. Maleńkie, drobniuteńkie, delikatne Japonki z miseczką D, E, F, albo i dwoma kulami ziemskimi, to musi być mit. To już bardziej logiczne wydają mi się opowieści o Azjatach i ich (nie)rozmiarach.

No po prostu ten obraz, który jest powszechny wśród masowej publiczności, nieinteresującej się aktywnie Japonią, a który jest oferowany przez współczesny świat mediów, to po prostu… zupełny debilizm. Często niedoinformowany, płytki. A wobec Japonii bardzo, ogromnie niesprawiedliwy. Tyle rozumiem już po przeczytaniu jednej, nieco bardziej naukowej książki.

To przecież nie fair.

Ale to jest logiczne. Znający się fachowcy piszą książki dla wymagającego czytelnika, po które zwykły ot tak sobie w księgarni nie sięgnie i które często miewają śmiesznie mały nakład.

Niekiedy do tych fachowców ktoś się zwróci i potem ciekawie mówią na dany temat w mediach. W ciągu zaledwie kilku minut niczym superbohaterowie usiłują odpowiedzieć na najdurniejsze pytania redaktora, opuszczając przy tym szczegóły, które są może istotne w świecie akademickim, ale w świecie zwykłym i medialnym tylko niepotrzebnie zabierają cenny czas.

Kiedy ktoś się do nich zwróci…

Ale wtedy ktoś musiałby takie tematy w mediach przepychać. Trochę inaczej niż w sposób tabloidowy, szukając sensacji albo z okazji rocznic wojennych czy katastrof żywiołowych.

Ktoś musiałby częściej starać się poświęcać takim tematom więcej uwagi i zgłębiać je staranniej. Niestety, fachowcy często nie są tymi, którzy decydują o tematach w wielkim medialnym oceanie. Skądże znowu. Treści zazwyczaj są wybierane przez te jednostki z wykształceniem ogólnym, które nie potrafią właściwie ocenić znaczenia danego tematu. Do tego w świecie komercji decydują całkiem inne czynniki. Tam czas to istotne dobro i każde jego marnowanie ma swój koszt.

Świat mediów jest ogólnie trudnym polem działania dla tych, którzy lubią tematy zgłębiać. Zawsze ma się do czynienia z bezlitosnymi deadline’ami, dokładnie określonym czasem emisji lub ograniczoną przestrzenią przydzielonej szpalty w czasopiśmie czy gazecie.

Państwowe wody medialne są na pierwszy rzut oka bardziej przyjazne, jeżeli chodzi o właściwszą głębię tematów, ale i tak nie są – jeżeli chodzi o Japonię – wystarczająco głębokie. Podstawowe pytania reporterskie (kiedy, gdzie, co, jak i dlaczego), które każdy dziennikarz musi sobie zadawać, pracując nad tematem, są po prostu bezlitosne. W przypadku tego „gdzie”, które decyduje o istotności tematu dla naszej europejskiej publiczności, Japonia jest bowiem naprawdę bardzo daleko. Jest bardzo nieznana, czasami bardzo dziwna, nie jest priorytetem. A z informacyjnego punktu widzenia Chiny są często uważane za ważniejsze.

Ale moim zdaniem tak nie powinno być. Japonia wciąż należy do największych gospodarek świata. A my zajmujemy się nią tylko od niechcenia.

Po tym oświeceniu płomyczek w klatce piersiowej rozpala się mocniej i zaczyna grzać jak nigdy dotąd. Jego ciepło ogarnia całe moje ciało, a ono zaczyna wibrować tak, że dostaję gęsiej skórki.

– Więc to zmień! Bądź jedną z niewielu. Bądź jedyną prawdziwą japonistką w radiu. Zostań korespondentką w Tokio – przemawia do mnie ciepło w środku.

A mnie chce się płakać. Z przerażenia, z radości, z powodu świadomości, że się wkopałam na amen i czekają mnie niezwykle ciężkie lata. I z powodu kompletnego oczarowania tym, jak życie w ogóle działa. Przez lata szukałam swojego losu, swojego życiowego kierunku. A on tymczasem znalazł mnie sam.

Tylko że wybrał sobie strasznie głupio.

– Przecież to ci się nigdy nie może udać. Przecież na taki ostry zakręt na życiowej drodze jest strasznie późno. Przecież nie możesz sobie tak studiować, co ci się zachce. Przecież nie możesz przestać pracować, przecież… –Moja słaba samoocena wylicza powody, dla których powinnam odrzucić ten szalony plan, który się we mnie teraz narodził.

Płomyczek się jednak nie poddaje.

– CISZA! – syczy i przegania mi wątpliwości z głowy. Potem obejmuje moje serce i woła z przekonaniem: – Pójdziesz studiować japonistykę! Inaczej w świat wysyłałabyś o Japonii tylko kolejne głupoty!

Jak wyszłam Japonii naprzeciw

Praga, wiosna 2015

Na oczy Darumy!

W ciągu ostatnich miesięcy, jak na porządną japonofilkę przystało, zaczęłam wykorzystywać swoje kanały w mediach społecznościowych do zyskiwania informacji o Japonii. O ich autentyczności dałoby się, oczywiście, polemizować, nie we wszystko, co jest w internecie, należy wierzyć. Kiedy jednak wybiera się starannie, można sobie zapewnić stosunkowo interesujący i regularny dopływ perełek ze świata tam, na Wschodzie.

