Rozważania o wojnie domowej - Paweł Jasienica - ebook + książka

Rozważania o wojnie domowej ebook

Paweł Jasienica

0,0

Opis

  Ta książka jest tak polityczna, że w ogóle nie wydano jej w PRL; nadal jest politycznie aktualna, a może nawet jeszcze bardziej w czasach, gdy brunatna chmura zbliża się do nas coraz szybciej.

 

 

 

 Powstanie w Wandei wybuchło 10 marca 1793 r. Bezpośrednią przyczyną wybuchu był dekret Zgrowadzenia Narodowego z lutego powołujący pod broń 300 tysięcy mężczyzn w wieku od 18. do 40. roku życia tuż przed rozpoczęciem prac wiosennych w polu. Przeciwko buntownikom wysłano „kolumny piekielne”…

 

      Krwawe stłumienie powstania przez wojska rewolucyjne uznawane jest często za pierwszy nowożytny przykład ludobójstwa. Podaje się najczęściej liczbę ok. 300 tysięcy zabitych, czyli około 40-44% ludności Wandei (wliczając w to również deportacje, z których prawie nikt nie wracał). Rozkaz gen. Turreau, głównodowodzącego działaniami w Wandei, brzmiał: „Obnoście wszystkich na ostrzach bagnetów. Wsie, zagrody, lasy, zagajniki, w ogóle wszystko, co może spłonąć, będzie wydane płomieniom”.

 

    Ta straszna tragedia wojny domowej nie jest jednak opisem wydarzeń, ona niesie autora do rozmyślań nad fenomenem rewolucji, terroru, zagłady… To rozprawa o próbie ustanawiania porządku społecznego terrorem i siłą, o jego tragicznych konsekwencjach, to rozprawa nad fenomenem władzy, która zdolna jest posunąć się do ludobójstwa w imię ideałów wolności.

 

 

 

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 162

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © 2025, Ewa Beynar-Czeczott

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.

ISBN 978-83-8241-333-5

Projekt okładki, skład i łamanie: Zuzanna Malinowska Studio

Korekta: Dorota Ring

[email protected]@wydawnictwomg.pl

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

.

I

.

Poniedziałek, 27 stycznia 1969 roku.

Strome uliczki wiodą w mieście Pouzauges do zamku, droga na jego dawny podwórzec zanurza się na chwilę w cień bramy wyciętej w podstawie wysokiego graniastosłupa wieży, jedynego zresztą fragmentu obwarowań, który w stanie znośnym doczekał XX stulecia. Dziesięciu okrągłym basztom okalającym twierdzę powiodło się gorzej, przetrwały już tylko ich obrosłe pnączami kikuty.

Bastiony zdążyły się rozsypać, dziedziniec zaś przemienić w piękny park, zaśmiecony równie starannie, jak i wiele innych, znacznie sławniejszych i bardziej reprezentacyjnych miejscowości słodkiej Francji. Ustawione między drzewami bariery świadczą, że terytorium tym włada obecnie tutejszy klub jeździecki. Ani jednego kawalerzysty nie widać, pieszych brak także – bezludzie i cisza, pogłębiana stłumionym dźwiękiem dzwonu siedemsetletniego kościoła św. Jakuba, który przed chwilą oglądaliśmy w śródmieściu.

Trafiliśmy do Pouzauges w niedzielne południe. Może dlatego zatem tak pusto było na zamku, rojno zaś na rynku, w pobliżu kościoła? Jesteśmy w Wandei. Statystyki pouczają, że osiemdziesiąt procent mieszkańców tego departamentu to katolicy praktykujący. Parę godzin wcześniej natknęliśmy się w pewnej wiosce na przeszkodę oryginalnej natury. Zatarasował nam drogę pochód, wysuwający się z szeroko otwartych drzwi kościelnych. Najpierw szły dzieci – grzecznie, parami, pod opieką zakonnic. Potem kroczył ksiądz w komży i stule, za nim rosły młodzian w asyście dwóch dziewoi o typie raczej nadwiślańskim niósł potężny wieniec. Dalej płynął górą tricolore i dopiero posunęła uroczystym marszem cała chyba, krzepiąco liczna parafia. Ani jedna postać nie miała wyglądu urzędowego, sami wieśniacy przystrojeni po niedzielnemu.

Staliśmy, wygasiwszy motor, bo pamiątkowy krzyż, pod którym ów wieniec miał zostać złożony, widniał tuż po drugiej stronie asfaltu i nic nie wróżyło rychłego odblokowania szosy. Z kolumny wysunął się jednak jakiś człowiek, ruchem ramienia pokazał, którędy można objechać.

Spatynowana już poniekąd tradycja kartezjańska wytworzyła w tym kraju obyczaje, gdzie indziej dotychczas jeszcze nieodkryte. Pobożni parafianie z okolic Cerizay, którym nikt nie mógł urzędowo nakazać udziału w religijno-patriotycznej procesji, nie cieszyli się widać z pułapki, w jaką popadli tacy, co w porze nabożeństwa uganiają się samochodem i nie zwracają uwagi na lokalne wprawdzie, lecz i narodowe zarazem rocznice. Czyżby aż nawyk tolerancyjnego traktowania postaw, zapatrywań i postępowania innych ludzi? Zabobonny lęk ogarnia przy wspominaniu o tego rodzaju zjawiskach. Aby tylko w złą godzinę nie powiedzieć, nie urzec...

Namówiłem towarzyszy podróży do odwiedzenia Pouzauges, ponieważ z nieodpartej potrzeby wewnętrznej zabrałem się do tropienia w Wandei pamiątek po tych czasach, w których i we Francji ze zdumiewającą doprawdy stanowczością próbowano szczegółowo uregulować mechanizm historii i naturę ludzką.

Pewien rozczarowany filozof streścił wzmiankowaną w poprzednim zdaniu tendencję w sposób ważny dla wszystkich chyba narodów i czasów: „Bądź moim bratem albo cię zabiję” – szydził. Złe skończył mądry Chamfort. Próba samobójstwa mu się nie powiodła, lecz zmarł wkrótce z zadanych sobie samemu okaleczeń.

Jest o czym rozmyślać i opowiadać wśród ruin zamku w Pouzauges. Pięćset z okładem lat temu był tutaj panem marszałek królestwa, Gilles de Rais, początkowo towarzysz broni Joanny d’Arc, potem główny we Francji wasal szatana. Nie wiem, czy prowadzono jakieś badania pod murami Pouzauges. W fosach pobliskiego Tiffauges, gdzie się znajdowała główna z siedzib marszałka, kopacze odnaleźli podobno znaczną ilość dziecięcych kości, noszących ślady zadanych na żywo tortur. Gilles de Rais próbował uzyskiwać złoto, składając diabłu w ofierze serca, krew, oczy i ramiona odznaczających się urodą młodzieniaszków. Uwięziony w Machecoul – znanym dzisiaj z produkcji godnej polecenia brandy Seguin – stracony został publicznie 26 października 1440 roku w Nantes. Skrucha, jaką wykazał, sprawiła, że go tylko powieszono, poprzestając na spaleniu trupa.

Jednakże to nie czarnoksięskie tradycje wydały mi się najbardziej godne uwagi w Pouzauges. Właściwym magnesem był dla mnie niezbyt wysoki kamienny krzyż, wznoszący się w parku, zaraz na lewo od bramy wjazdowej. Na podstawie jego, noszącej formę trzech ustawionych na sobie pionowo walców, widnieje następujący napis: Souvenez vous de ceux qui donnerent leur vie pour Dieu et leur pays.

Dziwna ogólnikowość, dziwna anonimowość w tym kraju, gdzie w każdym chyba kościele oglądać można kamienne tablice z dziesiątkami, z setkami nazwisk poległych w obronie ojczyzny żołnierzy-parafian. Na południu Masywu Centralnego, w posępnej krainie Causses, niedaleko słynnej jaskini Aven Armand, wśród krajobrazu przypominającego miejscami spopularyzowane dzisiaj zdjęcia powierzchni Księżyca, widziałem pomnik ofiar pewnej bitwy partyzanckiej i spowodowanej przez nią pacyfikacji regionu. Litania nazwisk o brzmieniu francuskim oczywiście, lecz także i hiszpańskim.

Krzyż w Pouzauges stoi na miejscu zbiorowej egzekucji. Jedna z rewolucyjnych „kolumn piekielnych” rozstrzelała tutaj pięćdziesięciu powstańców wandejskich. Także pacyfikacja zatem, tyle że znacznie wcześniejsza. Daty na krzyżu brak, ale to musiało się odbyć w roku 1794, w końcu zimy lub na przedwiośniu.

Z oryginalnie wyzyskanymi wspominkami o tej epoce zetknęliśmy się już poprzedniego wieczoru w Parthenay, położonym na samym pograniczu „Wandei wojennej”, znacznie obszerniejszej od dzisiejszego departamentu. Na karcie menu, którą nam podał patron restauracji, widniały informacje pozostające w pośrednim jedynie, przywabiającym niejako związku z zaletami kuchni i piwnic miejscowych. Oczekując, bardzo zresztą krótko, na przystawki, można było się dowiedzieć, jak sobie w okolicach Parthenay lub w nim samym poczynał lat temu sto kilkadziesiąt „biały” de Lescure i jak na to reagował „błękitny” Westermann.

I tak oto zwyczajna karta restauracyjna popycha od razu na właściwą drogę, skłania do rozmyślania nie tylko o problemach i strukturach, lecz także – a może przede wszystkim! – o ludziach, o ich losach nieraz bardzo z pozoru odległych od jakiejkolwiek logiki.

Dwudziestosiedmioletni, pobożny, stateczny, zadziwiająco zrównoważony markiz Ludwik Maria de Lescure pewnej nocy jesiennej skończył z ran w furgonie pobitej, na szalone rzeczy porywającej się armii powstańczej. Pokaleczony okropnie, wyzionął ducha tak spokojnie i cicho, że jadąca konno tuż przy wozie małżonka niczego nie zauważyła. Rewolucjonista z krwi i kości, nieznający miłosierdzia generał Franciszek Józef Westermann kilka miesięcy po swych wandejskich wysiłkach i przewagach zakończył żywot w Paryżu, pod nożem gilotyny. Niepełne dwa lata wcześniej szturmował on tam wraz z sankiulotami Tuilerie.

Ależ działał tu w Wandei, wielką sławę zdobył i taki, co się poprzednio z trudem wymknął spod tejże gilotyny: legendarny Franciszek Seweryn Marceau, dowódca Legionu Germańskiego, w którym obok Niemców służyli Polacy, Włosi, Szwajcarzy, rozmaici – słowem – entuzjaści ideałów „równości, wolności, braterstwa”. Innym jednakże, chwalebną zasadą rewolucyjnej czujności przejętym wyznawcom tych samych haseł nie wystarczyły widać męstwo i poświęcenie, którymi się Marceau był już popisał podczas obrony Verdun przed Prusakami. Oskarżyli go o zdradę, zamknęli, uparcie żądali kary śmierci. Ułaskawiony szczęśliwie, w maju przybył Marceau do Wandei, traktował powstańców ludzko i w tym samym jeszcze 1793 roku zadał im decydujące klęski w polu. Trzy lata później zmarł z ran odniesionych na wschodnim froncie, w bitwie pod Altenkirchen. Wódz austriacki, arcyksiążę Karol, osobiście złożył hołd zwłokom rewolucyjnego generała, który za króla osiągnął sam szczyt kariery wojskowej dostępnej mieszczaninowi: był wachmistrzem kirasjerów.

Wątpić wolno, czy za króla sam Napoleon Bonaparte miałby zapewnione coś więcej niż stopień kapitana. Od kandydata na oficera żądało się wylegitymowania z czterech pokoleń szlachectwa. Taki próg mógł, owszem, przekroczyć człowiek, którego dziad zaledwie wyjednał u księcia toskańskiego dokument stwierdzający przynależność familii do herbowych. Ale najwyższe stopnie zarezerwowane były w armii monarszej dla dziedziców o wiele wspanialszych patentów.

Rewolucja zmiotła te przegrody. Mówi się słusznie, że zapewniła ona awans mieszczaństwu. Ówcześni publicyści wywodzili otwarcie, iż dobrym obywatelem może być tylko człowiek zamożny. Wszystko to prawda, lecz wśród marszałków Napoleona byli tacy, co się wychowali w rynsztokach Paryża, po cudzych stajniach lub w rodzicielskich izbach rzemieślniczych. Żadna formuła nie obejmie bogactwa rzeczywistej historii.

Chłopi wandejscy uznali i przyjęli rewolucyjną zasadę równości wszystkich ludzi. Do udziału w swej kontrrewolucji zaprosili, moralnie przymusili poniekąd, okolicznych ziemian, dawnych oficerów Ludwika XVI. Lecz wodzem powstania wybrali jednego ze swoich, Jakuba Cathelineau, trzydziestoletniego przeszło wieśniaka z Le Pin-en-Mauges, wzorowego ojca pięciorga dzieci. To on właśnie, cnót wszelkich pełen „święty z Anjou”, 10 marca 1793 roku porwał kumów do czynnej walki przeciwko wykonaniu dekretu Konwencji Narodowej o pierwszym w historii Francji i Europy powszechnym, obywatelskim poborze do wojska.

Całe państwo miało dostarczyć trzystu tysięcy rekrutów, wylosowanych spomiędzy znacznie większej liczby poborowych. Wandea winna była dać cztery tysiące ludzi. Same represje popowstaniowe kosztowały ją bez porównania drożej, poległych w boju nie sposób zliczyć.

Wojna domowa zaczęła się w roku 1793. Dokładnie dwadzieścia lat później pokonana armia cesarza Francuzów zaczęła ustępować z ziem niemieckich, cofać się ku własnym granicom. Kończyła się jej wielka przygoda, której scena rozciągała się od Egiptu i Portugalii po Tarutino, położone nieco na wschód od Moskwy. Po dziś dzień trwa sława epopei, lecz i to pamiętać warto, że u samego jej początku przytrafił się zbrojny, ofiarny i bardzo krwawy protest znacznej liczby Francuzów przeciwko służbie w wojsku francuskim. Niejeden z młodych Wandejczyków, co polegli w masakrach pod Cholet, Mans czy Savenay, mógłby doczekać szlifów oficerskich lub generalskich nawet, Pruskiej Iławy albo Borodina i tam dopiero ducha wyzionąć nie ze szkodą, lecz z pożytkiem dla ojczyzny. Historia nie grzeszy nadmiarem logiki w potocznym tego słowa znaczeniu. Posiada własną i stosuje się do niej w sposób rygorystyczny.

W tym samym marcu 1793 roku poruszyli się również chłopi bretońscy. Ich także wzburzył dekret o poborze. Zgromadzeni pod swymi prastarymi kalwariami, protestowali w imieniu prawa. Akt zjednoczenia Bretanii z królestwem Francji – ogłoszony w roku 1532 za Franciszka I – stanowił, iż żaden z mieszkańców księstwa nie może bez własnej zgody być pociągnięty do służby poza jego granicami.

Zgromadzenie Konstytucyjne skasowało te omszałe przepisy i już w styczniu 1790 roku podzieliło Francję na osiemdziesiąt trzy departamenty. Postanowienie to liczyło sobie jednak trzy lata zaledwie, wspomniany zaś akt unii... dwieście sześćdziesiąt jeden. Zbyt lekko potraktowano wymowę tych oraz wielu innych, całkiem realnych faktów. Swoista logika historii została poważnie obrażona.

Badacze naukowi odrzucili stare, zacietrzewione poglądy, przestali uważać powstanie za skutek machinacji niezaprzysiężonych księży oraz monarchistycznej szlachty. Uznali je za dzieło rzetelnie ludowe. W nieodparty sposób przemawia statystyka. Połowa wyroków śmierci wydanych w dobie Terroru odnosiła się do Wandei i Bretanii. Dwa procent ofiar należało do szlachty i tyleż do kleru, sześć procent do mieszczaństwa. Czterdzieści osiem procent skazanych to chłopi, czterdzieści jeden – rzemieślnicy i proletariat.

Lud na pewno przeważał, lecz po niewłaściwej stronie.

Napoleon, komentując proklamowane przez rewolucję hasło równości, stwierdził, że „wojska wandejskie same były podbite przez tę wielką, zwyciężającą we Francji zasadę, przeciwko której walczyły każdego dnia”.

Czyniły to przy tym w sposób, który zaskoczył wszystkich.

Niechże powiedzą generałowie, którzy odbyli tę okropną wojnę wandejską, czy Prusacy, Austriacy, żołnierze ze szkoły księcia de Nassau i Fryderyka są równie straszni, jak ci okrutni i nieulękli strzelcy z Bocage i Loroux?

– żalił się Turreau, niemiłosierny pacyfikator kraju.

Kontrrewolucjoniści wynaleźli metodę walki typowo rewolucyjną, jeśli termin ten oznaczać ma ludowość. Żołnierz ówczesnej armii regularnej bił się w szykach ścieśnionych, zwartych, ładował swój solidny karabin na rozkaz i na tempa. Powstaniec nacierał w luźnej tyralierze, potrafił w biegu nabić flintę. Wprawny, nawykły do oszczędzania prochu kłusownik nie strzelał na oślep. Gdy błysnęły lonty mozolnie wyrychtowanych dział, roje atakujących chłopów padały na ziemię, przywierały do niej płasko. Kartacze przelatywały górą, na kanonierów zwalał się rozwścieczony tłum. A jeśli przypadkiem zawiodły plebejskie chytrości i podstępy, buntownicy znikali w zgrzebnym labiryncie swej ziemi. Umiejętność wyzyskiwania terenu osiągnęła u nich szczyty doskonałości. Wierzyć się nie chce, lecz trzeba: naoczni świadkowie stwierdzali, że w przymorskim Marais objuczony strzelbą i sakwą krajan umiał lekko przesadzać o tyczce kanały szerokie na trzydzieści stóp i więcej. Dna tych wód były bagniste, brzegi grząskie.

Generał Turreau narzekał na drogi miejscowe, biegnące w wykopach i mało co szersze od osi wandejskiego wózka. Twierdził ponadto, że na tej glebie, jego zdaniem urodzajnej i tłustej, chwasty, wszelkie pasożyty roślinne osiągają nadnaturalną wybujałość.

Co do dróg, wiele się od tamtych czasów zmieniło, szosy są dobre. Lecz roślinność przy nich tak nieraz bujna, że trudno niekiedy obserwować z samochodu uroki krajobrazu. Zielsko obrasta pobocza niczym dodatkowy gaj.

Przewodnik turystyczny uprzedza lojalnie, że na szczyt wieży kościoła w miejscowości Saint-Michel-Mont-Mercure wiedzie sto dziewięćdziesiąt siedem stopni. Warto jednak pokonać ich krętość i ciemności, wdrapać się na galeryjkę u stóp olbrzymiej figury archanioła. Świątynia stoi na szczycie wzgórza, wznoszącego się na dwieście osiemdziesiąt pięć metrów ponad poziom wcale już niedalekiego morza. Dopiero stamtąd, z wąskiego kamiennego balkonu, zobaczyć można tę samą Wandeę, która pochłonęła, unicestwiła tyle sił zwycięskiej rewolucji.

Oglądany z tej wysokości kraj spłaszcza się, słabo znać sfalowanie ziemi. Jakby na ogromnej, plastycznej mapie widać za to fantastycznie bogatą sieć dróżek, miedz zwłaszcza. Każdą z nich znaczy bowiem ciemny wałek żywopłotu, gęsto przetykanego starodrzewiem.

Każde pólko ogrodzone, zamknięte, zasłonione. Ze zbitych pasm krzewów, przez które przedrzeć się można tylko za cenę zdartej skóry, wyrastają jeszcze częstokoły pni. Lasów w Wandei niewiele, drzew za to nieprzebrane mnóstwo.

Kilka miesięcy po zwiedzeniu Saint-Michel-Mont-Mercure zająłem się studiowaniem raportu generała Turreau:

Jest to kraj bardzo pocięty, chociaż nie ma dużych rzek, bardzo nierówny, aczkolwiek brak gór, i bardzo pokryty pomimo małej ilości lasów... pola są tu pootaczane mocnymi żywopłotami zasadzonymi na brzegach rowów, drzewa rosną częstokroć tak, że tworzą palisady... Jakże tu uszykować się do bitwy... skoro nierówności terenu, żywopłoty, drzewa i zarośla pokrywające powierzchnię nie pozwalają widzieć dalej niż na pięćdziesiąt kroków.

Nikt nie twierdzi, że nic się w Wandei nie zmieniło podczas najświeższych lat stu kilkudziesięciu. Znać, owszem, wielki postęp. Pouzauges zafundowało sobie elektryczność jako drugie miasto we Francji, zaraz po Paryżu. To, co dziś widać z wieży, należy pomnożyć przez dwa albo i trzy, by ocenić należycie generalskie biadania.

W biały dzień Turreau i jego ludzie nie widzieli dalej niż na pięćdziesiąt kroków. Nie mogli też wiedzieć, że skrzydła wiatraka ustawione jak krzyż św. Andrzeja sygnalizują spokój, krzyż prosty wzywa wojowników na zbiórki, pozycje pośrednie obwieszczają alarm lub jego odwołanie. Za to Wandejczycy w najciemniejszą noc radzili sobie świetnie. Oni na pamięć wiedzieli, którędy można przejść lub podleźć, znali wszystkie zakamarki i zasieki. Byli z tego kraju, to znaczy z takiej francuskiej dzielnicy, w której i dziś jeszcze zobaczyć można strzechy.

Nad samym Atlantykiem, w Croix-de-Vie, zgiełk, zatrzęsienie ładnych aut, turyści – aczkolwiek to dopiero połowa maja. Ciekawsze było to, co się obserwowało po drodze. Im bliżej oceanu, tym więcej małych, ciasnych domostw. Drzwi i jedno okno, oto cały fronton siedziby. Ku północy, w okolicy Beauvoir, rozciągają się najsmutniejsze krajobrazy, jakie dane mi było widzieć we Francji. Gdzie się tylko ląd nieco podnosi, tam ładniej. Miasto Pornic ze swym przyczajonym u wejścia do portu zamkiem – który też należał ongi do marszałka Gilles’a de Rais’go – jest śliczne. Ale niskie tereny, wydzierane morzu od czasów Henryka IV, posępne. Zdarzają się obejścia malutkie, z zewnętrznego wyglądu nędzarskie. Ani drzewka przy nich, ani krzewu.

Wandea jest uboższa od wielu innych departamentów Francji. Tak samo było w XVIII stuleciu. Przodkowie ludzi do dzisiaj mieszkających pod strzechami podnieśli oręż przeciwko rewolucji głoszącej „Wojnę pałacom, pokój chałupom”.

Francuzi z niemałym zapałem skoczyli do gardeł innym Francuzom.

Na szczycie wieży Saint-Michel-Mont-Mercure panie musiały oburącz przytrzymywać kapelusze, tak wiało od strony zachodniego horyzontu, który przedstawił się naszym oczom w postaci nisko i szeroko rozciągniętego pasma siwej mgły. Gdy powietrze jest bardziej przejrzyste, widać stąd pewnie Atlantyk.

Wiatr i ocean stanowiły nadzieje powstańców. Wandejczycy nie poprzestali na zaciekłej walce we własnych parafiach. Przedsięwzięli jedyną w swoim rodzaju, straszną w przebiegu i tragiczną w skutkach wyprawę, mającą na celu zdobycie portu, do którego mogłaby wygodnie zawinąć flota wojenna króla Anglii.

„Bóg i Król” – symbol powstańców wandejskich.

II

.

Pierwsze znaczniejsze osiedle zdobyte przez powstańców to miasteczko Machecoul, położone w strefie przymorskiej.

Wojsk regularnych nie było wtedy w Wandei prawie wcale, porządku pilnować miały milicje republikańskie oraz gwardia narodowa. Udawało się im to, dopóki wrzenie wśród chłopów – objawiające się wyraźnie już na długo przed ogłoszeniem poboru – nie przybrało rozmiarów powszechnego pożaru. W sierpniu 1792 roku dość łatwo odbito miasto Bressuire, częściowo zajęte znienacka przez doraźnie zgromadzonych, zbrojnych w kije i dubeltówki wieśniaków. Wzięci spośród miejscowej ludności zakładnicy zostali rozstrzelani, pozorny spokój powrócił.

Komendant Machecoul poległ w walce, większość jego podkomendnych wolała ratować się ucieczką. Panami położenia, dyspozytorami życia i śmierci stali się teraz powstańcy, zwłaszcza zaś ich przywódca, niejaki Souchu, poprzednio oficjalista dworski. Pośpieszył on uformować specjalny komitet, mający na celu wymiar sprawiedliwości pojmowanej jako skazywanie każdego, kto myśli lub wydaje się myśleć inaczej niż wyrokująca władza. Trudno przemilczeć tę okoliczność, że Souchu zapoznał się ze wspomnianą metodą w Paryżu, gdzie przebywał podczas głośnych rzezi wrześniowych 1792 roku. W prowincjonalnym Machecoul powtórzono wzory stołeczne, tyle że przy akompaniamencie innej melodii politycznej. Ksiądz zaprzysiężony oraz sędzia pokoju zginęli, krzycząc uparcie: „Niech żyje naród!”, tłum zdobywców miasteczka wył upojony: „Niech żyje król! Precz z narodem!”. Wysokiemu urzędnikowi, do którego Souchu żywił osobistą animozję, odpiłowano przed straceniem obie dłonie.

W zasadzie jednak egzekwowano przez rozstrzelanie, przestrzegając określonego porządku. Kontyngent dzienny wynosił trzydzieści osób, związanych za ręce w jeden szereg, zwany przez wykonawców całkiem jawnie „różańcem”. Trzydziestka przewidziana i wyznaczona na dzień następny musiała się przyglądać losowi poprzedników, po czym odprowadzana była do więzienia, gdzie mogła w ciągu nocy rozmyślać o rzeczach ostatecznych.

Gdy to się działo w Machecoul, oddziały republikańskie nagłym atakiem nocnym odzyskały pobliskie Pornic i zabijały bez litości. Schwytanych przywódców zakopywano żywcem po szyję i kamienowano głowy.

W Machecoul zamordowano ogółem około pięciuset osób. „Błękitni” odebrali w końcu powstańcom miasteczko; pole straceń, będące jednocześnie zbiorową mogiłą, stało się dostępne. Ze spulchnionej ziemi sterczały ramiona ludzkie o dłoniach kurczowo zaciśniętych na wiechciach zeszłorocznej trawy, na grudach ziemi.

Egzekucje odbywały się publicznie, lecz wobec takich świadków, których widok zakopywanych żywcem ludzi radował. Dopiero później historycy i pamiętnikarze stron obu z jednakową zgrozą i zawstydzeniem zaświadczyli o prawdzie.

W Machecoul odegrano coś w rodzaju uwertury do „wielkiej wojny” wandejskiej 1793 roku. Należy teraz wsłuchać się w pierwsze akordy finału, z wiosny przenieść się od razu w późną jesień.

16 listopada, już w nocy, zbudzono nagle dziewięćdziesięciu niezaprzysiężonych księży, od miesiąca blisko więzionych pod pokładem brygu „Sława”, zakotwiczonego przy nabrzeżu Loary w Nantes. Przeprowadzeni niezwłocznie na stojący obok galar, powiązani parami, zostali znowu zepchnięci na spód statku, który wspomniana „Sława” wyholowała w ciemnościach na środek rzeki, w kierunku jej ujścia. Do obu burt barki przysunęły się czółna, młoty huknęły w pokrywy zawczasu przygotowanych luk. Reszty dopełniła woda, drągi, wiosła i osęki eskorty.

Taki przebieg miała pierwsza masowa egzekucja poprzez utopienie. Ostatnia odbyła się 31 stycznia 1794 roku, wszystkie razem pochłonąć miały około pięciu tysięcy ofiar. W jednym z pławień zginęły same dzieci w liczbie czterystu, w innym trzysta kobiet, przed wepchnięciem pod pokład starannie obnażonych przez wartowników.

Doświadczenie skłoniło wykonawców do stosowania ulepszeń technicznych. Zabezpieczono luki tak, aby uniemożliwić wypływanie ciał z puszczonego na dno galaru. Loara wyrzucała je bowiem na suchy ląd, przypływ pobliskiego oceanu pchał pod prąd. Z pierwszego topienia uratował się zresztą pewien ksiądz, który cudem jakimś odwiązał się od towarzysza i dopłynął do brzegu, gdzie ocalili go rybacy.

Ostatecznie zrezygnowano z zachowywania tajemnicy. Przyszło wydać urzędowy zakaz picia wody z zakażonej rzeki, władze zaś centralne w Paryżu otrzymywały takie na przykład raporty:

Pięćdziesięciu ośmiu osobników, rozpoznanych jako oporni księża, przybyło z Angers do Nantes. Zostali natychmiast zamknięci na statku i ostatniej nocy utopieni. Cóż za rewolucyjny potok z tej Loary! (Quel torrent revolutionnaire que la Loire!’).

Topienie nie było oczywiście jedynym sposobem pozbywania się ludzi uważanych za szkodliwych, a więc zbytecznych. Zachował się oryginalny dokument, pismo prokuratora z Nantes do komitetu wykonawczego. Nadawca stwierdzał, że gilotyna wygląda zniechęcająco, nie można dalej dopuszczać, by krew była tak bardzo widoczna na pomoście. „Należy więc szafot i samą gilotynę pomalować na czerwono, pod szafotem zaś umieścić warstwę piasku, grubą na stopę lub dwie”.

W pierwszy dzień Bożego Narodzenia ukazało się rozporządzenie o iluminacji domów na cześć pewnej wygranej bitwy. Nazajutrz zgilotynowano siedemdziesięciu ludzi za nieposłuszeństwo.

17 października bitwa pod Cholet, początkowo pomyślna dla powstańców, zakończyła się ich ciężką klęską. Fanatyzm nie sprostał jednak umiejętnościom regularnych żołnierzy Marceau i Klebera. W krytycznym momencie przed frontem dywizji tego ostatniego pokazał się uciekający w panice komisarz polityczny, członek Konwencji, Jan Chrzciciel Carrier.

– Żołnierze, rozstąpcie się! – krzyknął do swoich ludzi Kleber. – Przepuśćcie obywatela reprezentanta na tyły. On będzie zabijać po bitwie.

W fatalną godzinę powiedział nieulękły Alzatczyk. Carrier został wkrótce komisarzem pełnomocnym w Nantes, lekko powyżej naszkicowane okrucieństwa były jego dziełem.

Trudno rozstrzygnąć, czy ma słuszność Jakub Baroche, któremu zawdzięczam wiele spośród podanych tutaj wiadomości. Twierdzi on, że sadyzm obozów koncentracyjnych drugiej wojny światowej nie przekroczył miar nantejskich. Miasto liczyło wówczas około stu tysięcy ludzi, terror pochłonął w nim podobno trzynaście tysięcy ofiar. Byli wśród nich mieszkańcy Nantes i okolicy, jeńcy wandejscy, podejrzani rozmaitego pochodzenia, stanu i wieku.

Wiele z prowadzonych do Loary kobiet oddawało swe dzieci przechodniom, wpychało je w milczący tłum widzów. Urzędowe rozporządzenie nakazało niewcześnie litościwym, pod groźbą kary śmierci, niezwłocznie odprowadzić „bandycięta” do przepełnionych więzień, gdzie ludzie marli masowo. Brakowało żywności, opału, opieki lekarskiej.

Carrier zaczął od zorganizowania komitetu wykonawczego, straży zapewniającej jemu osobiście zupełne bezpieczeństwo, i oddziału egzekucyjnego zwanego kompanią Marata. Zabezpieczył się ponadto w ten sposób, że starał się niczego nie podpisywać. Stosował wiekuiście żywotną metodę spychania odpowiedzialności na bezpośrednich wykonawców. Dzięki tej przezorności nawet po odwołaniu do Paryża długo chodził cały i zdrów. Dopiero w grudniu 1794 roku, pięć miesięcy prawie po przewrocie 9 termidora, został skazany i ścięty. Wydała go trybunałowi Konwencja Narodowa, czyli jego właśni koledzy, ludzie także odpowiedzialni za krew.

Gdy Carrier na zimno, cynicznie szalał w Nantes, Barras, Fouche, Tallien, Freron masakrowali inne miasta francuskie – Tulon, Marsylię, Lyon... Żaden z tych mężów nie przypłacił swych postępków głową, niektórych spośród nich czekały nawet piękne kariery... na nowej fali historii.

Po stronie republikańskiej generałowie Marceau i Hoche zachowywali się po ludzku, walczyli bardzo mężnie, stronili od okrucieństw. Los chciał, że żaden z tych młodych wojskowych nie doczekał XIX stulecia: pierwszy zmarł z ran, drugi od zarazy. W bitwie pod Cholet został śmiertelnie ranny jeden z najzdolniejszych dowódców wandejskich, Artus de Bonchamps. Konając w Saint-Florent, wymógł na towarzyszach broni przyrzeczenie uwolnienia czterech tysięcy jeńców przeznaczonych na stracenie.

Komitet Ocalenia Publicznego dowiedział się o tym wkrótce z listu swego komisarza:

Ci podli wrogowie Narodu... oszczędzili przeszło cztery tysiące naszych... To fakt, wiem o tym od wielu spośród nich. Niektórzy dali się wzruszyć temu dowodowi nieprawdopodobnej hipokryzji. Przemawiałem do nich i zrozumieli wkrótce, że nie powinni być bandytom wdzięczni. Ponieważ jednak Naród nie stoi jeszcze na wysokości naszych uczuć patriotycznych, postąpicie rozsądnie, nie mówiąc nikomu ani słowa o podobnej niewłaściwości. Ludzie wolni przyjmują życie z rąk niewolników! To nie po rewolucyjnemu. Trzeba zatem utopić w zapomnieniu ten pożałowania godny wypadek. Nie mówcie o nim nawet Konwencji. Bandyci nie mają czasu pisać ani wydawać dzienników...

Raport ten opracował Merlin de Thionville, który odznaczywszy się niemało w terrorze „czerwonym”, wziął czynny udział i w „białym”, o parę zaledwie lat późniejszym.

Od stu kilkudziesięciu lat trwa spór o odpowiedzialność, uczestniczyła w nim nawet beletrystyka Wiktora Hugo. Miewała zwolenników i prymitywna metoda przemilczania zbrodni popełnionych przez obóz miły sercu piszącego, lecz nigdy nie stanowiła ona reguły. Namiętny republikanin Louis Blanc nie kryje, że straszny wrzesień paryski 1792 roku wyprzedził w czasie okropności z Machecoul, szuka dlań jedynie okoliczności łagodzących.

Nigdy nie obali się niezbitymi argumentami tezy, że Souchu i Franciszek de Charette de la Contrie srożyliby się mniej, gdyby na własne oczy nie oglądali krwi nader szczodrze rozlewanej w stolicy. Pewne doświadczenia historii najnowszej zdają się bowiem świadczyć, że wystarczy drogę pokazać, a naśladowcy zaraz się znajdą. Za głównego winowajcę uznawać trzeba tego, kto dokonał wynalazku. Kto odkrył, że można powrócić do sposobów już z pozoru zupełnie przezwyciężonych przez postęp kultury.

W XIII wieku, w dobie krucjat przeciwko albigensom, profilaktyczne i masowe wytępianie ludzi podejrzanych o ewentualną skłonność do nieprawomyślności stanowiło raczej regułę. Szymon de Montfort twierdził podobno, że zadanie jego polega na dostarczeniu jak największej ilości dusz przed sąd Najwyższego, gdzie już rozdzielą winnych od niewinnych, tym zaś ostatnim żadna krzywda nie może się stać w zaświatach. Później dokonano jednak pewnych moralnych oraz intelektualnych zdobyczy, które zdawały się zabezpieczać cywilizowane społeczeństwa przed zmartwychwstaniem tego rodzaju poglądów. W szczególności we Francji właśnie wziął górę prąd umysłowy zwany racjonalizmem, Oświeceniem. Wydano Encyklopedię, napisano księgi O duchu praw, Kandyda, Umowę społeczną i wiele innych. Zapewne w imię zawartych w tych dziełach ideałów Jan Chrzciciel Carrier zalecał swym przełożonym zatruwanie wód wandejskich arszenikiem.

Zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej zaczęły się ukazywać literackie wypowiedzi ludzi udręczonych. Cały dorobek kultury od czasów Homera i siedmiu mędrców greckich – pisano – nie zabezpieczył nas przed dolą niewolników w kamieniołomach...

Ból i gorycz autorów takich twierdzeń zasługują na najwyższy szacunek. Wolno jednak pozostać wyznawcą przekonania, że ta bezsilna jakoby kultura coś niecoś jednak ludziom pomogła. Sposoby postępowania, które w czasach wojny peloponeskiej stanowiły regułę, w nowszej dobie historii zdarzają się już tylko jako wyjątek. Marmurowe miasta rzymskie zamieszkiwała znaczna liczba takich ludzi, co zeznawać przed sądem mogli nie inaczej niż na torturach. Wtedy nie oburzało to najbardziej nawet subtelnych poetów.

Lecz próżno przeczyć aż za dobrze stwierdzonym faktom: nawroty barbarzyństwa, działanie wbrew dorobkowi kultury są możliwe.

Szyderstwa mało pomogą, nihilizm pewnie jeszcze mniej. Wydaje się, że ratunek przed regresami polega na zabiegu z pozoru prostym, lecz jakże trudnym do urzeczywistnienia: porządek polityczny powinien zabezpieczać społeczeństwo przed ludźmi, którzy za dużo wiedzą na pewno.

Przekonanie, że się posiadło absolutną prawdę, pokusa wyregulowania raz na zawsze zgrzytliwego mechanizmu historii musi skłaniać do sięgania po środki skrajnie radykalne, rozgrzeszać z ich użycia. Pełna, niczym nieograniczona władza jest głównym warunkiem spełnienia celu. Kto ją raz zdobył, temu już łatwo zdecydować się na niezbędną – w przekonaniu posiadacza prawdy – operację usunięcia wszystkiego, co zawadza zbawiennej, wszystko wyjaśniającej, niezawodnej ideologii. Oczyszczenie pola polegać musi przede wszystkim na unieszkodliwieniu ludzi nieprzekonanych lub podejrzanych o skłonność do dziedziczenia niewłaściwego bagażu. Tak oto w czasie nieraz zastraszająco krótkim przemierza się w tył drogę stuleci, powraca do przebranej w bardziej nowoczesny kostium postawy Szymona de Montfort. Różnica polega na tym, że średniowieczny baron uważał zapewne swe postępowanie za rzecz zwyczajną, powszednią. Jego duchowi spadkobiercy skłonni są głosić teorię stanu wyjątkowego. Nawet Himmler w ten właśnie sposób umacniał na duchu wykonawców programu oczyszczenia Europy z „mniej wartościowych elementów”. Trzeba z zaciśniętymi zębami przejść przez to, ofiarnie dokonać operacji otwierającej przyszłym pokoleniom wrota błogostanu! Historia poucza jednak, że żaden z tych na krótką rzekomo metę obliczonych stanów wyjątkowych samoczynnie się jakoś nie zakończył. Zawsze potrzebna była w tej mierze pomoc ze strony ludzi... inaczej myślących, takich czy innych heretyków.

Wśród powszechnego zdziczenia Hoche i Marceau umieli zachować się przyzwoicie, w Nantes niektórzy przedstawiciele miejscowych władz republikańskich protestowali przeciwko bestialstwu Carriera. Wszyscy oni pozostali więc posłuszni zasadom humanitaryzmu, w których ich wychowano. De Bonchamps dochował wierności etyce chrześcijańskiej i feudalnym prawidłom honoru, skoro wybłagał życie dla bezbronnych już wrogów. Nawet w dobie stanu wyjątkowego milknie niecały jednak dorobek kultury.

Sceptycyzm podszeptuje, że za krótko trwało wszystko we Francji, humanitarne nawyki nie zdążyły wymrzeć...

Kilka dni po zdobyciu Bastylii w okolicach Paryża zatrzymano dwóch wyższych urzędników królewskich, Ludwika Bertier de Sauvigny, oraz jego teścia, Józefa Franciszka Foulon. Głowę młodszego obnoszono na pice ulicami stolicy, starszego powieszono na latarni, zatkawszy mu poprzednio usta sianem, ponieważ miał jakoby powiedzieć, że wspomniana substancja nadaje się na pokarm dla głodnego motłochu. Na wieść o tej zbrodni w Zgromadzeniu Konstytucyjnym zapanowała konsternacja. Odczynił urok Antoni Barnave, rzuciwszy słowa, które przeszły do historii:

– Cóż, panowie, czyż ta krew była znowu tak czysta?

W niedalekiej przyszłości Barnave miał się starać o przyhamowanie niebezpiecznych konwulsji rewolucji oraz o stabilizację jej zdobyczy ustrojowych. Przeciwnicy nie poprzestali na unicestwieniu tych zamierzeń, uznali ponadto krew ich autora za płyn mętny, nadający się jedynie do rozlania. 29 listopada 1793 roku Barnave żyć przestał. Stracono go na gilotynie.

Lekko rzucony frazes parlamentarny oznaczał to, co zaczęto ostatnio nazywać „zarażeniem śmiercią”. Droga została wskazana, i to już nie przez zbirów, najętych przez Filipa Orleańskiego, ani przez anonimów z przedmieścia, lecz przez prawodawcę. Barnave z góry rozgrzeszył poniekąd zarówno własnych sędziów, jak i ciemnego oficjalistę z Wandei, który okrucieństwami, pławieniem się w rozkoszach władzy absolutnej mógł rekompensować poniżenia, jakich doznawał, służąc poprzednio u dziedzica. Wziął na siebie poważną część odpowiedzialności za zbrodnie obydwu terrorów, czerwonego i białego.

Niepełne dwa miesiące dopiero po sukcesie parlamentarnym Antoniego Barnave Jean Paul Marat zaczął wydawać pismo „L’Ami du Peuple”, propagujące metody gwałtowne.

Każdy człowiek ma prawo rozpatrywania historii w świetle doświadczeń tej epoki, w której jemu samemu przyszło żyć. Takie postępowanie jest zresztą regułą, jednak nie wszyscy lubią się do niej przyznawać, bo pozowanie bardziej nieraz popłaca niż szczerość. Dzisiejszy czy miniony świat oglądać można tylko przez swoje własne okulary.

Niewesołe, zaiste, dzieje XX stulecia każą ze szczególną, większą niż dawniej uwagą badać problem odpowiedzialności za wskazanie drogi wstecz. Na samym początku pierwszej wojny światowej pewne wydarzenia wywołały wielkie oburzenie opinii publicznej. Zachowanie się wojsk niemieckich w Belgii i we wschodniej Francji, spalenie Kalisza w Polsce – zostały powszechnie potępione jako objawy barbarzyństwa godnego Hunów. We wszystkich tych wypadkach sprawcy oskarżali ludność cywilną, ofiary represji, o rzecz sprzeczną z prawami wojny, czyli o działanie z bronią w ręku. O strzelanie do wkraczających oddziałów, mówiąc najprościej. Popełniono niewątpliwą zbrodnię, jeśli zarzuty były niesłuszne lub jeżeli represje spotkały osoby niewinne. W każdym razie chodziło o konkretne oskarżenie. Od pierwszych dni drugiej wojny światowej zaczęto stosować metodę masowego tępienia i deportowania ludności okupowanych terenów, uznanej za zawadzającą na scenie historii. Metodyczna, starannie obmyślona eksterminacja mówiących innym niż okupant językiem i niewyznających jego poglądu na świat to coś gatunkowo odmiennego od żołdackiej brutalności.

Istnieje paląca potrzeba opracowania i wydania „Chronologii europejskiego okrucieństwa w stuleciu XX”. Przejrzyste uporządkowanie kolejności wydarzeń pozwoli na lepsze zrozumienie wielu spraw, z pozoru zagadkowych. To prawda, że nie zawsze konkretny fakt wynika z bezpośrednio poprzedzającego, ostrożność w formułowaniu sądów jest wskazana, nie ma jednak historii bez zegara. Tablice chronologiczne potrzebne są nie tylko w szkołach.

Pomiędzy rokiem 1914 a 1939 zakiełkować musiały zasadnicze zmiany w świecie pojęć moralnych Europejczyków. Kto i kiedy w tym czasie na nowo odkrył metodę profilaktycznego tępienia już nie przeciwników tylko, lecz i ewentualnych kandydatów na tę godność? Kto pierwszy zaczął zarażać śmiercią? Odpowiedzi na te pytania są chyba niezbędnie potrzebne takim, co chcą znać nie propagandowe fikcje, lecz prawdę.

Uważni obserwatorzy zawczasu dostrzegli, w jakim kierunku zaczyna zakręcać historia. Roman Dmowski zmarł w styczniu 1939 roku, zdążył jednak ostrzec czytelników swych dzieł, że w zbliżającej się wojnie chodzić będzie nie o to, kto przegra, lecz o to, kto zostanie wytępiony.

Europejczycy, którzy w koloniach zawsze postępowali okrutnie, na własnym kontynencie doszli jednak do norm zasługujących na zawiść. XIX stulecie było epoką nigdy przedtem ani potem niebywałego komfortu, moralnego także. Oskarżana o absolutne zacofanie Rosja carska postawiła swe sądownictwo na poziomie niebotycznym. Wolno było mieć nadzieję, że te zdobycze nadadzą się z czasem na eksport, tak jak się nadały kolejnictwo, antyseptyka, budownictwo miejskie, kanalizacja i wiele innych rzeczy z dziedziny wiedzy przyrodniczej i technicznej. Nic podobnego się nie stało. Kontynent będący ojczyzną wielkich myślicieli, reformatorów i prawodawców zademonstrował mniej rozkwitłym społecznościom kanibalizm. Praktykę obozów śmierci, koncentracyjnych, pracy niewolniczej.

Zjawisko straszne, lecz w samej swej istocie nienowe, co w tych właśnie rozważaniach wprost wypada stwierdzić.

Nie można obarczać Antoniego Barnave wyłączną odpowiedzialnością za pochopne wyrokowanie o krwi nieczystej. Wśród winowajców zajmuje on jednak miejsce bardzo poczesne. Był wszak człowiekiem wykształconym, adwokatem, sam siebie uważał za szermierza programu wysnutego z dzieł myślicieli próby niezwykle wysokiej. Jego mistrzowie, racjonaliści, zreformowali świadomość ludzką, ogromnie posunęli naprzód wiedzę o tym, czego każdy człowiek ma prawo domagać się z tego tylko tytułu, że żyje na świecie.

Z tych wyżyn dziwna, lecz przerażająco krótka droga wiodła pod pokład brygu „Sława”, zakotwiczonego u wybrzeża Loary w Nantes.

Stwierdziwszy, że tego rodzaju zjawiska są możliwe, że mają tradycje, dokonajmy jeszcze jednego zabiegu umysłowego. Z całą starannością oddzielmy osiągnięcia owych myślicieli od uczynków samozwańczych spadkobierców, ludzi, którzy sami siebie uznali za odkrywców jedynej, wszystkich bezwzględnie obowiązującej metody urzeczywistniania postępu. Nauczyciele umieli godzić teoretyczne światoburstwo z wymaganiami praktyki życia, co mogło niekiedy sprawiać wrażenie bardzo niesympatyczne, lecz dowodziło umiejętności bezcennej, mianowicie poczucia relatywizmu. Uczniowie utożsamili siebie i swoją władzę z ideą, z ludem, ojczyzną, ludzkością.

Dawno już temu zauważono, że w rewolucjach rolę szczególnego rodzaju odgrywają trzeciorzędni adwokaci oraz literaci tej samej rangi. Nikomu jeszcze nieznany Marat próbował sił na polu literatury, lecz okazał się powieściopisarzem poronionym. Ten gatunek polityki, który nasze stulecie zwie totalizmem, oferuje okazję rekompensaty, odegrania się za zawody. Wolter pozostał wielkim Wolterem, mieszkając na szwajcarskiej prowincji. Był z takich, co głową podbijają świat. Niektórym ambicjom na gwałt potrzeba szczudeł politycznych i biada temu, kto zechce je potrącić.

Po obaleniu monarchii Danton zainstalował się w rezydencjach przy placu Vendôme. Tego samego dnia przyboczny ministra, Kamil Desmoulins, napisał do ojca: „Sprawa wolności tryumfuje. Oto jestem w pałacach Maupeou i Lamoignon!”.

Henri de La Rochejaquelein (1772-94) w bitwie pod Cholet, 17 października 1793. Autor: Paul Émile Boutigny.

III

.

Lud porywa się do walki dopiero wtedy, gdy tyrania doprowadzi go do rozpaczy. Ileż cierpień zniesie, zanim się zemści! Jego zemsta jest w zasadzie zawsze słuszna, chociażby nawet nie była zawsze świadoma skutków...

Słowa te Jean Paul Marat napisał, wydrukował i ogłosił w październiku 1789 roku, wkrótce po przymusowym sprowadzeniu z Wersalu do Paryża rodziny królewskiej i Zgromadzenia Konstytucyjnego. Autorowi chodziło o doraźne efekty polityczne, lecz wywody jego – noszące charakter ogólnie stwierdzający – wywierają dość niesamowite wrażenie, jeśli w ich świetle rozpatrywać całe dzieje Wielkiej Rewolucji Francuskiej.

Na wiosnę 1789 roku lud wcale się do krwawej zemsty nad królem nie rwał, skierowane przeciwko monarsze niepokoje prowokowali za to już w latach poprzednich uprzywilejowani – szlachta i kler. W marcu roku 1793 lud wandejski masowo chwycił za kosy, widły, drągi tudzież za fuzje myśliwskie i przymusił okolicznych szlachciców do objęcia funkcji oficerskich. Widzieliśmy w Machecoul, jak potrafił się niekiedy zachowywać. Te działania nosiły niewątpliwie charakter zemsty, która – zdaniem Marata – bywa „w zasadzie zawsze słuszna”. Za co i na kim mścili się plebeje?

Bardzo znaczna część słynnych „kajetów skarg” przeszła przez staranne sito redaktorskie, którym dysponowali frondujący przeciwko Ludwikowi XVI uprzywilejowani. Mimo to pewne deklaracje uznać wolno śmiało za autentyczne, bo treść ich w żaden sposób nie mogła się podobać owym notablom. W Critot koło Rouen uchwalono więc na wiosnę 1789 roku, co następuje:

Król, który jest dość mądry i wielki, by zwołać poddanych, wysłuchać ich zażaleń, zapytać o wszystko, co może dotyczyć usunięcia nadużyć i przyczynić się do pomyślności, król właśnie jest tym, którego wybralibyśmy na pana, gdyby Bóg już go nam nie dał w swej łaskawości. Urodzeni w państwie monarchicznym, chcemy na zawsze tegoż ustroju, niech tron pozostanie dziedzicznym, nie zaś elekcyjnym, i niech aż do skończenia wieków zasiadają na nim Burbonowie!

Z pozoru skrajnie prawicowa treść tego fragmentu „kajetu skarg” z Critot nie powinna wprowadzać w błąd. Hipolit Taine miał absolutną słuszność, stwierdzając lakonicznie, że stary porządek przestał oddawać ogółowi usługi, stał się nieużyteczny i dlatego musiał ulec naprawie. Nikogo nie mogły przekonać wywody, że szlachta ma prawo do przywileju, ponieważ pochodzi od dawnych zdobywców frankońskich. Głęboka reforma była koniecznością, lud chciał lepszej administracji, usunięcia nadużyć, równości, zwłaszcza zaś równości wobec urzędu podatkowego. Wolność zaś w każdym języku ludowym znaczy to samo, co sprawiedliwość.

Wielu pisarzy zjadliwie krytykowało doktrynerstwo Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela oraz innych postanowień wczesnego okresu rewolucji. Jeden z tych zarzutów wydaje się nieodparty: przerobiono Francję na monarchię konstytucyjną, lecz władzę wykonawczą, czyli królewską, sprowadzono właściwie do zera. Niektórzy działacze – wśród nich Antoni Barnave! – usiłowali to naprawić, ale przez nich samych rozpędzone poprzednio mechanizmy obracały się już na zbyt silnych obrotach, zamiar pohamowania nie powiódł się. Kluby i sekcje działały, rwały się do dzieła nowe falangi przerabiaczy świata.

Bernard Fay powiedział niedawno o Deklaracji Praw, że „podobna była do podpisanego in blanco czeku, gwarantującego Narodowi serię korzyści, których dostarczyć mogło jedynie państwo zamożne, spokojne i potężne”.

Ależ ów czek miał pokrycie! Ze swymi dwudziestu siedmiu milionami mieszkańców Francja ówczesna była najliczniejszym, po Rosji, państwem na kontynencie, niedługo przed rewolucją wygrała wojnę morską z Anglią. Wspomniany przed chwilą autor sam stwierdził, że była też bogata, aczkolwiek – jak zwykle w kraju o charakterze przeważnie rolniczym – trudno w niej było szybko zmobilizować znaczniejsze sumy.

Darmo jednak marzyć o wykupywaniu czeku dużej wartości, kiedy się z wolnej i nieprzymuszonej, doktrynerstwem podsycanej woli wypowiedziało wojnę Austrii, przy której zaraz stanęły Prusy, kiedy się – zajmując Belgię – wyzwało na śmiertelny pojedynek Wielką Brytanię i kiedy się sprowokowało wielu własnych obywateli do desperackich odruchów.

Jeden z końcowych aktów „wielkiej wojny” wandejskiej rozegrał się na wyspie Noirmoutier. Wygłoszono tam wtedy słowa, w które warto się wsłuchać ze szczególną uwagą. W obliczu nieuchronnej śmierci ludzie mówią zazwyczaj prawdę.

Noirmoutier jest, jak wynika z opisów, piękna, wesoła i urodzajna. Oprócz drzew i krzewów gdzie indziej powszednich rośnie na niej cyprys i tamaryszek, wczesną wiosną rozkwita mnóstwo mimozy. Patrzyłem na wyspę z lądu stałego i połogi jej kontur wywarł na mnie wrażenie dość posępne. Pewnie dlatego, że pochmurne niebo osiadło nisko nad powierzchnią oceanu, świat tak pomroczniał, jakby dzień majowy miał się nagłe skrócić o kilka godzin. Pewną rolę odegrały jednak i rozmyślania o sprawach, którym poświęcona jest ta książka, o tym, co się illo tempore odbyło za cieśniną.

We Fromentine, gdzieśmy się na krótko zatrzymali, przywabia oczy atrakcja turystyczna, ciekawa zwłaszcza dla przybyszów z krain przyległych do nieruchawych mórz. Jest to dobra, gładka szosa, wchodząca wprost w wodę i tonąca w niej bez śladu. Tylko dalej majaczą ze trzy ni to wieżyczki, ni bastiony. W porze odpływu szosa wynurza się na całej długości i można wygodnie dotrzeć nią na wyspę. Owe zaś gniazda bocianie to schronienia dla takich, co się zagapią i dadzą zaskoczyć przypływowi, bardzo w tych stronach gwałtownemu.

W październiku 1793 roku szosy jeszcze nie było. Franciszek de Charette brnął ze swymi ludźmi po odsłoniętym dnie cieśniny. Zdobył i osadził dwutysięczną załogą wyspę, która się wtedy od niedawna zaczęła nazywać Île-de-la-Montagne, bo stare miano Czarnego Klasztoru nie dogadzało płomiennym nowatorom. U schyłku grudnia wypłynęła z Nantes silna flota inwazyjna, w pierwszy dzień Bożego Narodzenia wojownicy stron obu zaczęli się popisywać zupełnie niezwykłym męstwem i zajadłością. Zdarzył się wtedy jedyny w czasie całej wojny wypadek samobójstwa wśród powstańców. Śmiertelnie ranny kapitan Dubois strzelił sobie z pistoletu w usta, by nie wpaść w ręce wrogów. „Armia katolicka i królewska” rygorystycznie – jak widać – przestrzegała połowy piątego przykazania Bożego.

Niedobitki obrońców złożyły broń, kiedy „błękitni” wdarli się do głównego osiedla wyspy, Noirmoutier-en-l’Île. Wbrew warunkom zawartej podobno kapitulacji wszystkich jeńców stracono. Generałowie republikańscy podpisali – jakoby – umowę, po czym komisarze polityczni pokazali im dekret Konwencji, skazujący wszystkich rebeliantów na śmierć.

Żył wtedy w miasteczku, a może raczej dogorywał Maurycy Gigost d’Elbée, jeden z najzdolniejszych wojskowych wandejskich, po zgonie Cathelineau wódz naczelny. Czternastokrotnie ranny w bitwie pod Cholet, został przez towarzyszy przewieziony na wyspę. Ponieważ nie mógł ani chodzić, ani nawet stać, zdobywcy wyspy umieścili go w fotelu, wynieśli na plac Broni i rozstrzelali siedzącego. Razem z generałem egzekwowano dwóch jego krewnych oraz tego oficera rewolucyjnego, któremu de Charette odebrał był poprzednio Noirmoutier. Nazajutrz rozstrzelano w tym samym miejscu panią d’Elbée.

Małżonek jej był przed śmiercią długo przesłuchiwany. Nie udzielił żadnych wojskowo cennych informacji, wyjaśnił za to motywy swego postępowania. Koniecznie trzeba w tym miejscu przypomnieć, że należał do tych ziemian, którzy opuścili swe dwory i poszli się bić dopiero na wezwanie ze strony już zbuntowanych chłopów. D’Elbée powiedział przed śmiercią:

– Przysięgam na honor, że aczkolwiek pragnąłem monarchii, nie miałem żadnych projektów szczególnych i byłbym żył jak uległy obywatel pod każdym rządem, który by mi zostawił spokój oraz swobodę praktykowania mojej wiary.

W niektórych epokach historii zamiar życia w spokoju staje się programem wywrotowym. Człowiek musi bowiem żyć prawidłowo, same zaś prawidła są we wszystkich szczegółach znane tym, co akurat posiedli pełnię władzy i płynącą z niej wszechwiedzę. Masie ludzkiej przypada w tych warunkach rola personelu, obsługującego politykę i nieustannie wykazującego entuzjazm.

Generał Jan Chrzciciel Kleber, fachowiec wojskowy mało co gorszy od Napoleona, wydawał się ówczesnym komisarzom politycznym podejrzany. Służy Republice tak, jak służyłby monarsze – utyskiwały donosy. Wspaniale wprawdzie, lecz nieprawidłowo! W karygodny sposób zachowuje osobowość. Przeczyć nie sposób! Kleber mawiał, że w jego czasach awans na generała zaczął się równać przepustce na gilotynę.

Wydaje się, że najistotniejszą przyczyną powstania wandejskiego była praktyka bezwzględnego wtłaczania życia między doktrynerskie groble.

*

Pobór do wojska był ostateczną okazją do próby pozrywania owych grobli, jedną z całego cyklu przyczyn powstania. Nie ze strachu przecież przed nieprzyjacielem zewnętrznym ludzie porwali się do roboty krwawej i beznadziejnej. Sapinaud de la Rairie, jeden z dziedziców wezwanych do współudziału – ten akurat, co walczył szczególnie długo, ocalał i doczekał Ludwika XVIII – początkowo usiłował mitygować plebejskich sąsiadów: „Przyjaciele, co chcecie uczynić? Gleba przeciwko żelazu! Jeden departament przeciwko osiemdziesięciu dwóm!...”.

„Kajety skarg” zajmowały się sprawą służby wojskowej, czyniły to przy tym w sposób pozwalający wejrzeć w dziwne tajniki „starego porządku”, który lekkomyślnie przyzwyczailiśmy się nazywać „absolutyzmem” monarszym. Król wojował żołnierzem zaciężnym, miał też nieliczne milicje prowincjonalne, powoływane w drodze losowania i będące wiernym poddanym istną solą w oku. Czyż można się z tym pogodzić, że ojciec rodziny, płatnik podatków, może jeszcze utracić syna, jedyną swą podporę na starość? – zapytywano uroczyście.

Wiemy wprawdzie, że ten, którego losowanie powołało do milicji, w czasie pokoju nie porzuca swego ogniska rodzinnego, że w dalszym ciągu, niemal bez przerwy, pracuje na roli. Lecz czyż jest on wolny? Rodzaj przywiązanego do ziemi niewolnika, nie może się oddalać bez pozwolenia, poddany jest inspekcjom, rewizjom; na sześć lat pozbawia się go najcenniejszego z jego praw, mianowicie prawa wyboru towarzyszki życia...

Dodać wypada, że parafia francuska ofiarowywała molochowi milicji królewskiej jednego takiego „niewolnika”. Aby się uwolnić od tego obowiązku, bardzo często wynajmowano zastępcę, obciążając kosztami wszystkich parafian jednakowo.

Nie tak łatwo przyjęła się w Europie rzecz, bez której my dzisiaj nie umiemy sobie wyobrazić istnienia państwa – powszechny obowiązek służby wojskowej. Już dość dawno temu powiedziano, że najbardziej liberalna republika dzisiejsza wydałaby się ludziom ówczesnym strasznym domem niewoli, że stary porządek był po prostu naszpikowany niepojętymi dla nas wolnościami.

W „kajetach skarg” napotykamy żądanie zupełnie konkretne. Domagano się całkowitego zwolnienia od służby wojskowej tych wszystkich, którzy pracują na roli. Rekrutów – zdaniem wnioskodawców – należało brać z miast, zwłaszcza zaś spośród orszaków wielkich panów duchownych i świeckich. I wychowywać na żołnierzy wszystkie podrzutki płci męskiej.

Mobilizacyjny dekret Konwencji pozostawał w rażącej sprzeczności z tymi żądaniami, odnosił się do wieśniaków, zwalniał bowiem od poboru wszelkich uczestników administracji republikańskiej, czyli przeważnie mieszczan. Ówczesny chłop-właściciel potrzebował do pracy wszystkich swych synów, w jego gospodarstwie nie mogło być rąk zbędnych. Rozstrzygał o tym poziom techniki rolniczej. Sam Napoleon mawiał nieraz w przyszłości, że pobór jest bardzo wielkim złem.

Za dyrektoriatu, kiedy parawany ideologiczne przyblakły i utraciły na znaczeniu, wprowadzono prawo, którego mocą można było wykupić się od wojska, najmując zastępcę. W zależności od daty i koniunktury ceny wahały się od tysiąca ośmiuset do czterech tysięcy franków. Wątpić wolno, czy wielu chłopów rozporządzało takimi zapasami gotówki, to mieszczanin zyskiwał na nowym przepisie. W tym właśnie kierunku, lecz wcale nie tylko w dziedzinie spraw wojskowych, prąd płynął od początku rewolucji.

Hipolit Taine twierdził, że zaopatrzyła ona mieszczaństwo w dziób i pazury. Odnosi się jednak wrażenie, że ostre te narzędzia wpiły się w skórę przede wszystkim chłopską. Zaszedł ponadto ten stan rzeczy, przed którym przestrzega przysłowie ukraińskie: „Nie daj Boże z Iwana pana, a z Maryjki dobrodijki”.

Bezceremonialność nowych władz równała się tylko ich przekonaniu o własnej nieomylności. Elementy społeczne żarte dotychczas zazdrością w stosunku do szlachty rekompensowały kompleksy, przystąpiły do radosnej twórczości.

O potrzebie zreformowania administracji rozmyślano we Francji już za Ludwika XV. Konstytuanta przeprowadziła ten niezbędny zabieg od ręki i wcale bezwzględnie. Podzielono kraj na osiemdziesiąt trzy departamenty, krojąc dawne, historyczne prowincje, tworząc z okrawków nowe całości. Historycy są zgodni, że nie zwracano uwagi na przyzwyczajenia ani na sentymenty ludności.

Departament Wandei, wycięty z dawnego Poitou, nie objął miejscowości duchem i obyczajem tak doń przynależnych, jak Bressuire i Cerizay. Wziął nazwę od małej rzeczułki la Vendée. Jak się dowiaduję z książki Jerzego Bordonove, miano to pochodzi od celtyckiego wyrazu vendo, oznaczającego kolor biały. I jakże tu nie wierzyć w magię słów!

Tworząc departamenty, nadawano im nazwy umotywowane w rozmaity sposób. Niektóre z nich – jak Gironde i Wandea właśnie – od razu wkroczyły do historii, wszystkie razem – nabrawszy patyny – stworzyły pełną wdzięku poetykę administracyjną kraju. To miło pisać na kopercie: Finistere, Var, Landes, zwłaszcza zaś Calvados. Imię własne odróżnia, przez samo swe istnienie wytwarza między mieszkańcami subtelną tkankę łączącą.

Byli w Konstytuancie zwolennicy całkowitej racjonalizacji. Pragnęli oni ponumerować departamenty. Gdyby przemogli, czytalibyśmy dziś w gazetach, że w Pałacu Burbońskim doszło do żywej wymiany zdań pomiędzy deputowanymi z okręgu, na przykład, dwadzieścia sześć i siedemdziesiąt trzy. Tak właśnie, bo miłośnicy wygód administracyjnych lubią racjonalizować także gramatykę i język.

Miewa się czasem szczęście autorskie. Podczas pisania poprzedniego rozdziału znalazłem w dzienniku „Le Monde” (z dnia 31 stycznia 1969 roku) artykuł zatytułowany L’uopinion française et l’âme bretonne. Napisał go Edouard Ollivro, mer z Guingamp w departamencie Cótes-du-Nord. Czytamy:

Bretania to nie tylko inwestycje i praca, to ponadto jeszcze osobowość, odrębność, szczególnego rodzaju wrażliwość wobec życia... Żadnego zamiaru rozrywania tkaniny narodowej. Lecz trzeba zrozumieć jedno: Bretania ma duszę. Problem bretoński to także problem szacunku.

Czego jak czego, ale szacunku dla ludzkich umiłowań władze rewolucyjne wykazywały bardzo mało.

Zatem „Bretania ma duszę”. Jedną i niepodzielną, aczkolwiek od opisywanych tu czasów podzielona jest na departamenty: Finistere, Cótes-du-Nord, Morbihan, Ille-et-Vilaine, Loire-Inférieure. Można sobie tylko wyobrażać, jak tę swoją odrębność odczuwali ludzie, którym żyć przyszło u schyłku dni Ludwika XVI.

Hipolit Taine musiał się chyba pomylić, kiedy utrzymywał, że we Francji tuż przed rewolucją nie istniał ani municypalny, ani prowincjonalny patriotyzm. Ale i on napisał:

Z wyjątkiem Wandei nie znajduję ani jednego miejsca, ani jednej klasy, gdzie by masa ludności w godzinie niebezpieczeństwa mogła się zgromadzić wokoło zaufanych jednostek i tworzyć oddziały.

Osobowość wandejska została więc uznana przez badacza do przesady może sceptycznego. Bretończycy też zdolni byli do tworzenia oddziałów, stosowali jedynie taktykę partyzanckiego rozdrabniania sił. Wandea wyłoniła wielotysięczną armię „katolicką i królewską”.

Zadziwiająco szybko przyjęła się, zakotwiczyła w duszach nazwa świeżo nadana szmatowi królewskiego Poitou. Generałowi d’Elbée proponowano, w zamian za zeznania, łaskę dla jego żony. „Ona potrafi umrzeć jak Wandejka” – odpowiedział.

„Biali” zdobywcy Machecoul krzyczeli podobno: A bas la nation! Czy dlatego wolno ich odsądzać od wszelkiego patriotyzmu?

Patriotyzm to uczucie zrodzone z konkretu i polegające na konkrecie. Kochać można tylko istniejący kraj i naród, całą jego skomplikowaną teraźniejszość i przeszłość. W wyobraźni żołnierza na froncie rzekoma abstrakcja doznaje znamiennej materializacji – ojczyzna utożsamia się z jednym wspomnieniem. U wieśniaka może to być obraz drzew przy ojcowskiej zagrodzie, u mieszkańca miasta – stara uliczka. W obliczu śmierci uczucie wraca do swego praźródła. Były przecież takie czasy, gdy ludzie gotowi byli umierać za ten skrawek ziemi tylko, który się oglądało z drewnianych wałów ich plemiennego osiedla. Za najbliższym widnokręgiem leżały kraje obce, wroga i niebezpieczna zagranica. Do pojęcia i do miłości ojczyzny droga wiodła przez ojcowiznę, innej nigdzie w Europie nie było.

Dziewięćdziesiąt dwa ogniska domowe składają się na całą naszą parafię, nie mającą więcej niż dwie mile obwodu; siedemset osób różnej płci i różnego wieku: oto cała prawie liczba mieszkańców, którzy wszyscy bez wyjątku związani są z rolą. Zamieszkali o siedem mil od rzeki, oddaleni od wielkich gościńców i od miasta więcej niż o trzy mile, nie mając do rozporządzenia innych dróg, jak bardzo złe, nie mogą stworzyć żadnego dochodowego przedsięwzięcia, nic nie może pobudzić ich wytwórczości; nie mają nic nadającego się na handel, żadnego u nich wywozu ani przywozu

– uskarżano się z początkiem roku 1789 w Soulangis koło Bourges.

Przychodzi w tym miejscu na pamięć tekst stary, słowa napisane w wieku XV, lecz i w XVIII dla wielu jeszcze Francuzów pełne prawdy – wiersz Franciszka Villona, poświęcony matce:

Prostaczka jestem stara y uboga,

Nic nie znam – liter czytać nie znam zgoła –

Oprócz parafii mey niskiego proga,

Gdzie ray oglądam y harfy dokoła,

Y piekło, w którem potępieńców prażą.

(przekład Boya)

Tak zwana konstytucja cywilna kleru skasowała pięćdziesiąt i jedno biskupstwo oraz jedną czwartą ogólnej liczby parafii. Zastosowano kryterium arytmetyczne, nie zwracając uwagi na historię, tradycję i temu podobne przesądy. Na każdy departament przypadać miał od tej pory jeden biskup, przestawały istnieć parafie niedostatecznie liczne lub – jeśli chodzi o wieś – położone w nieprzepisowej, zbyt małej odległości od miast.

W roku 1790 deputowani nie osiągnęli jeszcze szczytów administratorskiej romantyki, nie pozwolili Maksymilianowi de Robespierre dokończyć mowy uzasadniającej potrzebę przymusowego żenienia księży. Wystarczyło jednak i to, czego dokonali.

Biskupi i proboszczowie mieli pochodzić z wyboru, dokonywanego jednak wcale nie przez wiernych, lecz przez wszystkich obywateli „czynnych”, zamieszkałych w danym departamencie czy też dystrykcie. Wyborcą pierwszego stopnia zostawał taki, co płacił podatek bezpośredni równy cenie trzech dni pracy najemnej. On powoływał elektorów właściwych, którym przysługiwało prawo ostatecznego nominowania władz świeckich i duchownych. Godność wyborcy drugiego, więc lepszego stopnia osiągało się dzięki podatkowi w wysokości stu pięćdziesięciu dni pracy najemnej.

Wskutek tej racjonalizatorskiej ustawy ubodzy parafianie zamieszkali w jakimś zapadłym kącie, w cieniu kościoła pamiętającego Merowingów, mieli otrzymać pasterza wybranego w odległym mieście, przez ludzi bogatych, lecz wcale niekoniecznie będących katolikami... chociażby z metryki tylko. Nadanie pełni praw obywatelskich wszystkim innowiercom, zarówno protestantom, jak Żydom, było postępkiem słusznym i pięknym. Powołanie ich także oraz ateistów do rozstrzygania o wewnętrznych sprawach Kościoła – po prostu przestępstwem politycznym. W wybieraniu duchownych uczestniczyć mógł każdy obywatel „czynny”, który w dniu głosowania dopełnił małej formalności: pofatygował się pójść na mszę. Działając w imieniu abstrakcyjnego Rozumu, grubo przekroczono granicę rozsądku, którym zwykli ludzie posługują się na co dzień.

4 maja 1966 roku, podczas prac wykopaliskowych przed paryską katedrą Notre-Dame, odnaleziono mały przedmiocik szklany, który już wkrótce można było oglądać na wystawie. Jest to leciutko wypukłe, zielonkawe i przejrzyste denko pucharka. Czarniawa, na zawsze wżarta w cienkie szkło patyna obramia znak środkowy, skrzyżowanie greckich liter X i P – monogram Chrystusa. Według podania takiż symbol widniał już 28 października 312 roku na labarum cesarza Konstantyna Wielkiego podczas bitwy przy moście Mulwijskim w Rzymie. Pewne jest, że pojawił się na szczytach drzewc sztandarowych zaraz po roku 317.

Denko pucharka pochodzi z tego samego IV stulecia i zalicza się zapewne do najstarszych śladów chrześcijaństwa na Île de la Cité w Paryżu.

Są we Francji zabytki równie stare, lecz znacznie masywniejsze od szkła. W Poitiers dość późno, prawie o zmierzchu, zawędrowaliśmy pod baptysterium, ponieważ wspaniałości tego pięknego miasta są dziwnie rozproszone w terenie. Budynek siedzi głęboko w ziemi, zanurzony w niej chyba równo po pas. Odkopany jest oczywiście i zabezpieczony, lecz nie sposób go już wydobyć na powierzchnię, która miała czas spęcznieć, podrosnąć. Baptysterium było remontowane już za wspomnianych przed chwilą Merowingów. Wybili się oni w państwie Franków dopiero pod koniec V stulecia, baptysterium zaś wybudowane zostało w pierwszej połowie IV. Chrzczono w nim najbardziej starożytnym obyczajem – przez zanurzenie w wodzie święconej.

Poitiers to stolica historycznej prowincji Poitou, z której ciała wykrojono kilka departamentów, między innymi Wandeę. Wiekowymi, zaiste, porządkami zatrzęśli racjonalizatorzy z Konstytuanty, Legislatywy i Konwencji Narodowej.

Trudno dociec, kto spisywał skargi mieszkańców rozmaitych prowincjonalnych osiedli, kto nadawał jeśli nie literacką, to przynajmniej spójną formę językową zbiorowym ubolewaniom. W wielu wypadkach zajmowali się tym na pewno księża, proboszczowie i wikariusze. Byli piśmienni, wykształceni, tradycja zaś, cały aż po rok 1789 funkcjonujący stary porządek, powierzała im obowiązek zajmowania się nie tylko sprawami wiary. W królestwie francuskim parafia stanowiła oficjalne, niczym niezastąpione ogniwo administracji. Ksiądz czytał z ambony rozporządzenia władzy, nawet te o charakterze policyjnym, więc ogłoszenia o popełnionych przestępstwach i obowiązku ścigania sprawców. Po nabożeństwie naradzał się z parafianami, a zebrania te, ciągle odbywane na szczeblu społecznie niewątpliwie najniższym, nadawały szczególną barwę życiu codziennemu w monarchii „absolutnej”. Rozprawiano i postanawiano o sposobach wykonywania rozporządzeń władzy, zajmowano się również opieką społeczną, zarządzano wspólnym majątkiem parafialnym... teraz skonfiskowanym przez państwo. Aż do końca stary porządek królewski składał się właściwie z mnóstwa parafialnych „małych republik autonomicznych”, których obywatele stroili się nawet, dla odróżnienia, w kolory odmienne od sąsiedzkich.

Sympatyczny ten – pewnie tylko z historycznej oddali – system zwątlał i spróchniał, reforma stała się koniecznością. Nowo wprowadzone gminy otrzymały uprawnienia rozległe, wykonywały nawet niektóre funkcje sądownicze. Władze pochodziły wyłącznie z wyboru, w głosowaniach mogli uczestniczyć tylko obywatele „czynni”. Dostęp do godności radnego gminy otwierał podatek równy cenie dziesięciu dni pracy najemnej. Chłopi ubodzy stracili swe dawne uprawnienia.

Pojęcie konieczności dziejowej otwiera niekiedy drogę do groźnego absurdu. Ciągle czai się między ludźmi pokusa ostatecznego uporządkowania świata wynikła z przekonania, że dotychczasowa historia była właściwie omyłką. Niewiele krajów potrafiło się zabezpieczyć przed przywódcami nieżywiącymi wątpliwości, że prawidłowa historia zacznie się dopiero od nich.

Konieczność polega właściwie na nieustannej naprawie, bo porządku idealnego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Jedynym dorobkiem narodów jest to tylko, co wytworzyła ich własna, indywidualna i zbiorowa przeszłość. To ona dopracowała się w ciągu wieków wartości bardzo nieraz względnych, lecz takich, którym ludzie gotowi są dochowywać wierności dozgonnej. Doświadczenie zaleca ostrożność. Nie tylko dlatego, że nadmiar reformatorskiej romantyki pobudza operowanych do oporu, też niekiedy absurdalnego. Dlatego również, że nieliczący się z niczym karczunek owych wartości upadla człowieka.

Czyja postać bardziej przyozdabia historię Francji: figura chłopa Cathelineau, co rozjątrzony do żywego wystąpił przeciwko reformom zarówno niewczesnym, jak zbawiennym, i poległ z różańcem w dłoni, czy też moralny wizerunek królewskiego chrześniaka Ludwika Freron1, który najpierw w imię czerwonych ideałów topił we krwi południe kraju, potem zaś – w chwili bardzo właściwej – zajął poczesne miejsce wśród białych pałkarzy? Postarajmy się zapomnieć na chwilę o programach, pozostańmy przy tym, co stanowi o godności człowieka. Którą z tych dwu postaw życiowych zalecić by należało jako wzór?

„W tey wierze pragnę żyć iak y umierać” – kazał Villon mówić swej matce, osobie nieznającej niczego poza własną parafią.

Cathelineau, jego liczni sąsiedzi i kumowie wcale się początkowo nie porywali przeciwko rewolucji. Jednakże twórcy nowego porządku za mało świadczyli szacunku sprawom, które postanowili do gruntu zmienić. Dawno już temu powiedziano, że adwokaci wiodący rej w Konstytuancie po prostu odłożyli na bok „kajety skarg”, zapomniawszy o ich zgrzebnej nieraz treści, wyemigrowali w świat własnych teoretycznych koncepcji. Matematyk Condorcet nie darmo nazwał tę Konstytuantę zgromadzeniem tysiąca dwustu metafizyków. Najbardziej republikańsko myślący historycy nie przeczyli, że konstytucja cywilna kleru była politycznym szaleństwem.

„Kajety skarg”, spisane w jakimś procencie przez księży, zajmowały się dolą i rolą duchowieństwa. Oburzeniu na luksus wśród biskupów towarzyszyło ubolewanie nad biedą niektórych proboszczów, zwłaszcza zaś wikariuszy. Niewiele upłynęło czasu i oto ujrzano, że ogromna większość miejscowych kapłanów przetworzona została w coś w rodzaju zwierzyny łownej. Przez wieki wespół z wiernymi tworzyli oni „parafialne republiki autonomiczne”, teraz musieli się kryć, ponieważ odmówili przysięgi na ową konstytucję, pozbawiającą ich właściwie charakteru duchownych katolickich. Metamorfoza była równie nagła jak niepotrzebna. Deklamacje na temat miłości do ludu nie mogły naprawić skutków pogardy dla jego uczuć.

Sam Saint-Just mawiał melancholijnym zapewne tonem: „lud, wiekuiste dziecko...”. Podobna postawa przytrafia się dość często rozmaitym trybunom, skłania ich do prowadzenia nieletnich ku przymusowemu szczęściu.

Aż do roku 1791 włącznie było spokojnie w kraju od południa przylegającym do ujścia Loary. W marcu roku 1793 pięćset parafii porwało się do broni. Amazonka wandejska, uczestniczka wojny, markiza Maria Luiza Wiktoria de La Rochejaquelein – primo votode Lescure – napisała w swym pamiętniku, że walczono nie z wyrachowania, lecz w imię zranionego uczucia, z rozpaczy. Odnalazło się zatem w starym i białym tekście słowo użyte również przez Jeana Paula Marata.

„Lud podniósł się od razu, ponieważ pierwszy przykład oddziałał na umysły nastrojone do rewolty”.

Za głęboko, nazbyt brutalnie naruszony został ład istniejący od wieków. Byłoby ciężkim błędem twierdzić, że ludzie do niego przywykli. Oni stanowili tego ładu najistotniejszą część składową.

Maurycy d’Elbée. Olej, autor: Paulin Guérin.

IV

.

Panu d’Elbée nie dane więc było zażywać spokoju w jego La Loge, która – jeśli wierzyć starym sztychom – w niczym nie przypominała pałacu. Wbrew własnej woli dostał się na ścieżkę heroiczną i wytrwał na niej do końca.

Historycy wcale nie uważają przyczyn fenomenu wandejskiego za wyjaśnione. Wręcz przeciwnie, twierdzą, że prawdziwe badania naukowe dopiero się rozpoczęły. Sto lat temu można było poprzestawać na cytowaniu listów komisarzy politycznych, którzy – odsyłając Konwencji zdobyte czy też pozbierane na drogach odwrotu Wandejczyków insygnia religijne – pisali: pokażcie to ludowi Paryża, niechaj wie, jakimi sposobami oporni księża oszukują wieśniaków i wiodą ich do zbrodni! Dzisiaj nikt nie skreśla kwestii wiary z historycznego rejestru, wszyscy chyba natomiast odżegnują się od teorii o przemożnej roli machinacji kleru. Propaganda polityczna z reguły trudni się wulgaryzowaniem historii.

Niedawno rozpoczęte badania prawdziwie naukowe przyniosły już jednak zdobycze wielkiej wagi. Stwierdzono na przykład głębokie ubóstwo Wandei, dowiedziono, że w niektórych jej parafiach połowa ludności musiała korzystać z opieki społecznej.

Teoretycznie rzecz biorąc, nędzarz powinien być zwolennikiem rewolucji. Ale tamta rzeczywista, niewyimaginowana rewolucja po to zniosła przywileje herbu, by na ich miejscu postawić prawo pieniądza.

Niekiedy żmudne badania naukowe potwierdzają myśli i wypowiedzi, które można było uważać za pozerskie i fałszywe. Uczony dochodzi na przykład do wniosku, że w Wandei „każdy starał się trzymać swego obyczaju, dzwonnicy swej parafii i swego proboszcza”. Przedśmiertne wyznanie generała d’Elbée zawiera tę samą treść.

Szkic literacki nie ma prawa, autor jego nie powinien też żywić zamiaru zastępowania historii naukowej. Dzięki niej przyszłość pozna strukturę kraju, ekonomiczną, społeczną, prawną i kulturalną sytuację jego mieszkańców. Całokształt tych stosunków wywierał wpływ na postępowanie ludzi, lecz literatowi wolno już teraz interesować się naturą bodźców oddziaływających na nich bezpośrednio. Żadna przecież z działających osób nie ogarniała myślą całej, niezmiernie skomplikowanej problematyki regionu nawet, już nie mówiąc o całym państwie. Zgłębi ją dopiero współczesny nam historyk, postępujący z rozwagą, starający się nie stracić z oczu żadnego szczegółu. Rezultat jego pracy nosić będzie charakter spokojnego komunikatu, powstaniec wandejski zaś działał pod wpływem emocji. Wielorako uwarunkowane bodźce docierały do niego w postaci wstrząsów psychicznych i moralnych. Obrażone uczucie pchało do obrony umiłowań, do walki, zemsty i ofiary.

Powołaniem literatury jest przenikanie tej właśnie strefy faktów, jak najbardziej realnych.

Trzeba teraz opuścić na chwilę ziemie wandejskie, by przenieść się za Loarę, do Bretanii. Nie będzie w tym przesadnej dowolności, wiadomo przecież, że obie te prowincje odegrały w dziejach ówczesnych rolę mateczników kontrrewolucji. W Bretanii właśnie przytrafił się wypadek dość wyraziście malujący rolę emocji. Opowiedzieć wypadnie pokrótce o ostatniej przygodzie markiza Armanda de La Rouerie (zapożyczając się poważnie u Gabriela Lenotre, który źródłowo przestudiował dzieje jego żywota).

Nie był to już człowiek młody i taki w dodatku, co z niejednego pieca chleb jadł. Urodzony w roku 1756 w pięknym Fougères, o którym przyjdzie jeszcze wspomnieć, za młodu kochał się, pojedynkował, próbował nawet samobójstwa. Walczył w Ameryce o wolność Stanów Zjednoczonych, zasłynął tam pod pseudonimem pułkownika Armanda. Wróciwszy do Francji, namiętnie wdał się w spór szlachty i kleru z rządem królewskim, zmierzającym do reform, które może zapobiegłyby rewolucji. Uprawiał opozycję tak stanowczo, że na czas pewien dostał się pod klucz, do Bastylii. Kiedy jednak paryżanie zburzyli ten „przybytek niewoli” – mniemając, jak głoszą niektórzy, że znajdują się tam znaczne zapasy mąki na chleb – markiz de La Rouerie przerzucił się na stronę tego, który go poprzednio więził. Został organizatorem i szefem Asocjacji Bretońskiej, spisku mającego na celu przywrócenie pełni praw królowi.

De La Rouerie liczył na pomoc ze strony tych samych Anglików, z którymi dopiero co skończył się bić za oceanem. O konspiracji bretońskiej dobrze wiedział, miał w niej swoich ludzi Danton. „Dobry minister policji trzyma zawsze w pogotowiu ze trzy spiski i dwa zamachy stanu”. Co prawda Danton piastował wówczas tekę ministra sprawiedliwości, nie zaś policji, ale to na jedno wychodzi w czasach dyktatur. Penetrowanie prawicowych sprzysiężeń mogło się wielorako przydać.

12 stycznia 1793 roku, o drugiej nad ranem, markiz przyjechał konno do zamku La Guyomarais, należącego do konspiratora o tym nazwisku. Zamierzał zabawić krótko, lecz niespodziewana choroba zatrzymała go najpierw w łożu pałacowym, potem w łóżku chłopskim, bretońskim, przypominającym ustawioną na boku, szczelnie zamkniętą szafę. Dopływ powietrza zapewnia tam wąski i długi, prostokątny otwór, biegnący pod górną krawędzią sprzętu, zaopatrzony w balaski. Ludzie nie tylko śpią, lecz i rozbierają się do snu w ciemnym wnętrzu. Funkcjonariusz muzeum nantejskiego, zapytany o powód takiego postępowania, odpowiedział zwięźle: Par pudeur.

De La Rouerie wrócił do pałacowych wygód z chaty chłopskiej, gdzie go doraźnie ukryto przed żandarmami republikańskimi. Powoli powracającemu do zdrowia jeden z towarzyszy codziennie odczytywał gazety. Pewnego wieczoru szósty zmysł konspiratora wyczuł widocznie zmianę w zachowaniu się otoczenia. Skarżąc się na pragnienie, rekonwalescent przerwał nagle lektorowi, wysłał go po napój. Chcąc nie chcąc, człowiek wyszedł, odkładając pismo na gzyms kominka. Po chwili rozpaczliwy krzyk poderwał na nogi domowników. Nieprzytomny markiz tarzał się w konwulsjach po dywanie, wołał o konia i broń. Nie odzyskał już świadomości, zmarł 30 stycznia nad ranem. Na miejscu, gdzie go pochowano, stoi dziś żelazny krzyż, na którym oprócz nazwiska i daty zgonu widnieją jeszcze słowa: „Chorobą, która go zabrała, była wierność”.

Po wyjściu lektora z pokoju ekswięzień Bastylii sam sięgnął po gazetę i przeczytał to, co przed nim tajono. Pismo zawierało wiadomość o ścięciu Ludwika XVI, opis egzekucji.