Rycerze wojennego nieba - Adam Makos, Larry Alexander - ebook + książka

Rycerze wojennego nieba ebook

Makos Adam, Larry Alexander

0,0
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Niebywała autentyczna historia dwóch pilotów i walk w przestworzach podczas drugiej wojny światowej!

BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”

„Książka przykuwa uwagę niczym film. Chwilami przypomina „Top Gun”, kiedy indziej „Walkirię” i na tym nie koniec!” – Marcus Brotherton, autor bestsellera „New York Timesa”, “We Who Are Alive and Remaine”

Grudzień 1943 roku. Poważnie uszkodzony amerykański bombowiec z trudem utrzymuje się w powietrzu po misji nad terytorium Niemiec. Za sterami siedzi dwudziestojednoletni podporucznik Charlie Brown, na pokładzie są zabici i ranni członkowie załogi. Nagle z tyłu wyłania się charakterystyczna sylwetka messerschmitta, pilot to Franz Stiegler, as myśliwski. To, co wydarzyło się potem, było wręcz niewyobrażalne i zostało określone później jako „najbardziej zdumiewające spotkanie wrogów podczas drugiej wojny światowej”. O tym, co się stało, gdy Charlie i Franz wysoko nad ziemią spojrzeli sobie w oczy, żadnemu z nich długo nie wolno było mówić…

Oto prawdziwa historia dwóch pilotów. Poznajemy równolegle ich życie: wybuch wojny i realia służby w lotnictwie. Nim los zetknął ich tamtego grudniowego dnia, Franz przeszedł całą długą drogę niemieckiego pilota myśliwskiego: latał nad północną Afryką, wspierając Afrika Korps Rommla, stacjonował na Sycylii, osłaniając przeprawę przez Morze Śródziemne, wreszcie miał bronić swego kraju przed nalotami aliantów. Książka przedstawia zarówno barwny, żywy portret dwóch młodych żołnierzy walczących po przeciwnych stronach, jak i świetnie opisuje dramatyczne podniebne pojedynki i przebieg działań wojennych.

Żywe mimo upływu lat wspomnienia Charliego Browna i Franza Stieglera czynią tę książkę tak wyjątkową, a jej lekturę – zapadającym w pamięć, poruszającym przeżyciem.

Ciekawostką jest, że szwedzki zespół Sabaton na swojej płycie „Heroes”, utwór „No Bullets Fly” poświęcił bohaterom książki „Rycerze wojennego nieba”. Sabaton aktywnie włączył się w promowanie książki na całym świecie facebook.com/382380358539429/photos/a.385526381558160.1073741828.382380358539429/557431124367684/?

„Z najstraszniejszej wojny w historii wyłania się ta opowieść o braterstwie wrogów. Prosto opowiedziana, wyśmienita i warta poznania” – Joe Galloway, autor bestsellerowego „We Were Soldiers Once… and Young”

Adam Makos jest dziennikarzem, historykiem i wydawcą czasopisma militarnego „Valor”. Przeprowadził mnóstwo wywiadów z weteranami. W 2008 roku towarzyszył 101. dywizji powietrznodesantowej w Iraku i siłom specjalnym podczas tropienia terrorystów z Al-Kaidy. Te i inne misje autor opisuje na stronie valorstudios.com. Rycerze wojennego nieba to jego rewelacyjny debiut książkowy, jest też współautorem (z Marcusem Brothertonem) Voices of the Pacific: Untold Stories from the Marine Heroes of World War II

Larry Alexander jest dziennikarzem i autorem biografii z listy bestsellerów „New York Timesa”: Biggest Brother. The Life of Major Dick Winters, the Man Who Led the Band of Brothers.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 500

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



O autorach

ADAM MAKOS (ur. 1981) to dzien­ni­karz, histo­ryk i redak­tor. Jego dziad­ko­wie brali udział w II woj­nie świa­to­wej – jeden słu­żył w Mari­nes, drugi latał B-17. Wyda­wana z kole­gami gazetka prze­ro­dziła się w maga­zyn histo­ryczny „Valor”, któ­rego wydawcą został Makos w wieku 18 lat. Od tego czasu prze­pro­wa­dził mnó­stwo wywia­dów z wete­ra­nami, a w 2008 roku towa­rzy­szył 101. Dywi­zji Powietrz­no­de­san­to­wej w Iraku i siłom spe­cjal­nym tro­pią­cym ter­ro­ry­stów z Al-Kaidy. Jedna z opo­wie­ści zafa­scy­no­wała go bez reszty – owo­cem tej fascy­na­cji jest książka Ryce­rze wojen­nego nieba (REBIS 2014). Ten rewe­la­cyjny debiut 23 tygo­dnie utrzy­my­wał się na liście best­sel­le­rów „New York Timesa”. Kolejne jego książki to Voices of the Paci­fic, wspo­mnie­nia 15 wete­ra­nów (zebrane z Mar­cu­sem Bro­ther­to­nem), oraz Devo­tion, poru­sza­jąca histo­ria z cza­sów wojny kore­ań­skiej. Cha­rak­te­ry­styczną cechą stylu pisar­skiego Makosa jest łącze­nie inten­syw­no­ści ludz­kich prze­żyć z dyna­micz­nymi opi­sami akcji bojo­wych. „Naj­wspa­nial­sze poko­le­nie” szybko odcho­dzi, więc autor ściga się z cza­sem, by oca­lić jak naj­wię­cej wspo­mnień wete­ra­nów, uczcić ich pamięć i doko­na­nia i podzie­lić się nimi z czy­tel­ni­kami. Nakła­dem Domu Wydaw­ni­czego REBIS w 2021 roku uka­zała się rów­nież Szpica tego autora.

LARRY ALE­XAN­DER jest dzien­ni­ka­rzem i auto­rem bio­gra­fii z listy best­sel­le­rów „New York Timesa”: Naj­więk­szy brat. Życie majora Dicka Win­tersa dowódcy kom­pa­nii braci. W Pol­sce uka­zała się także jego książka Cie­nie w dżun­gli. Zwia­dowcy Alamo na wyspach Pacy­fiku.

Na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu w Gar­misch można zoba­czyć rysu­jący się na tle Alp kamień nagrobny. Wytra­wione na por­ce­la­no­wym krążku zdję­cie przed­sta­wia przy­tu­lo­nego do krowy chłopca. Zgi­nął jako żoł­nierz w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej. Niniej­sza książka jest dedy­ko­wana temu chłopcu oraz wszyst­kim mło­dym ludziom, któ­rzy odpo­wie­dzieli na wezwa­nie swo­ich ojczyzn, mimo że ni­gdy nie chcieli wojny.

Wstęp

Dwu­dzie­stego grud­nia 1943 roku, w zawie­ru­sze wojny nio­są­cej cier­pie­nie, śmierć i trwogę, pod nie­bem pół­noc­nych Nie­miec doszło do wyda­rze­nia świad­czą­cego o szla­chet­no­ści i pra­gnie­niu pokoju. Załoga ame­ry­kań­skiego bom­bowca B-17 po zbom­bar­do­wa­niu wyzna­czo­nych celów usi­ło­wała dole­cieć poważ­nie uszko­dzo­nym samo­lo­tem do bazy. Samotny nie­miecki myśli­wiec Bf 109 natknął się na ich maszynę. Spo­tkali się zacie­kli wro­go­wie, zde­cy­do­wani zestrze­lić prze­ciw­nika. To, co tam­tego dnia zaszło pomię­dzy pilo­tem myśliw­skim i załogą bom­bowca, oraz skutki tego kil­ka­dzie­siąt lat póź­niej, jest jed­nak trudne do wyobra­że­nia. Nic podob­nego nie roze­grało się ani przed­tem, ani potem. Zda­rze­nie to, mówiąc naj­ogól­niej, można zali­czyć do naj­bar­dziej nie­zwy­kłych w histo­rii dzia­łań wojen­nych.

A mnie zupeł­nie nie cią­gnęło do tej sprawy i nie zamie­rza­łem jej opi­sy­wać.

* * *

Dora­sta­łem pośród wspo­mnień z dru­giej wojny świa­to­wej. Uwiel­bia­łem słu­chać opo­wie­ści moich dziad­ków, z któ­rych jeden był człon­kiem załogi B-17, a drugi słu­żył w pie­cho­cie mor­skiej. Z moim młod­szym bra­tem i ze mną budo­wali modele samo­lo­tów, które zresztą zawsze ule­gały znisz­cze­niu. Zabie­rali nas na pokazy lot­ni­cze. Roz­bu­dzili zain­te­re­so­wa­nie tą swoją czarno-białą epoką. Byłem zauro­czony. Czy­ta­łem każdą książkę o dru­giej woj­nie świa­to­wej, jaka tylko wpa­dła mi w ręce. Wie­dzia­łem, że ci z „Naj­wspa­nial­szego Poko­le­nia” byli pozy­tyw­nymi boha­te­rami, ryce­rzami poko­nu­ją­cymi zło w ogólnoświa­to­wej kru­cja­cie. Wal­czyli z czar­nymi ryce­rzami, Niem­cami i Japoń­czy­kami, któ­rzy byli źli do szpiku kości. Jak na tak skom­pli­ko­waną wojnę, wyda­wało się to pro­ste.

Pew­nego desz­czo­wego dnia moje życie nieco się zmie­niło. Mia­łem pięt­na­ście lat i miesz­ka­łem w spo­koj­nym zakątku Pen­syl­wa­nii. Moje rodzeń­stwo, naj­lep­szy przy­ja­ciel i ja tak się nudzi­li­śmy, że posta­no­wi­li­śmy zostać dzien­ni­ka­rzami. Tam­tego dnia, na kom­pu­te­rze moich rodzi­ców, zapo­cząt­ko­wa­li­śmy pisa­nie biu­le­tynu doty­czą­cego naszego ulu­bio­nego tematu, czyli lot­nic­twa dru­giej wojny świa­to­wej. Wydru­ko­wa­li­śmy nasze dzieło na atra­men­to­wej dru­karce. Miało trzy strony i tra­fiło do kil­ku­na­stu czy­tel­ni­ków.

Zmiana, która nastą­piła w moim życiu rok póź­niej, była dużo poważ­niej­sza. Latem, w pierw­sze waka­cje szkoły śred­niej, moja sąsiadka, kole­żanki i kole­dzy z klasy, i nauczy­cielka zgi­nęli w wypadku. Wielka tra­ge­dia, okre­ślona krótko jako „TWA Lot 800”, dotknęła bole­śnie nasze mia­steczko Mon­to­ur­sville. Szes­na­ścioro uczniów i moja ulu­biona nauczy­cielka lecieli do Fran­cji na pokła­dzie odrzu­to­wego 747. Wszy­scy nale­żeli do szkol­nego Klubu Języka Fran­cu­skiego. Ich samo­lot eks­plo­do­wał w powie­trzu, nie­da­leko wschod­niego wybrzeża Long Island.

Mia­łem lecieć z nimi. Zapi­sa­łem się na wycieczkę, ale sta­ną­łem przed trud­nym wybo­rem. Moja mama w ramach swo­jej doryw­czej pracy sprze­dała wystar­cza­jąco dużo pro­duk­tów firmy Pam­pe­red Chef, by otrzy­mać wycieczkę dla całej rodziny do Disney World. Kło­pot pole­gał na tym, że obie wycieczki zbie­gały się w cza­sie. Wybra­łem Disney World. Byłem tam wła­śnie, kiedy przed drzwiami naszego hote­lo­wego pokoju poja­wił się egzem­plarz „USA Today”, z infor­ma­cją o wypadku, o 230 zabi­tych i o wstrzą­sie, jaki to wywo­łało w nie­wiel­kim mie­ście w Pen­syl­wa­nii. Kiedy wró­ci­li­śmy do domu, auto­ma­tyczna sekre­tarka tele­fonu rodzi­ców wypeł­niona była kon­do­len­cjami. W pośpie­chu przy usta­la­niu toż­sa­mo­ści osób znaj­du­ją­cych się w samo­lo­cie ktoś podał listę uczniów, któ­rzy pier­wot­nie zapi­sali się na wycieczkę, i wśród nich wid­niało moje nazwi­sko.

Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe były bar­dzo dra­ma­tyczne. Kiedy po waka­cjach zaczęła się szkoła, na przy­stanku auto­bu­so­wym nie było mojej sąsiadki, Moniki. Zabra­kło też Jes­siki, która wsia­dała do auto­busu na wcze­śniej­szym przy­stanku. Moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Cla­ire, nie sie­działa obok mnie w kla­sie. I pani Dic­key nie pro­wa­dziła już lek­cji. Była wspa­niałą nauczy­cielką, w dużym stop­niu przy­po­mi­nała Paulę Deen, jowialną gospo­dy­nię tele­wi­zyj­nego pro­gramu kuli­nar­nego. Kiedy wybie­ra­li­śmy dla sie­bie fran­cu­skie imiona, któ­rych mie­li­śmy uży­wać pod­czas lek­cji języka, wybra­łem sobie „Fabio”. To aku­rat nie było imię fran­cu­skie, ale brzmiało zabaw­nie i pani Dic­key pozwo­liła mi je zacho­wać. Taka wła­śnie była.

Lot 800 nauczył mnie, że życie trzeba cenić, bo jest bar­dzo kru­che. Prze­sadą byłoby powie­dzieć, że obu­dzi­łem się pew­nego dnia i zaczą­łem żyć z pasją i pra­co­wać inten­syw­niej, by mieć jakiś wpływ na świat. Takie rze­czy nie dzieją się nagle. Teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę, że zmiany zacho­dziły stop­niowo. Pod koniec szkoły śred­niej moje rodzeń­stwo, przy­ja­ciel i ja zastą­pi­li­śmy te nasze łączone zszywką kartki ele­gancko opra­wio­nym cza­so­pi­smem o nakła­dzie 7 tysięcy egzem­pla­rzy. Kiedy nasi kole­dzy oglą­dali mecze albo bawili się na impre­zach, my prze­pro­wa­dza­li­śmy wywiady z wete­ra­nami dru­giej wojny świa­to­wej.

Nie zaprze­sta­li­śmy wyda­wa­nia naszego cza­so­pi­sma, kiedy poszli­śmy do col­lege’u. Omi­nęły nas roz­liczne stu­denc­kie zabawy, bo w week­endy roz­ma­wia­li­śmy z wete­ra­nami na poka­zach lot­ni­czych, w muze­ach i na spo­tka­niach kom­ba­tan­tów. Prze­pro­wa­dza­li­śmy wywiady z pilo­tami myśliw­skimi, strzel­cami pokła­do­wymi bom­bow­ców, z innymi człon­kami załóg, jed­nym sło­wem, z każ­dym, kto latał. Na okładce naszego pisma oświad­czy­li­śmy, że naszą misją jest: „Zacho­wa­nie pamięci o poświę­ce­niu ame­ry­kań­skich wete­ra­nów”.