Jasne. Dziewięćdziesiąt procent treści to zdjęcia zatłoczonego skrzyżowania na Shibui, filmiki miniaturowych shinkansenów dowożących po specjalnych torach w restauracji świeże sushi klientom pod sam nos, przeurocze Japonki w kostiumach lolitek czy inne szaleństwa mody. Oczywiście są także ujęcia góry Fudżi i jej stu osiemdziesięciu milionów wariacji, tu czy tam jakiś nieprzyzwoity obrazek opublikowany przez miłośników japońskiej rysunkowej erotyki, czyli hentai. No i jeszcze te reklamy Robot Restaurant na Shinjuku. O dziwo, nie jest to miejsce, gdzie obsługują roboty, ale lokal, w którym przy przeciętnie wyglądającej kolacji ogląda się… no… absolutnie szalone walki robotów, automatycznych wózków oraz aktorów w kostiumach robotów i innych. Wszystko to z towarzyszeniem laserów, stroboskopów, piskliwych głosików japońskich tancerek i szalonej japońskiej pop music.

Tak, tak. Takie miejsce naprawdę na świecie istnieje. I jest wśród miłośników japońskiej popkultury bardzo popularne.

Kiedy jednak ktoś przegryzie się przez ten powierzchowny balast i dotrze do właściwych kręgów internetu, zaczyna powoli odkrywać też tę bardziej tradycyjną stronę Japonii. Już miałam szczęście obejrzeć reportaż o bardzo uroczej i bardzo pracowitej japońskiej babci, która nawet w zaawansowanym wieku kontynuuje produkcję tofu, jak to robiła całe życie. Spokojnie, we własnym domu, korzystając ze starych drewnianych naczyń i innego potrzebnego sprzętu. Informacyjnie ubogacające są także na przykład artykuły o japońskiej religii, folklorze czy miejscowych uroczystościach i tradycjach.

Niedawno w internecie wpadłam na małego czerwonego ludka z wielkimi wyłupiastymi oczami. Kształtem przypomina trochę bałwanka bez środkowej i dolnej kuli, trochę czeskiego krecika, a odrobinę może też rosyjską matrioszkę. Wyraz twarzy ma jednak jedyny w swoim rodzaju. Nazywa się Daruma. A symbolizuje dawnego mnicha, który był kiedyś tak oddany swojemu losowi i miał taki zapał do buddyzmu zen i medytacji, że ponoć wolał uciąć sobie powieki, aby podczas długiego siedzenia i rozważania o wszystkim i o niczym nie zasnąć. Trudno powiedzieć, czy doprowadziło go to do celu, ale zdecydowanie przyniosło mu sławę. Z Darumy stała się taka trochę internetowa i książkowa superstar, jest częstym motywem rysunków tuszem w klasztorach oraz symbolem wytrwania i zdecydowania. A podobno umie też spełniać życzenia. To znaczy o ile ma się w domu jego figurkę. Potem już wystarczy życzyć sobie czegoś i w odpowiedniej kolejności domalować mu oczka. Jedno na początku, drugie dopiero po spełnieniu życzenia.

O Darumie przypomniałam sobie z dwóch powodów. Mam bowiem wielkie życzenie i wcale nie wierzę, że uda mi się je spełnić. Dlatego jego figurka bardzo by mi się przydała, bo mam wrażenie, że bez czarów to ja tej japonistycznej drogi nie zmęczę.

No i jeszcze… Teraz akurat gapię się z przerażeniem na ekran komputera i nawet nie mrugam. Pewnie więc Darumę przypominam.

Tylko że w odróżnieniu od Darumy ja naprawdę nie osiągnęłam zen.

Wręcz przeciwnie.

Jestem totalnie wstrząśnięta tym, co właśnie odkryłam na stronach internetowych Wydziału Filozofii Uniwersytetu Karola.

Każda linijka „Warunków procedury rekrutacyjnej na kierunek japonistyki” jest jak ciężar, ściągający mnie z mojego świata marzeń z powrotem na ziemię. A każda litera w drodze z ekranu do mojego naiwnego umysłu zmienia się w lodowatą kroplę wody i wraz z pozostałymi tworzy bardzo, ale to bardzo nieprzyjemny lodowaty prysznic.

– No, naprawdę chciałabym zobaczyć, jak ci się to uda. Znajomość japońskich realiów i literatury, czynna znajomość hiragany i katakany wraz z zasadami transkrypcji… Ile niby czasu zostało do tych egzaminów? Niecałe trzy miesiące? Hmmm… – Moja niska samoocena znęca się nade mną i spoglądając na olbrzymią listę zalecanej literatury, jeszcze dodatkowo chichoce z pogardą. – To też sobie lepiej ciachnij te powieki, bo nie masz szansy wyrobić się z czytaniem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Jak poszłam okrężną drogą

Dostępne w wersji pełnej

Jak uchyliłam sobie drzwi

Dostępne w wersji pełnej

Jak wreszcie złapałam za klamkę

Dostępne w wersji pełnej

Jak los przyciął mi palce

Dostępne w wersji pełnej

Jak Japonia mnie objęła

Dostępne w wersji pełnej

Jak smakowałam Tokio

Dostępne w wersji pełnej

Jak poznałam, czym jest cisza

Dostępne w wersji pełnej

Jak wygadałam sobie drogę

Dostępne w wersji pełnej

Jak odwiedziłam piekło

Dostępne w wersji pełnej

Jak uciekłam, by przygotować sobie kapciuszki

Dostępne w wersji pełnej

Jak moje czeskie ja zanikło

Dostępne w wersji pełnej

Jak zaczęła się nowa era

Dostępne w wersji pełnej

Jak czułam się (nie)dotknięta

Dostępne w wersji pełnej

Jak przeżywałam czary

Dostępne w wersji pełnej

Jak zaczęła się apokalipsa

Dostępne w wersji pełnej

Jak umarłam

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej