36,00 zł
Czy Elinor nauczy się okazywać uczucia, a Marianne powściągać temperament? Kapryśna miłość i subtelny humor w najsłynniejszej XIX-wiecznej powieści wszech czasów.
„Rozważna i romantyczna” to mimo upływu lat zaskakująco aktualna opowieść o dwóch siostrach, które różni prawie wszystko – Elinor kieruje się rozsądkiem i stara się zawsze zachować spokój, podczas gdy Marianne ulega porywom serca i nie boi się silnych emocji.
Jane Austen pokazuje, jak każda z nich musi zmierzyć się z miłością, rozczarowaniem i własnymi uczuciami, by odnaleźć swoje miejsce w świecie.
Jane Austen (1775–1817) – angielska pisarka znana z realistycznych i ironicznych powieści obyczajowych przedstawiających życie wyższych warstw społeczeństwa angielskiego na przełomie XVIII i XIX wieku. Urodziła się w Steventon jako jedno z ośmiorga dzieci duchownego. Pisała od młodości, a większość swoich najważniejszych dzieł stworzyła w Chawton. Jej utwory, choć za życia publikowane anonimowo i początkowo niedoceniane, z czasem zyskały ogromne uznanie i są dziś uważane za klasykę literatury światowej. Austen mistrzowsko łączyła satyrę, analizę psychologiczną i krytykę społeczną, skupiając się na roli kobiet, małżeństwie i statusie społecznym. Za życia wydała powieści: „Rozważna i romantyczna” (1811), „Duma i uprzedzenie” (1813), „Mansfield Park” (1814), „Emma” (1816). Po jej śmierci opublikowano: „Opactwo Northanger” (1818), „Perswazje” (1818), „Lady Susan” (1871) oraz utwory niedokończone: „Sanditon”,„The Watsons”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 446
Tytuł oryginału
SENSE AND SENSIBILITY
Projekt okładki
Kamil Pruszyński
Ilustracja na okładce
© Kamil Pruszyński
© NikoleAdobe Stock
Redaktor prowadzący
Anna Kubalska
Redakcja
Daniela Pachnik
Korekta
Jolanta Tyczyńska
Zofia Firek
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-860-0
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Warszawa 2025
Rodzina Dashwoodów mieszkała w Sussex od dawna. Ich włości były rozległe, siedziba zaś znajdowała się w Norland Park, pośrodku posiadłości, gdzie od pokoleń wiedli żywot tak szacowny, iż zaskarbili sobie dobrą opinię całego otoczenia. Ostatni właściciel tego majątku był kawalerem, który dożył nader zaawansowanego wieku i który przez wiele lat miał stałą towarzyszkę i gospodynię w osobie swojej siostry. Jej śmierć jednakże, dziesięć lat wcześniej niż jego własna, wprowadziła w domostwie wielką zmianę. Aby powetować stratę, zaprosił i przyjął do siebie rodzinę swojego bratanka, pana Henry’ego Dashwooda, prawnego dziedzica Norland, któremu zamierzał zapisać posiadłość w testamencie. W towarzystwie bratanka, jego żony i dzieci stary dżentelmen wiódł wygodny żywot, a jego przywiązanie do nich z dnia na dzień stawało się coraz większe. Ustawiczna troska państwa Dashwood, którzy starali się spełniać wszystkie jego życzenia, wynikająca nie z interesowności, lecz z dobroci serca, zapewniała mu wszelkie wygody pożądane w jego wieku, a wesołość i pogoda dzieci dodawały uroku jego egzystencji.
Z pierwszego małżeństwa pan Henry Dashwood miał syna, druga zaś żona obdarzyła go trzema córkami. Syn, zacny i szacowny młody człowiek, został szczodrze wyposażony przez matkę dysponującą znaczną fortuną, której połowa przypadła mu w udziale, gdy osiągnął pełnoletność. Dzięki małżeństwu, które zawarł wkrótce potem, pomnożył swój majątek. Dla niego zatem dziedziczenie posiadłości Norland nie było aż tak istotne jak dla jego sióstr; ich majątek bowiem, niezależnie od tego, co mógł im przekazać ojciec, był nikły. Matka nie posiadała nic, ojciec zaś ledwie siedem tysięcy funtów do własnej dyspozycji; większa część majątku jego pierwszej żony została również zapisana synowi, małżonek natomiast zyskał jedynie prawo dożywotniego otrzymywania odsetek.
Stary dżentelmen umarł; odczytano jego testament, który – jak niemal każda ostatnia wola – przyniósł tyleż samo zadowolenia, co rozczarowania. Nie był ani tak niesprawiedliwy, ani tak niewdzięczny, by pozbawić bratanka spadku, lecz przekazał go na warunkach, które odjęły zapisowi połowę walorów. Pan Dashwood pragnął go bardziej dla żony i córek niż dla siebie i syna; lecz to właśnie dla jego syna oraz syna jego syna, czteroletniego dziecięcia, przeznaczono posiadłość, dokonując zapisu w sposób, który pozbawiał go możliwości utrzymania najbliższych istot, najbardziej potrzebujących dochodu czy to z samej posiadłości, czy z pobliskich cennych lasów. Całość zamrożono na korzyść dziecka, które – odwiedzając od czasu do czasu Norland w towarzystwie rodziców – zdobyło uczucia stryja, podbijając jego serce środkami całkowicie zrozumiałymi u dwu- lub trzyletnich dzieci: niedoskonałościami wymowy, szczerym pragnieniem postawienia na swoim, licznymi sprytnymi sztuczkami oraz sporym hałasem, i w ten sposób zyskało przewagę nad troską żony bratanka i jej córek, okazywaną przez lata. Nie chciał jednak być nieżyczliwy i w dowód sympatii zapisał każdej z dziewcząt po tysiąc funtów.
Pan Dashwood przeżył w pierwszej chwili poważne rozczarowanie, miał jednak usposobienie pogodne i optymistyczne, a ponadto mógł żywić nadzieję, iż spędzi na tym świecie jeszcze wiele lat, a gospodarując oszczędnie, zdoła odłożyć znaczną sumę z dochodów przynoszonych przez dużą posiadłość, które na dodatek mogły lada chwila jeszcze się powiększyć. Jednak fortuna, która nadeszła tak opieszale, cieszyła go zaledwie rok. Nie pożył zbyt długo po śmierci stryja i dziesięć tysięcy funtów, włączając w to ostatnie zapisy spadkowe, było wszystkim, co pozostawił wdowie i córkom.
Gdy tylko zdano sobie sprawę z niebezpieczeństwa, posłano po syna, któremu pan Dashwood polecił, z całą siłą i naciskiem wywołanymi przez chorobę, by miał na względzie dobro macochy i sióstr.
John Dashwood nie dawał się ponosić tak silnym uczuciom jak reszta rodziny, lecz poruszyło go zalecenie wypowiedziane w ten sposób i w takiej chwili, przyrzekł zatem uczynić wszystko, co w jego mocy, by zapewnić im wygodne życie. Obietnica ta uspokoiła ojca, John Dashwood zaś mógł bez pośpiechu rozważyć, jak wiele, zgodnie z nakazami zdrowego rozsądku, zdolny jest uczynić.
Nie był młodzieńcem o złym usposobieniu, chyba że za takowe uznamy pewną oziębłość serca i skłonność do samolubstwa. Cieszył się również ogólnym szacunkiem i wywiązywał bez zarzutu ze swych codziennych obowiązków. Gdyby poślubił milszą kobietę, być może cieszyłby się jeszcze większym szacunkiem, a może nawet sam stałby się sympatyczniejszy, jako że ożenił się w bardzo młodym wieku i darzył małżonkę wielkim uczuciem. Lecz pani Johnowa Dashwood stanowiła karykaturę męża – była jeszcze bardziej niż on ograniczona i samolubna.
Złożywszy ojcu obietnicę, postanowił po namyśle zwiększyć majątek sióstr, obdarowując każdą tysiącem funtów. Istotnie, czuł się wówczas na siłach, by to uczynić. Perspektywa czterech tysięcy rocznie, obok obecnego dochodu oraz pozostałej połowy majątku po matce, wlała nieco ciepła w jego serce i sprawiła, iż poczuł się zdolny do szczodrobliwości. Tak, podaruje im trzy tysiące funtów: będzie to z jego strony gest hojny i zacny! Tyle wystarczy, by zapewnić im wszelkie wygody. Trzy tysiące funtów! Suma znaczna, mógł jednak ją wydatkować bez narażenia się na kłopoty. Rozmyślał o tym przez cały dzień, a także później przez wiele dni następnych i nie żałował.
Zaledwie ojciec spoczął w grobie, pani Johnowa Dashwood, nie zawiadamiając macochy o swych zamiarach, przybyła wraz z dzieckiem i służącymi. Nikt nie mógł kwestionować jej praw – dom stał się własnością jej męża z chwilą śmierci jego ojca – lecz tym bardziej nietaktowne wydawało się jej postępowanie, i nawet dla kobiety znajdującej się w sytuacji starszej pani Dashwood i odznaczającej się prostotą uczuć musiało być czymś wysoce nieprzyjemnym. Jej umysł charakteryzował się bowiem tak głębokim poczuciem honoru, tak romantyczną wielkodusznością, iż każda podobna zniewaga, przez kogokolwiek lub komukolwiek wyrządzona, budziła w niej nieprzezwyciężoną odrazę. Nikt z rodziny męża nie przepadał za panią Johnową Dashwood, dotychczas jednak nie miała ona sposobności, by pokazać im, jak niewiele uwagi poświęca dobremu samopoczuciu innych, gdy zachodzi taka potrzeba.
Pani Dashwood odczuła ową nieuprzejmość tak boleśnie i tak szczerze pogardzała za to synową, iż po przyjeździe tej ostatniej byłaby opuściła na zawsze progi domu, gdyby usilna prośba najstarszej córki nie skłoniła jej do zastanowienia, czy wypada odjechać, a tkliwa miłość do wszystkich trzech dziewcząt nie kazała jej wreszcie pozostać i tym samym uniknąć zerwania stosunków z ich bratem.
Elinor, owa najstarsza córka, której rady okazały się tak przekonywające, obdarzona była zdolnością rozumowania i chłodnego osądu, co pozwalało jej być – zaledwie w wieku dziewiętnastu lat – doradczynią matki i wielokrotnie, z korzyścią dla wszystkich, przeciwdziałać skłonnościom pani Dashwood do pochopnego postępowania, stanowiącego zazwyczaj przykład nierozwagi. Miała niezwykle dobre serce i czułe usposobienie, jej uczucia były silne, lecz potrafiła trzymać je w ryzach – czego jej matka nie zdołała się dotychczas nauczyć, a jedna z sióstr postanowiła całkowicie z tej nauki zrezygnować.
Pod względem zalet Marianne w pełni dorównywała Elinor. Była roztropna i bystra, choć pochopna w postępowaniu; w smutku i radości nie znała umiaru. Była wielkoduszna, uprzejma, interesująca – wszystko, tylko nie rozważna. Między nią a jej matką istniało uderzające podobieństwo.
Elinor z troską obserwowała przejawy nadmiernej wrażliwości siostry, pani Dashwood natomiast ceniła je i hołubiła. Teraz matka i córka wzajemnie pobudzały w sobie dojmujące poczucie nieszczęścia. Przemożny żal, który je początkowo przytłaczał, podsycały z własnej woli, przyzywały i stwarzały wciąż na nowo. Oddawały się całkowicie smutkowi, pogłębiając rozpacz każdą myślą, jaka tylko mogła się do tego przyczynić, i postanowiły w przyszłości wzbronić dostępu wszelkiej pociesze. Elinor również cierpiała głęboko, lecz mimo to potrafiła zdobyć się na wysiłek. Naradziła się z bratem, powitała bratową, odnosząc się do niej z należytą atencją, i postarała się nakłonić matkę do podobnego wysiłku, a także zachęcić do okazania podobnej wyrozumiałości.
Trzecia siostra, Margaret, była miłą panienką o dobrym usposobieniu, lecz zdążyła już wchłonąć znaczną dozę romantyzmu Marianne, nie mając przy tym jej rozsądku, toteż w wieku lat trzynastu nie zapowiadała się na osobę zdolną dorównać siostrom, gdy dorośnie.
Pani Johnowa Dashwood objęła w Norland stanowisko gospodyni, podczas gdy jej teściowa i szwagierki znalazły się w roli gości. Były jednak traktowane przez nią ze spokojną uprzejmością, przez jej małżonka zaś z taką życzliwością, jaką tylko potrafił okazać komuś innemu niż on sam, jego żona i dziecko. Nalegał z powagą, by uważały Norland za swój dom, i zaproszenie zostało przyjęte, ponieważ żadne inne rozwiązanie nie wydawało się pani Dashwood możliwe, póki nie znajdzie dla nich odpowiedniego domu w okolicy.
Dalszy pobyt w miejscu, gdzie wszystko przypominało jej dawne radosne chwile, najbardziej jej odpowiadał. W pogodnych czasach nikt nie miał pogodniejszego niż ona usposobienia ani nie oczekiwał szczęścia z większą otuchą, co już samo w sobie jest szczęściem. Smucąc się jednak, w równej mierze puszczała wodze wyobraźni i nic nie mogło jej pocieszyć, tak jak przedtem nic nie mogło zmącić jej radości.
Pani Johnowa Dashwood bynajmniej nie pochwalała tego, co jej małżonek zamierzał uczynić dla swych sióstr. Pomniejszenie majątku ukochanego synka o trzy tysiące funtów oznaczałoby wpędzenie go w straszliwe ubóstwo. Błagała, by ponownie przemyślał tę sprawę. Jak mógłby żyć w zgodzie z samym sobą, gdyby pozbawił własne dziecko, jedyne dziecko, tak znacznej sumy? I jakie prawa mogły mieć panny Dashwood, w których płynęła zaledwie połowa jego krwi – co było właściwie żadnym pokrewieństwem – do korzystania z jego hojności? Wszyscy wiedzieli, że między dziećmi jednego mężczyzny, lecz z różnych małżeństw, nie istnieją żadne uczuciowe więzi, czemu zatem miałby rujnować siebie i biednego małego Harry’ego, oddając przyrodnim siostrom wszystkie pieniądze?
– Ostatnim życzeniem mego ojca – odparł mąż – było, abym dopomógł wdowie po nim i jego córkom.
– Przypuszczam, że nie wiedział, co mówi; z całą pewnością wtedy majaczył. Gdyby był przy zdrowych zmysłach, nawet by mu do głowy nie przyszło prosić cię, abyś oddawał połowę majątku własnego dziecka.
– Nie określił wysokości sumy, droga Fanny. Poprosił tylko, ogólnie rzecz ujmując, bym udzielił im pomocy i uczynił ich położenie bardziej znośnym, czego sam nie zdołał im zapewnić. Być może byłoby lepiej, gdyby zdał się w tym całkowicie na mnie. Nie przypuszczał chyba, że je zostawię na łasce losu. Ponieważ jednak zażądał obietnicy, musiałem mu ją dać, a przynajmniej tak wówczas myślałem. Obietnica została zatem złożona i należy jej dotrzymać. Muszę coś dla nich zrobić, kiedy opuszczą Norland, by zamieszkać w nowym domu.
– No dobrze, coś zrobić trzeba, ale nie muszą to być trzy tysiące funtów. Weź pod uwagę – dodała – że jeśli raz się rozstaniesz z pieniędzmi, nigdy już do ciebie nie powrócą. Twoje siostry wyjdą za mąż, a pieniądze znikną na zawsze. Doprawdy, gdyby tylko nasz biedny malec mógł je odzyskać…
– Ma się rozumieć – rzekł z wielką powagą jej mąż – to by zrobiło ogromną różnicę. Być może nadejdzie czas, gdy Harry pożałuje, iż pozbawiono go tak znacznej sumy. Jeśli, na przykład, będzie miał liczną rodzinę, dodatkowe pieniądze bardzo mu się przydadzą.
– Ma się rozumieć, że tak.
– Może zatem będzie lepiej dla wszystkich, jeśli suma ta zostanie zmniejszona o połowę. Pięćset funtów wydatnie pomnoży majątek każdej z nich.
– O, wprost niebywale! Jaki brat na świecie uczyniłby choć połowę tego dla sióstr, nawet rodzonych? A co dopiero przyrodnich! Ale ty jesteś taki wielkoduszny!
– Nie chciałbym być małostkowy – odparł. – W takich okolicznościach powinno się zrobić raczej zbyt dużo niż zbyt mało. Nikt przynajmniej nie pomyśli, że niewystarczająco o nie zadbałem; nawet one same nie mogłyby się spodziewać więcej.
– Nie sposób odgadnąć, czego one mogą się spodziewać – rzekła jego małżonka – lecz nie rozmyślajmy o ich oczekiwaniach. Pytanie brzmi: na co ty możesz sobie pozwolić?
– Naturalnie; i przypuszczam, że stać mnie na to, by ofiarować każdej pięćset funtów. Obecnie bez mojej pomocy każda z nich otrzyma po śmierci matki ponad trzy tysiące, co stanowi pokaźny majątek dla młodej kobiety.
– Ma się rozumieć. I doprawdy myślę teraz, że zapewne nie pragną żadnej pomocy. Podzielą się przecież dziesięcioma tysiącami funtów. Jeśli wyjdą za mąż, z pewnością będzie im się dobrze powodziło, a jeśli nie wyjdą, mogą żyć razem bardzo wygodnie z procentu od dziesięciu tysięcy.
– Masz zupełną słuszność i dlatego zastanawiam się, czy w gruncie rzeczy nie byłoby wskazane dopomóc raczej ich matce, póki żyje, niż im… Myślę tu o czymś w rodzaju dożywotniej renty. Moje siostry również na tym skorzystają. Sto funtów rocznie zapewni im wszystkim wygodne życie.
Jego żona zawahała się jednak przed wyrażeniem zgody na ten plan.
– Ma się rozumieć – rzekła – lepsze to niż wyzbycie się za jednym zamachem tysiąca pięciuset funtów. Ale jeśli pani Dashwood pożyje jeszcze z piętnaście lat, damy się wywieść w pole.
– Piętnaście lat! Moja droga Fanny, nie wiadomo, czy pożyje choć połowę tego.
– Zapewne, zechciej jednak zauważyć, iż ludzie, którym płaci się roczną rentę, żyją całe wieki. A ona jest bardzo czerstwa i zdrowa, i ma dopiero czterdzieści lat. Taka renta to sprawa nader poważna: wypłaca się ją rok w rok i nie można się od tego uwolnić. Ty nie wiesz, jak to jest. Poznałam kłopoty, które często się z tym wiążą, gdyż ojciec w testamencie obarczył matkę trzema zapisami dla dawnych podstarzałych służących i wprost nie do wiary, jak niemiłym stało się to obowiązkiem. Renty miały być dostarczane dwa razy w roku, co było kłopotliwe; raz powiedziano, że jedna służąca umarła, co później okazało się nieprawdą. Moja matka miała tego powyżej uszu. Mówiła, że jej własne dochody nie należą do niej przy tych bezustannych roszczeniach. Postępowanie ojca sprawiło jej tym większą przykrość, że w innym wypadku dysponowałaby pieniędzmi bez jakichkolwiek ograniczeń. Wszystko to napełniło mnie takim obrzydzeniem, że z pewnością za nic w świecie nie zobowiązałabym się do wypłacania komukolwiek dożywotniej renty.
– To oczywiście kłopotliwe – odparł pan Dashwood – znosić tego rodzaju coroczne obciążenia. Własny majątek, jak słusznie powiada twoja matka, przestaje do ciebie należeć. Obowiązek regularnego przekazywania takich sum z dzierżawy jest czymś wysoce niepożądanym; pozbawia człowieka niezależności.
– Bez wątpienia, a poza tym nie usłyszysz ani słowa podziękowania. Uważają, że są zabezpieczone materialnie, ty zaś czynisz to, czego od ciebie oczekiwano, nic więcej, i nie ma powodów do okazywania wdzięczności. Na twoim miejscu postępowałabym wyłącznie wedle własnego uznania. Nie zobowiązywałabym się do żadnych corocznych wypłat. Mogą nadejść lata, gdy bardzo trudno będzie zaoszczędzić sto czy nawet pięćdziesiąt funtów przy naszych własnych wydatkach.
– Przypuszczam, że masz słuszność, kochanie; lepiej będzie w tym wypadku zrezygnować ze stałej rocznej renty. Znacznie skuteczniej im pomogę, ofiarowując jakąś sumkę od czasu do czasu, gdyż pewne wyższego dochodu, zwiększyłyby tylko wydatki na życie i pod koniec roku nie byłyby ani o sześć pensów bogatsze niż przedtem. Tak będzie z pewnością najlepiej. Pięćdziesiąt funtów w prezencie, co pewien czas, uchroni je przed groźbą ubóstwa i pozwoli mi z nawiązką wypełnić obietnicę daną ojcu.
– Ma się rozumieć, że tak. Jednak, prawdę mówiąc, jestem głęboko przekonana, że twój ojciec miał na myśli coś zupełnie innego niż pieniądze. Szło mu zapewne tylko o taką pomoc, której na zdrowy rozum mógłby oczekiwać, na przykład wyszukanie dla nich wygodnego domku, przewiezienie sprzętów czy posyłanie ryb, dziczyzny i tym podobnych podarków, gdy nadejdzie sezon. Głowę daję, że nic więcej nie chciał przekazywać; byłoby to, doprawdy, bardzo dziwne i nieroztropne. Zechciej rozważyć, drogi panie Dashwood, jak wygodnie może żyć twoja macocha i jej córki z procentu od siedmiu tysięcy funtów, pomijając już należny każdej z dziewcząt tysiąc funtów przynoszący rocznie po pięćdziesiąt, z czego, rzecz jasna, zapłacą matce za utrzymanie. Będą miały w sumie pięćset funtów rocznie, a czegóż więcej potrzeba czterem kobietom? Wyżywią się przecież tanim kosztem! Utrzymają dom praktycznie za nic. Nie będą miały powozu, koni ani służby, nie będą podejmowały gości ani ponosiły żadnych wydatków! Wyobraź sobie, jak szczęśliwie będą żyły! Za pięćset funtów rocznie! Doprawdy, nie wyobrażam sobie, na co mogłyby wydać choć połowę; a co się tyczy twej hojności, wydaje się zaiste niedorzeczna. To raczej one mogłyby tobie coś ofiarować.
– Daję słowo – rzekł pan Dashwood – masz zupełną słuszność. Mój ojciec, zwracając się do mnie, z pewnością nie myślał o niczym więcej ponad to, co wymieniłaś. Rozumiem to teraz jasno i zastosuję się ściśle do moich zobowiązań, świadcząc pomoc i uprzejmość wedle twoich wskazówek. Gdy tylko macocha przeprowadzi się do innego domu, chętnie posłużę jej wszelką radą. Mógłbym też przy tej sposobności przekazać coś z mebli.
– Naturalnie – przyznała małżonka. – Lecz jedno należy wziąć pod uwagę. Gdy ojciec twój i macocha przeprowadzili się do Norland, sprzedali meble ze Stanhill, ale zostawili sobie porcelanę, srebra i obrusy, które otrzymała teraz twoja macocha. Jej dom będzie zatem niemal do końca urządzony, gdy tylko zechce go wybrać.
– Jest to niewątpliwie istotna kwestia. Doprawdy, cenne dziedzictwo! A ponadto niektóre srebra nadałyby się znakomicie jako uzupełnienie naszych własnych.
– Tak, a zastawa śniadaniowa jest dwa razy ładniejsza niż w naszym domu. O wiele za ładna, moim zdaniem, dla jakiegokolwiek domostwa, na które one zdołają sobie pozwolić. No ale cóż, tak już jest. Twój ojciec myślał wyłącznie o nich. I muszę podkreślić, że nic szczególnego mu nie zawdzięczasz, nie musisz także spełniać jego życzeń, gdyż doskonale wiemy, że gdyby mógł, prawie wszystko na tym świecie im właśnie by pozostawił.
Temu argumentowi nie sposób było się oprzeć. Nadał on zamiarom wagę decyzji, której przedtem zabrakło; i John Dashwood ostatecznie uznał, iż byłoby czymś absolutnie zbytecznym, a nawet wysoce niestosownym, uczynić dla wdowy po ojcu i jego dzieci coś więcej niż wyświadczenie drobnych sąsiedzkich przysług, o których wspomniała małżonka.
Pani Dashwood pozostała w Norland przez kilka miesięcy – i nie wypływało to z niechęci do przeprowadzki, kiedy bowiem widok każdego dobrze znanego kąta przestał wzbudzać gwałtowne uczucia, które przez czas pewien wywoływał, kiedy zaczęła odzyskiwać otuchę, a jej umysł stał się zdolny do czegoś więcej niż podsycanie rozpaczy melancholijnymi wspomnieniami, nie mogła się doczekać wyjazdu i niestrudzenie wypytywała o odpowiednią siedzibę w sąsiedztwie Norland, zbytnie bowiem oddalenie od ukochanego miejsca nie wchodziło w rachubę. Nie mogła jednak znaleźć żadnego domu, który odpowiadałby jej wyobrażeniu o spokoju i wygodach, a zarazem rozsądnej postawie najstarszej córki, która odrzuciła już kilka ofert przekraczających ich finansowe możliwości, aczkolwiek matka byłaby je zaaprobowała.
Pani Dashwood wiedziała od swego małżonka o uroczystej, korzystnej dla nich obietnicy jego syna, który wlał otuchę w ostatnie ziemskie myśli ojca. Podobnie jak jej mąż nie wątpiła w szczerość owych zapewnień i myślała o nich z zadowoleniem ze względu na córki, choć gdy szło o nią samą, była przekonana, iż znacznie skromniejsze zabezpieczenie niż siedem tysięcy funtów wystarczyłoby jej aż nadto. Była również zadowolona ze względu na ich brata, radowały ją zalety jego ducha i czyniła sobie wyrzuty, iż oceniała go wcześniej niesprawiedliwie, uważając za niezdolnego do hojności. Jego dbałość o nią i siostry przekonała ją, że ich dobro leży mu na sercu i przez długi czas wierzyła święcie w szlachetność jego zamiarów.
Niechęć, którą od początku czuła do synowej, pogłębiła się znacznie wraz ze znajomością jej charakteru, na co pozwoliło półroczne przebywanie pod jednym dachem; i być może, pomimo wszelkich oznak uprzejmości bądź uczuć macierzyńskich ze strony starszej pani Dashwood, obydwie damy nie wytrzymałyby ze sobą tak długo, gdyby nie szczególna okoliczność, która, zgodnie z opinią pani Dashwood, wymagała dalszej obecności jej córek w Norland.
Okolicznością tą było coraz silniejsze przywiązanie najstarszej córki do brata pani Johnowej Dashwood, ze wszech miar uprzejmego i przyjemnego młodzieńca, który został im przedstawiony wkrótce po sprowadzeniu się jego siostry do Norland i odtąd spędzał tam większość czasu.
Niektóre matki sprzyjałyby tej skłonności z interesownych względów, ponieważ Edward Ferrars był najstarszym synem człowieka, który zmarł bardzo bogato; niektóre zaś mogłyby ją tłumić z rozsądku, bowiem poza nieznaczną sumą jego majątek w całości zależał od woli matki. Pani Dashwood nie brała jednak pod uwagę żadnego z tych dwóch względów. Wystarczało jej, że młodzieniec sprawiał miłe wrażenie, że kochał jej córkę i że Elinor odwzajemniała jego upodobanie. Było czymś całkowicie sprzecznym z przekonaniami pani Dashwood, aby różnice majątkowe mogły rozdzielić parę, którą łączy podobieństwo charakterów; i uważała za rzecz niemożliwą, by ktokolwiek, kto poznał Elinor, nie docenił jej zalet.
Edward Ferrars nie zyskał pochlebnej opinii dzięki szczególnemu wdziękowi czy wykwintnym manierom. Nie był urodziwy, a jego sposób bycia stawał się ujmujący dopiero przy bliższej znajomości. Miał zbyt mało pewności siebie, by prezentować się w korzystnym świetle, lecz gdy tylko przezwyciężył wrodzoną nieśmiałość, jego zachowanie świadczyło o otwartym i czułym sercu. Był człowiekiem rozumnym i odebrał gruntowne wykształcenie. Jednak ani jego zdolności, ani usposobienie nie spełniały życzeń matki i siostry, które pragnęły, by się wyróżnił – w jakiejś bliżej nieokreślonej dziedzinie. Chciały ujrzeć go jako ważną postać światowego życia. Matka z największą chęcią obudziłaby w nim zainteresowanie sprawami politycznymi, umieszczając go w parlamencie lub w pobliżu jakiejś wybitnej osobistości. Pani Johnowa Dashwood żywiła podobne pragnienia, tymczasem jednak, póki nie nastąpi tego rodzaju dobrodziejstwo, dla zaspokojenia jej ambicji Edward mógłby jeździć wykwintnym powozem. On jednak nie przejawiał upodobania ani do wybitnych osobistości, ani do powozów. Wszelkie jego pragnienia krążyły wokół domowych wygód i spokojnego rodzinnego życia. Na szczęście miał jeszcze młodszego, bardziej obiecującego brata.
Edward przebywał w Norland kilka tygodni, zanim zwrócił na siebie uwagę starszej pani Dashwood, która w owym czasie cierpiała tak bardzo, że otoczenie było jej obojętne. Dostrzegła tylko, że jest cichym, taktownym młodzieńcem i polubiła go za to. Nie zakłócał jej bolesnych rozważań niestosowną rozmową. Po raz pierwszy przyjrzała mu się bliżej i z aprobatą, usłyszawszy z ust córki wygłoszone mimochodem spostrzeżenie na temat różnicy między bratem a siostrą. To przemówiło najsilniej i najkorzystniej do matczynego serca.
– Samo to wystarczy – orzekła – że jest niepodobny do Fanny. Musi zatem być przemiły. Już go kocham.
– Sądzę, że go polubisz – powiedziała Elinor – kiedy go bliżej poznasz.
– Polubię! – powtórzyła z uśmiechem matka. – Nie potrafię obdarzyć nikogo pozytywnym uczuciem słabszym niż miłość.
– Możesz go obdarzyć szacunkiem.
– Nie zdarzyło mi się dotychczas oddzielić szacunku od miłości.
Od tej chwili pani Dashwood dokładała starań, by zaznajomić się z Edwardem. Dzięki ujmującemu obejściu szybko przełamała jego rezerwę. Szybko doceniła też wszelkie jego zalety – przeświadczenie o względach, którymi darzył Elinor, wzmogło zapewne bystrość matczynego umysłu – i była pewna, że jest bardzo wartościowym człowiekiem. Nawet jego skromność, sprzeczna z jej ustalonymi przekonaniami co do sposobu bycia młodego mężczyzny, przestała sprawiać wrażenie nieciekawej, gdy się okazało, że Edward odznacza się gorącym sercem i tkliwością uczuć.
Zaledwie dostrzegła pierwsze oznaki miłości w jego zachowaniu wobec Elinor, uznała za rzecz pewną ich poważny związek i niecierpliwie wyglądała rychłego ślubu.
– Za kilka miesięcy, moja droga Marianne – mówiła – Elinor wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ułoży sobie życie. Będziemy za nią tęskniły, ale za to ona zazna szczęścia.
– Ach, mamo, jak my sobie bez niej poradzimy?
– Kochanie, przecież to nie będzie prawdziwa rozłąka. Zamieszkamy w odległości zaledwie kilku mil od siebie i będziemy się codziennie spotykały. Zdobędziesz brata, prawdziwego, czułego brata. Mam doprawdy bardzo wysokie mniemanie o sercu Edwarda. Lecz ty, Marianne, wydajesz się tak poważna; czyżbyś nie pochwalała wyboru siostry?
– Być może – odparła Marianne – sprawił mi pewną niespodziankę. Edward jest przemiły i darzę go szczerym uczuciem. Lecz nie jest to młodzieniec, który… no cóż, czegoś mu brak… nie imponuje postawą, nie posiada tego wdzięku, jakiego oczekiwałabym od mężczyzny, który poważnie przyciąga uwagę mojej siostry. W jego oczach nie dostrzegam tego ducha, tego płomienia, który oznacza jednocześnie cnotę i bystrość umysłu. Ponadto obawiam się, mamo, że on jest pozbawiony gustu. Muzyka nie budzi w nim szczególnego zainteresowania, a choć bardzo podziwia rysunki Elinor, nie jest to podziw osoby, która docenia ich wartość. Wyraźnie widać, mimo całej uwagi, jaką im poświęca, że w gruncie rzeczy zupełnie się na tym nie zna. Podziwia je z punktu widzenia człowieka zakochanego, a nie znawcy. Aby mnie zadowolić, obydwie te postawy musiałyby się połączyć. Nie mogłabym zaznać szczęścia z człowiekiem, którego gust pod każdym względem nie odpowiadałby mojemu. Musi podzielać wszelkie moje uczucia, wielbić te same książki, tę samą muzykę. Ach, mamo, jak monotonnie i bez polotu brzmiał głos Edwarda, gdy nam czytał wczorajszego wieczoru! Ogromnie współczułam mojej siostrze. A ona znosiła to z całym spokojem, prawie nie zwracała uwagi. Ledwo mogłam usiedzieć na miejscu. Słyszeć te przepiękne wersy wypowiadane z tak nieprzeniknionym spokojem, tak okrutną obojętnością!
– Z pewnością lepiej oddałby sprawiedliwość prostej, wykwintnej prozie. Tak sobie wówczas pomyślałam, ale ty wmusiłaś mu Cowpera.
– O, mamo, jeśli nie ożywił go nawet Cowper! Musimy jednak wziąć pod uwagę różnicę gustów. Elinor nie jest tak uczuciowa jak ja, może więc przymknąć na to oczy i być z nim szczęśliwa. Lecz gdybym ja go kochała, wysłuchiwanie takiego beznamiętnego czytania złamałoby mi serce. Mamo, im lepiej poznaję świat, tym głębszego nabieram przekonania, że nigdy nie spotkam mężczyzny, którego mogłabym naprawdę pokochać. Wymagam tak wiele! Musi posiadać wszystkie zalety Edwarda, a zarazem urok osobisty, który byłby ozdobą jego dobroci.
– Pamiętaj, moja kochana, że nie masz jeszcze siedemnastu lat. To za wcześnie, by wątpić, że spotka cię w życiu szczęście. Dlaczego miałoby ci się wieść gorzej niż twojej matce? Oby tylko pod jednym względem, moja Marianne, twój los okazał się inny niż jej!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
1
2
3
Okładka