Zaczęto zauwa­żać nasze pisemko. Tom Bro­kaw, autor The Gre­atest Gene­ra­tion, napi­sał do nas list, wyra­ża­jąc się z uzna­niem o naszej dzia­łal­no­ści. Tom Hanks spo­tkał się z nami w Waszyng­to­nie przy pomniku pole­głych w wal­kach pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, zachę­ca­jąc nas do dal­szej pracy. Har­ri­son Ford roz­ma­wiał z nami na poka­zie lot­ni­czym AirVen­ture w Osh­kosh, w sta­nie Wiscon­sin. Tam, na miej­scu, prze­czy­tał cza­so­pi­smo i wyra­ził apro­batę dla naszych dzia­łań. Rów­nież James Came­ron, reży­ser Tita­nica, pochwa­lił nasze sta­ra­nia.

Po ukoń­cze­niu col­lege’u mogli­śmy już poświę­cić pismu cały nasz czas. Spie­szy­li­śmy się, bo wie­dzie­li­śmy, że wete­rani dru­giej wojny świa­to­wej odcho­dzą. Jako redak­tor naczelny wpro­wa­dzi­łem trzy żela­zne reguły: trzy­mać się fak­tów, prze­ka­zy­wać opo­wie­ści, które poka­zują naszych żoł­nie­rzy w dobrym świe­tle, i igno­ro­wać wro­gów, bo prze­cież nie ich hono­ru­jemy. Jeśli cho­dzi o tę ostat­nią zasadę, nie musie­li­śmy przej­mo­wać się wete­ra­nami japoń­skimi; nie spo­tka­li­śmy bowiem żad­nych w Sta­nach. Z nie­miec­kimi było jed­nak ina­czej. Natknę­li­śmy się na nich, i to nie raz.

Na poka­zie lot­ni­czym w Gene­seo, w sta­nie Nowy Jork, nie­gdy­siej­szy pilot myśliw­ski, Oskar Bösch, wyko­nał lot szy­bow­cowy. W wieku 77 lat poka­zał piękne akro­ba­cje. Czy pod­sze­dłem do niego, żeby poroz­ma­wiać, kiedy stał samot­nie przy swoim szy­bowcu? Nawet mi to przez myśl nie prze­szło. W muzeum w Doy­le­stown w Pen­syl­wa­nii wysta­wiono zre­kon­stru­owany nie­miecki odrzu­to­wiec. Spo­tka­łem tam Niemca, dok­tora Kurta Foksa, który pilo­to­wał takie wła­śnie samo­loty pod koniec wojny. Czy inte­re­so­wało mnie to, co widział lub czego doko­nał? Ani tro­chę.

Czy­ta­łem o podob­nych im Niem­cach w książ­kach, widy­wa­łem ich na fil­mach i to mi wystar­czyło. Zga­dza­łem się z Indianą Jone­sem, kiedy mówił: „Nazi­ści. Nie­na­wi­dzę tych drani”. Dla mnie wszy­scy Niemcy byli nazi­stami. Zło­wro­gimi zombi, któ­rzy zbie­rali się tłum­nie w Norym­ber­dze, by pozdra­wiać Hitlera. Zakła­dali obozy kon­cen­tra­cyjne. Wiel­bili Führera. Co gor­sza, usi­ło­wali zabić moich przy­ja­ciół, tych osiem­dzie­się­cio­let­nich wete­ra­nów, któ­rzy stali się moimi boha­te­rami.

Jed­nak coś zaczęło mnie intry­go­wać. Zauwa­ży­łem, że sta­rze­jący się ame­ry­kań­scy piloci mówią o swo­ich prze­ciw­ni­kach z jakimś dziw­nym sza­cun­kiem. Mówili o ich odwa­dze, przy­zwo­ito­ści i kodek­sie hono­ro­wym, który to niby był wspólny dla obu stron. Nie­któ­rzy ame­ry­kań­scy wete­rani wra­cali nawet do Nie­miec, tam, gdzie ich zestrze­lono, by spo­tkać się z daw­nymi wro­gami i uści­snąć im rękę.

Chyba żar­tu­je­cie? – myśla­łem. Prze­cież oni robili wszystko, żeby was zabić! Zabili waszych przy­ja­ciół. Nie wolno o tym zapo­mi­nać. Tym­cza­sem ci, któ­rzy latali wtedy nad Niemcy, mieli inne zda­nie. Ten jeden jedyny raz pomyśla­łem, że przed­sta­wi­ciele Naj­wspa­nial­szego Poko­le­nia to sza­leńcy.

* * *

Nie­cały rok po ukoń­cze­niu col­lege’u zadzwo­ni­łem do Char­liego Browna, pilota bom­bowca pod­czas wojny. Sły­sza­łem o nim już wcze­śniej i wysła­łem mu nasze pismo oraz list z zapy­ta­niem, czy możemy prze­pro­wa­dzić z nim wywiad. Legenda gło­siła, że ostrze­lany bom­bo­wiec Char­liego pra­wie roz­le­ciał się na kawałki, ale był w tej histo­rii jakiś zaska­ku­jący zwrot i nie bar­dzo wie­dzia­łem, o co cho­dzi. Sprawa miała podobno jakiś zwią­zek z nie­miec­kim pilo­tem, Fran­zem Sti­gle­rem, któ­rego sam Brown nazy­wał „star­szym bra­tem”.

Wete­ran zgo­dził się na wywiad, po czym zasko­czył mnie pyta­niem:

– Chcesz usły­szeć całą histo­rię doty­czącą tego, co przy­da­rzyło się mnie i mojej zało­dze?

– Jasne – odpar­łem.

– Czyli nie powi­nie­neś zaczy­nać ode mnie – stwier­dził Char­lie.

– Jak to? – zdzi­wi­łem się.

– Jeśli naprawdę chcesz poznać całość, to dowiedz się naj­pierw cze­goś o Franzu Sti­gle­rze. Wciąż żyje. Sprawdź, jak go wycho­wano i jak stał się tym czło­wie­kiem, któ­rego spo­tka­li­śmy w powie­trzu nad Europą. A naj­le­piej będzie, jak go odwie­dzisz. Mieszka z żoną w Kana­dzie, w Van­co­uver. Kiedy usły­szysz jego histo­rię, przy­jedź do mnie, a ja opo­wiem ci moją.

Już mia­łem się wykrę­cić i powie­dzieć Char­liemu, że nie bar­dzo inte­re­suje mnie wer­sja nie­miec­kiego pilota myśliw­skiego, kiedy powie­dział coś takiego, co zamknęło mi usta:

– W tej opo­wie­ści ja jestem tylko jedną z postaci… rze­czy­wi­stym jej boha­te­rem jest Franz Sti­gler.

* * *

Kiedy w lutym 2004 roku doko­na­łem rezer­wa­cji na lot do Van­co­uver, musia­łem wytłu­ma­czyć moim młod­szym part­ne­rom, dla­czego wydaję 600 dola­rów z naszych ogra­ni­czo­nych fun­du­szy i lecę na drugi kra­niec kon­ty­nentu, aby zła­mać wła­sną zasadę. Zamie­rza­łem prze­pro­wa­dzić wywiad, by zacy­to­wać sie­bie, z „nazi­stow­skim pilo­tem”. Mia­łem dwa­dzie­ścia trzy lata. Pole­cia­łem do Van­co­uver, wzią­łem tak­sówkę i uda­łem się za mia­sto. Było ciemno i padał deszcz. Naza­jutrz opu­ści­łem hotel i ruszy­łem na spo­tka­nie z Fran­zem Sti­gle­rem.

Nie mia­łem wtedy poję­cia, że dzięki Char­liemu Brow­nowi poznam jedną z naj­wspa­nial­szych nie­opo­wie­dzia­nych dotąd wojen­nych histo­rii.

Osta­tecz­nie spę­dzi­łem z Fran­zem cały tydzień. Oka­zał się życz­liwy i miły. Przy­zna­łem mu się, że uwa­ża­łem go za nazi­stę. Udzie­lił mi wyja­śnień. Nazi­stą zosta­wało się z wła­snego wyboru. Trzeba było wstą­pić do NSDAP. Niemcy mogli zapi­sy­wać się do par­tii lub nie. Franz ni­gdy się nie zapi­sał. Jego rodzice gło­so­wali prze­ciwko nazi­stom, zanim zde­le­ga­li­zo­wano wszyst­kie inne par­tie. A ja myśla­łem, że każdy Nie­miec ma nazizm we krwi. Już ni­gdy wię­cej nie nazwa­łem Franza „nazi­stą”.

* * *

Następ­nie pole­cia­łem do Miami i spę­dzi­łem tydzień z Char­liem. Zna­ko­mi­cie się bawi­li­śmy i każdy prze­ga­dany dzień koń­czy­li­śmy przy whi­sky. Opu­bli­ko­wa­li­śmy histo­rię Char­liego Browna i Franza Sti­glera w naszym cza­so­pi­śmie. Czy­tel­nicy wpa­dli w zachwyt. Dla­tego w kolej­nym wyda­niu opu­bli­ko­wa­li­śmy jej dal­szy ciąg. Jed­nak czy­tel­ni­kom wciąż było mało. Popro­si­łem więc obu wete­ra­nów, żeby pozwo­lili mi przed­sta­wić ich histo­rię w książce, jako opo­wieść o dwóch wro­gach.

Nie mie­li­śmy poję­cia, że cały pro­ces zwią­zany z napi­sa­niem i wyda­niem książki potrwa osiem lat.

To, co czy­tel­nik znaj­dzie na kolej­nych stro­nach, jest wyni­kiem czte­rech lat wywia­dów z Char­liem i Fran­zem oraz rów­nież czte­ro­let­nich, czę­sto prze­ry­wa­nych badań. Prze­rwy wyni­kały z tego, że wciąż pra­co­wa­łem w Valor Stu­dios, wydaw­nic­twie mili­ta­riów, w jakie zamie­nił się nasz skrom­niutki kie­dyś biu­le­tyn. Widy­wa­łem się z Fran­zem i Char­liem w ich domach, na poka­zach lot­ni­czych, kon­tak­to­wa­łem tele­fo­nicz­nie i listow­nie.

Obaj byli nie­zmien­nie uprzejmi i cier­pliwi. Na ich miej­scu wyrzu­cił­bym takiego namol­nego faceta jak ja ze sło­wami: „Dość już tego”. Tym­cza­sem Char­lie i Franz chęt­nie opo­wia­dali, przy­po­mi­na­jąc sobie zarówno chwile zabawne, jak i te tra­giczne. Muszę tutaj zauwa­żyć, że ja jedy­nie słu­cha­łem i porząd­ko­wa­łem tę histo­rię. Oni ją na nowo prze­ży­wali. Odgrze­bu­jąc wspo­mnie­nia, wra­cali do tam­tego bole­snego czasu w ich życiu, ponie­waż wie­dzieli, że ktoś kie­dyś weź­mie tę książkę do ręki, nawet jeśli oni sami nie docze­kają jej osta­tecz­nej wer­sji. Ta książka jest ich darem dla nas, czy­tel­ni­ków.

Oprócz Char­liego i Franza, któ­rych szcze­gó­łowe rela­cje posłu­żyły mi za kanwę opo­wie­ści, dzie­siątki innych wete­ra­nów dru­giej wojny świa­to­wej poświę­cało swój czas, by poroz­ma­wiać ze mną i z moimi współ­pra­cow­ni­kami… poczy­na­jąc od „Doca”, nawi­ga­tora bom­bowca Char­liego, do czter­na­sto­let­niego wtedy nie­miec­kiego arty­le­rzy­sty pomoc­ni­czego o imie­niu Otto, obsłu­gu­ją­cego armatę prze­ciw­lot­ni­czą. Kolejne wątki trzy­krot­nie zawio­dły mnie do Europy, gdzie roz­grywa się zna­cząca część opi­sa­nych wyda­rzeń. Zwie­dzi­łem bazy lot­nic­twa bom­bo­wego w Anglii, spo­ty­ka­jąc się z osiem­dzie­się­cio­let­nimi pilo­tami B-17. Wdra­pa­łem się na górę Erice na Sycy­lii w poszu­ki­wa­niu groty, w któ­rej mie­ścił się punkt dowo­dze­nia jed­nostki nie­miec­kich myśliw­ców. Towa­rzy­szy­łem histo­ry­kom woj­sko­wo­ści na lot­ni­skach i w dusz­nych bun­krach na tere­nie Nie­miec oraz Austrii. W poszu­ki­wa­niu rzad­kich doku­men­tów poma­gali mi archi­wi­ści Militärarchiv-Bun­de­sar­chiv z Fre­iburga, Natio­nal Archi­ves z Kew oraz U.S. Air Force Histo­ri­cal Rese­arch Agency.

Wyko­rzy­sta­łem też wła­sne przy­gody zwią­zane z pracą w moim cza­so­pi­śmie. Otrzy­ma­łem pozwo­le­nie na lot odrzu­to­wym samo­lo­tem szkolno-bojo­wym z pilo­tem instruk­to­rem, żebym mógł zapo­znać się z tak­tyką walki myśliw­ców. Lecia­łem zre­kon­stru­owa­nym bom­bow­cem B-17, żeby poczuć, jak zacho­wuje się przy skrę­tach, zabrano mnie też do bom­bowca B-24. We wrze­śniu 2008 roku w kabi­nie trans­por­to­wego C-17 pole­cia­łem do Bag­dadu. Stam­tąd uda­łem się do Camp Ana­conda, by poczuć żar pustyni i zer­k­nąć na życie żoł­nie­rzy, towa­rzy­sząc im na patro­lach. Uzna­łem bowiem, że nie można pisać o dzia­ła­niach wojen­nych, jeśli samemu nie sły­szało się huku dział w warun­kach bojo­wych.

Rezul­ta­tem tego wszyst­kiego jest książka, któ­rej dawny ja, z wcze­śniej­szymi uprze­dze­niami, ni­gdy by nie napi­sał. Kiedy pierw­szy raz zadzwo­ni­łem do wete­rana dru­giej wojny świa­to­wej, pilota bom­bowca Char­liego Browna, chcia­łem tylko, by poświę­cił mi pół godziny. Tym­cza­sem natra­fi­łem na piękną histo­rię, wartą każ­dej minuty z tych ośmiu lat. Opo­wieść ta doty­czy wielu kwe­stii zwią­za­nych z sen­sem wojny i czło­wie­kiem, któ­rego nazy­wamy wro­giem. Jed­nakże przede wszyst­kim doty­czy kwe­stii dobra.

Czymożna zna­leźć dobrych ludzi po obu stro­nach złej wojny?

Adam Makos

Denver, Kolo­rado

wrze­sień 2012

1. Obcy we własnym kraju

Marzec 1946, Straubing, Niemcy

Franz Sti­gler, z rękoma w kie­sze­niach dłu­giej obszar­pa­nej weł­nia­nej kurtki, podą­żał uli­cami zbom­bar­do­wa­nego mia­steczka. Wydy­chane powie­trze two­rzyło poły­sku­jącą mgiełkę w słońcu zim­nego wcze­snego ranka. Szedł szybko, drob­nymi kro­kami, od czasu do czasu krzy­żu­jąc ramiona na piersi, by osło­nić się przed podmu­chami wia­tru.

Miał trzy­dzie­ści lat, ale wyglą­dał na wię­cej. Był wymi­ze­ro­wany, jego mocne szczęki ryso­wały się wyraź­nie pod skórą, a ostry orli nos wyda­wał się jesz­cze bar­dziej wydatny. Mimo widocz­nego wycień­cze­nia ciemne oczy pobły­ski­wały opty­mi­zmem. Od końca wojny minął dopiero rok i gospo­darka Nie­miec wciąż była w opła­ka­nym sta­nie. Franz roz­pacz­li­wie szu­kał pracy. W kraju zruj­no­wa­nym i wyma­ga­ją­cym odbu­dowy naj­waż­niej­szym prze­my­słem w Strau­bingu stała się pro­duk­cja cegieł. Sły­szał, że cegiel­nia przyj­muje pra­cow­ni­ków na dniówki.

Stu­ka­jąc gło­śno czar­nymi skó­rza­nymi butami o bruk, szybko prze­mie­rzył duży pro­sto­kątny plac Ludwiga. Pro­mie­nie słońca już zaczy­nały tu się­gać. Pośrodku placu stał ratusz, bogato zdo­biony zie­lony budy­nek z wysoką białą wieżą zega­rową. Duże okna i figurki che­ru­bi­nów roz­bły­sły w poran­nym słońcu. Ratusz był jed­nym z nie­wielu budyn­ków, jakie prze­trwały nie­tknięte. Z oko­licz­nych domów po bom­bar­do­wa­niach i poża­rach zostały same sko­rupy.

Kie­dyś to mia­sto w Bawa­rii, będą­cej kato­lic­kim regio­nem połu­dnio­wych Nie­miec, wyglą­dało jak z bajki. Miesz­kańcy lubili piwo i bawili się przy każ­dej oka­zji. Mia­steczko mie­niło się kolo­rami; domy miesz­kalne kryto czer­woną dachówką, gma­chy urzę­dów wyróż­niały się zie­lo­nymi bizan­tyń­skimi kopu­łami, kościoły miały białe gotyc­kie wieże. Osiem­na­stego kwiet­nia 1945 roku nad­le­ciały cięż­kie ame­ry­kań­skie bom­bowce, samo­loty nazy­wane przez Niem­ców „czte­rema sil­ni­kami”. Bom­bar­du­jąc obiekty kole­jowe i sta­cje roz­rzą­dowe, zbu­rzyły jedną trze­cią mia­sta. Dwa tygo­dnie póź­niej Niemcy się pod­dały, ale Strau­bing zdą­żył już utra­cić swoje kolo­rowe dachy.

Zegar wybił ósmą, jego dźwięki okrą­żyły plac. Od ratu­sza, gdzie ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze wyda­wali kartki żyw­no­ściowe, cią­gnęła się długa kolejka. Więk­szość ludzi cze­kała w mil­cze­niu. Nie­któ­rzy się kłó­cili. Dzie­sięć lat wcze­śniej Hitler obie­cał zatrosz­czyć się o naród nie­miecki, zapew­nić mu żyw­ność, dach nad głową i bez­pie­czeń­stwo. Zamiast tego wszyst­kiego przy­niósł mu znisz­cze­nie. Teraz tym naro­dem zaj­mo­wali się przed­sta­wi­ciele państw koali­cji anty­hi­tle­row­skiej – Ame­ry­ka­nie, Bry­tyj­czycy i Fran­cuzi. Nazy­wali swoją dzia­łal­ność „odbu­dową Nie­miec”. Ta odbu­dowa ogra­ni­czała się, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, do dzia­łań huma­ni­tar­nych, które były jed­no­cze­śnie stra­te­gicz­nymi. Alianci potrze­bo­wali Nie­miec jako terenu fron­to­wego w zim­nej woj­nie ze Związ­kiem Sowiec­kim. Zatem Ame­ry­ka­nie, któ­rzy oku­po­wali połu­dniowe Niemcy, w tym i Bawa­rię, posta­no­wili napra­wić szkody… w inte­re­sie Nie­miec, jak i swoim wła­snym.

Zamiast omi­jać kolejkę ponu­rych ludzi, Franz prze­śli­zgnął się pomię­dzy nimi. Nie­któ­rzy zaczęli na niego wrzesz­czeć, podej­rze­wa­jąc, że chce się wepchnąć. Męż­czy­zna się nie zra­żał. Zauwa­żył, że wzrok ludzi przy­cią­gają jego buty.

Kurtka Franza, która wcze­śniej nale­żała do jego ojca, była nad­je­dzona przez mole. Zie­lone bawar­skie spodnie miały łaty na kola­nach. Nato­miast buty były nie­zwy­kłe. Się­gały powy­żej łydki, a znad gór­nej kra­wę­dzi wysta­wał kożu­szek, któ­rym były wyło­żone. Od wewnętrz­nej strony miały meta­lowy zamek bły­ska­wiczny, a z przodu, na wyso­ko­ści kostki, biegł czarny pasek z klamrą.

To były buty pilota. Jesz­cze rok wcze­śniej latał w nich z dumą w roz­rze­dzo­nym powie­trzu pra­wie dzie­sięć kilo­me­trów nad zie­mią, pilo­tu­jąc mes­ser­sch­mitta 109, z potęż­nym sil­ni­kiem Daim­ler-Benz. Kiedy inni wal­czyli na pie­chotę, on latał z szyb­ko­ścią sze­ściu­set pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę. Pro­wa­dził trzy eska­dry1 – w sumie około czter­dzie­stu pilo­tów – prze­ciwko ugru­po­wa­niom zło­żo­nym z tysiąca ame­ry­kań­skich bom­bow­ców, które roz­cią­gały się na sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów. W ciągu trzech lat Franz brał udział w czte­ry­stu osiem­dzie­się­ciu sied­miu powietrz­nych star­ciach, dwu­krot­nie był ranny, raz się palił, ale jakoś zawsze wra­cał do bazy. Teraz jed­nak zamie­nił swój czarny skó­rzany kom­bi­ne­zon lot­ni­czy, jedwabny sza­lik i szarą ofi­cer­ską cha­rak­te­ry­stycz­nie zgnie­cioną z przodu czapkę na wor­ko­wate ubra­nie pro­stego robot­nika. Buty pilota zatrzy­mał… bo nie miał innych.

Idąc spiesz­nie ulicą, widział ludzi tło­czą­cych się wokół tablic infor­ma­cyj­nych, by odczy­tać przy­mo­co­wane tam pinez­kami kartki. Poczta i tele­fony nie dzia­łały i jedy­nym spo­so­bem poro­zu­mie­wa­nia się, szu­ka­nia i odnaj­dy­wa­nia naj­bliż­szych były wła­śnie te tablice. W Niem­czech w tym cza­sie około sied­miu milio­nów ludzi nie miało dachu nad głową. Grupka kobiet stała przy opusz­czo­nej kla­pie ame­ry­kań­skiej woj­sko­wej cię­ża­rówki. Z jej wnę­trza żoł­nie­rze rzu­cali im worki z rze­czami do pra­nia, żując gumę i ćwi­cząc pra­wie­nie kom­ple­men­tów po nie­miecku. Kobiety chi­cho­tały i brały po dwa worki. Kie­ro­wały się ku sta­remu par­kowi na pół­noc od mia­sta, gdzie łukiem pły­nęła odnoga Dunaju. Tam klę­kały na brzegu i prały żoł­nier­ską bie­li­znę. Woda była lodo­wata, ale Ame­ry­ka­nie pła­cili dobrze.

Główna ulica mia­sta bie­gła na pół­noc, w stronę rzeki. Franz odwró­cił się, ruszył nią i natych­miast natknął na kolejny tłum ludzi. Sta­nął jak wryty i prze­łknął ślinę. Nie­stety się spóź­nił. Przed każ­dym budyn­kiem tego kwar­tału cią­gnęła się długa kolejka męż­czyzn szu­ka­ją­cych pracy. Nie­któ­rzy chu­chali w dło­nie. Inni robili skręty tuło­wia, by się roz­grzać. Więk­szość była wete­ra­nami, odzia­nymi w te same szare bluzy i dłu­gie płasz­cze, które nosili pod­czas wojny. Wciąż było widać ślady po zerwa­nych naszyw­kach. Podob­nie jak Franz, sta­rali się uchwy­cić strzę­pów zde­wa­sto­wa­nej gospo­darki.

Cegiel­nia znaj­do­wała się jesz­cze dalej i Franz miał nadzieję, że tam kolejka będzie krót­sza. Minął ludzi pra­cu­ją­cych wewnątrz murów zbu­rzo­nego domu. Bra­ko­wało ścian od strony ulicy. Pod bre­zen­to­wym dachem męż­czyźni w zimo­wych ubra­niach repe­ro­wali leżące na sto­łach małe sil­niki. Mię­dzy nimi cho­dziła, dostar­cza­jąc zle­ce­nia, pozba­wiona jed­nej ręki kobieta.

Ostrze­gaw­czy dźwięk klak­sonu kazał Sti­gle­rowi usko­czyć z jezdni na chod­nik. Minął go roz­pę­dzony ame­ry­kań­ski jeep, w któ­rym sie­dzieli żan­darmi woj­skowi w czy­stych bia­łych heł­mach. Ame­ry­ka­nie pil­no­wali porządku, pod­czas gdy nie­wiel­kie siły nie­uzbro­jo­nej nie­miec­kiej poli­cji wspo­ma­gały ich w spra­wach „lokal­nych”. Nie­któ­rzy wete­rani wciąż odwra­cali wzrok na widok jeepów.

Na ławce, przy któ­rej zatrzy­my­wały się auto­busy, sie­dział bez­nogi wete­ran. Męż­czy­zna w postrzę­pio­nym woj­sko­wym mun­du­rze był tutaj codzien­nie. Wyglą­dał na czter­dzie­ści lat, ale rów­nie dobrze mógł mieć dwa­dzie­ścia. Dłu­gie włosy, siwy zarost na twa­rzy. Mru­gał ner­wowo jak czło­wiek, który widział tysiące pie­kieł. Uosa­biał złą prze­szłość, o któ­rej wszy­scy chcieli zapo­mnieć.

Oka­le­czony wete­ran potrzą­sał manierką, cze­ka­jąc na jał­mużnę. Franz się­gnął do kie­szeni i wrzu­cił do pustego naczy­nia kartkę na żyw­ność. Robił to zawsze, kiedy koło niego prze­cho­dził, i zasta­na­wiał się, czy wła­śnie dla­tego ten czło­wiek sie­dzi nie­zmien­nie w tym samym miej­scu. Wete­ran ni­gdy mu nie podzię­ko­wał ani się nie uśmiech­nął. Spo­glą­dał tylko na Franza ze smut­kiem. Przez chwilę Franz czuł zado­wo­le­nie, że uno­sił się wysoko nad tą wojną pro­wa­dzoną na ziemi. Sześć lat bez­po­śred­nich walk, a potem mie­siące spę­dzone w obo­zach dla jeń­ców spo­wo­do­wały, że wielu wete­ranów zna­la­zło się w takim poło­że­niu jak ten żebrak, ale oni i tak zali­czali się do szczę­śliw­ców. Ci, któ­rzy dostali się w ręce Sowie­tów, dotąd nie wró­cili.

Franz poma­cał w kie­szeni dwie kromki owsia­nego chleba. Bez zaże­no­wa­nia przyj­mo­wał jał­mużnę od zwy­cięz­ców. Ozna­czało to osiem­set kalo­rii dzien­nie, co pozwa­lało prze­żyć. Kiedy był pilo­tem, kar­miono go dobrze. Już w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej pilo­tów uwa­żano za wybrań­ców, któ­rzy mieli dobrze sobie żyć, zanim zginą bole­sną śmier­cią. Pod­czas dru­giej wojny uznano, że pilo­tom należą się dodat­kowe korzy­ści, ponie­waż nikt za żadne pie­nią­dze nie chciałby robić tego co oni. Tak więc w cza­sie wojny Franz pił szam­pana, koniak, jadł chleb z chru­piącą skórką, wędliny, dosta­wał zimne mleko, świeży ser i dzi­czy­znę, a także cze­ko­ladę i papie­rosy bez ogra­ni­czeń. Po woj­nie zapo­mniał, co to zna­czy być sytym.

Franz jęk­nął. Przed cegiel­nią cią­gnęła się długa kolejka chęt­nych do pracy. Wiła się chod­ni­kiem od zruj­no­wa­nego budynku. W tych cza­sach cegieł nie trzeba było wozić daleko, naj­wy­żej prze­cznicę czy dwie, i dla­tego wła­śnie cegiel­nia poja­wiła się w samym środku mia­sta.

Męż­czyźni z kolejki sta­no­wili zbie­ra­ninę twar­dych pra­cow­ni­ków fizycz­nych. Wypa­la­nie cegieł i dostar­cza­nie ich było ciężką pracą. Kiedy Franz się zbli­żył, jego buty przy­cią­gnęły wzrok męż­czyzn. Uda­wał, że tego nie widzi. Chciał tylko wto­pić się w tłum i pra­co­wać. Uro­dził się godzinę drogi stąd, w maleń­kim Ambergu, gdzie miesz­kały teraz jego dziew­czyna i matka. Pró­bo­wał tam osiąść po woj­nie, ale ludzie wie­dzieli, że był pilo­tem myśliw­skim, i winili go za spu­sto­sze­nie kraju. „Wy nas zawie­dli­ście!”, krzy­czeli za nim. „Pozwo­li­li­ście, żeby bomby spa­dały!” Posta­no­wił więc zacząć od nowa w Strau­bingu, gdzie go nie znali. Nie­wiele to dało. Miesz­kańcy tego mia­sta byli tak samo roz­cza­ro­wani pilo­tami jak wszy­scy w Niem­czech. Kie­dyś piloci myśliw­scy byli naro­do­wymi boha­te­rami. Teraz wro­gie spoj­rze­nia świad­czyły o nowej rze­czy­wi­sto­ści. Piloci myśliw­scy stali się głów­nymi wino­waj­cami. Franz odwró­cił wzrok od tych natar­czy­wych spoj­rzeń.

Dwóch ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy spa­ce­ro­wało ulicą z uwie­szo­nymi u ramion nie­miec­kimi dziew­czę­tami. Za dnia były bez­pieczne. Nocą gro­ziło im nie­bez­pie­czeń­stwo i mogły zostać pobite przez swo­ich ziom­ków. Dziew­częta mar­zły i gło­do­wały jak wszy­scy, ale miały wybór: randka z Niem­cem i pusty żołą­dek albo randka z Ame­ry­ka­ni­nem, który mógł im dać kawę, masło, papie­rosy i cze­ko­ladę. Przy tych mło­dzień­czych zdo­byw­cach, przy­by­łych z naj­bo­gat­szego kraju świata, sto­jący w kolej­kach po pracę nie­mieccy męż­czyźni wyglą­dali na kom­plet­nych sła­be­uszy. „On legł za ojczy­znę, a ona za papie­rosy”, żar­to­wali z gory­czą.

Wresz­cie rząd ludzi ruszył do przodu i Franz zna­lazł się na tere­nie cegielni przed drew­nia­nym skła­da­nym sto­li­kiem. Sie­dział za nim kie­row­nik, łysy męż­czy­zna w oku­la­rach. Dalej za jego ple­cami robot­nicy wkła­dali czer­woną glinę do form i prze­wo­zili cegły na tacz­kach. Podał kie­row­nikowi papiery, potem zer­k­nął na swoje buty w nadziei, że męż­czy­zna ich nie zauwa­żył. W papie­rach miał napi­sane: „Pod­po­rucz­nik [leut­nant], pilot, lot­nic­two woj­skowe”. Zaraz po skoń­cze­niu wojny Sti­gler pod­dał się Ame­ry­ka­nom, któ­rzy polo­wali na niego, ponie­waż był jed­nym z naj­lep­szych nie­miec­kich pilo­tów i latał na naj­now­szych samo­lo­tach. Ame­ry­ka­nom potrzebna była jego wie­dza. Franz z nimi współ­pra­co­wał i przy zwol­nie­niu otrzy­mał papiery, które pozwa­lały mu prze­no­sić się z miej­sca na miej­sce i podej­mo­wać pracę. Puścili go, bo miał czy­ste konto; ni­gdy nie był człon­kiem par­tii naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej.

– A więc byłeś pilo­tem i ofi­ce­rem? – spy­tał kie­row­nik.

– Tak, pro­szę pana – odpo­wie­dział Franz, spusz­cza­jąc wzrok.

– Bom­bowce? – drą­żył tam­ten.

– Myśliwce. – Franz wie­dział, że męż­czy­zna go pod­pusz­cza, ale nie zamie­rzał kła­mać.

Robot­nicy w kolejce zaczęli szep­tać mię­dzy sobą.

– I pilot myśliw­ski chce teraz pobru­dzić sobie rączki? – szy­dził kie­row­nik. – Posprzą­tać bała­gan, jakiego sam naro­bił?

– Ja chcę tylko pra­co­wać, pro­szę pana.

Zata­cza­jąc ręką krąg, by wska­zać zruj­no­wane mia­sto, męż­czy­zna wyre­cy­to­wał zda­nie, które Franz sły­szał już nie­zli­czoną ilość razy:

– Pozwo­li­li­ście, żeby bomby spa­dały!

Franz zagryzł wargi i powtó­rzył:

– Ja chcę tylko pra­co­wać.

– Poszu­kaj sobie pracy gdzie indziej – usły­szał w odpo­wie­dzi.

– Muszę mieć tę pracę – powie­dział. Pochy­lił się do kie­row­nika. – Mam rodzinę na utrzy­ma­niu. Będę pra­co­wał ciężko… cię­żej niż inni.

Męż­czyźni w kolejce zaczęli pomru­ki­wać i prze­py­chać się do przodu.

– Z drogi! – wrza­snął któ­ryś. Ktoś go popchnął. – Nie wstrzy­muj kolejki – krzyk­nął inny.

Byli wście­kli, że prze­grali wojnę. Byli wście­kli na Hitlera, że ich oszu­kał. Byli wście­kli, bo teraz ich kraj znaj­do­wał się pod oku­pa­cją. Jed­nak żaden z ota­cza­ją­cych Franza męż­czyzn by się do tego nie przy­znał. Potrze­bo­wali kozła ofiar­nego, a tutaj tra­fił im się pilot myśliw­ski.

– Wynoś się! – syk­nął kie­row­nik. – Wy, nazi­ści, zro­bi­li­ście już swoje.

Nazi­ści. Oczy Franza zwę­ziły się gniew­nie. To słowo było nowym prze­kleń­stwem, jakiego Niemcy nauczyli się od Ame­ry­ka­nów. Franz nie był żad­nym nazi­stą. Wie­dział, że nazi­ści to człon­ko­wie NSDAP, naro­dowi socja­li­ści, żądni wła­dzy poli­tycy i biu­ro­kraci, któ­rzy prze­jęli Niemcy, kry­jąc się za pię­ściami roz­sier­dzo­nych, roz­cza­ro­wa­nych mas. Ni­gdy nie powinni rzą­dzić. Doszli do wła­dzy po wybo­rach w 1933 roku, kiedy o miej­sca w par­la­men­cie ubie­gało się dwa­na­ście par­tii. Każda uzy­skała pewną część gło­sów, jed­nak 44 pro­cent Niem­ców gło­so­wało na naro­do­wych socja­li­stów. Te 44 pro­cent dało tym ludziom i ich przy­wódcy, Adol­fowi Hitle­rowi, dość miejsc w par­la­men­cie, by mogli spra­wo­wać wła­dzę dyk­ta­tor­ską. Bar­dzo szybko Hitler i nazi­ści zaka­zali wybo­rów i zde­le­ga­li­zo­wali wszyst­kie par­tie poli­tyczne poza wła­sną, która odtąd znana była jako „Par­tia”. Hitler i Par­tia zawład­nęli Niem­cami po tym, jak 56 pro­cent upraw­nio­nych oby­wa­teli gło­so­wało prze­ciwko nim.

Franz poczuł, jak krew zaczyna pul­so­wać mu w skro­niach. Miał wtedy sie­dem­na­ście lat, był zbyt młody, by gło­so­wać w wybo­rach 1933 roku, ale jego rodzice byli prze­ciwko Par­tii. Kiedy Franz uzy­skał peł­no­let­ność, nie wstą­pił do Par­tii, ale ona zruj­no­wała mu życie.

– Nie jestem nazi­stą – powie­dział. – Ja chcę tylko pra­co­wać.

– Bądź czło­wie­kiem i odejdź – wrza­snął ktoś z kolejki.

Inni zaczęli go popy­chać. Poczuł na karku odde­chy gniew­nych ludzi.

– Odsuń­cie się! – krzyk­nął do nich. Nie zno­sił, kiedy ktoś sta­wał tuż za jego ple­cami. Było to instynk­towne, ponie­waż pilot myśliw­ski oba­wiał się wszyst­kiego, co zbli­żało się od tyłu, znaj­do­wało na „godzi­nie szó­stej”. Franz wie­dział, że jeśli odwróci się do tych roz­wście­czo­nych męż­czyzn, to doj­dzie do bójki, i dla­tego celowo uni­kał kon­taktu wzro­ko­wego.

