Emma - Jane Austen - ebook

Emma ebook

Jane Austen

4,0

Opis

Emma Woodhouse to dwudziestoletnia, bogata dama, mieszkająca z ojcem w pobliżu prowincjonalnego miasteczka Highbury. Pomimo przekonania, iż sama nigdy nie wyjdzie za mąż, dostrzega w sobie talent do swatania par. Po ślubie własnej guwernantki i miejscowego wdowca, pana Westona, doprowadzenie do którego traktuje jako swój osobisty sukces, postanawia znaleźć godnego męża dla swojej nowej przyjaciółki, Harriet Smith. Chociaż rodzice Harriet nie są znani, Emma jest przekonana, że dziewczyna zasługuje na związek z dżentelmenem i sprawia, że ta nie idzie za głosem własnego serca, lecz ulega patronce. Niestety wyobrażenia młodej damy niezupełnie zgadzają się z pragnieniami osób w jej otoczeniu. Sprawy komplikują się, a Emma musi zajrzeć we własne serce.

 

Powieść jest komedią obyczajową, która bada relacje społeczne i romantyczne epoki, uważana jest za jedno z najważniejszych dzieł literatury angielskiej. Krytyka literacka chwali Emmę za elegancki styl, szczegółową charakterystykę postaci oraz subtelny humor. Powieść była wielokrotnie adaptowana na potrzeby kina, telewizji i teatru.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 709

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aaniaa1912

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię planować różne rzeczy. Gorzej wychodzi mi z realizacją tych planów. Niektóre ciągną się latami. Kilka lat temu przeczytałam swoją pierwszą książkę autorstwa Jane Austen. To właśnie wtedy zaplanowałam, że przeczytam wszystkie książki tej autorki. Minęło kilka lat, a ja tak naprawdę teraz zaczęłam realizować ten plan. Niedawno, udało mi się przeczytać swoją trzecią książkę Austen. Tym razem sięgnęłam po „Emmę”. Do historii opisanej w książce „Emma” podeszłam z niemałą ciekawością. Muszę przyznać, że się nie zawiodłam. Nasza główna bohaterka okazała się idealną postacią do obserwacji. Emma jest przekonana, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Jednak nie jest przeciwniczką małżeństw, wręcz przeciwnie. Uważa, że ona doskonale wie, kto z kim powinien być. Za swój cel przyjęła pomaganie innym, tylko nie zauważa jakie to może przynieść negatywne skutki. „Emmę” czytało mi się naprawdę dobrze. Spodobała mi się opisana historia oraz polubiłam bohaterów. Ciekawie było przyglądać się życiu p...
00

Popularność




TOM I

Roz­dział I

Zda­wać by się mo­gło, iż Em­mie Wo­odho­use – uro­dzi­wej, by­strej i za­moż­nej, z wy­god­nym do­mem oraz przy­jem­nym uspo­so­bie­niem – udało się zgro­ma­dzić nie­które z naj­bar­dziej szczo­drych bło­go­sła­wieństw ży­cia. Prze­żyła już wszakże dwa­dzie­ścia je­den lat bez więk­szych tra­ge­dii czy zmar­twień.

Była młod­szą z dwóch có­rek wy­bit­nie ko­cha­ją­cego i po­błaż­li­wego ojca, a dzięki za­mąż­pój­ściu swo­jej sio­stry od naj­wcze­śniej­szych lat stała się pa­nią jego do­mo­stwa. Matka Emmy zmarła tak dawno temu, iż po­zo­sta­wiła po so­bie je­dy­nie nie­wy­raźne wspo­mnie­nie piesz­czot. Miej­sce ro­dzi­cielki wy­peł­niła wspa­niała gu­wer­nantka, któ­rej tro­skli­wość do­rów­ny­wała nie­malże tej mat­czy­nej.

Panna Tay­lor już od szes­na­stu lat po­zo­sta­wała za­trud­niona przez ro­dzinę pana Wo­odho­use’a; przez ten czas stała się mniej gu­wer­nantką, a bar­dziej przy­ja­ciółką, wielce przy­wią­zaną do obu có­rek, jed­nak do Emmy w szcze­gól­no­ści. Mię­dzy nimi po­ja­wiła się iście sio­strzana za­ży­łość. Jesz­cze za­nim panna Tay­lor ustą­piła z ofi­cjal­nego sta­no­wi­ska gu­wer­nantki, ła­god­ność jej cha­rak­teru z tru­dem po­zwa­lała na na­rzu­ca­nie pod­opiecz­nym ogra­ni­czeń. Obec­nie cień ja­kiej­kol­wiek wła­dzy już od dawna był nie­obecny i obie damy żyły ra­zem ni­czym przy­ja­ciółki, bar­dzo so­bie na­wza­jem od­dane. Emma miała pełną swo­bodę w po­dej­mo­wa­niu de­cy­zji – osąd panny Tay­lor za­wsze wielce ce­niła, jed­nak dzia­łała głów­nie we­dług wła­snego.

Do­prawdy, naj­więk­szym nie­szczę­ściem w po­ło­że­niu Emmy był oj­ciec skłonny do wszel­kich ustępstw oraz uspo­so­bie­nie, które spra­wiało, iż miała o so­bie nieco zbyt do­bre mnie­ma­nie. Owe nie­do­god­no­ści nie­zmien­nie za­gra­żały wielu przy­jem­no­ściom. Jed­nakże za­gro­że­nie po­zo­sta­wało obec­nie tak nie­do­strze­galne, iż nie­do­god­no­ści te w żad­nym wy­padku nie mo­gły zo­stać uznane za praw­dziwe nie­szczę­ścia.

Nad­szedł i smu­tek – ła­godny wpraw­dzie – jed­nak nie w for­mie żad­nych głę­bo­kich zmar­twień. Panna Tay­lor wy­szła za mąż. To wła­śnie strata panny Tay­lor przy­nio­sła z po­czątku ogromną bo­leść. W dzień ślubu dro­giej przy­ja­ciółki Emma za­sia­dła przy­tło­czona my­ślą o dal­szej eg­zy­sten­cji. We­sele do­bie­gło końca, go­ście ro­ze­szli się, a Emma z oj­cem po­zo­stali, by wspól­nie spo­żyć po­si­łek – bez ja­kiej­kol­wiek trze­ciej osoby, go­to­wej roz­we­se­lić ich pod­czas dłu­żą­cego się wie­czoru. Póź­niej oj­ciec, swoim zwy­cza­jem, udał się na po­obied­nią drzemkę, a Emma mo­gła tylko usiąść i my­śleć o tym, co stra­ciła.

Ma­riaż ów pod każ­dym wzglę­dem wró­żył jej przy­ja­ciółce świe­tlaną przy­szłość. Pan We­ston mógł po­szczy­cić się uspo­so­bie­niem bez za­rzutu, do­god­nym ma­jąt­kiem, od­po­wied­nim wie­kiem. Emma miała też pewną sa­tys­fak­cję z my­śli, iż prze­cież sama, jako szczo­dra, bez­in­te­re­sowna przy­ja­ciółka, za­wsze sprzy­jała, a na­wet nada­wała od­po­wiedni kie­ru­nek temu związ­kowi. Jed­nak była to dla niej praca na­zna­czona cier­pie­niem. Brak panny Tay­lor bę­dzie prze­cież od­czu­wać w każ­dej go­dzi­nie każ­dego dnia. Przy­wo­łała w my­ślach jej do­broć – i nie­zmienne przez szes­na­ście lat przy­wią­za­nie – to, jak uczyła Emmę i ba­wiła się z nią, od­kąd ta skoń­czyła piąty rok ży­cia. Jak ro­biła wszystko, co było w jej mocy, by za­jąć czymś pod­opieczną lub ją roz­ba­wić, gdy zdro­wie do­pi­sy­wało; i jak opie­ko­wała się nią pod­czas roz­ma­itych dzie­cię­cych cho­rób. Bez wąt­pie­nia za­cią­gnięty zo­stał tu ogromny dług wdzięcz­no­ści. Jed­nakże to wła­śnie ostatni, sied­mio­letni okres wspól­nego po­ży­cia, na rów­nych pra­wach i bez żad­nych za­wi­ro­wań, okres, który na­stą­pił po za­mąż­pój­ściu Isa­belli – a wów­czas po­zo­stały tylko we dwie – był jesz­cze droż­szym, bar­dziej czu­łym wspo­mnie­niem. Panna Tay­lor była przy­ja­ciółką i to­wa­rzyszką, jaka zda­rza się do­prawdy rzadko: in­te­li­gentna, do­brze po­in­for­mo­wana, uży­teczna, ła­godna, za­zna­jo­miona z wszyst­kimi przy­zwy­cza­je­niami ro­dziny i za­in­te­re­so­wana wszyst­kimi jej spra­wami. Szcze­gól­nie zaś za­in­te­re­so­wana była Emmą, każ­dym jej upodo­ba­niem i każ­dym no­wym po­my­słem. To pan­nie Tay­lor Emma mo­gła zwie­rzyć się na­tych­miast z każ­dej my­śli, gdyż przy­ja­ciółka ży­wiła do niej tak duże przy­wią­za­nie, iż nie znaj­do­wała w pod­opiecz­nej żad­nych wad.

Jakże miała te­raz znieść tę zmianę? To prawda, iż jej przy­ja­ciółka prze­pro­wa­dzała się je­dy­nie milę drogi od jej do­mo­stwa. Jed­nakże Emma była świa­doma róż­nicy mię­dzy pa­nią We­ston miesz­ka­jącą za­le­d­wie milę da­lej a panną Tay­lor miesz­ka­jącą tu, w domu. Em­mie, z wszyst­kimi jej za­le­tami – przy­ro­dzo­nymi i wy­ni­ka­ją­cymi z wy­cho­wa­nia – gro­ziło te­raz nie­bez­pie­czeń­stwo wy­ni­ka­jące z du­cho­wego osa­mot­nie­nia. Szcze­rze ko­chała ojca, jed­nak nie był on od­po­wied­nim kom­pa­nem; nie po­tra­fił do­trzy­mać córce kroku w kon­wer­sa­cji, po­waż­nej czy też żar­to­bli­wej.

Nie­do­god­ność ta, spo­wo­do­wana róż­nicą wieku mię­dzy nimi (a pan Wo­odho­use wcale nie oże­nił się młodo) zwięk­szyła się jesz­cze przez na­turę i na­wyki ojca. Jako je­go­mość wła­ści­wie przez całe ży­cie sła­bo­wity, po­zba­wiony ak­tyw­no­ści umy­słu i ciała, stał się czło­wie­kiem o wiele star­szym pod in­nymi wzglę­dami niż wiek. I cho­ciaż był po­wszech­nie lu­biany za życz­liwe serce oraz sym­pa­tyczne uspo­so­bie­nie, nie mógł po­szczy­cić się wy­bit­nymi ta­len­tami.

Jej sio­stra na­to­miast, od czasu za­mąż­pój­ścia miesz­ka­jąca sto­sun­kowo nie­da­leko: w Lon­dy­nie, je­dy­nie szes­na­ście mil od domu, była jed­nak zde­cy­do­wa­nie poza co­dzien­nym za­się­giem Emmy. Wiele dłu­gich paź­dzier­ni­ko­wych i li­sto­pa­do­wych wie­czo­rów mu­siało zo­stać prze­mę­czo­nych w Hart­field, za­nim święta przy­nio­sły ze sobą ko­lejną wi­zytę Isa­belli, jej męża oraz ich dzieci – co wy­peł­niło dom na nowo, a Em­mie za­gwa­ran­to­wało przy­jemne to­wa­rzy­stwo.

W Hi­gh­bury, wiel­kiej i gę­sto za­lud­nio­nej wsi, aspi­ru­ją­cej nie­malże do miana mia­steczka, do któ­rej Hart­field – po­mimo wła­snych zie­lo­nych oraz wy­peł­nio­nych za­ro­ślami te­re­nów, a także na­zwy – for­mal­nie na­le­żało, Emma nie mo­gła zna­leźć ni­kogo rów­nego so­bie. Wo­odho­use’owie byli naj­bar­dziej sza­no­waną ro­dziną w ca­łej oko­licy i wszy­scy da­rzyli ich nie­zmien­nym po­dzi­wem. Emma, ow­szem, dzięki uprzej­mo­ści ojca wo­bec każ­dego, miała wielu zna­jo­mych, jed­nak żadne z nich nie mo­głoby za­stą­pić jej panny Tay­lor na­wet na po­łowę dnia. Była to przy­gnę­bia­jąca zmiana i Emma nie mo­gła uczy­nić nic poza wzdy­cha­niem i ma­rze­niem o rze­czach nie­moż­li­wych, do­póki nie obu­dził się jej oj­ciec – a wów­czas ra­do­sny na­strój stał się ko­niecz­no­ścią. Ojca na­le­żało bo­wiem nie­ustan­nie pod­no­sić na du­chu; był to męż­czy­zna ner­wowy, ze skłon­no­ściami do po­pa­da­nia w chan­drę. Przy­wią­zy­wał się do każ­dego, kogo le­piej po­znał i nie­na­wi­dził się z tą osobą roz­sta­wać. Wła­ści­wie nie­na­wi­dził zmian każ­dego ro­dzaju. Mał­żeń­stwo jako źró­dło zmian za­wsze było dla niego zda­rze­niem nie­do­god­nym. Nie pod­niósł się jesz­cze po ślu­bie star­szej córki i za­wsze mó­wił o niej ze współ­czu­ciem, cho­ciaż jej zwią­zek opie­rał się na wza­jem­nej z mę­żem czu­ło­ści. Na­to­miast te­raz zmu­szony zo­stał do po­że­gna­nia się rów­nież z panną Tay­lor. A po­nie­waż był męż­czy­zną nieco sa­mo­lub­nym i za­wsze za­kła­dał, iż inni mu­szą czuć to samo, co on, ży­wił szczere prze­ko­na­nie, iż ślub ten był dla panny Tay­lor rów­nie smut­nym zda­rze­niem, jak dla nich, i spę­dza­jąc całą resztę swego ży­cia w Hart­field, czu­łaby się o wiele szczę­śliw­sza. Emma uśmie­chała się i za­ba­wiała ojca naj­we­sel­szą roz­mową, na jaką było ją stać, aby tylko od­cią­gnąć go od tego typu my­śli. Jed­nak gdy nad­szedł czas na her­batę, nie mógł nie wy­rzec tych sa­mych słów, które wy­po­wie­dział już przy obie­dzie:

– Biedna panna Tay­lor! Chciał­bym, żeby znów była tu z nami. To do­prawdy nie­szczę­ście, że pan We­ston w ogóle o niej po­my­ślał.

– Nie mogę się z tobą zgo­dzić, tatku, wiesz, że nie mogę. Pan We­ston jest ta­kim po­god­nym, sym­pa­tycz­nym, god­nym po­dziwu męż­czy­zną. Za­słu­guje prze­cież na do­brą żonę. Czy na­prawdę chciał­byś, żeby panna Tay­lor miesz­kała z nami już po wsze czasy i zno­siła moje ka­pry­śne na­stroje, kiedy może się cie­szyć swoim wła­snym do­mem?

– Swoim wła­snym do­mem! A jaki to po­ży­tek bę­dzie miała z tego wła­snego domu? Nasz jest trzy razy więk­szy. A ty, moja droga, ni­gdy nie mie­wasz ka­pry­śnych na­stro­jów.

– Ale po­myśl tylko, jak czę­sto mo­żemy ich od­wie­dzać, a oni nas! Bę­dziemy się nie­ustan­nie spo­ty­kać! Tylko to my mu­simy za­cząć. Ko­niecz­nie wy­bierzmy się wkrótce zło­żyć wi­zytę no­wo­żeń­com.

– Moja droga, jak ja mam prze­być taką drogę? Ran­dalls leży tak da­leko. Prze­cież nie przejdę na­wet po­łowy tej trasy.

– Nie, tatku, nikt nie my­ślał, że miał­byś iść. Wy­bie­rzemy się po­wo­zem.

– Po­wo­zem! Je­stem pe­wien, że Ja­mes nie bę­dzie chciał za­przę­gać koni na tak krótką wy­prawę. I gdzież te biedne ko­nie mia­łyby się po­dziać pod­czas na­szych od­wie­dzin?

– W stajni pana We­stona, tatku. Wiesz prze­cież, że już to usta­li­li­śmy, kiedy ostat­niego wie­czora roz­ma­wia­li­śmy z pa­nem We­sto­nem. A co do Ja­mesa, mo­żesz być pe­wien, że za­wsze chęt­nie wy­bie­rze się do Ran­dalls. Jego córka pra­cuje tam jako po­ko­jowa. Oba­wiam się je­dy­nie, że nie ze­chce nas za­brać gdzie­kol­wiek in­dziej. I to wszystko dzięki to­bie, tatku. Zna­la­złeś prze­cież dla Han­nah ta­kie do­bre miej­sce. Nikt na­wet nie po­my­ślał o Han­nah, do­póki ty o niej nie wspo­mnia­łeś. Ja­mes jest wo­bec cie­bie wielce zo­bo­wią­zany.

– Tak, bar­dzo rad je­stem, że o niej po­my­śla­łem. Szczę­śli­wie się zło­żyło, bo nie chciał­bym, żeby biedny Ja­mes czuł się lek­ce­wa­żony pod ja­kim­kol­wiek wzglę­dem. Je­stem pe­wien, że jego córka bę­dzie bar­dzo do­brą słu­żącą. To dziew­czyna z ma­nie­rami, a do tego ład­nie się wy­sła­wia. Mam o niej wręcz świetne zda­nie. Kiedy tylko się spo­ty­kamy, za­wsze mi się kła­nia i z ogładą pyta o sa­mo­po­czu­cie. A gdy za­pra­sza­łaś ją na ro­bótki, za­uwa­ży­łem to już, za­wsze prze­krę­cała klu­czyk w drzwiach w od­po­wied­nią stronę i ni­gdy w nie nie wa­liła. Tak, je­stem pe­wien, że bę­dzie bar­dzo do­brą słu­żącą. I ja­kie to po­cie­sze­nie dla bied­nej panny Tay­lor, mieć przy so­bie ko­goś, do kogo już przy­wy­kła. Kiedy tylko Ja­mes bę­dzie w od­wie­dzi­nach u córki, panna Tay­lor za­wsze coś o nas usły­szy. Ja­mes prze­każe jej wie­ści, jak się wszy­scy czu­jemy.

Emma nie szczę­dziła wy­sił­ków, by utrzy­mać ów na­pływ ra­do­śniej­szych my­śli; miała na­dzieję, iż za po­mocą tryk­traka oj­ciec po­zo­sta­nie zno­śnym to­wa­rzy­stwem, a ona sama nie zo­sta­nie za­ata­ko­wana przez żadne ża­ło­ści oprócz jej wła­snych. Stół do gry zo­stał już usta­wiony, jed­nak wi­zyta nie­spo­dzie­wa­nego go­ścia spra­wiła, iż stał się on zu­peł­nie nie­po­trzebny.

Pana Kni­gh­tleya, roz­waż­nego męż­czy­znę li­czą­cego so­bie trzy­dzie­ści osiem lat, łą­czyła z ro­dziną Wo­odho­use’ów szcze­gólna więź, nie tylko – jako star­szego brata męża Isa­belli. Miesz­kał około mili od Hi­gh­bury i był w Hart­field czę­stym go­ściem, za­wsze mile wi­dzia­nym, a pod­czas tej wi­zyty po­żą­da­nym jesz­cze bar­dziej, gdyż przy­był pro­sto od wspól­nych krew­nych z Lon­dynu. Po kilku dniach nie­obec­no­ści po­wró­cił w po­rze póź­nego obiadu i obec­nie wkro­czył do Hart­field, by po­in­for­mo­wać do­mow­ni­ków, iż na Brun­swick Squ­are wszystko było w naj­lep­szym po­rządku. Oko­licz­no­ści były jak naj­bar­dziej for­tunne i wi­zyta ta na ja­kiś czas do­dała panu Wo­odho­use’owi we­rwy. Ra­do­sne uspo­so­bie­nie pana Kni­gh­tleya za­wsze do­brze na niego dzia­łało. Po­nadto na bez­lik py­tań o „biedną Isa­bellę” oraz jej dzieci otrzy­mał wielce sa­tys­fak­cjo­nu­jące od­po­wie­dzi. Kiedy roz­mowa na ten te­mat do­bie­gła końca, pan Wo­odho­use oświad­czył z wdzięcz­no­ścią:

– To bar­dzo miło z pana strony, pa­nie Kni­gh­tley, że ze­chciał pan do nas zaj­rzeć o tak póź­nej po­rze. Za­pewne prze­chadzka była dość wstrzą­sa­jąca.

– Nic z tych rze­czy, pro­szę pana. Jest prze­piękna księ­ży­cowa noc, a do tego tak cie­pła, że będę zmu­szony od­su­nąć się od wa­szego wiel­kiego ognia.

– Ale z pew­no­ścią jest brudno i wil­gotno. Mam tylko na­dzieję, że się pan nie roz­cho­ruje.

– Brudno!? Pro­szę spoj­rzeć na moje buty, nie uświad­czy pan na­wet pyłku.

– Cóż! Mu­szę przy­znać, że to za­ska­ku­jące, ob­fi­cie u nas wcze­śniej pa­dało. Przez pół go­dziny, gdy je­dli­śmy śnia­da­nie, ulewa była ogromna. Na­prawdę chcia­łem, żeby prze­ło­żyli ten ślub.

– Ach, wła­śnie... Nie gra­tu­lo­wa­łem panu jesz­cze. A wie­dząc dość do­brze, jaki ro­dzaj szczę­ścia musi pan od­czu­wać, nie śpie­szy­łem z po­win­szo­wa­niami. Jed­nak mam na­dzieję, że wszystko od­było się bez za­kłó­ceń. Jakże się za­cho­wy­wa­li­ście? Kto pła­kał naj­moc­niej?

– Och! Biedna panna Tay­lor! Nie­we­soła to hi­sto­ria.

– Być może się zgo­dzi­cie, je­śli po­wiem: biedny pan i panna Wo­odho­use, lecz z pew­no­ścią nie po­wiem „biedna panna Tay­lor”. Ży­wię do pana i Emmy wielki sza­cu­nek, jed­nak je­śli idzie o kwe­stie za­leż­no­ści lub nie­za­leż­no­ści od ko­goś... Cóż, zde­cy­do­wa­nie ła­twiej jest za­do­wo­lić jedną osobę niż dwie.

– Zwłasz­cza gdy jedna z tych osób jest tak ka­pry­śnym, spra­wia­ją­cym kło­poty stwo­rze­niem – stwier­dziła za­czep­nie Emma. – Wiem do­brze, że wła­śnie to ma pan na my­śli i wy­ra­ziłby pan tę opi­nię bez skrę­po­wa­nia, gdyby mo­jego ojca nie było w po­bliżu.

– Jest to prawda, moja droga, nie­stety – od­parł pan Wo­odho­use z wes­tchnie­niem. – Oba­wiam się, że je­stem cza­sami ka­pry­śny i mogę spra­wiać kło­poty.

– Ależ naj­droż­szy tatku! Jakże mo­głeś po­my­śleć, że ja lub pan Kni­gh­tley mie­li­śmy cie­bie na my­śli! Cóż za okropny po­mysł! O nie! Mó­wi­łam tylko i wy­łącz­nie o so­bie. Pan Kni­gh­tley lubi prze­cież wy­naj­dy­wać we mnie przy­wary. Oczy­wi­ście to wszystko tylko żarty... Żarty je­dy­nie. Za­wsze mó­wimy so­bie to, na co mamy ochotę.

Pan Kni­gh­tley, prawdę po­wie­dziaw­szy, był jedną z nie­wielu osób, które do­strze­gały w Em­mie Wo­odho­use przy­wary i je­dyną, która kie­dy­kol­wiek jej o nich wspo­mi­nała. I cho­ciaż słu­cha­nie o nich nie było dla Emmy szcze­gól­nie przy­jemne, wie­działa do­brze, że dla ojca bę­dzie to przy­jemne o wiele mniej. Nie chciała więc, by choćby po­dej­rze­wał, iż jego córka może nie być w oczach każ­dego ide­alna.

– Emma wie, że nie lu­bię jej schle­biać – po­wie­dział pan Kni­gh­tley. – Jed­nak ni­komu nie chcia­łem ni­czego za­rzu­cić. Panna Tay­lor przy­wy­kła do dba­nia o po­trzeby dwóch osób, te­raz na­to­miast może sku­pić się na jed­nej. Tak czy ina­czej jest to ko­rzyść.

– Cóż – od­rze­kła Emma, go­towa pu­ścić wy­mianę zdań w nie­pa­mięć. – Chciał pan do­wie­dzieć się cze­goś o we­selu, więc chęt­nie speł­nię tę prośbę, gdyż musi pan wie­dzieć, że wszy­scy za­cho­wy­wa­li­śmy się bez za­rzutu. Każdy przy­był na czas i w swoim naj­lep­szym odzie­niu. Żadna łza nie zo­stała uro­niona, trudno było też do­strzec choćby jedną po­nurą minę. O nie. Wszy­scy wie­dzie­li­śmy, że bę­dzie nas dzie­lić je­dy­nie pół mili i mie­li­śmy pew­ność co do co­dzien­nych spo­tkań.

– Naj­droż­sza Emma tak dziel­nie znosi wszel­kie trud­no­ści – stwier­dził jej oj­ciec. – Jed­nak wie pan, pa­nie Kni­gh­tley, ona ogrom­nie cierpi po stra­cie bied­nej panny Tay­lor. I je­stem pe­wien, że bę­dzie za nią tę­sk­nić bar­dziej, niż my­śli.

Emma, dziw­nie roz­darta mię­dzy łzami i uśmie­chem, od­wró­ciła głowę.

– To oczy­wi­ście nie­moż­liwe, aby Emma nie tę­sk­niła za taką to­wa­rzyszką – od­parł pan Kni­gh­tley. – Gdyby nie była do tego zdolna, nie ży­wi­li­by­śmy prze­cież do niej ani pan, ani ja, tak szcze­rego przy­wią­za­nia. Jed­nak na pewno zdaje so­bie sprawę, jak wielką ko­rzyść przy­niósł pan­nie Tay­lor ów ma­riaż. Wie też, ja­kim da­rem od losu dla osoby w wieku panny Tay­lor jest za­miesz­ka­nie w swoim wła­snym do­mo­stwie; jak ważna musi być dla niej świa­do­mość, iż jej ży­cie zo­stało za­bez­pie­czone, a jego po­ziom bę­dzie kom­for­towy. Je­stem więc prze­ko­nany, iż ra­dość Emmy jest więk­sza niż jej smu­tek. Każde z przy­ja­ciół panny Tay­lor za­pewne cie­szy się nie­zmier­nie z jej szczę­snego za­mąż­pój­ścia.

– Za­po­mnie­li­ście o jesz­cze jed­nym po­wo­dzie mo­jej ra­do­ści – do­dała Emma. – Także o du­żym zna­cze­niu. To prze­cież ja ze­swa­ta­łam tę dwójkę ze sobą. Już cztery lata temu po­sta­no­wi­łam so­bie, że do­pro­wa­dzę do ich za­ślu­bin, a sam fakt, że mi się udało, że udo­wod­ni­łam swoją ra­cję, jest dla mnie ogrom­nym po­cie­sze­niem. Wiele osób twier­dziło prze­cież, że pan We­ston ni­gdy się po­now­nie nie ożeni.

Pan Kni­gh­tley po­krę­cił głową na tę no­winę. Oj­ciec na­to­miast ode­zwał się z czu­ło­ścią:

– Ach! Moja droga, ży­czył­bym so­bie, że­byś już ni­kogo wię­cej nie swa­tała i nic wię­cej nie prze­po­wia­dała. Co­kol­wiek byś rze­kła, za­wsze się spraw­dzi. Za­kli­nam cię, nie swa­taj już wię­cej ni­kogo.

– Tatku, obie­cuję ci, że sama sie­bie z ni­kim nie ze­swa­tam. Ale co do in­nych osób, jest to wręcz moją po­win­no­ścią. To chyba naj­więk­sza na świe­cie ucie­cha! A po ta­kim suk­ce­sie... Sam ro­zu­miesz! Wszy­scy po­wta­rzali, że pan We­ston po­wtór­nie się nie ożeni. Nic z tego! Pan We­ston, który trwał we wdo­wień­stwie przez tyle czasu i wy­da­wał się do­sko­nale ra­dzić so­bie bez żony; pan We­ston, który co rusz zaj­mo­wał się swo­imi spra­wami w mia­steczku lub spo­ty­kał z przy­ja­ciółmi. Za­wsze uprzejmy, gdzie­kol­wiek by się udał, za­wsze we­soły... Prze­cież pan We­ston jed­nego wie­czora by nie spę­dził sa­mot­nie, gdyby nie miał na to ochoty. Nie, nic z tego! Pan We­ston z pew­no­ścią nie ożeni się po­now­nie. Nie­któ­rzy na­wet twier­dzili, że zło­żył obiet­nicę swo­jej le­żą­cej na łożu śmierci żo­nie. Inni po­wia­dali, że to syn i wuj nie po­zwa­lają mu na oże­nek. Ow­szem, czcza ga­da­nina uno­siła się nad te­ma­tem, ale ja nie da­łam wiary tym plot­kom. Cztery lata temu wraz z panną Tay­lor spo­tka­ły­śmy go na Broad­way Lane. Za­częło aku­rat mżyć, więc pod­biegł z wielką ga­lan­te­rią i po­ży­czył dla nas dwie pa­ra­solki od rol­nika Mit­chella. Wów­czas po­sta­no­wi­łam, że ich ze sobą po­łą­czę. Od tam­tej go­dziny opra­co­wy­wa­łam plan, a je­śli w tym przy­padku, drogi tatku, udało mi się od­nieść taki suk­ces, nie my­ślisz chyba, że zre­zy­gnuję z ko­ja­rze­nia in­nych par.

– Nie ro­zu­miem, co masz na my­śli, mó­wiąc o „suk­ce­sie” – stwier­dził pan Kni­gh­tley. – Suk­ces wy­maga za­an­ga­żo­wa­nia. Nie zmar­no­wa­łaś czasu ani fi­ne­zji, je­śli przez ostat­nie cztery lata pra­co­wa­łaś, by to mał­żeń­stwo do­szło do skutku. Bar­dzo sto­sowne za­ję­cie dla by­strej mło­dej damy! Ale je­śli, a przy­chy­lam się do tej wer­sji, twoje, jak to mó­wisz, sko­ja­rze­nie owej pary po­le­gało tylko na tym, że pew­nego bez­czyn­nego dnia po­wie­dzia­łaś sama do sie­bie: „Dla panny Tay­lor by­łoby do­brze, gdyby pan We­ston ją po­ślu­bił”, a po­tem po­wta­rza­łaś to samo zda­nie dzień po dniu, czy mo­żemy mó­wić o suk­ce­sie? Gdzie w tym wszyst­kim twoja za­sługa? Z czego je­steś tak dumna? Udało ci się do­brze tra­fić i tylko tyle można ci przy­pi­sać w tej ma­te­rii.

– Więc pan za­pewne ni­gdy nie za­znał roz­ko­szy i triumfu wy­ni­ka­ją­cych z owego szczę­śli­wego trafu? Cóż, żal mi pana... Uwa­ża­łam pana za mą­drzej­szego. Pro­szę mi wie­rzyć, że szczę­śliwy traf to ni­gdy nie jest je­dy­nie traf. Do tego za­wsze po­trzeba ta­lentu. A je­śli cho­dzi o moje nie­szczę­sne sfor­mu­ło­wa­nie, „suk­ces”, z czym się pan tak spiera, są­dzę, że mam do niego jed­nak pewne prawa. Na­kre­ślił pan zgrab­nie dwie sy­tu­acje, ale ja uwa­żam, że ist­nieje i trze­cia; coś po­mię­dzy cał­ko­wi­tym dzia­ła­niem a cał­ko­witą bier­no­ścią. Gdy­bym nie na­ma­wiała pana We­stona do tak czę­stych wi­zyt tu­taj, gdy­bym nie pod­szep­ty­wała drob­nych za­chęt i nie wy­cią­gała po­moc­nej dłoni w pew­nych sy­tu­acjach, do ni­czego mo­głoby nie dojść. My­ślę, że zna pan Hart­field wy­star­cza­jąco do­brze, aby to po­jąć.

– Pro­sto­duszny czło­wiek z ser­cem na dłoni jak pan We­ston i roz­sądna, spo­kojna ko­bieta w ty­pie panny Tay­lor bez pro­blemu mogą zo­stać po­zo­sta­wieni sami swoim spra­wom. In­ter­we­niu­jąc, za­pewne sama byś so­bie bar­dziej za­szko­dziła, niż im po­mo­gła.

– Emma ni­gdy nie my­śli o so­bie, je­śli może ko­muś po­móc – wtrą­cił pan Wo­odho­use, ro­zu­mie­jąc je­dy­nie część dys­ku­sji. – Jed­nak, moja droga, za­kli­nam cię, nie swa­taj już wię­cej ni­kogo. To bar­dzo nie­roz­sądne i osta­tecz­nie po­wo­duje przy­kry roz­łam w kręgu ro­dzin­nym.

– Jesz­cze tylko raz to zro­bię, tatku. Dla pana El­tona. Biedny pan El­ton! Tatku, prze­cież ty go tak lu­bisz. Mu­szę zna­leźć dla niego żonę. Żadna w Hi­gh­bury na niego nie za­słu­guje, a mieszka tu już prze­cież od roku. Do tego tak kom­for­towo wy­po­sa­żył dom, że aż żal, by miesz­kał w nim dłu­żej sa­mot­nie. A gdy dzi­siaj łą­czył dło­nie no­wo­żeń­ców, przy­szło mi na myśl, że za­pewne chciałby do­świad­czyć tego sa­mego! Mam o panu El­to­nie bar­dzo do­bre zda­nie i tylko w ten spo­sób mogę wy­świad­czyć mu przy­sługę.

– Tak, pan El­ton to w rze­czy sa­mej bar­dzo przy­stojny i przy­zwo­ity mło­dzie­niec, i ży­wię do niego wielki sza­cu­nek. Ale je­śli chcesz oka­zać mu za­in­te­re­so­wa­nie, moja droga, po­win­naś za­pro­sić go do nas na obiad. To bę­dzie dużo od­po­wied­niej­sza rzecz. Ośmielę się stwier­dzić, że pan Kni­gh­tley rów­nież chęt­nie się z nim zo­ba­czy.

– Z wielką chę­cią, pro­szę pana, o każ­dej po­rze – od­parł pan Kni­gh­tley ze śmie­chem. – I zga­dzam się z pa­nem w zu­peł­no­ści, że to bę­dzie dużo od­po­wied­niej­sza rzecz. Za­proś go na obiad, Emmo, ugość naj­lep­szą rybą i kur­cza­kiem, ale wy­bór żony zo­staw sa­memu za­in­te­re­so­wa­nemu. Uwierz, że męż­czy­zna dwu­dzie­sto­sze­ścio- czy też dwu­dzie­sto­sied­mio­letni po­trafi o sie­bie za­dbać.

Roz­dział II

Pan We­ston miesz­kał w Hi­gh­bury od uro­dze­nia, a po­cho­dził z ro­dziny po­wszech­nie sza­no­wa­nej, któ­rej ma­ją­tek oraz oby­cie to­wa­rzy­skie przez dwa lub trzy po­ko­le­nia wzro­sły zna­cząco. Otrzy­mał sta­ranne wy­kształ­ce­nie, jed­nakże – do­ro­biw­szy się swo­jej wła­snej skrom­nej sumki dość wcze­śnie – stał się nie­chętny nieco bar­dziej po­spo­li­tym za­ję­ciom, które nie prze­szka­dzały jego bra­ciom. Bę­dąc czło­wie­kiem ak­tyw­nym i to­wa­rzy­skim, o po­god­nym cha­rak­te­rze, wstą­pił do kształ­tu­ją­cych się wła­śnie służb mun­du­ro­wych hrab­stwa.

Ka­pi­tan We­ston był po­wszech­nie uwiel­biany. Kiedy więc ko­leje jego woj­sko­wego ży­cia spra­wiły, iż spo­tkał na swo­jej dro­dze pannę Chur­chill, córkę wy­śmie­ni­tej fa­mi­lii z York­shire, a owa panna Chur­chill się w nim za­ko­chała – ni­kogo taki ob­rót spraw nie za­sko­czył. Ni­kogo oprócz brata i bra­to­wej mło­dej damy, któ­rzy nie zdą­żyli jesz­cze po­znać pana We­stona, a sami byli ludźmi dum­nymi, o wy­so­kim mnie­ma­niu o so­bie, więc mał­żeń­stwo to wy­dało im się ob­raź­liwe.

Panna Chur­chill jed­nak, peł­no­let­nia i z wła­snym ma­jąt­kiem (choć ma­ją­tek ten w po­rów­na­niu z ro­dzin­nymi do­brami był do­syć skromny), nie dała się od­wieść od mał­żeń­stwa, które do­szło do skutku ku wiel­kiej zgro­zie pana i pani Chur­chill – a ci uznali za sto­sowne ze­rwa­nie z nią kon­tak­tów. Mał­żeń­stwo nie było jed­nakże zbyt udane i mał­żon­ko­wie nie­wiele za­znali w nim szczę­ścia. Pani We­ston po­winna być bar­dziej za­do­wo­lona: ko­niec koń­ców zy­skała męża, któ­rego czułe serce i ła­godny tem­pe­ra­ment spra­wiał, iż mał­żo­nek pra­gnął wy­na­gro­dzić jej wszel­kie nie­do­god­no­ści, które wy­nik­nęły z jej za­ko­cha­nia się w nim. Jed­nak choć pani We­ston miała w so­bie nieco ani­mu­szu, oka­zał się on nie­wy­star­cza­jący. Jej cha­rak­ter oka­zał się na tyle silny, że do­pięła swego po­mimo pro­te­stów brata; jed­nakże jed­no­cze­śnie był za słaby, by mo­gła po­wstrzy­mać się od nie­roz­sąd­nego żalu spo­wo­do­wa­nego nie­roz­sądną zło­ścią brata. Nie po­tra­fiła także za­nie­chać żalu nad utra­co­nymi wy­go­dami po­przed­niego do­mo­stwa. Żyli wy­staw­niej, niż po­zwa­lały im na to do­chody, jed­nak w po­rów­na­niu z En­scombe było to wła­ści­wie nic. Pani We­ston nie prze­stała ko­chać męża, jed­nak pra­gnęła być jed­no­cze­śnie żoną ka­pi­tana oraz panną Chur­chill z En­scombe.

Ka­pi­ta­nowi We­sto­nowi, któ­remu zda­niem wszyst­kich – a zwłasz­cza Chur­chil­lów – po­szczę­ściło się nie­zmier­nie przy ślu­bie, nie po­szczę­ściło się jed­nak zu­peł­nie w in­te­re­sach. Gdy po trzech la­tach wspól­nego po­ży­cia jego żona zmarła, był bied­niej­szy niż na po­czątku mał­żeń­stwa, a po­nadto miał dziecko na utrzy­ma­niu. Cię­żar za­pew­nie­nia bytu dziecku zo­stał jed­nak wkrótce zdjęty z jego ra­mion. Chło­piec, a uprzed­nio już w pew­nym stop­niu prze­wle­kła cho­roba jego matki, stał się pew­nego ro­dzaju ga­łązką oliwną mię­dzy zwa­śnio­nymi stro­nami. Pan i pani Chur­chill nie mieli ani wła­snych dzieci, ani in­nych krew­nych pod opieką, więc nie­długo po śmierci pani We­ston za­ofe­ro­wali, że zajmą się ma­łym Fran­kiem. Owdo­wiały oj­ciec mógł mieć pewne skru­puły co do tego po­my­słu, mógł się ocią­gać, jed­nak po dłuż­szym na­my­śle przy­stał na pro­po­zy­cję. Dziecko po­wie­rzono Chur­chil­lom i od­tąd miało żyć w do­statku, panu We­sto­nowi po­zo­stało zaś za­dbać o swoje wła­sne sa­mo­po­czu­cie oraz po­lep­sze­nie sy­tu­acji ma­te­rial­nej.

Po­sta­no­wił więc cał­ko­wi­cie zmie­nić swoje ży­cie. Od­szedł ze służb mun­du­ro­wych i za­jął się han­dlem. Jego bra­cia wy­ro­bili już so­bie w tym za­wo­dzie po­zy­cję w Lon­dy­nie, mógł więc wy­ko­rzy­stać owe ko­nek­sje na po­czątku dzia­łal­no­ści. Praca nie wy­ma­gała od niego za­an­ga­żo­wa­nia po­nad siły, na­dal miał też nie­wielki dom w Hi­gh­bury, gdzie spę­dzał więk­szość wol­nego czasu. Na­stępne osiem­na­ście czy dwa­dzie­ścia lat mi­nęło mu bez zmar­twień, głów­nie na pracy i spo­tka­niach to­wa­rzy­skich. Przez ten czas do­ro­bił się rów­nież nie­zgor­szych pie­nię­dzy, co po­zwo­liło mu na za­kup nie­wiel­kiej, są­sia­du­ją­cej z Hi­gh­bury nie­ru­cho­mo­ści, o któ­rej prawdę mó­wiąc, ma­rzył od za­wsze. Ma­ją­tek po­zwo­lił mu rów­nież na po­ślu­bie­nie ko­biety na­wet tak nie­za­moż­nej jak panna Tay­lor oraz spę­dze­nie reszty ży­cia w taki spo­sób, jaki dyk­to­wało mu jego przy­ja­zne, to­wa­rzy­skie uspo­so­bie­nie.

Już od ja­kie­goś czasu panna Tay­lor miała wpływ na plany pana We­stona. Jed­nak nie były to po­ryw­cze wpływy mło­dego serca na inne rów­nie młode – pan We­ston nie zmie­nił po­sta­no­wie­nia, iż ustat­kuje się do­piero, kiedy za­kupi Ran­dalls. Od dawna cze­kał na wy­sta­wie­nie po­sia­dło­ści na sprze­daż i spo­koj­nie, krok po kroku, re­ali­zo­wał swe za­miary, aż wszyst­kie się urze­czy­wist­niły. Po­mno­żył ma­ją­tek, ku­pił dom i zy­skał żonę. Za­czy­nał się wła­śnie nowy roz­dział w jego ży­ciu, z wi­do­kami na jesz­cze więk­sze szczę­ście niźli to, które do tej pory za­znał. Ni­gdy nie był czło­wie­kiem nie­szczę­śli­wym, sku­tecz­nie chro­niło go od tego uspo­so­bie­nie, na­wet w cza­sie trwa­nia pierw­szego mał­żeń­stwa. Jed­nak to drugi zwią­zek po­ka­zał mu, jak cu­dow­nym zja­wi­skiem może być ko­bieta praw­dzi­wie roz­ważna i sym­pa­tyczna. Mu­siał dojść też do owego przy­jem­nego wnio­sku, iż do­prawdy le­piej jest wy­brać, niż zo­stać wy­bra­nym, sa­memu stać się obiek­tem wdzięcz­no­ści, niż tę wdzięcz­ność ży­wić.

Do­ko­ny­wał wy­bo­rów tak, by w pełni sie­bie uszczę­śli­wić. Jego for­tuna na­le­żała tylko do niego. Je­śli zaś szło o Franka, nie zo­stał on je­dy­nie po ci­chu wy­cho­wany przez stryja. Jego ad­op­cja stała się fak­tem tak jaw­nym, iż po osią­gnię­ciu peł­no­let­no­ści młody czło­wiek zmie­nił na­zwi­sko na Chur­chill. Było więc nie­zwy­kle mało praw­do­po­dobne, iż w przy­szło­ści ze­chciałby od ojca ja­kiejś po­mocy. Oj­ciec zu­peł­nie się tego nie oba­wiał. Ciotka chłopca była ko­bietą ka­pry­śną i cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wała so­bie męża. Jed­nakże w na­tu­rze pana We­stona nie le­żała skłon­ność do obaw, że ja­ki­kol­wiek ka­prys jest wy­star­cza­jąco silny, by wpły­nąć na osobę tak mu drogą, jak wie­rzył, drogą zu­peł­nie za­słu­że­nie. Wi­dy­wał syna co roku w Lon­dy­nie i był z niego na­prawdę dumny. Chęt­nie też chwa­lił się, iż wy­rósł on na męż­czy­znę peł­nego za­let, co spra­wiło, że rów­nież Hi­gh­bury w pew­nym sen­sie było z mło­dego czło­wieka dumne. Miesz­kańcy czuli, iż Frank wy­star­cza­jąco na­leży do ich spo­łecz­no­ści, by jego za­lety i wi­doki na przy­szłość stały się obiek­tem po­wszech­nej tro­ski.

Pan Frank Chur­chill był jedną z dum Hi­gh­bury i żywa chęć uj­rze­nia go z cza­sem wcale nie znik­nęła, cho­ciaż trudno było tu mó­wić o sen­ty­men­cie od­wza­jem­nio­nym – gdyż Frank Chur­chill ani razu w swoim ży­ciu nie za­szczy­cił tego miej­sca swoją obec­no­ścią. Per­spek­tywa zło­że­nia ojcu wi­zyty była czę­stym te­ma­tem dys­ku­sji, jed­nak ni­gdy nie zo­stała zre­ali­zo­wana.

Te­raz, po ślu­bie ojca, mó­wiło się, z jak naj­więk­szym za­tro­ska­niem, rzecz ja­sna, iż wi­zyta po­winna się od­być. Co do tego pa­no­wała pełna zgoda, nie­ważne, czy to pani Perry piła her­batę u pani i panny Ba­tes, czy też pani i panna Ba­tes skła­dały wi­zytę pani Perry. Nad­szedł czas, by pan Frank Chur­chill za­jął miej­sce w ich spo­łecz­no­ści, a na­dzieja na to przy­brała jesz­cze na sile, gdy oka­zało się, iż z oka­zji za­ślu­bin młody męż­czy­zna wy­sto­so­wał do swo­jej ma­co­chy list. Przez kilka dni żadna po­ranna wi­zyta w Hi­gh­bury nie od­była się bez wspo­mnie­nia o owej ele­ganc­kiej wia­do­mo­ści otrzy­ma­nej przez pa­nią We­ston.

– Spo­dzie­wam się, że do­tarła już do pań­stwa wieść o li­ście, który pan Frank Chur­chill na­pi­sał do pani We­ston? Jak udało mi się do­wie­dzieć, list był wy­jąt­kowo ele­gancki, pan Wo­odho­use mi o tym po­wie­dział. Pan Wo­odho­use wi­dział list na wła­sne oczy i stwier­dził, że na­prawdę był on naj­bar­dziej ele­gancki ze wszyst­kich, które do tej pory prze­czy­tał.

List, to prawda, zo­stał jak naj­bar­dziej do­ce­niony. Pani We­ston już wcze­śniej po­wzięła o pa­sier­bie wy­so­kie mnie­ma­nie, a pełna przy­ja­znej uwagi wia­do­mość była naj­sil­niej­szym do­wo­dem jego do­brych ma­nier. Była także przy­ję­tym z ra­do­ścią do­dat­kiem do wszel­kich ży­czeń po­myśl­no­ści, które no­wo­żeńcy zdą­żyli już otrzy­mać. Pani We­ston wie­działa, iż uśmiech­nęło się do niej szczę­ście, żyła też wy­star­cza­jąco długo, by mieć świa­do­mość, iż tak wła­śnie jest po­strze­gana w po­wszech­nej opi­nii. Ża­ło­wała je­dy­nie czę­ścio­wej roz­łąki z przy­ja­ciółką, która nie­prze­rwa­nie ży­wiła do niej go­rące uczu­cie i dla któ­rej owa roz­łąka mo­gła stać się prze­ży­ciem wy­soce nie­przy­jem­nym.

Wie­działa, że od czasu do czasu bra­kuje jej do­mow­ni­kom w Hart­field. Nie po­tra­fiła też nie od­czu­wać żalu na myśl, iż Emma – z tę­sk­noty za to­wa­rzyszką – czer­pie z cze­goś mniej­szą przy­jem­ność lub do­pada ją bar­dziej prze­można nuda. Jed­nak droga Emma nie była osobą o sła­bym cha­rak­te­rze; miała rów­nież po­zy­cję, o któ­rej wiele dziew­cząt mo­gło po­ma­rzyć, a tem­pe­ra­ment, ener­gia i de­ter­mi­na­cja mło­dej damy z pew­no­ścią były wielką za­letą, kiedy ży­cie zsy­łało drobne pro­blemy oraz nie­do­statki. Ko­lej­nym po­cie­sze­niem była nie­wielka od­le­głość mię­dzy Ran­dalls i Hart­field, która sprzy­jała na­wet sa­mot­nym prze­chadz­kom. Poza tym uspo­so­bie­nie pana We­stona oraz obecne oko­licz­no­ści da­wały pew­ność, iż na­wet zmiana pory roku nie bę­dzie żadną prze­szkodą we wspól­nym spę­dza­niu po­łowy wie­czo­rów w ty­go­dniu.

Jej sy­tu­acja dzie­liła się więc na od­czu­waną go­dzi­nami wdzięcz­ność wzglę­dem pana We­stona i chwi­lo­wych je­dy­nie na­pły­wach smutku, a jej za­do­wo­le­nie (wła­ści­wie wię­cej – jej po­godna ra­dość!) było tak wi­doczne i szczere, iż Emma, choć do­brze znała swego ojca, za­sko­czona była nie­kiedy jego nie­zmienną skłon­no­ścią do ża­ło­wa­nia „bied­nej panny Tay­lor”. Zo­sta­wili ją prze­cież w Ran­dalls w wy­god­nych do­mo­wych wa­run­kach, a gdy wy­cho­dziła od nich pod ko­niec wie­czor­nej wi­zyty, w to­wa­rzy­stwie uj­mu­ją­cego męża, wsia­dała do cał­ko­wi­cie wła­snego po­wozu. Jed­nak po­że­gna­nia te ni­gdy nie obyły się bez ła­god­nych wes­tchnień pana Wo­odho­use’a, który oświad­czał:

– Ach, biedna panna Tay­lor! Jakże ona chcia­łaby tu z nami zo­stać.

Pan Wo­odho­use wpraw­dzie nie od­zy­skał panny Tay­lor, nie prze­stał rów­nież jej ża­ło­wać, jed­nak po kilku ty­go­dniach i na niego w końcu przy­szła pewna ulga. Skła­dane przez są­sia­dów gra­tu­la­cje uci­chły, nie kpiono już z niego wię­cej, ży­cząc szczę­ścia przy tak przy­krym wy­da­rze­niu. A tort we­selny, jego wiel­kie stra­pie­nie, zo­stał na­resz­cie zje­dzony. Żo­łą­dek pana Wo­odho­use’a nie to­le­ro­wał zbyt ob­fi­tych po­traw, a on sam nie był w sta­nie uwie­rzyć, że kto­kol­wiek może czuć w tej ma­te­rii ina­czej. To co było dla niego szko­dliwe, uzna­wał za szko­dliwe dla wszyst­kich. Do­ło­żył więc wszel­kich wy­sił­ków, by nie do­pu­ścić do po­wsta­nia tortu, a gdy te na­dzieje oka­zały się płonne, od­ra­dzał każ­demu jego spo­ży­wa­nie. Z wiel­kim utra­pie­niem oma­wiał ten te­mat z pa­nem Per­rym, ap­te­ka­rzem. Pan Perry był in­te­li­gent­nym je­go­mo­ściem o do­sko­na­łych ma­nie­rach, a jego liczne wi­zyty umi­lały panu Wo­odho­use’owi czas. Jako osoba z od­po­wied­nim wy­kształ­ce­niem mu­siał więc przy­znać (choć, zda­wa­łoby się, nieco wbrew so­bie), iż tort we­selny zde­cy­do­wa­nie może być dla wielu go­ści szko­dliwy, je­śli nie kosz­tuje się go z umia­rem. Uzbro­jony w fa­chową opi­nię, która po­twier­dzała jego wła­sną, pan Wo­odho­use miał na­dzieję, że od­wie­dzie od spo­ży­wa­nia tortu każ­dego, kto skła­dał no­wo­żeń­com wi­zytę. Jed­nak tort na­dal cie­szył się po­pu­lar­no­ścią, a życz­liwe serce pana Wo­odho­use’a po­zo­stało sko­ła­tane, do­póki nie znik­nął on cał­ko­wi­cie.

Oso­bliwa plotka roz­prze­strze­niła się w Hi­gh­bury – mia­no­wi­cie dzieci Per­rych miały być wi­dziane z ka­wał­kami tortu pani We­ston w dło­niach, jed­nak pan Wo­odho­use za nic nie chciał w to uwie­rzyć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Prze­miła i nieco na­iwna Ka­ta­rzyna Mor­land zo­staje za­pro­szona przez za­przy­jaź­nione z jej ro­dziną bez­dzietne mał­żeń­stwo Al­le­nów jako to­wa­rzyszka po­bytu w Bath, mod­nym uzdro­wi­sku, do któ­rego przy­jeż­dżano po­ka­zać się, od­świe­żyć stare, na­wią­zać nowe znajo­ mo­ści i brać udział w ba­lach. Pod­czas jed­nego z nich dziew­czyna po­znaje przy­stoj­nego Hen­ryka Til­neya, a wkrótce też jego młod­szą sio­strę Ele­onorę. Ro­dzeń­stwo bu­dzi jej za­in­te­re­so­wa­nie i sym­pa­tię. Jed­no­cze­śnie pani Al­len spo­tyka dawną przy­ja­ciółkę, pa­nią Thorpe, która przy­je­chała tu ze swo­imi trzema cór­kami. Naj­star­sza, Iza­bela, szybko pod­bija serce Ka­ta­rzyny, czemu sprzyja bli­skie ko­le­żeń­stwo ich braci.

Bo­ha­terka pró­buje po­go­dzić sym­pa­tię obu krę­gów zna­jo­mych, ale jej dzia­ła­nia i uczu­cia na­tra­fiają na liczne prze­szkody i pro­wa­dzą do wielu nie­po­ro­zu­mień. W su­kurs przy­cho­dzi za­pro­sze­nie do opac­twa Nor­than­ger, gdzie za­fa­scy­no­wana po­wie­ściami go­tyc­kimi Ka­ta­rzyna ma na­dzieję od­kryć ja­kąś nie­zwy­kłą ta­jem­nicę...

.

Jest prawdą po­wszech­nie znaną, że sa­mot­nemu a bo­ga­temu męż­czyź­nie brak do szczę­ścia tylko żony.

Opo­wieść o co­dzien­nym ży­ciu an­giel­skiego zie­miań­stwa na prze­ ło­mie XVIII i XIX wieku. Nie­zbyt za­możni pań­stwo Ben­ne­to­wie mają nie lada kło­pot – na­de­szła pora, by wy­dać za mąż ich pięć do­ro­słych có­rek. Sęk w tym, że nie­ła­two jest zna­leźć na pro­win­cji od­po­wied­niego kan­dy­data. Po­ja­wia się jed­nak iskierka na­dziei, bo oto do po­ło­żo­nej w są­siedz­twie po­sia­dło­ści Ne­ther­field Park wpro­wa­dza się młody i bo­gaty ka­wa­ler. Wia­do­mość ta elek­tryzu­ je pa­nią Ben­net. Oka­zja do na­wią­za­nia sto­sun­ków to­wa­rzy­skich nada­rza się nie­ba­wem pod­czas pu­blicz­nego balu, na który nowy są­siad przy­bywa w to­wa­rzy­stwie dwóch sióstr, szwa­gra oraz swego przy­ja­ciela, jesz­cze bar­dziej ma­jęt­nego ka­wa­lera.

Czy pierw­sze wra­że­nie bywa my­lące, a bliż­sza zna­jo­mość po­trafi dia­me­tral­nie zmie­nić opi­nię o dru­giej oso­bie?

Siłą tej hi­sto­rii są zna­ko­mi­cie na­kre­ślone po­sta­cie, nie­zwy­kle trafne ob­ser­wa­cje na­tury ludz­kiej, hu­mor i – oczy­wi­ście – mi­łość.

.

XIX­wieczna pro­win­cjo­nalna An­glia jako tło mi­ło­ści, na­mięt­no­ści, błę­dów i suk­ce­sów.

Przy­na­leż­ność do jed­nej ro­dziny nie za­wsze ozna­cza ten sam sta­ tus ma­te­rialny. Fanny Price jest naj­star­szym dziec­kiem z licz­nego po­tom­stwa jed­nej z trzech sióstr, która przed laty naj­go­rzej wy­szła za mąż. Jej za­można sio­stra, lady Ber­tram, kie­ru­jąc się do­brym ser­ cem, za­biera dziew­czynkę do sie­bie, by za­dbać o jej wy­cho­wa­nie i edu­ka­cję. Ci­cha, spo­kojna i chętna do po­mocy Fanny nie od razu od­naj­dzie swoje miej­sce w Mans­field Park. Mimo do­brych chęci pań­stwa Ber­tram nie jest trak­to­wana na równi z Ju­lią i Ma­rią, jej cio­tecz­nymi sio­strami: same dziew­częta, ale przede wszyst­kim ich ciotka, sio­stra matki Fanny, trak­tują ją z góry, jako po­zo­sta­jącą na ła­sce bo­ga­tych krew­nych.

Je­dy­nym, który oka­zuje Fanny serce, jest młod­szy z dwóch sy­nów Ber­tra­mów, Ed­mund, przy­szły pa­stor. Jego szczera tro­ska o dziew­ czynkę w pierw­szym okre­sie jej po­bytu w no­wym miej­scu i po­moc w wy­sła­niu li­stu do uko­cha­nego brata zjed­nują mu jej mi­łość na za­wsze.

.

Bły­sko­tliwe po­łą­cze­nie por­tretu szlachty an­giel­skiej po­czątku XIX wieku oraz in­try­gu­ją­cego ro­mansu.

Per­swa­zje to naj­póź­niej­sza po­wieść Jane Au­sten. Wie­lo­krot­nie ekra­ ni­zo­wana, być może także dla­tego, że na tle po­przed­nich wy­róż­ nia się bar­dzo sub­tel­nym i wni­kli­wym ry­sun­kiem psy­cho­lo­gicz­nym bo­ha­te­rów.

Główna bo­ha­terka, Anna El­liot, ob­da­rzona ła­god­nym cha­rak­te­rem, chę­cią nie­sie­nia po­mocy in­nym i da­rem ob­ser­wa­cji, osiem lat temu po­zwo­liła so­bie „wy­per­swa­do­wać” mi­łość i ze­rwała za­rę­czyny z ka­ pi­ta­nem ma­ry­narki Fry­de­ry­kiem Wen­twor­them. Zra­niła sie­bie i zła­ mała serce mło­demu czło­wie­kowi. Jed­nak nie dała się na­mó­wić na inny zwią­zek, wciąż jest sa­motna, żyje „przy ro­dzi­nie”, która nie jest dla niej zbyt przy­ja­zna.

Czy praw­dziwą wielką mi­łość można znisz­czyć na za­wsze? I czy czas zmie­nia lu­dzi?

Ty­tuł ory­gi­nału: Emma
Co­py­ri­ght © 2023, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-923-9
Pro­jekt okładki: Anna Slo­torsz
Ilu­stra­cje wy­ko­rzy­stane na okładce: do­mena pu­bliczna via po­lona.pl oraz @hanna via adobe stock
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl