Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Z tej książki dowiesz się:
• Czym walc wiedeński różni się od tańca godowego flamingów?
• Czy naprawdę starzejemy się dopiero podczas przyjęcia urodzinowego?
• Co łączy rytuały z zachowaniami obsesyjno-kompulsyjnymi?
Rytuały – najstarsze i zarazem najbardziej zagadkowe zachowania w dziejach ludzkiej kultury. W dodatku pełne paradoksów! Ludzie przywiązują do nich ogromną wagę, ale nie potrafią wyjaśnić, dlaczego są takie ważne. Klątwy, zaklęcia, tajemnicze gesty i znaki – te pozornie bezsensowne zachowania przenikają historię właściwie każdej społeczności. Zanim ludzie zaczęli uprawiać ziemię, gromadzili się, by odprawiać skomplikowane ceremonie. Rytuały w niezmienionej postaci przetrwały przez stulecia, ale ich logika pozostaje tajemnicą – aż do teraz. Dowiedz się, czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa!
Dimitris Xygalatas prowadzi nas po mrocznym królestwie ludzkich zachowań i ujawnia mechanizmy wspólne dla ludzi nawet z najodleglejszych zakątków świata.
Ksiązki dobre nie tylko w teorii!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Rok wydania: 2023
Moim rodzicom
Rozdział 1
Paradoks rytuałów
Do głównego portu na greckiej wysepce Tinos na Morzu Egejskim jak co dzień przybija prom z Pireusu. Sześciany bielonych domów stojących wzdłuż brzegu mocno kontrastują z widniejącym w oddali łańcuchem brązowych wzgórz. Z dolnego pokładu wytacza się kilka ciężarówek i samochodów osobowych, przez pomost przepływa potok turystów. Na brzegu otaczają ich taksówkarze i pracownicy agencji trzymający w dłoniach tabliczki z nazwami hoteli. Inni zachęcają do skorzystania z ofert wynajmu pokoi last minute. Przybysze szybko rozpraszają się po plażach i muzeach. Atmosfera staje się nagle mniej wakacyjna.
Ci, którzy pozostali w porcie, poruszają się w innym tempie niż reszta. Większość z nich jest ubrana na czarno, są poważni i skupieni na swoim celu. Gdy zgromadzili się już na nabrzeżu, po kolei padają na kolana i na czworakach ruszają główną ulicą miasta. Niektórzy kładą się na brzuchu i czołgają, pomagając sobie łokciami. Inni kładą się prostopadle do osi ulicy i wtaczają na górę, przekręcając się i obracając oraz odpychając łokciami od nawierzchni – cały ten obraz przywodzi na myśl wspinaczkę Syzyfa. Jakaś kobieta się osuwa, ale dwóch mężczyzn ciągnie ją dalej za ręce. Są i tacy, którzy przemieszczają się na czworakach z dzieckiem siedzącym im na plecach.
Jest środek lata. Prawie nie ma cienia, na brukowaną ulicę z nieba leje się żar. Można odnieść wrażenie, że to pole bitwy: krwawiące kolana i łokcie, obtarcia na dłoniach i stopach, posiniaczone ciała i twarze wykrzywione w grymasie bólu. Niektórzy są bliscy omdlenia, przygnieceni wysiłkiem i upałem. Mimo to się nie poddają. Wypijają kilka łyków wody, odzyskują siły i kontynuują wędrówkę.
Zmierzają tak do cerkwi Zwiastowania w Tinos. To niesamowita świątynia stojąca na szczycie wzgórza, zbudowana w całości z białego marmuru sprowadzanego z pobliskiej wyspy Delos. Fasada, ozdobiona dwoma portykami, zwieńczonymi serią łuków, balustradami z rzeźbionymi tralkami i rzędem okien, z daleka wygląda jak misterna koronka. Legenda głosi, że w 1823 roku jedna z miejscowych mniszek zobaczyła to miejsce w proroczym śnie. Wkrótce potem odnaleziono tu ikonę przedstawiającą Maryję z archaniołem Gabrielem. Wystawiono ją w cerkwi wzniesionej w miejscu cudownego znaleziska, która szybko stała się celem licznych pielgrzymek. Co roku do Tinos ściągają ludzie ze wszystkich zakątków świata, by zobaczyć ikonę, której przypisują moc czynienia cudów.
Gdy pielgrzymi dotrą na szczyt wzniesienia, mają jeszcze do pokonania dwa ciągi marmurowych schodów. Dopiero po tym będą mogli pokłonić się ikonie. Scenę zwiastowania przedstawiono z ogromną dbałością o szczegóły, ale trudno ją dostrzec – ikonę przysłaniają klejnoty ofiarowane przez pielgrzymów, setki wotów przypominających o cudach i złożonych obietnicach. Serce, noga, para oczu, kołyska, statek.
Choć można się zdziwić na widok pielgrzymów, którzy umartwiają się bez wyraźnej przyczyny, takie zachowania nie są rzadkością na całym świecie. Na Bliskim Wschodzie szyici nacinają swoje ciała w akcie żałoby po imamie Alim ibn Husajnie. Na Filipinach katolicy dają sobie przebić dłonie i stopy dla upamiętnienia męki Chrystusa. Podczas Festiwalu Dziewięciu Bogów-Cesarzy w Tajlandii taoiści oddają cześć bóstwom, upuszczając sobie krew i przekłuwając policzki różnymi przedmiotami: nożami, szpikulcami, rogami zwierząt, parasolami. W Mezoameryce Majowie praktykowali ceremonie upuszczania krwi, w czasie których mężczyźni przekłuwali sobie genitalia kolcami płaszczki. Wreszcie w amerykańskich stanach obejmujących swoim terytorium południową część Appalachów grupy zielonoświątkowców wykonują w zborach ekstatyczny taniec z jadowitymi wężami. Trzymają je za ogon w taki sposób, że gad w każdej chwili może zaatakować – co się zresztą faktycznie często zdarza. Wśród tańczących z wężami doszło do ponad stu potwierdzonych śmiertelnych ukąszeń. Ponieważ te ceremonie nierzadko utrzymywane są w tajemnicy, prawdopodobnie ofiar było w rzeczywistości znacznie więcej. Ralph Hood, który badał całe zjawisko, mówi:
W każdym zborze, w którym praktykowany jest ten zwyczaj, można zobaczyć ludzi bez dłoni lub bez pojedynczych palców. We wszystkich rodzinach osób wykonujących taniec z wężami były takie przypadki[1].
W innych częściach świata ludzie biorą udział w mniej bolesnych, ale wcale nie mniej wymagających rytuałach. Tybetańscy mnisi spędzają dziesiątki lat na praktykach medytacyjnych: odcinają się od świata, by prowadzić życie wypełnione kontemplacją. Muzułmanie z całego świata w czasie ramadanu od świtu do zmierzchu odmawiają sobie jedzenia i wody, indyjskie ceremonie zaślubin potrafią trwać cały tydzień. Przygotowania do nich pochłaniają długie miesiące, koszt całej uroczystości – na którą zaprasza się setki, nawet tysiące osób – jest dla przeciętnej rodziny przytłaczający. Zgodnie z wyliczeniami Progressive Village Enterprises and Social Welfare Institute (indyjskiej organizacji pozarządowej pracującej na rzecz poprawy losu mieszkańców mniejszych miejscowości) ponad sześćdziesiąt procent rodzin bierze w tym celu pożyczki, często zatrważająco wysoko oprocentowane. Ci, którzy nie mogą pokryć tego znacznego wydatku w inny sposób, nierzadko są zmuszeni oddać się w niewolę, by w ten sposób spłacić zaciągnięty dług[2].
Na razie wspominałem tylko o ceremoniach religijnych. Swoje rytuały mają jednak praktycznie wszystkie instytucje społeczne. Wystarczy pomyśleć o tym, jak sędzia stuka młotkiem albo jak nowy prezydent składa przysięgę. Mamy rytuały w wojsku, w organach władzy i korporacjach, można je zaobserwować w czasie ceremonii inicjacji i różnego rodzaju parad, stają się też potwierdzeniem zaangażowania w rozmaite relacje. Są tacy sportowcy, którzy na każde ważne zawody wkładają tę samą parę szczęśliwych skarpet, i są hazardziści, którzy grając o wysokie stawki, całują kości albo ściskają w dłoni talizman. Każdy i każda z nas praktykuje rytuały na co dzień: wznosimy toasty, przychodzimy na uroczyste zakończenie szkoły i przyjęcia urodzinowe. To pierwotna potrzeba, która – jak się przekonamy – być może odegrała kluczową rolę w dziejach ludzkości.
Kilka lat temu byłem w Danii na wymianie studenckiej. Wybrałem się wtedy do Ny Carlsberg Glyptotek, niesamowitego muzeum sztuki w Kopenhadze. Podczas oglądania dzieł stworzonych przez starożytne kultury śródziemnomorskie natknąłem się na grupę studentów archeologii ze Stanów Zjednoczonych. Otaczali wianuszkiem swoją nauczycielkę: wysoką, rzutką kobietę w średnim wieku, która opowiadała im o eksponatach. Wyglądało na to, że studentom udzielił się jej entuzjazm, bo w skupieniu i z dużym zainteresowaniem słuchali wszystkiego, co mówiła. Poszedłem za nimi, żeby załapać się na darmowe oprowadzanie.
Nauczycielka posługiwała się metodą sokratyczną: zamiast robić słuchaczom wykład, zadawała im pytania, żeby sprawdzić, co już wiedzą, i pomóc im na tej podstawie dojść do nowych wniosków. Wskazywała im różne przedmioty, opowiadała, skąd pochodzą i do czego służyły, i w ten sposób doszła do glinianego naczynia ze starożytnej Grecji.
– Co to jest? – spytała.
Studenci najwyraźniej nie mieli pojęcia. Przedmiot w kształcie wydrążonego rogu nie mógł służyć do picia, bo był na to zbyt mały, poza tym na dole miał otwór. Nie dało się określić jego przeznaczenia, choć został bardzo misternie wyrzeźbiony i ktoś musiał włożyć ogrom wysiłku w jego stworzenie. Nauczycielka zwróciła się do jednej ze studentek:
– Jak myślisz, do czego to jest? – spytała.
– Nie wiem – odpowiedziała zawstydzona dziewczyna.
– Nie wiem – powtórzyła nauczycielka. – A co mówimy, kiedy nie wiemy, do czego coś służy?
Studentka się rozpromieniła:
– To przedmiot kultu! – wykrzyknęła.
– Tak, to przedmiot kultu! – potwierdziła zadowolona nauczycielka. – Prawdopodobnie był wykorzystywany podczas jakichś ceremonii.
Ta odpowiedź bardzo do mnie trafiła, bo przypominała o jednej z najbardziej intrygujących cech natury ludzkiej: wszystkie znane społeczności bez wyjątku – i te z przeszłości, i te żyjące dzisiaj – kultywują liczne tradycje, wymagające precyzyjnego odtwarzania określonych, wyreżyserowanych i sformalizowanych działań, towarzyszących przełomowym chwilom. Te działania – nazywane właśnie rytuałami – często nie mają szczególnego celu, a jeśli już, to ich cel nie jest w żaden sposób z nimi związany. Wykonanie tańca deszczu nie sprawi, że niebo się otworzy; nakłucie laleczki wudu nie zrobi nikomu krzywdy na odległość; postawienie tarota pozwala z całą pewnością przewidzieć tylko to, że po seansie portfel stanie się lżejszy. Zapewne właśnie rozdźwięk między działaniem a jego celem podsunął nauczycielce wniosek, że misternie zdobiony przedmiot, którego przeznaczenia nie udało się określić, prawdopodobnie służył do jakiegoś rytuału.
Brak związku pomiędzy działaniem a celem nie przeszkodził temu, by rozmaite rytuały mogły przetrwać całe tysiąclecia. Tak naprawdę nawet w najbardziej zlaicyzowanych społecznościach – czy ich członkowie sobie to uświadamiają, czy nie – rytuały wcale nie są dziś rzadsze niż w odległej przeszłości. Od stukania w drewno po wypowiadanie modlitw, od świętowania Nowego Roku po inauguracje kadencji prezydenckich – każdy aspekt życia ma przypisane sobie rytuały. W kontekście i religijnym, i świeckim to jedne z najbardziej typowych działań, którym ludzie nadają sens i ogromną wagę.
Właśnie te cechy odróżniają rytuał od czegoś mniej wyjątkowego – od zwyczajów. Choć w obu przypadkach mamy do czynienia z ustalonym wzorcem zachowania, z określonym, powtarzalnym schematem, zwyczaj w bezpośredni sposób kształtuje rzeczywistość, podczas gdy rytuał ma jedynie symboliczne znaczenie i często jest kultywowany wyłącznie po to, by tradycji stało się zadość. Gdy przyzwyczaimy się do mycia zębów przed snem, cel tej czynności wiąże się z jej funkcją: związek przyczynowo-skutkowy jest jasny. Machanie w powietrzu przedmiotem symbolizującym szczoteczkę do zębów nie pomoże w utrzymaniu higieny jamy ustnej. Czynność powtarzana codziennie stanie się zwyczajem: będziemy ją wykonywać regularnie i bez namysłu.
W przypadku rytuałów związek przyczynowo-skutkowy jest natomiast niejasny. Wymagają skupienia i uwagi, bo należy niezwykle precyzyjnie wykonać zapamiętaną sekwencję działań o znaczeniu symbolicznym. Na przykład podczas prawosławnej ceremonii zaślubin drużba lub druhna dokonują wymiany obrączek i umieszczają je na palcu małżonków oraz trzykrotnie unoszą nad ich głowami korony ślubne. Kapłan musi odczytać trzy modlitwy, a para trzy razy wypija łyk wina ze wspólnego kielicha i trzykrotnie okrąża ołtarz. To tylko jedna część skomplikowanego, wielogodzinnego rytuału, który musi zostać bardzo dokładnie odtworzony – w tym celu prowadzone są drobiazgowe nauki i próby dla narzeczonych. Tak się składa, że żadna z tych czynności nie ma znaczenia prawnego: zawarcie związku małżeńskiego to zupełnie inna procedura, obejmująca złożenie podpisów na oficjalnym dokumencie i przybicie na nim urzędowej pieczęci. Jednak symboliczny wymiar i teatralny charakter ceremonii w cerkwi sprawiają, że wygląda ona tak niezwykle i zapada w pamięć. Uczestnicy odnoszą wrażenie, że ważność zawartego związku małżeńskiego potwierdza właśnie ta ceremonia, nie zaś złożenie podpisów na dokumencie.
Dzięki zwyczajom łatwiej organizujemy swoją codzienność, bo wchodzą nam w krew, rytuały zaś nadają sens naszemu życiu, ponieważ sprawiają, że niektóre chwile nabierają wyjątkowego charakteru.
Innymi słowy – zacytuję tu słowa socjologa George’a C. Homansa – „rytuały nie mają praktycznego przełożenia na świat zewnętrzny i to właśnie jeden z powodów, dla których nazywamy je rytuałami”. W rzeczywistości wyznawcy wielu religii praktykują rytuały w konkretnym celu i nierzadko uważają je za czynności magiczne. „Nie próbuję jednak powiedzieć, że rytuały nie pełnią żadnej funkcji [...] dzięki nim członkowie społeczności czują się pewniej; rytuał koi ich lęki, pomaga im zorganizować wspólne życie”[3].
Antropolodzy ponad sto lat analizowali te funkcje rytuałów, zbierali szczegółowe dane i poczynili niezwykle ciekawe obserwacje. Zauważyli, że rytuały mogą dać poczucie spełnienia i moc, a także ułatwić dokonanie zmiany w życiu osobistym. Dzięki nim łatwiej też współpracować z innymi i utrzymać porządek w społeczności. Badacze sformułowali kilka nowatorskich teorii, ale na ogół nie mieli ani okazji, ani chęci, by je sprawdzić. Antropolodzy kulturowi wychodzą z założenia, że świat ludzkich relacji jest skomplikowany oraz chaotyczny i nie wszystkie rzeczy istotne w życiu da się łatwo zmierzyć. Prowadzą na ten temat badania etnograficzne, obserwują rytuały w ich naturalnym kontekście i przede wszystkim starają się zrozumieć, co one znaczą dla praktykujących je osób.
Jednocześnie psychologowie oraz inni naukowcy nastawieni na badania praktyczne przyznają, że aby przeprowadzić rzetelny pomiar, trzeba mieć kontrolę nad badaną sytuacją – co rzadko się udaje w naturalnych warunkach. Dlatego zwykle pracują w laboratoriach i wybierają mały wycinek ludzkich zachowań, by się na nim skupić. Zapraszają badanych do laboratorium, gdzie są oni odizolowani od wszelkich czynników zewnętrznych, mogących zakłócić badanie. W takich warunkach dużej części znaczenia przypisywanego rytuałom w kontekście, w którym rzeczywiście są kultywowane, nie da się zaobserwować.
Być może właśnie ze względu na trudność prowadzenia obserwacji w laboratoriach rytuały nigdy nie cieszyły się dużym zainteresowaniem psychologów jako potencjalny temat badań. Uważano je albo za całkiem przyziemne działania, jedną z wielu osobliwości, która prędzej czy później odejdzie w zapomnienie, albo za zjawisko efemeryczne, którego nie da się studiować w sposób naukowy. W konsekwencji do niedawna wiedza o nich pozostawała znikoma i fragmentaryczna.
W ostatnich latach zaczęło się to zmieniać. Wraz z rozwojem nauk antropologicznych etnografowie uświadomili sobie, że należy brać na poważnie obiegowe przekonania, ale również zrozumieli, jak ważne jest empiryczne sprawdzanie ich słuszności. Psychologowie zaczynali pojmować, że w warunkach laboratoryjnych nie da się zaobserwować pełnego obrazu skomplikowanej ludzkiej psychiki, i zaczęli się interesować zjawiskami kulturowymi.
Wielokrotnie badacze zajmujący się naukami społecznymi łączyli siły i uczyli się od siebie nawzajem. Dzięki rozwojowi metod badawczych i nowych technologii mogli stawiać pytania, na które wcześniej nie udałoby się znaleźć odpowiedzi. Dzięki czujnikom umieszczanym na ciele można zarejestrować to, jak reaguje organizm osoby biorącej udział w prawdziwym rytuale. Rozwój biochemii i neuroobrazowania pozwolił zajrzeć do ludzkiego mózgu i w laboratorium, i poza nim. Dzięki postępowi w naukach kognitywnych pojawiły się nowe sposoby sprawdzania, co się dzieje w ludzkim umyśle. Statystycy mogą zinterpretować te wszystkie skomplikowane wyniki, korzystając z nowego oprogramowania i większej dostępnej mocy obliczeniowej. Badania nad rytuałami rozwijają się tak prężnie jak nigdy dotąd. Nareszcie możemy zacząć rozwiązywać odwieczną zagadkę: czemu mają służyć te wszystkie dziwactwa?
Rytuały fascynowały mnie od dziecka. Gdy w dzieciństwie mieszkałem w Grecji, co miesiąc jeździłem z mamą autobusem do centrum miasta. Kupowała tam akcesoria do szycia, opłacała rachunki i załatwiała przeróżne sprawy. Moją nagrodą za to, że jej towarzyszyłem, była wizyta w jednej z największych księgarni w mieście. Tylko tam mogłem kupić egzemplarz „National Geographic”. Działo się to, zanim internet stał się powszechnie dostępny. W Grecji nie istniała jeszcze telewizja kablowa. Błyszczące stronice „National Geographic” były moim pierwszym oknem na fascynujący świat antropologii. Zabierały mnie w odległe miejsca i zaznajamiały z egzotycznymi kulturami. Czytałem o masowych pielgrzymkach w Indiach, znachorach z Andów i rytuałach wudu na Haiti. Wpatrywałem się w zdjęcia ceremonii godowych w plemieniu Wodaabe w Nigrze, Majów z Gwatemali, przepowiadających przyszłość, i bolesnych rytów inicjacji praktykowanych przez plemiona żyjące w Amazonii. Dowiedziałem się, że w czasie rytuału wejścia w dorosłość chłopcy z plemienia Masajów w Kenii i Tanzanii muszą zabić lwa. Ci, którym się to uda, mogą ozdobić głowę lwią grzywą.
Ponieważ wszystkie te zwyczaje kultywowano w odległych zakątkach świata, wydawały mi się również oddalone w czasie: odbierałem je jako relikty dawnej, pełnej romantyzmu epoki, które wkrótce zanikną. Nie zastanawiałem się za wiele nad tym, że rytuały istniały również w moim świecie. A przecież zaczynaliśmy rok szkolny uroczystym błogosławieństwem – jak we wszystkich greckich szkołach. Codziennie chodziliśmy na obowiązkową poranną modlitwę i czasem do miejscowej cerkwi. Poza tym mieliśmy uroczystości wzniesienia flagi, śpiewaliśmy hymn narodowy i braliśmy udział w szkolnych marszach organizowanych w każdej miejscowości z okazji świąt państwowych. Te rytuały wydawały mi się jednak inne. Może nie miały dla mnie wielkiego znaczenia? Narzucali je nam nauczyciele, uczestniczyłem w nich, bo musiałem, choć zawsze starałem się od tego wykręcić pod jakimś pretekstem. A może naprawdę były inne? Przez to, że zawsze wyglądały tak samo i nie budziły wielkich emocji, nijak się miały do widowiskowych ceremonii uwiecznionych w „National Geographic”. Niewykluczone, że nie zwracałem na nie uwagi, ponieważ tak dobrze je znałem.
Jako nastolatek zobaczyłem w telewizji publicznej reportaż z pielgrzymki do Tinos. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku z posiniaczonymi kolanami i krwawiącymi rękami czołgali się na wzgórze, by zobaczyć świętą ikonę. U celu wędrówki wielu z nich wybuchało płaczem, na ich twarzach malowała się błogość. Zagadnięci przez dziennikarzy, opowiadali, jak ważna jest dla nich ta pielgrzymka. Niektórzy całymi latami oszczędzali, żeby móc sobie na nią pozwolić. Pytani o powód, mówili, że w ten sposób wypełniają daną przysięgę. Czasem mieli do Maryi konkretne prośby: o ciążę, o pomyślne zdanie egzaminów przez ich dziecko, o uzdrowienie. Innym nie towarzyszyła żadna szczególna intencja, odbycie pielgrzymki stanowiło cel sam w sobie.
Spytałem swojego dziadka, czy słyszał o tym zwyczaju. Był najbardziej religijną osobą, jaką znałem – jak to się mówi, prawdziwym człowiekiem Kościoła – prawosławie nie miało dla niego tajemnic. Oczywiście, że słyszał. Potrafił wskazać kilka osób ze swojej miejscowości, które były na takiej pielgrzymce, kilka z nich znałem osobiście. Gdy chwilę pomyślał, przypomniał sobie podobne tradycje z innych części Grecji: od wymagających pielgrzymek odbywanych na południu, na Krecie, do ceremonii chodzenia po ogniu w wioskach na północy kraju. To nie była pieśń przeszłości, to były nie egzotyczne obyczaje praktykowane przez jakieś plemię z odległej krainy, lecz tradycje obecne tu i teraz, kultywowane przez członków mojej kultury. Dlaczego? Dlaczego w epoce nauki, technologii i laicyzacji nadal żywych jest tyle przedziwnych rytuałów? Co sprawia, że ludzie na całym świecie poświęcają tyle czasu – i nie tylko czasu – na rytuały, choć równie dobrze mogliby zamiast tego zarabiać pieniądze, kochać się, pobyć z przyjaciółmi, opiekować się rodziną czy po prostu robić to, co daje im szczęście?
Kilka lat później miałem okazję zgłębić ten temat, gdy rozpocząłem na Uniwersytecie Arystotelesa studia pod kierunkiem profesora religioznawstwa Panagiotisa Pachisa. Wiele czytałem o historii i psychologii rytuałów, chodziłem na wszystkie możliwe zajęcia związane z tą tematyką i czytałem, co tylko się da. Pewnego dnia profesor zasugerował, że mógłbym wyjechać do Danii, na Uniwersytet w Aarhus, gdzie właśnie utworzono nowe studia dotyczące kognitywnych badań nad religią. Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Kupiłem ciepły płaszcz, spakowałem się i pierwszego dnia nowego tysiąclecia pierwszy raz w życiu wszedłem na pokład samolotu, by wybrać się w pierwszą zagraniczną podróż – był to najprawdziwszy rytuał przejścia.
W Aarhus spotkałem się z diametralnie innym spojrzeniem na kulturę: do zgłębiania tematów tradycyjnie kojarzonych z naukami humanistycznymi wykorzystywano metody i teorie wyrosłe z psychologii i nauki o ewolucji. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaczytywałem się w najnowszych teoriach z takich dziedzin jak psychologia kognitywna, antropologia ewolucyjna i neurobiologia. Uczyłem się o rozwoju myślenia symbolicznego, o tym, jak w pamięci zapisują się trudne doświadczenia, i o tym, jak przeżycia religijne aktywują poszczególne obszary mózgu.
Wciąż jednak umykało mi coś niezwykle ważnego. Jeśli chciałbym znaleźć odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem, nie zdołałbym tego zrobić, siedząc przy biurku, w bibliotece lub laboratorium. Musiałem badać rytuały w środowisku, w którym są praktykowane. To wymagało spotykania się z ludźmi i towarzyszenia im na co dzień. Innymi słowy – musiałem zostać antropologiem.
Po ukończeniu studiów magisterskich wyjechałem do Belfastu, by kontynuować naukę pod kierunkiem Harveya Whitehouse’a, antropologa z Queen’s University, specjalizującego się w badaniu rytuałów. W ramach projektu doktorskiego postanowiłem przyjrzeć się ekstremalnym rytuałom. Ekstremalnym nie w tym sensie, że praktykujące je osoby są niezwykłe albo dziwaczne. Przeciwnie: uczestniczą w nich tłumy ludzi z najróżniejszych środowisk. Ekstremalne – tak jak sporty ekstremalne – bo wymagające wyjątkowo dużego wysiłku. Gdyby stworzyć katalog rytuałów z całego świata i zmierzyć związane z nimi stres, ból fizyczny i wydatkowanie energii, te ekstremalne sytuowałyby się na końcu spektrum.
Po obowiązkowym szkoleniu wstępnym zgłosiłem koncepcję doktoratu: zamierzałem badać jeden z tych rytuałów, znany mi z opowieści dziadka: chodzenie po ogniu. Rozmaite społeczności na całym świecie praktykują ceremonie, w czasie których ludzie spacerują boso po rozżarzonych węglach. Żeby przyjrzeć się kilku tym ceremoniom, planowałem przeprowadzić badania terenowe w kilku wiejskich społecznościach w Grecji, Bułgarii i Hiszpanii. Wkrótce kolejny raz pakowałem się na podróż.
Przez półtora roku robiłem to, co robią antropolodzy: zadawałem pytania. Każdego dnia odwiedzałem ludzi w ich domach, rozmawiałem z nimi i uczestniczyłem w niezliczonych ceremoniach: od typowej niedzielnej mszy po niesamowite rytuały chodzenia po ogniu. Poznałem niezwykłych ludzi, odbyłem wiele fascynujących rozmów i usłyszałem porywające opowieści. To, co uważałem za kluczowe, okazało się jednak również najtrudniejsze. Było to znalezienie odpowiedzi na najprostsze, ale i najważniejsze pytanie: dlaczego? Dlaczego ludzie biorą udział w tych wszystkich wymagających rytuałach? Odpowiedź okazała się bardziej skomplikowana, niż sądziłem.
Alejandro pochodził z hiszpańskiej wioski San Pedro Manrique. Miał siedemdziesiąt trzy lata. Odkąd stał się nastolatkiem, wraz z większością rodziny brał udział w rytuale chodzenia po ogniu. Później wiele razy obserwowałem tego rodzaju rytuały i przekonałem się, że żaden nie był aż tak dziki jak ten. W San Pedro rozpala się ponad dwie tony drewna dębowego, a ogień osiąga taką temperaturę, że mógłby stopić aluminium. Uczestnicy chodzą po nim boso, niosąc na plecach drugą osobę. Wielu z nich niesie dzieci – ale nie Alejandro, który brał na plecy dorosłych, nierzadko ważących więcej niż on sam.
Mój rozmówca był szalenie dumny z tego, że spaceruje po ogniu. Przez pięćdziesiąt trzy lata nie opuścił ani jednej ceremonii. Gdy spytałem, czy kiedyś zamierza z tego zrezygnować, zasępił się. Po dłuższym namyśle odpowiedział:
– Wiem, że nadejdzie dzień, gdy będę już zbyt stary. Ale wtedy nie pójdę na ceremonię. Zostanę w domu. Gdybym miał tam stać i patrzeć, a nie móc samemu wziąć udziału, rzuciłbym się z dzwonnicy, żeby od razu zginąć.
Rok później badania wykazały, że Alejandro ma początki arytmii. Lekarz zabronił mu udziału w rytuale. Orzekł, że to za dużo emocji i Alejandro nie powinien podejmować takiego ryzyka. Skoro starzec nie mógł przejść po ogniu, zamierzał zostać tej nocy w domu. Było to niezwykle bolesne, ale on nie potrafił się zadowolić rolą obserwatora.
Jego syn Mamel miał jednak inne plany.
Przekonałem się o tym, bo zaproszono mnie na procesję. Na początku miejscowi gromadzą się przed ratuszem, chwytają za ręce i jeden za drugim rytmicznym krokiem wchodzą na szczyt wzgórza, gdzie wznosi się recinto, budowla przypominająca amfiteatr pod gołym niebem. W jej centrum znajduje się płaski teren – to tam rozpala się stos. Stałem obok Mamela, trzymaliśmy się za ręce. Gdy zbliżaliśmy się do domu jego ojca, wyrwał mnie z łańcucha ludzi. Zdziwiłem się, że chce opuścić procesję.
– Dokąd idziemy? – spytałem.
– Zobaczysz.
Weszliśmy do domu Alejandra. Znaleźliśmy go przy oknie. Podniósł wzrok, zdumiony naszym widokiem. Mamel stanął przed nim i zakomunikował:
– Tato, skoro nie możesz sam przejść po ogniu, ja cię nad nim przeniosę.
Starzec nie odezwał się ani słowem. Wstał tylko i przytulił syna. Oczy miał pełne łez.
Kiedy tej nocy Alejandro wdrapał się na plecy Mamela, tłum wiwatował. Ojciec był dumny jak paw, kiedy syn miarowym krokiem niósł go przez płomienie. Kibicowała im cała wioska, po ukończeniu spaceru członkowie rodziny rzucili się, by ich uściskać. Ale dla Alejandra to nie był koniec. Machnął krótko ręką, wskazując, by nikt się nie zbliżał. Odwrócił się, by jeszcze raz stawić czoła płomieniom. Zgromadzeni wstrzymali oddech. Dobrze wiedzieli, co zamierza. On postąpił dwa kroki do przodu i zaczął tupać nogami. Z jego twarzy znikł uśmiech, zastąpiony przez grymas powagi. Alejandro wpatrywał się w ogień w takim skupieniu, jakby chciał siłą woli zmusić go do posłuszeństwa. Bez wahania zaczął iść po rozżarzonych kawałkach drewna. Po kilku chwilach wynurzył się triumfalnie z drugiej strony paleniska. Tłum wpadł w istny szał, pozostali uczestnicy podziwiali ten wyczyn i składali gratulacje. Członkowie rodziny Alejandra zachowali dystans. Na ich twarzach malowały się jednocześnie niezadowolenie i duma.
Spytałem Alejandra, dlaczego sprzeciwił się zaleceniom lekarza. Odpowiedział:
– Lekarz twierdzi, że jeśli wezmę udział w spacerze po ogniu, memu sercu grozi coś strasznego. Ale czy on ma pojęcie, co stanie się z moim sercem, jeżeli zrezygnuję z udziału?
Rzeczywiście wyglądało na to, że mało co ma dla Alejandra takie znaczenie jak ta ceremonia. Wiele razy mi to powtarzał: to jedna z najważniejszych spraw w całym jego życiu. Gdy jednak zapytałem, dlaczego przypisuje jej tak wielkie znaczenie, wyglądał na zdezorientowanego. Utkwił we mnie wzrok, a po długim milczeniu powtórzył pytanie. Wyglądało na to, że brakuje mu słów.
– Dlaczego to robimy?... Cóż, tak naprawdę nie wiem. Chodzi chyba o to, że od dzieciństwa obserwowałem tę ceremonię. Mój ojciec brał w niej udział, a wcześniej dziadek. Dlatego odkąd byłem małym chłopcem, zawsze chciałem przejść przez ten ogień.
Co jakiś czas antropolodzy słyszą właśnie takie zdania. Spytani o to, dlaczego praktykują swoje ceremonie, ludzie najczęściej wydają się zbici z tropu, długo szukają odpowiednich słów i w końcu mówią coś w stylu: „Co to za pytanie: dlaczego odprawiamy nasz rytuał? Po prostu to robimy i już. To nasza tradycja. Nasza tożsamość. Właśnie to robimy zawsze”.
Oto cały paradoks rytuałów: ludzie zaklinają się, że są dla nich niesamowicie ważne, ale zwykle nie potrafią wyjaśnić dlaczego. Wspominają tylko, że to długa tradycja. Chociaż rytuały wydają się bezcelowe, są przeżywane w taki sposób, jakby były naprawdę istotne i święte. Podobnie jednak jak w przypadku innych sfer ludzkiej działalności, które mają głębokie znaczenie – muzyki, sztuki, sportu – to, co z pozoru wydaje się dziwaczne albo bezproduktywne, może mieć moc zmieniania rzeczywistości.
Chciałem zrozumieć ten paradoks i dlatego wyruszyłem w dwudziestoletnią podróż, żeby badać najbardziej ekstremalne rytuały na świecie, ale także wiele tych zwyczajnych. Mieszkałem z lokalną społecznością, byłem świadkiem niejednej ceremonii i przeprowadziłem liczne eksperymenty w laboratorium i w terenie – wszystko po to, by zrozumieć potrzebę rytuałów, która w nas tkwi. Zamiast wyrywać osoby praktykujące rytuały z ich naturalnego środowiska i zapraszać je do laboratorium, często wolałem zabrać laboratorium do tego środowiska. Spędziłem kilka lat, odwiedzając wspólnoty ludzi na całym świecie i zgłębiając mnóstwo obyczajów. I tych codziennych – jak modlitwa – i tych ekstremalnych – jak wspinaczka po ostrzu miecza. Od widowiskowych przedsięwzięć w rodzaju masowych pielgrzymek po tajne ceremonie czarnej magii. Dzięki czujnikom biometrycznym i badaniu poziomu hormonów mogłem się przekonać, jakie są neurofizjologiczne skutki uczestniczenia w rozmaitych rytuałach, badania behawioralne pozwoliły mi zaś sprawdzić, jak procesy zachodzące w organizmie danej osoby wpływają na jej interakcje z innymi. Testy psychometryczne i badania ankietowe ujawniły, co może skłaniać do udziału w rytuałach, badania uczestniczące dały wgląd w to, jak ludzie przeżywają tego rodzaju praktyki i w jaki sposób odnajdują w nich sens.
Wyniki tych obserwacji oraz zbieżne z nimi odkrycia z różnych dziedzin nauki ujawniają, że rytuały są głęboko zakorzenione w historii naszego gatunku. Tak naprawdę są z nami od zarania dziejów – i nie bez przyczyny. Choć nie wpływają bezpośrednio na rzeczywistość materialną, odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu życia społecznego. Ta książka będzie podróżą po odkryciach naukowych, pozwalających przyjrzeć się temu, jak rytuały działają w życiu jednostek i całych wspólnot oraz jakie istotne funkcje pełnią. To dzięki nauce o rytuałach możemy zrozumieć jeden z pierwotnych elementów naszej tożsamości i się nim zachwycić. Tylko bowiem wtedy, kiedy pogodzimy się z tym, że potrzebujemy rytuałów jak powietrza, będziemy umieli wykorzystywać ich dobroczynny wpływ na nasze życie.
Rozdział 2
Gatunek, który potrzebuje rytuału
Co roku na brzegu jeziora Natron na północy Tanzanii odbywa się pradawna ceremonia. Z daleka ściąga tu ponad milion uczestników. Po przybyciu – niektórzy muszą pokonać tysiące kilometrów – spędzają razem czas i biesiadują w oczekiwaniu na główne uroczystości. Wszyscy zebrani mają na sobie jaskraworóżowe stroje. Dzielą się na mniejsze grupki, w których wykonują niezwykły taniec. Z ogromnym wdziękiem poruszają się w kołach, wyciągają głowy w górę, pochylają je i obracają na boki. Co jakiś czas zmieniają partnerów i powtarzają całą sekwencję ruchów. Są coraz bardziej podekscytowani, taniec staje się bardziej dziki. Wirują, niekiedy wydają głośne okrzyki i wyrzucają stopy wysoko w górę. Z czasem cały tłum zaczyna się zachowywać jak jedna pulsująca masa. W kulminacyjnym momencie uczestnicy ustawiają się jeden za drugim tak blisko siebie, że muszą poruszać nogami w takim samym tempie, i ruszają krokiem marszowym, wspólnie śpiewając. To nie jest beztroskie przedstawienie – wręcz przeciwnie: gra toczy się o najwyższą stawkę. Na koniec młode członkinie grupy wybierają tancerzy, którzy najbardziej im się spodobali, na partnerów seksualnych; nierzadko zostają z wybrankiem do końca życia. To przekazywany z pokolenia na pokolenie obyczaj, który aż do dziś pozostał niezmieniony.
Ten rytuał godowy został ostatnio zbadany przez zespół ornitologów z Francji. Różowi tancerze to flamingi, a samo miejsce jest określane mianem lek (szwedzki wyraz oznaczający zabawę). Podobne tańce godowe można zaobserwować na całym świecie – przeróżne gatunki zwierząt zbierają się w duże grupy i rozpoczynają rytuał zalotów. Badacze obserwowali trzy tysiące oznaczonych ptaków w Camargue w delcie Rodanu na południu Francji. Te rozlewiska i bagna są wprost idealnym miejscem dla flamingów. System oznaczania ptaków pozwala określić płeć, wiek i dzieje każdego z nich, więc można je obserwować z pewnej odległości, nie zakłócając ich spokoju. W czasie dwuletnich badań zespół obserwował i kamerami HD nagrywał zachowania setki ptaków (pięćdziesięciu samców i pięćdziesięciu samic) w okresie godowym. Drobiazgowo dokumentowano typ, częstotliwość i czas wszystkich tanecznych ruchów, notowano, czy rytuał zakończył się sukcesem i doszło do kopulacji oraz spłodzenia potomstwa. Okazało się, że najsprawniejsi tancerze – czyli te ptaki, które mogły się pochwalić największym repertuarem ruchów i najbardziej zróżnicowanymi ich kombinacjami – miały znacznie większe szanse na znalezienie partnerki"[1]". Ranny ptaszek łatwiej zdobędzie pokarm, ale to zwinny ptaszek będzie miał potomstwo.
Te taneczne zabawy flamingów przypominają lepiej nam znane formy rytualnych zalotów. Jeśli przyjrzeć się ruchom pary ptaków, które kroczą po kolei, wyciągają szyje, jednocześnie odwracają lub pochylają głowę, okaże się, że wygląda to zaskakująco podobnie do pary tańczącej walca wiedeńskiego. Całe stado podrygujące w jednym rytmie przypomina uczestników koncertu bawiących się przy dźwiękach rave’u czy rocka. Ludzie, podobnie jak ptasi tancerze, wykonują jednocześnie te same ruchy. Co więcej, również może się to skończyć kopulacją. Niejeden socjolog od razu by jednak protestował, podkreślając, że u ptaków ten rytuał jest instynktowny. Flamingi tańczą, bo tak zostały zaprogramowane przez naturę. Ich mózg nakazuje im wykonywać te ruchy, a one idą za tym nakazem. Ludzkie rytuały są natomiast bardziej złożone, pełne subtelnych symboli, u ich źródła tkwi zaś jakże skomplikowana kultura.
Jak pokażę na kolejnych stronach, rytuały są częścią naszej natury w takim samym stopniu, jak to jest u ptaków – a może nawet w większym. To naprawdę powszechnie występujące zachowania. Jeśli komuś uda się znaleźć wspólnotę ludzi, która nie praktykuje żadnych rytuałów, z miłą chęcią zwrócę mu pieniądze wydane na tę książkę. W rozmaitych kulturach rytuały spontanicznie zaczynamy praktykować już w dzieciństwie. Członkowie społeczności przyswajają je i przekazują kolejnym. Co istotne, w tym procesie uczestniczą osoby zarówno religijne, jak i niewierzące.
Poza tym wcale nie wszystkie ptasie rytuały można określić jako czysto automatyczne zachowania. Altanniki mają rytuał godowy, który odbywają w gniazdach misternie uwitych przez samce. U każdej populacji wszystkie jego elementy, w tym ruchy taneczne, wydawane dźwięki i najmniejsze szczegóły dekoracji gniazda, są nieco inne, a ptaki przekazują je sobie kulturowo. Kiedy jeden z nich migruje w nowe miejsce, musi się przystosować i wykonuje rytuał godowy zgodnie z obyczajami miejscowej populacji[2]. Inne ptaki, na przykład sroki, kruki i wrony, najwyraźniej mają rytuały związane ze śmiercią. Zauważono, że gromadzą się nad ciałem członka swojej grupy jakby na żałobnym czuwaniu i znoszą patyki oraz inne przedmioty, by je wokół niego ułożyć[3].
Kolejna trudność związana z porównywaniem ptasich i ludzkich rytuałów wiąże się z faktem, że nasze gatunki nie są z sobą blisko spokrewnione. Jeśli rytuały ptaków i ludzi mają coś wspólnego, powinniśmy odnaleźć analogie także w zachowaniu bliższych nam filogenetycznie gatunków ssaków, szczególnie małp człekokształtnych.
Są zatem dwie możliwości. Pierwsza: rytuały ptaków i ludzi nie mają ze sobą bezpośredniego związku, ale wytworzyły się niezależnie na drodze ewolucji zbieżnej. To termin używany na określenie sytuacji, w której różne gatunki zwierząt stają przed podobnym problemem i radzą sobie z nim, wykształcając zbliżone cechy czy wzorce zachowań. Na przykład delfiny nie są spokrewnione z rekinami bliżej niż goryle ze śledziami, ale ponieważ i delfiny, i rekiny zmagały się z podobnymi wyzwaniami związanymi z szybkim poruszaniem się w wodzie, mają zbliżony do siebie opływowy kształt ciała. Ptaki i ludzie mają natomiast pewne wspólne cechy, które mogą mieć związek z przywiązaniem do rytuałów. Najważniejsze zmysły dla ptaków to wzrok i słuch, poza tym ptaki lubią towarzystwo, łączą się w pary, często są monogamiczne, do perfekcji opanowały sztukę naśladownictwa i mają upodobanie do określonych dźwięków i rytmu oraz synchronicznych zachowań. Analogiczne ludzkie cechy i zwyczaje odgrywają kluczową rolę w czasie praktyk rytualnych.
Druga możliwość jest taka, że przyjrzeliśmy się wystarczająco wnikliwie tylko rytualnym zachowaniom ptaków. Wiele zachowań, które przez długi czas uważano za typowo ludzkie, w pewnym momencie zaobserwowano u innych zwierząt. Do niedawna panowało przekonanie, że tylko ludzie przeżywają emocje, mają osobowość, korzystają z narzędzi i sami je wytwarzają, odczuwają empatię, mają moralność i angażują się w wojny – a nie jest to wcale wyczerpująca lista. Gdy w systematyczny sposób zaczęto badać inne zwierzęta w ich naturalnym środowisku, zorientowano się, że wszystkie te cechy oraz zachowania występują też u nich. Również do niedawna nie mieliśmy prawie żadnych dowodów na istnienie rytualnych zachowań ssaków. Dziś zgromadziliśmy ich pod dostatkiem i wciąż odnajdujemy nowe. Delfiny mają pewien rodzaj wspólnego tańca polegającego na synchronicznym wynurzaniu się z wody. Humbaki, czyli wielopłetwce oceaniczne, wykonują wspólnie pieśni. U różnych gatunków ssaków morskich najwyraźniej występują rytuały żałobne: przez kilka dni przenoszą one ciała zmarłych towarzyszy albo wspólnie wokół nich pływają. Zaobserwowano między innymi, że delfiny podpychają zmarłe młode osobniki w stronę łodzi i czekają, aż załoga wyłowi ciało, a następnie kołem otaczają łódź i dopiero po tym odpływają[4].
Rytuały występują również wśród zwierząt lądowych. W czasie zalotów żyrafy wykonują miłosny taniec przypominający tango: samce i samice spacerują w parach, ocierają się o siebie, lekko uderzają i splatają szyjami. Stada wilków wspólnie śpiewają: ich wycie unisono jest słyszalne ze znacznych odległości. Słonie mają natomiast rytuały związane z żałobą i oddawaniem czci zmarłym osobnikom.
Właśnie słonie należą do nielicznych zwierząt, które najwyraźniej rozumieją znaczenie śmierci. Często obserwuje się, jak próbują pogrzebać zmarłych członków grupy, przysypując ich ziemią lub rzucając na ich ciała liście i kwiaty. Istnieją nawet doniesienia o tym, że usiłowały pochować inne zmarłe zwierzęta, na które się natknęły – w tym ludzi[5]. Konserwator przyrody George Adamson (historia jego rodziny stała się inspiracją dla twórców filmu Elza z afrykańskiego buszu) opowiedział o tym, jak pewna kobieta w Kenii zasnęła podczas odpoczynku pod drzewem. Gdy się zbudziła, obok stała grupka słoni, a jeden z nich łagodnie ją trącał i obwąchiwał. Przerażona, postanowiła zastygnąć w bezruchu i udawać martwą. Zwierzęta otoczyły ją i zaczęły głośno trąbić. Następnie pozbierały gałęzie i liście z drzewa i całkowicie ją nimi przykryły. Następnego ranka znaleźli ją miejscowi pasterze: nadal leżała pod stertą gałęzi, zbyt przerażona, by drgnąć[6].
Gdy odchodzi członek ich stada, zwłaszcza któryś z tych bardziej znaczących, na przykład najstarsza samica, słonie przez kilka dni czuwają nad ciałem, a następnie często do niego powracają. Jeszcze po kilkudziesięciu latach potrafią pokonać długą drogę, by odwiedzić kości zmarłych krewnych. Po przybyciu na miejsce wszystkie stoją w ciszy i po kolei badają szczątki, delikatnie ich dotykając, odwracając je i wąchając. Według relacji Adamsona w Kenii zastrzelono słonia, który ciągle wdzierał się do ogrodów miejscowych władz. Ciało odciągnięto prawie kilometr dalej, mięso podzielono i rozdano członkom lokalnego plemienia. Jeszcze tej samej nocy szczątki znalazły inne słonie, pozbierały je i zaniosły z powrotem w miejsce, w którym go zabito.
Rytuały pogrzebowe są również rozpowszechnione wśród członków naszej własnej rodziny, Hominidae, do której należą małpy człekokształtne – współcześnie żyjące i wymarłe. Szympansy, podobnie jak słonie, często zbierają się wokół ciała zmarłego członka stada i całymi godzinami stoją nad nim w milczeniu – co w innych okolicznościach im się nie zdarza. Po kolei czyszczą ciało i czasem przerywają ciszę okrzykiem albo podskokami[7]. To zachowanie zdumiewająco podobne do zwyczajów pogrzebowych obecnych w licznych kulturach ludzkich: żałobnicy uczestniczą w czuwaniu, lamentują, zawodzą i wydają różne inne dźwięki, opłakując odejście bliskiej osoby.
Prymatolożka Jane Goodall, która jako pierwsza prowadziła systematyczne badania ssaków naczelnych innych niż człowiek w ich naturalnym środowisku, opisała mnóstwo niezwykłych zachowań małp. Przez kilka lat sama żyła wśród szympansów w Parku Narodowym Gombe w Tanzanii i zauważyła, że kiedy docierają one w określone miejsca, oddają się osobliwym czynnościom. Na przykład w pobliżu dużego wodospadu wykonywały sekwencję ruchów nazwaną przez Goodall tańcem przy wodospadzie. Było to efektowne widowisko trwające nawet piętnaście minut. Szympansy, wyraźnie pobudzone, stawały na dwóch nogach, tupały i rytmicznie się kiwały. Bujały się na lianach w mgiełce znad wodospadu i ciskały do wody duże skały. Na koniec tego szaleństwa siadały i w ciszy wpatrywały się przez kilka minut w wodospad. Szympansy wykonują podobny taniec:
[...] kiedy rozpoczyna się ulewa: wyciągają ręce i rytmicznie bujają w przód i w tył małymi drzewami albo niskimi gałęziami, a następnie powoli idą do przodu, głośno waląc w ziemię rękami i tupiąc nogami, a przy tym rzucają kamienie. [...] Czy motywacją do tych tańców nie mogą być uczucia podobne do zachwytu i strachu?[8]
– zastanawiała się Goodall.
Niedawno w wielu rejonach Afryki Zachodniej nagrano szympansy, które zbierają kamienie i niosą je w stronę konkretnych drzew. Zgromadzone kamienie umieszczają w dziuplach, stukają nimi w pień drzew albo układają w stosy na ziemi. Badacze skojarzyli te stosy z kopcami i kurhanami, którymi członkowie różnych kultur oznaczają swoje święte miejsca[9]. Faktycznie drzewa te zdają się mieć szczególne znaczenie dla szympansów, które nierzadko w czasie wędrówki zbaczają z drogi, żeby je odwiedzić – i dopiero później ruszają dalej. Gdy znajdują się przed drzewem, stoją na dwóch nogach, kiwają się w przód i w tył, dyszą i wyją, a także podskakują, wyraźnie czymś podekscytowane. Na koniec zaczynają bębnić w pień drzewa rękami albo kamieniami.
Większość naczelnych to istoty towarzyskie, mają więc rytuały społeczne. Niektóre gatunki żyją w społecznościach określanych przez antropologów z angielska jako fission-fusion (dzielące się i łączące). Poszczególne osobniki nie są na stałe związane z grupą, większe stado dzieli się na mniejsze, by ułatwić sobie zdobycie pożywienia, a następnie ponownie się łączy. Podobnie postępują ludzie. W zależności od potrzeb, zainteresowań i wyznawanych wartości różnie gospodarujemy wolnym czasem: przebywamy w gronie bliższej lub dalszej rodziny, z najlepszymi przyjaciółmi albo ze znajomymi czy w jeszcze innej grupie. Osobniki z gatunków żyjących w społecznościach fission-fusion mogą odłączyć się od grupy na długi czas, zanim ponownie się z nią połączą. Gdy już do tego dojdzie, wykonują rytuał powitania, który pomaga na nowo wytworzyć więzi wewnątrz grupy. Ludzie podają sobie ręce, całują się albo przytulają. To samo robią szympansy, małpy bonobo i czepiaki[10]: obejmują się, całują, czyszczą się nawzajem i wydają odgłosy zbliżone do dyszenia i wycia (przypominają wówczas grupę podekscytowanych nastolatków wykrzykujących „O matko!”). Szympansy mają dodatkowo specjalny uścisk dłoni – w każdej grupie to powitanie wygląda nieco inaczej. Samce pawianów wykonują rytualny „chwyt za mosznę” – będący dokładnie tym, na co wskazuje nazwa – który pomaga budować zaufanie[11]. Antropolog Mervyn Meggitt zauważył podobny rytuał w Australii. Mężczyźni z plemienia Walbiri łapią się nawzajem za penisy, by rozładować powstałe między nimi konflikty. „Jeśli jednak sprawa jest poważna i dotyczy na przykład zabójstwa albo oskarżenia o czary, poszkodowany może odmówić dotknięcia penisa gościa”[12]. Jak zaznacza Meggitt, taka odmowa jest poważną zniewagą i może doprowadzić do rozlewu krwi.
Prymatolog Frans de Waal zaobserwował nawet, że szympansy w rytualny sposób witają się z ludźmi. Kiedy małpy ze stacji badawczej Yerkes w Georgii dostrzegały zbliżających się opiekunów, zaczynały głośno wyć.
Wybucha potworny chaos: wszyscy się ściskają i całują. Przyjacielski kontakt fizyczny intensyfikuje się stukrotnie, a sygnały dotyczące statusu w stadzie – siedemdziesięciopięciokrotnie. Osobniki o niższej pozycji podchodzą do tych ważniejszych, zwłaszcza do samca alfa, żeby powitać ich ukłonem i dyszeniem z pomrukiwaniem. To paradoks, że małpy najpierw uznają hierarchię, a za chwilę właściwie ją odrzucają. Uważam, że ta reakcja to świętowanie[13].
Obserwacje te dowodzą, że rytuały są w świecie zwierząt szeroko rozpowszechnione. Pozwalają też zauważyć pewną ciekawą prawidłowość: zwierzęta, które dysponują największym repertuarem rytuałów, należą do najinteligentniejszych gatunków. Pomiary zwierzęcej inteligencji to oczywiście skomplikowana sprawa, a wyniki nie są jednoznaczne. Niejeden raz próbowano opracować sposób określania „ilorazu inteligencji wszystkich istot żywych”, dzięki któremu można by uszeregować zwierzęta od najbardziej do najmniej inteligentnych. Na przykład intuicja podpowiada, że gatunki obdarzone większym mózgiem są również najbardziej inteligentne i przez długi czas panowało właśnie takie przekonanie. Nie jest ono jednak całkowicie słuszne, bo większe organizmy potrzebują większego mózgu, by sprostał ich podstawowym potrzebom: to mózg odpowiada za regulację temperatury ciała i kontroluje duże mięśnie. Krowy mają większe mózgi niż szympansy, ale raczej nie powiedzielibyśmy, że górują nad nimi intelektualnie.
Podobne problemy pojawiają się w przypadku innych wskaźników, takich jak liczba neuronów, rozmiary poszczególnych struktur w mózgu, na przykład kory mózgowej czy kory nowej, występujących tylko u ssaków. A gdy zestawić te wartości z wielkością ciała (można wówczas obliczyć stosunek masy ciała do masy mózgu), odkryjemy, że większe zwierzęta mają zazwyczaj proporcjonalnie mniejsze mózgi. Dość powiedzieć, że żaby mają mózg proporcjonalnie większy niż słonie. Współczynnik encefalizacji (EQ – Encephalization Quotient) pozwala to uwzględnić i porównać rozmiary mózgu gatunków o zbliżonej wielkości.
Wszystkie te wyliczenia mogą być użyteczne, gdy porównuje się zwierzęta z tego samego rzędu (na przykład pawiany i małpy sajmiri czy kruki i rudziki). Mniej się przydają, jeżeli porównanie dotyczy dalej spokrewnionych gatunków, na przykład słoni i karibu czy ryjówek i wielorybów. A to dopiero część problemu: jeszcze trudniej zmierzyć poziom rytualizacji u różnych gatunków. Uogólniając, można stwierdzić, że rytuały zwykle są bardziej rozbudowane i widowiskowe wśród najbardziej inteligentnych zwierząt. Całkiem silnie zrytualizowane życie zdają się wieść małpy człekokształtne, delfiny, słonie, wrony i inne gwiazdy królestwa zwierząt.
Może się to wydawać paradoksem. Dlaczego tak inteligentne stworzenia miałyby marnować tyle czasu i energii na bezcelowe (na pozór) działania, skoro mogą znaleźć prostsze sposoby rozwiązania swoich problemów? Na tym dokładnie polega potęga rytuału: to mentalne narzędzie, dzięki któremu można osiągnąć upragniony skutek za pomocą nieoczywistych środków. Właśnie dlatego istoty myślące poświęcają czas na pozornie jałowe zachowania. To nie tak, że nie mogą się powstrzymać; one po prostu mogą sobie na to pozwolić. Dzięki pewnej nadwyżce sił umysłowych zwierzęta te stać na działania, które można nazwać gadżetami kognitywnymi. W ten sposób mogą przechytrzyć same siebie. Jeśli sytuacja tego wymaga, przestają się skupiać na działaniach mających bezpośrednio rozwiązać napotkany problem, a w zamian robią coś, co przyniesie im korzyść w sposób pośredni. Rytuały pomagają im poradzić sobie z wyzwaniami, które stwarza ich złożona psychika, takimi jak budowanie więzi z partnerem, przeżywanie utraty i lęku, nauka współpracy i organizowanie się w grupie. W takim ujęciu nie powinno być zaskoczeniem, że najinteligentniejsze zwierzęta praktykują najwięcej rytuałów.
Żaden jednak gatunek nie jest przywiązany do rytuałów aż tak jak Homo sapiens. Archeolodzy często uznają, że właśnie rytuały należą do kluczowych elementów życia nowoczesnych ludzi, i wiążą je z umiejętnością myślenia symbolicznego. Najwyraźniej nikt nie dorównuje nam zdolnością przekazywania złożonych myśli i koncepcji, które mogą dotyczyć nie tylko tego, co tu i teraz, ale też tego, co dzieje się w innym czasie i w innym miejscu – a nawet w wyobraźni. Tworzymy w tym celu dzieła sztuki, snujemy opowieści, przekazujemy sobie mity i praktykujemy rytuały. Wiele teorii dotyczących rozwoju zdolności poznawczych człowieka zakłada, że inteligencja ewoluowała równolegle z rytuałami.
Antropolodzy fizyczni twierdzą, że rytuały odbywane w grupach mogły odegrać kluczową rolę w przekazywaniu informacji kulturowych w społeczeństwach przedjęzykowych. Symboliczne inscenizowanie wspólnych opowieści sprawiło, że rytuał stawał się rodzajem protojęzyka, pełniącego funkcję zewnętrznego systemu wsparcia dla zdolności poznawczych poszczególnych osób – był to kluczowy etap rozwoju języka jako takiego[14]. Neurobiolog Merlin Donald uznaje, że rytuały stały się mentalnym kamieniem węgielnym rozwoju poznania społecznego, dzięki któremu wczesne hominidy mogły dostroić swoje myślenie do konwencji społecznych. Za sprawą obecności rytuałów w życiu grupy wytwarzał się system wspólnych doświadczeń oraz symbolicznych znaczeń i w ten sposób myśli łączyły się z pamięcią. Dzięki temu wspólnota ludzi mogła działać jak jeden organizm. A ponieważ obyczaje miały swoją symbolikę, wiązały się z rytmem i ruchem, odgrywały swoją rolę w oddzieleniu tego, co zwyczajne, od tego, co odświętne, łączy się je również z rozwojem sztuki[15].
Jeśli wierzyć tym teoriom, rytuały są niezwykle ważnym elementem naszej tożsamości jako gatunku i odegrały kluczową rolę w naszej ewolucji. Oczywiście niełatwo zweryfikować teorie dotyczące odległej przeszłości. Społeczności przedpiśmienne nie pozostawiły po sobie żadnych tekstów, zatem nic nie wiemy o ich języku, wierzeniach, mitach, opowieściach. O ile jednak umysły nie zmieniają się w skamielinę, którą można by badać, o tyle sztuka i rytuał pozostawiają ślady widoczne dla archeologów.
Najwcześniejsze dowody istnienia rytuałów w ewolucyjnym rodowodzie naszego gatunku, który oddzielił się od szympansów sześć, siedem milionów lat temu, wiążą się z pochówkami. W regionie Atapuerca na północy Hiszpanii archeolodzy znaleźli szczątki przynajmniej dwudziestu ośmiu osobników. Jaskinię, w której dokonano tego odkrycia, nazwali Sima de los Huesos (Jama pełna kości). Choć jest ona jedynie częścią rozległego systemu jaskiń, wszystkie szkielety złożono razem w niewielkim, oddalonym od wejścia pomieszczeniu. Przy nich znaleziono misternie wyrzeźbioną siekierę z kwarcytu. W żadnym miejscu jaskini nie występują ślady świadczące o tym, że ktoś tam mieszkał, a to prawdopodobnie oznacza, że ciała przeniesiono tam specjalnie. DNA pobrane z ponad siedmiu tysięcy kości wskazuje, że należały do przedstawicieli Homo heidelbergensis, najstarszego znanego kuzyna neandertalczyka, żyjącego czterysta trzydzieści tysięcy lat temu.
Podobny grobowiec znaleziono w jaskini w południowoafrykańskiej prowincji Gauteng. Tym razem były to szczątki dawnego gatunku człowieka zwanego Homo naledi. W jamie znajdowało się piętnaście szkieletów. Datowanie radiowęglowe wykazało, że należały one do ludzi żyjących około ćwierć miliona lat temu. Miejsce nie było w żaden sposób naruszone: nic nie wskazywało na wizytę drapieżników, nie zauważono śladów kłów na kościach, kamieni ani zmian świadczących o obecności wody. Szkielety były w doskonałym stanie, leżały w takiej samej pozycji, w jakiej złożono ciała. Wyglądało to tak, jakby przedstawiciele Homo naledi przeszli przez wijące się ciemne korytarze, wspięli się na stromą dwunastometrową skałę, a następnie zeszli przez wąską szczelinę do odizolowanej jaskini, w której złożyli przyniesione szczątki na wieczny spoczynek, i zabezpieczyli wejście. Nie był to jedyny taki przypadek. Kolejne pokolenia składały ciała zmarłych w tym samym miejscu. Najwyraźniej był to prehistoryczny cmentarz.
Wśród badaczy nie ma jednak zgody co do tego, czy ciała składano w jaskini z taką właśnie intencją. Wykluczyli oni wprawdzie wiele innych możliwości, ale nadal nie znaleźli niepodważalnych dowodów. Niewykluczone przecież – choć mało prawdopodobne – że piętnaście osób wpadło do tej jaskini (nie łamiąc sobie przy tym kości) i tam zmarło. A może wnętrze wyglądało wówczas inaczej, ciała zaś przyniosła woda? Może wreszcie jest jakieś inne wyjaśnienie, które ujawni się w czasie przyszłych badań? Trudno na to pytanie odpowiedzieć na podstawie danych zebranych z jednego tylko miejsca.
Mniej kontrowersyjnych dowodów dostarczają nasi wymarli bliscy krewni: neandertalczycy. Miejsca ich pochówku odnaleziono w różnych punktach między innymi w Iraku, Izraelu, Chorwacji i we Francji. Nie ulega wątpliwości, że nasi przodkowie nie mieli zwyczaju po prostu pozbywać się ciał zmarłych. Ostrożnie składali je na cmentarzyskach – zwłaszcza ciała małych dzieci – często w pozycji embrionalnej i czynili znaczne wysiłki, by ochronić groby przed padlinożercami. Ponieważ w pobliżu szczątków znajdowano niekiedy również czaszki i kości niedźwiedzi, czasem ułożone w okrąg, część archeologów przypuszcza, że neandertalczycy oddawali cześć totemom lub zwierzętom. Na przykład w jaskini Bruniquel w południowo-zachodniej Francji neandertalczycy odłamali stalagmity, których użyli do zbudowania dużych, okrągłych podziemnych konstrukcji – niewykluczone, że wspólnie praktykowali tam jakiegoś rodzaju rytuały[16].
Niektórzy powątpiewają w to, czy rytualne praktyki neandertalczyków mogły być czymś skomplikowanym. Nie mamy w końcu zbyt wielu dowodów i nigdy się nie dowiemy, co nasi przodkowie sobie myśleli, kiedy grzebali swoich bliskich. Jedno nie ulega wątpliwości: nie da się zaprzeczyć, że rytuały istnieją od czasu pojawienia się naszego gatunku. Człowiek anatomicznie nowoczesny (Homo sapiens) nie ograniczał się do chowania zmarłych. Wcześni przedstawiciele naszego gatunku ozdabiali zwłoki czerwoną ochrą, w grobach umieszczali biżuterię, wyroby artystyczne, ulubione przedmioty i zwierzęta zmarłych. W wielu przypadkach odbywały się wtórne pochówki: zwłoki palono lub w inny sposób oddzielano ciało od kości albo czekano, aż zakończy się proces rozkładu, a następnie ostrożnie składano szczątki w grobie. Praktykowano również inne rytuały, czego dowodzą liczne obrazy wyżłobione lub namalowane na ścianach, symboliczne dzieła sztuki, potłuczone wyroby garncarskie i inne cenne przedmioty, które najwyraźniej zniszczono umyślnie.
Francuski socjolog Émile Durkheim zauważył, że w życiu rdzennych mieszkańców występowały dwie fazy:
Już to zbiorowość rozprasza się w małych, niezależnych grupach, które poświęcają się własnym zajęciom, i wówczas każda rodzina żyje osobno, polując, łowiąc, zbierając, innymi słowy – zdobywając niezbędne pożywienie wszelkimi dostępnymi sposobami. Albo przeciwnie, na pewien czas, od kilku dni do kilku miesięcy, następuje w określonych miejscach koncentracja zgromadzonej zbiorowości. Dzieje się to wtedy, gdy klan lub jakąś inną część plemienia wzywa się na posiedzenie, gdy przy tej także okazji celebruje się pewne ceremonie religijne[17].
Według Durkheima wymienione dwie fazy to równocześnie dwa światy: sacrum i profanum. Profanum obejmuje zwykłe, przyziemne i powtarzalne czynności: pracę, przygotowanie jedzenia, zajmowanie się codziennymi obowiązkami. Świat sacrum opiera się natomiast na rytuałach – skupia się na tym wszystkim, co wyjątkowe. Wspólnie praktykując ceremonie, ludzie mogli odłożyć troski na bok i choć na krótki czas przenieść się do tego świata. A ponieważ rytualne działania muszą przebiegać zgodnie ze ściśle wyznaczonym schematem, udział w nich pozwolił ustanowić pierwsze konwencje społeczne. Kiedy ludzie zbierali się na wspólne uroczystości, ze zbiorowiska obcych stawali się wspólnotą, którą łączyły normy społeczne, zasady i wartości. Dlatego właśnie antropolog Roy Rappaport określił rytuał mianem „podstawowego aktu społecznego”[18]. To właśnie dzięki niemu rodzi się społeczeństwo. I może to być – zupełnie dosłownie – prawda historyczna.
Göbekli Tepe to stanowisko archeologiczne na południowym wschodzie Turcji, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Syrią. Gdy zostało odkryte w 1963 roku, z początku uznano, że to średniowieczny cmentarz, i nie poświęcono mu wiele uwagi. Kiedy jednak w 1994 roku na miejsce przybył niemiecki archeolog Klaus Schmidt, od razu zdał sobie sprawę z tego, że patrzy na coś o wiele bardziej istotnego. Tym, co wzięto za bizantyjskie nagrobki, były ogromne neolityczne słupy w kształcie litery T. Z takich wapiennych megalitów na terenie dziewięćdziesięciu tysięcy metrów kwadratowych wzniesiono dwadzieścia okrągłych konstrukcji. Cały teren jest tak rozległy, że po kilkudziesięciu latach odkopano zaledwie małą jego część. Znajdujące się tam kamienie zostały pokryte niezwykle misternymi reliefami, przedstawiającymi wiele zwierząt: lisów, dzików, gazeli, byków, sępów i żurawi. Wokół ogromnych słupów wiją się wyryte w skale węże, pełzają po nich skorpiony i owady. Są i fantastyczne stworzenia: pół ludzie, pół zwierzęta. Można sobie tylko wyobrażać przerażenie żyjącego wówczas człowieka, gdy widział, jak te wizerunki ożywają w migoczącym świetle pochodni i ognisk. Nie ulega wątpliwości, że była to monumentalna świątynia.
Największe wrażenie współcześnie robi informacja dotycząca czasu powstania tego zabytku. Göbekli Tepe wzniesiono ponad dwanaście tysięcy lat temu, co oznacza, że jest to najstarsza na świecie znana konstrukcja służąca odbywaniu rytuałów. Jest trzykrotnie starsza niż egipskie piramidy i ponad dwukrotnie starsza niż Stonehenge. Powstała przed kamieniami milowymi rozwoju naszej cywilizacji: rolnictwem, pismem, garncarstwem i wynalezieniem koła.
Ogromna konstrukcja prawdopodobnie stanowiła cel pielgrzymek plemion zbieracko-łowieckich, które pokonywały długą drogę, by się tu znaleźć: według Schmidta przybywały z Izraela, Jordanii i Egiptu. Okolica prawdopodobnie nie była na stałe zamieszkana, bo nie znaleziono śladów uprawy roślin ani hodowli zwierząt, a pierwsze domy w pobliżu pojawiły się mniej więcej tysiąc lat później.
Göbekli Tepe całkowicie zmieniło nasz sposób myślenia o ludach prehistorycznych. Sprawiło, że zaczęliśmy datować początki cywilizacji o tysiące lat wcześniej, ale to nie wszystko. Istnienie tego miejsca nie daje się pogodzić z powszechnie panującym przekonaniem o tym, że kluczowym impulsem do rozwoju cywilizacji było rolnictwo. Przez długi czas dominowała teoria, że to właśnie ze względu na nie społeczeństwa zaczęły się organizować i osiadać w jednym miejscu. Jak twierdzono, gdy człowiek nauczył się uprawiać rośliny, mógł zacząć prowadzić osiadły tryb życia. Dzięki temu rosła populacja i rozwijały się duże wspólnoty, których członkowie współpracowali ze sobą, wytwarzali zapas pożywienia i narzędzi oraz wykonywali nowe rodzaje wyspecjalizowanych prac. To z kolei sprawiło, że mieli więcej czasu, zasobów i możliwości organizacyjnych i mogli utrzymać skomplikowaną strukturę społeczną, rozwijać zaawansowane technologie, dawać wyraz wierzeniom religijnym, budować monumentalne świątynie. To właśnie ze względu na te brzemienne w skutki zmiany całą epokę nazywa się „rewolucją neolityczną” albo „rewolucją agrarną”. Odkrycie Göbekli Tepe stawia tę narrację pod znakiem zapytania.