Kie­row­nik się­gnął po słu­chawkę wiszą­cego na ścia­nie tele­fonu, któ­rego kabel biegł przez roz­bite okno na ulicę. Zate­le­fo­no­wał gdzieś i oznaj­mił gło­śno:

– Zaraz będzie tu poli­cja.

– Pro­szę, nie – powie­dział Franz. – Muszę zadbać o rodzinę.

Kie­row­nik roz­siadł się wygod­nie z zało­żo­nymi rękoma. Franz zdjął czapkę, odsła­nia­jąc wgłę­bie­nie na czole. W paź­dzier­niku 1944 roku ame­ry­kań­ski pocisk, kali­ber 12,7 mili­me­tra, prze­bił wzmoc­nioną przed­nią szybę i tra­fił go w głowę.

– Nie wner­wiaj mnie! – oświad­czył, wska­zu­jąc ręką to miej­sce.

Kie­row­nik się roze­śmiał. Franz wyjął z kie­szeni kartkę i cisnął ją na stół. Były lekarz woj­skowy wysta­wił mu zaświad­cze­nie, w któ­rym napi­sał, że uraz mózgu spo­wo­do­wany postrza­łem może „wywo­ły­wać nie­spo­dzie­wane reak­cje”. W rze­czy­wi­sto­ści pilot nie doznał żad­nego urazu mózgu, miał tylko to wgłę­bie­nie w czaszce. Lekarz dał mu ten doku­ment na wszelki wypa­dek, jako swo­istą ase­ku­ra­cję, gdyby Franz się komuś nara­ził, robiąc czy mówiąc coś nie­wła­ści­wego.

Kie­row­nik wziął kartkę, prze­czy­tał i zgniótł w dłoni.

– Wymówka tchó­rza! – rzu­cił.

– Nie masz poję­cia o tym, co robi­li­śmy! – powie­dział Franz, zaci­ska­jąc pię­ści. Był naocz­nym świad­kiem, jak jego towa­rzy­sze broni, piloci myśliw­scy, dziel­nie wal­czyli, jak ginęli, pod­czas gdy par­tyjni przy­wódcy nazy­wali ich „tchó­rzami”, winiąc za zbu­rze­nie nie­miec­kich miast. W rze­czy­wi­sto­ści Franz i jego kole­dzy nie mieli naj­mniej­szej szansy w walce z potęgą prze­my­słową państw koali­cji anty­hi­tle­row­skiej z nie­zli­czoną liczbą ich samo­lo­tów bojo­wych. Z 28 tysięcy pilo­tów nie­miec­kich myśliw­ców bio­rą­cych udział w wal­kach powietrz­nych wojnę prze­żyło jedy­nie 1200.

Franz znowu nachy­lił się do sie­dzą­cego męż­czy­zny i szep­nął mu coś do ucha.2 Kie­row­nik wypro­sto­wał się na krze­śle i oświad­czył:

– No pro­szę, spró­buj.

Jed­nym ruchem pilot chwy­cił go za koł­nierz, przy­cią­gnął do sie­bie ponad sto­łem i zadał pię­ścią cios mię­dzy oczy.

Męż­czy­zna zato­czył się do tyłu i wpadł na szafkę. Robot­nicy rzu­cili się na Sti­glera i powa­lili go na pod­łogę. Jeden dał mu kop­niaka w żebra. Inny pię­ścią wal­nął w nerkę. Przy­ci­snęli go twa­rzą do zaku­rzo­nej posadzki.

– Nie macie poję­cia! – krzy­czał Franz z policz­kiem przy­ci­śnię­tym do pły­tek.

* * *

Poja­wiło się trzech nie­miec­kich poli­cjan­tów i dmu­cha­jąc w gwizdki, roz­dzie­lali tłum. Robot­nicy puścili leżą­cego. Poli­cjanci posta­wili go na nogi. Funk­cjo­na­riu­sze byli silni i dobrze odży­wieni dzięki swoim ame­ry­kań­skim sze­fom. Franz chciał pobiec, ale wie­dział, że nie uciek­nie.

Ze łzami w oczach kie­row­nik powie­dział poli­cjan­tom, że Franz żądał pracy, wpy­cha­jąc się przed innych, i nie chciał się stąd ruszyć. Roz­wście­czony tłum potwier­dził jego słowa.

Pilot zaprze­czył oskar­że­niom, choć wie­dział, że prze­grał tę potyczkę. I że go aresz­tują. Wpierw jed­nak musiał odzy­skać swoje papiery. Powie­dział dowo­dzą­cemu patro­lem, że ma je kie­row­nik.

Funk­cjo­na­riusz gestem naka­zał pozo­sta­łym poli­cjan­tom zabrać Franza.

– Chwi­leczkę! On ma moje zaświad­cze­nie lekar­skie! – zapro­te­sto­wał Franz.

Kie­row­nik podał im zmiętą kartkę. Poli­cjant ją roz­pro­sto­wał i prze­czy­tał kole­gom:

– …rana głowy odnie­siona w cza­sie walki z B-17. – Scho­wał oba doku­menty i oświad­czył: – I tak idziesz z nami!

Franz wie­dział, że opór nie ma sensu. Poli­cjanci pocią­gnęli go wzdłuż kolejki na ulicę. Myśli gorącz­kowo prze­la­ty­wały mu przez głowę. Jak znajdę pracę, skoro będę noto­wany? Co powiem kobie­tom? Jak je utrzy­mam?

Wymę­czony zma­ga­niami z tłu­mem, obo­lały od cio­sów i przy­tło­czony zgry­zotą, zwisł bez­wład­nie w rękach cią­gną­cych go poli­cjan­tów. Czubki cięż­kich czar­nych lot­ni­czych butów wlo­kły się po bruku zry­tym odłam­kami bomb.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Eska­dra, z niem. Staf­fel, skła­dała się eta­towo z 16 samo­lo­tów, ale w warun­kach bojo­wych mogło ich być mniej (do 9). Jej odpo­wied­ni­kiem w lot­nic­twie bry­tyj­skim i ame­ry­kań­skim jest squ­adron, który w lite­ra­tu­rze pol­skiej tłu­ma­czy się także jako dywi­zjon (przyp. H.J.K.). [wróć]

Franz zapa­mięta, co wtedy powie­dział: „Słu­chaj, mam tutaj dziurę i jeśli się nie uci­szysz, nie odpo­wia­dam za sie­bie”. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Higher Call

Copy­ri­ght © 2012 by Adam Makos

All rights rese­rved inc­lu­ding the right of repro­duc­tion in whole or in part in any form.

This edi­tion publi­shed by arran­ge­ment with Dut­ton, an imprint of Pen­guin Publi­shing Group, a divi­sion of Pen­guin Ran­dom House LLC.

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2014, 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Agnieszka Horzow­ska

Redak­tor mery­to­ryczny: Hubert Kuber­ski

Pro­jekt okładki

Zbi­gniew Miel­nik

Opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki

Urszula Gireń

Foto­gra­fie na okładce

ze zbio­rów Char­lesa Browna

ze zbio­rów Franza Sti­glera

Repro­duk­cja obrazu Johna D. Shawa Racja nad­rzędna © Valor Stu­dios

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ryce­rze wojen­nego nieba, wyd. I (dodruk), Poznań 2025)

ISBN 978-83-7818-309-9

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer