Rozjemca (wydanie jubileuszowe) - Brandon Sanderson - ebook

Rozjemca (wydanie jubileuszowe) ebook

Brandon Sanderson

0,0
60,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Rozjemca" to opowieść o dwóch siostrach, które urodziły się księżniczkami, o Królu-Bogu, który ma poślubić jedną z nich, pomniejszym bóstwie, które nie wierzy w siebie, i o nieśmiertelnym człowieku starającym się naprawić błędy, jakich dopuścił się setki lat temu. W ich świecie ci, którzy zginęli w chwalebny sposób, powracają jako bogowie i żyją w zamknięciu w stolicy Hallandren. W tym samym świecie o potędze magii stanowi moc zwana Biochromą, oparta na Oddechach, które można zbierać jedynie pojedynczo od konkretnych osób. Dzięki Oddechom i czerpaniu koloru z nieożywionych przedmiotów Rozbudzający są w stanie zarówno dopuszczać się nikczemności, jak i tworzyć cuda. Siri i Vivenna, księżniczki Idris; Dar Pieśni, zniechęcony bóg odwagi, Król-Bóg Susebron i tajemniczy Vasher - Rozjemca, zetkną się z jednymi i drugimi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 874

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Podziękowania

Podzię­ko­wa­nia

Praca nad Roz­jemcą była w wielu aspek­tach nie­zwy­kłym pro­ce­sem – może­cie o tym prze­czy­tać na mojej stro­nie. Wystar­czy, jeśli powiem, że mia­łem wię­cej czy­tel­ni­ków alfa niż zwy­kle, a więk­szość z nich znam jedy­nie z nic­ków na moim forum. Pró­bo­wa­łem umie­ścić tu nazwi­ska wszyst­kich, ale z pew­no­ścią kogoś pomi­ną­łem. Jeśli nale­żysz do tych osób, wyślij mi maila, a my spró­bu­jemy uwzględ­nić cię w dodru­kach.

Po pierw­sze, dzię­kuję mojej wspa­nia­łej żonie, Emily San­der­son, którą poślu­bi­łem w cza­sie pisa­nia tej książki. To moja pierw­sza powieść, w któ­rej two­rze­niu uczest­ni­czyła poprzez udzie­la­nie mi infor­ma­cji zwrot­nych i dawa­nie suge­stii. Jak zawsze, mój agent Joshua Bil­mes i redak­tor Moshe Feder wło­żyli dużo pracy w ten manu­skrypt, wzno­sząc go z poziomu Dru­giego lub Trze­ciego Wywyż­sze­nia do co naj­mniej Ósmego.

W wydaw­nic­twie Tor kilka osób wło­żyło dodat­kową pracę poza tym, co było od nich wyma­gane. Pierw­szą jest Dot Lin, spe­cja­listka od spraw reklamy, z którą wspa­niale mi się pra­co­wało. Dzięki, Dot! Jak zawsze na wzmiankę zasłu­gują nie­zmo­żone wysiłki Larry’ego Yodera, jak rów­nież dosko­nała praca kie­row­nik arty­stycz­nej wydaw­nic­twa, Irene Gallo. Dan dos San­tos stwo­rzył okładkę do ory­gi­nal­nego wyda­nia w twar­dej opra­wie, a ja suge­ruję, byście zaj­rzeli na jego stronę i zoba­czyli jego inne dzieła, bo myślę, że jest w tej chwili jed­nym z naj­lep­szych w branży. Paul Ste­vens zasłu­guje rów­nież za podzię­ko­wa­nie jako mój łącz­nik z wydaw­nic­twem.

W dziale szcze­gól­nych podzię­ko­wań chciał­bym wymie­nić nastę­pu­jące osoby: Joevans3, Dreamking47, Louise Simard, Jeff Creer, Megan Kauf­f­man, thelsdj, Megan Hut­chins, Izzy Whi­ting, Janci Olds, Drew Olds, Karla Ben­nion, Eric James Stone, Dan Wells, Isaac Ste­wart, Ben Olsen, Grey­ho­und, Demen­ted Yam, D.Demille, Loryn, Kun­try Bump­ken, Vadia, U-boat, Tja­eden, Dra­gon Fly, pte­rath, Bar­ba­raJ, Shir Hasi­rim, Digi­tal­bias, Spink Long­fel­low, amy­face, Richard „Kapi­tan Gora­del” Gor­don, Swig­gly, Dawn Caw­ley, Dre­rio, David B, Mi’chelle Tram­mel, Mat­thew R Car­lin, Ollie Tabo­oger, John Pal­mer, Hen­rik Nyh i nie­roz­pusz­czalny Peter Ahl­strom.

Jeśli cho­dzi o wyda­nie w skó­rza­nej opra­wie z Dra­gon­steel, chciał­bym podzię­ko­wać Pete­rowi Ahl­stro­mowi za wagę, którą przy­wią­zy­wał do szcze­gó­łów. Nie tylko dosko­nale zaj­muje się recen­zo­wa­niem i reda­go­wa­niem tych wydań jubi­le­uszo­wych, ale poświęca mnó­stwo czasu skła­dowi, by każde słowo, zda­nie i aka­pit wyglą­dały dosko­nale na stro­nie. Czyni cuda nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści i za to jestem mu wdzięczny.

Kie­row­nik arty­styczny Isaac Ste­wart zapro­jek­to­wał książkę, którą macie w rękach i zatrud­nił uta­len­to­waną grupę ilu­stra­to­rów, by oży­wili świat Roz­jemcy. Są to Ben McSwe­eney, Shawn Boy­les, Bryan Mark Tay­lor, Howard Lyon, Magali Vil­le­neuve, Miranda Meeks i Micah Epstein. Dzię­kuję wam za inspi­ru­jące i piękne wizje.

Chciał­bym szcze­gól­nie podzię­ko­wać Jia­nowi Guo i Danowi dos San­to­sowi za pracę nad tym tomem. Wspa­niałe ini­cjały Jiana Guo zaczy­nają każdy roz­dział i spra­wiają, że wygląda jak ilu­mi­no­wany manu­skrypt, co mnie zachwyca.

Dan dos San­tos powta­rza swoją rolę jako główny ilu­stra­tor Nalthis – jego nowe wyklejki w tym tomie to praw­dziwe dzieła sztuki, a ilu­stra­cje wewnętrzne są cudowne. Dzię­kuję, Dan, że na­dal z nami współ­pra­cu­jesz.

Bill Wearne z dru­karni Ame­ri­can Print & Bin­dery pra­co­wał nie­zmor­do­wa­nie, by zna­leźć wła­ściwe mate­riały i pro­cesy, by to wyda­nie stało się rze­czy­wi­sto­ścią. Chcie­li­by­śmy podzię­ko­wać rów­nież wszyst­kim ciężko pra­cu­ją­cym w oko­pach, któ­rzy te książki dru­ko­wali, przy­ci­nali, kola­cjo­no­wali, zszy­wali, opra­wiali, pako­wali w folię i przy­go­to­wy­wali do wysyłki. Każde z was jest boha­te­rem.

W końcu nie zapo­mi­najmy o eki­pie, która zabiera te książki z maga­zynu, pakuje je i wysyła czy­tel­ni­kom, a są to: Kara Ste­wart, Mem Grange, Jacob Chri­sman, Lex Wil­l­hite, Michael Bate­man, Hoe Dear­deuff, Erika Mar­ler i Chri­sti Jacob­sen.

Mapa

Prolog

Pro­log

To zabawne, pomy­ślał Vasher, że tak wiele histo­rii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrą­cają mnie do wię­zie­nia.

Trzej war­tow­nicy zaśmiali się rubasz­nie i z gło­śnym brzę­kiem zamka zatrza­snęli celę. Vasher pod­niósł się z pod­łogi i otrze­pał z kurzu. Poru­szył ramie­niem i skrzy­wił się. Dolna połowa drzwi była wyko­nana z twar­dego drewna, ale nieco wyżej wid­niała w nich sta­lowa krata, przez którą zoba­czył, jak trzej straż­nicy otwie­rają jego worek i prze­glą­dają zawar­tość.

Jeden z nich zauwa­żył spoj­rze­nie Vashera. Był potężny, prze­ro­śnięty do praw­dzi­wie zwie­rzę­cych roz­mia­rów, miał ogo­loną głowę i brudny mun­dur, na któ­rym led­wie tylko można było roz­po­znać jaskrawą żółć i błę­kit, barwy straży miej­skiej T’Telir.

Te jasne, inten­sywne barwy, prze­mknęło Vashe­rowi przez głowę. Znów muszę się do nich przy­zwy­czaić. W każ­dym innym mie­ście, w dowol­nym innym kró­le­stwie, aż tak żywe kolory wyglą­da­łyby na żoł­nier­zach nie­do­rzecz­nie. Teraz jed­nak był w Hal­lan­dren, w Kra­inie Bogów, któ­rzy Powró­cili, ziemi Nie­ży­wych, badań nad Bio­Chromą i – oczy­wi­ście – kolo­rów.

Bar­czy­sty straż­nik zosta­wił zabawę rze­czami Vashera towa­rzy­szom i pod­szedł do celi.

– Mówią, że nie­zły z cie­bie twar­dziel – zagaił, mie­rząc więź­nia spoj­rze­niem.

Vasher nie zare­ago­wał.

– Karcz­marz twier­dzi, że sam jeden poko­na­łeś dwu­dzie­stu chłopa – war­tow­nik podra­pał się po bro­dzie. – Na moje oko nie wyglą­dasz na takiego. Tak czy ina­czej, powi­nie­neś wie­dzieć, że na kapłana nie wolno pod­no­sić ręki. Wszy­scy pozo­stali spę­dzą noc w ciu­pie. Ale ty, no cóż… zawi­śniesz. Bez­barwny głup­cze.

Vasher odwró­cił się od drzwi. Cela była urzą­dzona jak wszyst­kie inne, które widział w życiu. Bez polotu. Świa­tło wpa­dało do środka przez cienką szcze­linę otwie­ra­jącą się u góry jed­nej ze ścian. Poro­śnięte mchem mury ocie­kały wodą. W kącie leżało narę­cze prze­gni­łej słomy.

– Igno­ru­jesz mnie? – rzu­cił straż­nik i pod­szedł bli­żej kraty.

Barwy na jego mun­du­rze nabrały inten­syw­no­ści, jakby nagle go zalało moc­niej­sze świa­tło. Zmiana jed­nak nie była wyraźna. Vashe­rowi nie pozo­stało wiele Odde­chów, więc jego aura nie wpły­wała zbyt sil­nie na kolory ota­cza­ją­cych go przed­mio­tów. War­tow­nik nic nie zauwa­żył – podob­nie, jak nie zwró­cił uwagi na to zja­wi­sko w karcz­mie, w któ­rej razem z kole­gami zgar­nął Vashera z pod­łogi, po czym razem wrzu­cili go do swo­jego wózka. Zmiana inten­syw­no­ści barw była na tyle słaba, że wyło­wie­nie jej okiem prze­cięt­nego czło­wieka gra­ni­czyło z nie­moż­li­wo­ścią.

– A to co znowu? – ode­zwał się jeden z męż­czyzn prze­trzą­sa­ją­cych worek.

Vashe­rowi od zawsze wyda­wało się nie­zwy­kle cie­kawe, że faceci strze­gący lochów oka­zy­wali się zazwy­czaj rów­nie źli lub nawet gorsi od tych, któ­rych pil­no­wali. Ist­niała oczy­wi­ście moż­li­wość, że był to ele­ment więk­szego planu. Spo­łe­czeń­stwu jako cało­ści nie spra­wiało róż­nicy, czy tego pokroju ludzie sie­dzą w celach, czy poza nimi, byle tylko tkwili w wię­zie­niach, z dala od uczci­wych ludzi.

O ile ci ostatni w ogóle ist­nieją.

Straż­nik wycią­gnął z worka Vashera długi, owi­nięty w białą lnianą płachtę przed­miot. Odwi­nął go i aż zagwiz­dał ze zdu­mie­nia. Spod mate­riału wyj­rzał smu­kły miecz o wąskim ostrzu, ukryty w srebr­nej pochwie. Ręko­jeść była jed­no­li­cie czarna.

– Jak myśli­cie, komu on to ukradł?

Dowódca war­tow­ni­ków obrzu­cił więź­nia uważ­nym spoj­rze­niem, praw­do­po­dob­nie zasta­na­wia­jąc się, czy ma do czy­nie­nia z ary­sto­kratą. W samym Hal­lan­dren ary­sto­kra­cja nie ist­niała, ale w wielu sąsied­nich kró­le­stwach aż się roiło od lor­dów i szla­chet­nie uro­dzo­nych dam. Tylko jaki lord para­do­wałby po T’Telir w zno­szo­nym brą­zo­wym płasz­czu, z nie­chlujną brodą i butach noszą­cych ślady wie­lo­let­nich wędró­wek? Straż­nik odwró­cił się wresz­cie, zapewne docho­dząc do wnio­sku, że Vasher nie jest lor­dem.

Miał rację. I jed­no­cze­śnie bar­dzo się mylił.

– Pokaż mi to – rzu­cił dowódca i ode­brał kole­dze miecz. Mruk­nął cicho, wyraź­nie zasko­czony, że ostrze było tak lek­kie. Obró­cił broń w dłoni i zauwa­żył zatrzask zabez­pie­cza­jący klingę przed wysu­nię­ciem z pochwy. Otwo­rzył go.

Barwy w pomiesz­cze­niu nabrały głębi i wyrazu. Nie stały się jaśniej­sze – nie w ten spo­sób, w jaki poja­skra­wiały kolory na kami­zelce war­tow­nika, kiedy pod­szedł do celi Vashera. Zro­biły się po pro­stu sil­niej­sze. Ciem­niej­sze. Czer­wie­nie prze­obra­ziły się w kar­ma­zy­nowe plamy. Żółć zhar­działa i prze­mie­niła się w złoto. Błę­kity zbli­żyły się do odcieni gra­natu.

– Ostroż­nie, przy­ja­cielu – prze­strzegł Vasher. – Ta zabawka potrafi być nie­bez­pieczna.

Straż­nik pod­niósł wzrok. Zawa­hał się, po czym prych­nął nie­wy­raź­nie pod nosem i odszedł od celi, nie wypusz­cza­jąc mie­cza z dłoni. Pozo­stała dwójka war­tow­ni­ków zabrała ze sobą worek i ruszyli kory­ta­rzem za dowódcą. Znik­nęli w war­towni.

Roz­legł się trzask zamy­ka­nych drzwi. Vasher natych­miast uklęk­nął przy ster­cie słomy, z któ­rej wybrał kilka moc­nych i dłu­gich ździe­beł. Ze swo­jego płasz­cza – który u dołu zaczy­nał się miej­scami pruć – wysnuł kilka nici i zwią­zał słomę na kształt nie­wiel­kiej, wyso­kiej może na trzy cale figurki o pro­stych ramio­nach i nogach. Wyrwał sobie włos i przy­ło­żył do głowy sło­mia­nego czło­wieczka, po czym się­gnął do buta i wycią­gnął z cho­lewy wspa­niały, czer­wony szal.

Uwol­nił swój Oddech.

Wypły­nął z niego – roz­cho­dząc się, rosnąc w powie­trzu, przej­rzy­sty, choć jed­no­cze­śnie lśniący, przy­po­mi­na­jący nieco oświe­tloną sło­necz­nymi pro­mie­niami plamę oliwy, roz­le­wa­jącą się na powierzchni wody. Vasher wyraź­nie czuł, jak opusz­cza jego ciało: Bio­Chro­ma­tyczny Oddech, jak nazy­wali go uczeni. Więk­szość ludzi mówiła po pro­stu Oddech. Każdy takim dys­po­no­wał. Przy­naj­mniej w więk­szo­ści wypad­ków – jedna osoba, jeden Oddech.

Vasher miał ich około pięć­dzie­się­ciu, co sta­no­wiło liczbę led­wie pozwa­la­jącą mu osią­gnąć poziom Pierw­szego Wywyż­sze­nia. Teraz, z tak nie­wie­loma Odde­chami czuł się ubogi w porów­na­niu z ilo­ścią, jaką miał do dys­po­zy­cji daw­niej, choć wielu innych uzna­łoby posia­da­nie pięć­dzie­się­ciu za wielki skarb. Nie­stety, nawet pro­ste Prze­bu­dze­nie nie­wiel­kiej figurki spo­rzą­dzo­nej z orga­nicz­nego mate­riału – z wyko­rzy­sta­niem czę­ści wła­snego ciała jako ogni­ska – wyczer­pało około połowy jego Odde­chów.

Mały, sło­miany ludzik drgnął i zaczął wchła­niać w sie­bie Bio­Chromę. Połowa trzy­ma­nego przez Vashera czer­wo­nego szala spło­wiała, stała się szara. Vasher pochy­lił się – sku­pił na pole­ce­niu, które zamie­rzał wydać figurce – i dokoń­czył cało­ści, wypo­wia­da­jąc Roz­kaz.

– Przy­nieś klu­cze – rzu­cił wyraź­nie.

Ludzik wstał i uno­sząc jedyną brew, spoj­rzał na swego twórcę.

Vasher wska­zał pal­cem na war­tow­nię, z któ­rej dobie­gły go zasko­czone okrzyki.

Nie zostało mi już wiele czasu, pomy­ślał.

Figurka roz­pę­dziła się po posadzce celi, wybiła w powie­trze i wysko­czyła na zewnątrz pomię­dzy prę­tami zakra­to­wa­nego okienka w drzwiach. Vasher zdjął płaszcz i roz­ło­żył go na pod­ło­dze. Mate­riał był skro­jony na kształt ludz­kiego ciała – pozna­czo­nego teraz roz­cię­ciami pasu­ją­cymi do blizn na ciele wła­ści­ciela. Otwory w kap­tu­rze odpo­wia­dały oczom Vashera. Im bar­dziej mate­riał przy­po­mi­nał czło­wieka, tym mniej Odde­chów potrzeba było do jego Prze­bu­dze­nia.

Vasher pochy­lił się i pró­bo­wał nie przy­po­mi­nać sobie cza­sów, kiedy miał tyle Odde­chów, by nie przej­mo­wać się kształ­tem czy sku­pie­niem przy Prze­bu­dze­niu. To było bar­dzo dawno temu. Skrzy­wił się, wyrwał z głowy jesz­cze jeden włos i przy­tknął go do kap­tura.

Znów wypu­ścił Bio­Chromę.

Ta czyn­ność wyczer­pała wszyst­kie jego pozo­stałe Odde­chy. Płaszcz zadrżał, szal stał się już zupeł­nie szary – sam Vasher poczuł się… bez­barwny. Utrata Odde­chu nie była śmier­telna. Co wię­cej, dodat­kowe Odde­chy, z któ­rych wła­śnie sko­rzy­stał, też kie­dyś nale­żały do innych ludzi. Vasher nie miał poję­cia kim byli; nie zebrał tej Bio­Chromy samo­dziel­nie. Dostał ją. Jak zawsze. Odde­chu nie można było nikomu ode­brać prze­mocą.

A jed­nak utrata Bio­Chromy zmie­niła spo­sób, w jaki postrze­gał świat. Barwy nie wyda­wały się już tak jaskrawe. Prze­stał wyczu­wać tłumy prze­cha­dza­ją­cych się ludzi w mie­ście leżą­cym powy­żej, co zazwy­czaj było dlań sta­nem nor­mal­nym. Była to ta sama świa­do­mość obec­no­ści innego czło­wieka, jaką odczu­wają wszy­scy – taka jak ostrze­gaw­cze prze­czu­cie, które otrzy­mu­jemy we śnie, gdy ktoś wcho­dzi do pokoju. Tego rodzaju zmysł Vasher miał zwy­kle pięć­dzie­siąt razy sil­niej­szy.

A teraz go stra­cił. Wraz z Odde­chem wessa­nym przez sło­mianą figurkę i płaszcz, udzie­la­ją­cym im siły.

Płaszcz zadrżał. Vasher się pochy­lił.

– Chroń mnie – Roz­ka­zał i płaszcz znie­ru­cho­miał. Vasher wstał i wło­żył go na powrót.

Pod celą poja­wił się sło­miany czło­wie­czek. Niósł ze sobą wiel­kie koło z klu­czami. Nogi figurki były spla­mione czer­wie­nią. Szkar­łatna barwa krwi wyda­wała się teraz Vashe­rowi nie­co­dzien­nie przy­tłu­miona.

Zabrał klu­cze.

– Dzię­kuję – powie­dział.

Zawsze im dzię­ko­wał. Nie wie­dział dla­czego, zwłasz­cza że chwilę potem zro­bił coś jesz­cze.

– Twój Oddech do mnie – Roz­ka­zał i dotknął piersi sło­mia­nego ludzika, który pozba­wiony życia natych­miast padł na pod­łogę.

Vasher odzy­skał swój Oddech. Zna­jomy zmysł świa­do­mo­ści obec­no­ści innych, powró­cił, wraz z wra­że­niem bycia połą­czo­nym, dopa­so­wa­nym do świata. Oddech mógł ode­brać figurce jedy­nie dla­tego, iż sam ją stwo­rzył, sam ją Prze­bu­dził. Prze­bu­dzeń tego rodzaju rzadko doko­ny­wało się na stałe. Naj­czę­ściej odda­wał swoją Bio­Chromę przed­mio­tom, a potem ją odbie­rał.

Jeśli wziąć pod uwagę potęgę, jaką dys­po­no­wał kie­dyś, dwa­dzie­ścia pięć Odde­chów sta­no­wiło śmie­chu wartą liczbę. Nie­mniej w porów­na­niu z niczym, wyda­wało się nie­zmier­nym skar­bem. Zadrżał z emo­cji, jakie towa­rzy­szyły przy­ję­ciu Bio­Chromy.

Krzyki z war­towni umil­kły. W lochu zapa­dła cisza. Wie­dział, że musi dzia­łać szybko.

Vasher prze­ło­żył rękę przez kraty i prze­krę­cił klucz w zamku. Pchnął grube drzwi i szybko wyszedł na kory­tarz, zosta­wia­jąc za sobą zapo­mnianą figurkę. Nie udał się do war­towni – ani do wid­nie­ją­cego za nią wyj­ścia – skrę­cił na połu­dnie, zmie­rza­jąc w głąb lochu.

Ta część jego planu była obar­czona naj­więk­szym stop­niem ryzyka. Odna­le­zie­nie tawerny uczęsz­cza­nej przez kapła­nów Opa­li­zu­ją­cych Odcieni oka­zało się pro­ste. Spro­wo­ko­wa­nie kar­czem­nej burdy – i zaata­ko­wa­nie wspo­mnia­nego przez straż­nika kapłana – było rów­nie łatwe. W Hal­la­dren osoby duchowne trak­to­wano bar­dzo poważ­nie, przez co Vasher nie tra­fił do pod­rzęd­nego aresztu, ale zasłu­żył sobie na wycieczkę do lochu Króla-Boga.

Gatu­nek ludzi, jakich prze­zna­czano do pil­no­wa­nia więź­niów znał na tyle dobrze, że był nie­mal pewien, że spró­bują wycią­gnąć Krew Nocy z pochwy. A tego wła­śnie potrze­bo­wał, by odwró­cić ich uwagę i zdo­być klu­cze.

Teraz jed­nak cze­kała go nie­moż­liwa do prze­wi­dze­nia część planu.

Zatrzy­mał się. Prze­bu­dzony płaszcz cicho sze­le­ścił. Odszu­ka­nie wła­ści­wej celi nie było trudne – więk­sza część ota­cza­ją­cych ją kamien­nych murów była wyprana z kolo­rów. Zarówno drzwi, jak i ściany pokry­wała mdła sza­rość. W takich miej­scach trzy­mano Roz­bu­dza­ją­cych – brak koloru wyklu­czał moż­li­wość doko­na­nia Prze­bu­dze­nia. Vasher pod­szedł do celi i zaj­rzał do środka. Pod sufi­tem koły­sał się zawie­szony za ręce męż­czy­zna. Nagi i skuty łań­cu­chami. Jego opa­le­ni­zna wyda­wała się Vashe­rowi nie­zwy­kle inten­sywna, sińce na ciele wyglą­dały jak jaskrawe plamy fio­letu i błę­kitu.

Wię­zień był zakne­blo­wany. Kolejne zabez­pie­cze­nie. Aby prze­pro­wa­dzić udane Prze­bu­dze­nie, potrzebne były trzy rze­czy: Oddech, barwa i Roz­kaz. Nie­któ­rzy zwali to Har­mo­niką i Odcie­niami. Opa­li­zu­jące Odcie­nie, wza­jemna rela­cja pomię­dzy dźwię­kiem i barwą. Roz­kaz nale­żało wypo­wie­dzieć gło­śno i wyraź­nie w ojczy­stym języku Roz­bu­dza­ją­cego – wszel­kie zająk­nię­cia lub nie­sta­ran­nie wyar­ty­ku­ło­wany dźwięk uda­rem­ni­łyby Prze­bu­dze­nie. Oddech wydo­stałby się na zewnątrz, lecz przed­miot pozo­stałby mar­twy.

Vasher otwo­rzył celę klu­czem z kółka i wszedł do środka. Gdy zbli­żył się do więź­nia, aura wiszą­cego roz­ja­śniła kolory jego stroju. Tak silną aurę dostrzegłby każdy, choć dla czło­wieka, który dostą­pił Pierw­szego Wywyż­sze­nia było to jesz­cze łatwiej­sze.

Nie była to naj­moc­niej­sza Bio­Chro­ma­tyczna aura, jaką Vasher widział w swym życiu – sil­niej­sze nale­żały do Powra­ca­ją­cych, czczo­nych w Hal­lan­dren jak bogo­wie. Nie­mniej Bio­Chroma wiszą­cego robiła duże wra­że­nie i była o wiele sil­niej­sza niż ta, która ota­czała Vashera. Wię­zień dys­po­no­wał wie­loma Odde­chami. Set­kami setek Odde­chów.

Wisiał, deli­kat­nie koły­sząc się na łań­cu­chach. Przy­glą­dał się Vashe­rowi. Zakne­blo­wane usta krwa­wiły wsku­tek odwod­nie­nia. Vasher wahał się tylko przez chwilę, po czym wycią­gnął rękę i wyjął kne­bel z ust męż­czy­zny.

– Ty… – szep­nął wię­zień i zakasz­lał. – Przy­sze­dłeś mnie uwol­nić?

– Nie, Vahr – odpo­wie­dział cicho Vasher. – Przy­sze­dłem, żeby cię zabić.

Vahr prych­nął. Nie­wola odbiła się na nim moc­nym pięt­nem. Gdy Vasher widział go ostat­nio, wyda­wał się o wiele bar­dziej mię­si­sty. Sądząc po jego wychu­dłym wysu­szo­nym ciele musiał być przez dłuż­szy czas prze­trzy­my­wany o gło­dzie. Całe jego ciało pokry­wały świeże rany, sińce i opa­rze­nia. Zarówno cier­pie­nie, jak i nie­po­kój w pod­krą­żo­nych oczach Vahra świad­czyły o jego poważ­nym sta­nie. Oddech można było prze­ka­zać jedy­nie dobro­wol­nie, za pomocą świa­do­mie wyda­nego Roz­kazu. Nikt jed­nak nie powie­dział, że nie można kogoś do wyda­nia takiego Roz­kazu odpo­wied­nio zachę­cić.

– A więc – wychry­piał wię­zień – osą­dzi­łeś mnie. Tak samo jak wszy­scy.

– Nie inte­re­suje mnie twój nie­udany bunt. Chcę od cie­bie tylko Odde­chu.

– Ty i cały dwór Hal­lan­dren.

– Ow­szem. Ale nie oddasz go jed­nemu z Powra­ca­ją­cych. Prze­ka­żesz go mnie. W zamian za to, że cię zabiję.

– To raczej kiep­ski inte­res. – W gło­sie Vahra zabrzmiała wyzuta z emo­cji har­dość, któ­rej Vasher nie sły­szał, kiedy się ostat­nio spo­tkali.

To dziwne, prze­mknęło mu przez myśl, że wresz­cie, po tym wszyst­kim, dostrze­głem w nim coś, z czym potra­fię się iden­ty­fi­ko­wać.

Vasher trzy­mał się od Vahra na bez­pieczną odle­głość. Teraz, kiedy wię­zień mógł już mówić, był też w sta­nie wyda­wać Roz­kazy. Choć z dru­giej strony doty­kał jedy­nie meta­lo­wych łań­cu­chów, a metal nie­ła­two było Prze­bu­dzić. Ni­gdy nie był żywy, a kaj­dany były dale­kie kształ­tem od czło­wieka. Nawet u szczytu swej mocy, Vashe­rowi udało się Prze­bu­dzić metal jedy­nie kilka razy. Oczy­wi­ście bar­dzo potężni Roz­bu­dza­jący potra­fili budzić przed­mioty, któ­rych nie doty­kali, a które znaj­do­wały się w zasięgu ich głosu. To jed­nak wyma­gało Dzie­wią­tego Wywyż­sze­nia, a tylu Odde­chów nie posia­dał nawet Vahr. Co wię­cej, Vasher wie­dział o tylko jed­nej oso­bie, która miała ich wystar­cza­jąco wiele: sam Król-Bóg.

Naj­praw­do­po­dob­niej zatem był bez­pieczny. Vahr dys­po­no­wał olbrzy­mią liczbą Odde­chów, ale nie miał czego Prze­bu­dzić. Vasher spo­koj­nie okrą­żył wiszą­cego. Nie potra­fił wzbu­dzić w sobie ani cie­nia współ­czu­cia dla więź­nia. Vahr zasłu­żył na ten los. Kapłani nie chcieli pozwo­lić mu umrzeć. Miał w sobie zbyt wiele Odde­chów. Gdyby zgi­nął, całe to bogac­two ode­szłoby wraz z nim. Na zawsze i nie­od­wra­cal­nie.

I nawet władcy Hal­lan­dren – w któ­rym pano­wały bar­dzo surowe prawa doty­czące prze­ka­zy­wa­nia i sprze­daży Odde­chów – nie chcieli zmar­no­wać takiego skarbu. Pra­gnęli tej Bio­Chromy do tego stop­nia, że odło­żyli nawet egze­ku­cję tak zna­nego prze­stępcy, jakim był Vahr. Teraz było jed­nak zupeł­nie moż­liwe, że wkrótce zaczną żało­wać, iż nie pozo­sta­wili przy nim sil­niej­szej straży.

A Vasher cze­kał na podobną oka­zję od dwóch lat.

– No więc? – spy­tał Vahr.

– Daj mi Oddech, Vahr – rzu­cił Vasher i zbli­żył się o krok.

Vahr mruk­nął coś pod nosem i powie­dział:

– Wąt­pię, żebyś był rów­nie zdolny jak kaci Króla-Boga, Vasher, a im opie­ram się już od dwóch tygo­dni.

– Zdzi­wił­byś się. Ale to nie ma zna­cze­nia. Oddasz mi swój Oddech. Wiesz, że masz tylko dwie moż­li­wo­ści. Albo dostanę go ja, albo dostaną go oni.

Vahr wisiał na łań­cu­chach. Obra­cał się wolno. Mil­czał.

– Nie masz wiele czasu do namy­słu – pod­jął Vasher. – W każ­dej chwili ktoś może zna­leźć mar­twych war­tow­ni­ków. Pod­niosą alarm. Zosta­wię cię tutaj i znów pod­da­dzą cię tor­tu­rom i kie­dyś w końcu zła­mią. I cała twoja moc przej­dzie na wła­sność ludzi, któ­rych przy­się­ga­łeś znisz­czyć.

Vahr wpa­try­wał się w pod­łogę. Vasher pozwo­lił mu się zasta­na­wiać przez kilka chwil w ciszy, obser­wo­wał, jak do więź­nia dociera praw­dziwy obraz sytu­acji. Wresz­cie Vahr uniósł wzrok na Vashera.

– Ta… rzecz, którą nosisz. Jest tu? W mie­ście?

Vasher ski­nął głową.

– Te wrza­ski sprzed chwili? To ona je spo­wo­do­wała?

Vasher ski­nął raz jesz­cze.

– Jak długo zosta­niesz w T’Telir?

– Jakiś czas. Może rok.

– Uży­jesz tego prze­ciwko nim?

– To, co zro­bię, to moja sprawa, Vahr. Dobi­jemy targu czy nie? Szybka śmierć w zamian za twój Oddech. Mogę obie­cać ci jedno. Twoi wro­go­wie go nie dostaną.

Vahr umilkł.

– Jest twój – powie­dział wresz­cie.

Vasher wycią­gnął rękę i dotknął dło­nią czoła więź­nia – uwa­żał przy tym, by nie dotknąć ciała Vahra żadną czę­ścią swego stroju, z któ­rego Vahr mógłby zaczerp­nąć potrzebny do Prze­bu­dze­nia kolor.

Vahr prze­stał się ruszać. Wyglą­dał na zupeł­nie zre­zy­gno­wa­nego. Po chwili, gdy Vasher zaczy­nał się już nie­po­koić, że wię­zień zmie­nił zda­nie, ten uwol­nił swoją Bio­Chromę. Opu­ściły go barwy. Piękna Opa­li­za­cja, aura, która spra­wiała, że mimo ran i sinia­ków wyglą­dał maje­sta­tycz­nie, wypły­nęła z jego ust i zawi­sła w powie­trzu, migo­cząc jak poranna mgła. Vasher zamknął oczy i wchło­nął ją w sie­bie.

– Moje życie do two­jego – roz­ka­zał Vahr. W jego gło­sie zama­ja­czyła roz­pacz. – Mój Oddech staje się twoim.

Oddech wpły­nął w Vashera i wszystko znów stało się jaskrawe i żywe. Brą­zowy płaszcz nabrał głębi, nasy­ciły go kolory. Krew na pod­ło­dze stała się inten­syw­nie czer­wona, pło­nęła niczym ogień. Nawet skóra Vahra wyda­wała się teraz malar­skim arcy­dzie­łem – jej powierzch­nia, pozna­czona czar­nymi wło­sami, błę­kit­nymi otar­ciami i czer­wo­nymi ranami. Wiele lat upły­nęło od ostat­niego razu, kiedy Vasher doświad­czył tak głę­bo­kiego poczu­cia… życia.

Jęk­nął i osu­nął się na kolana, czu­jąc prze­peł­nia­jącą go ener­gię. Żeby nie upaść na kamienną pod­łogę, musiał pode­przeć się ręką. Jak mogłem bez tego żyć? – pomy­ślał.

Zda­wał sobie sprawę, że tak naprawdę jego zmy­sły nie wyostrzyły się ani tro­chę, stał się po pro­stu o wiele bar­dziej świa­domy i uważny. Uwraż­li­wiony. Docie­rało do niego potężne piękno doznań. Gdy dotknął kamie­nia, zachwy­cił się jego szorstką fak­turą. A szum wia­tru dola­tu­jący przez wąskie okno wię­zie­nia? Czy zawsze był tak melo­dyjny? Jak mógł tego nie sły­szeć?

– Dotrzy­maj swo­jej czę­ści umowy – powie­dział Vahr.

Vasher doce­nił dźwięk jego głosu, piękno każ­dej gło­ski, ich wewnętrzną har­mo­nię. Uzy­skał słuch dosko­nały. Był to dar dla każ­dego, kto osią­gał Dru­gie Wywyż­sze­nie. Dobrze będzie znów z nim żyć.

Oczy­wi­ście, gdyby chciał, mógł w każ­dej chwili osią­gnąć nawet i Piąte Wywyż­sze­nie, ale wyma­gało to kilku ofiar, któ­rych nie chciał pono­sić. Zmu­szał się więc, by zro­bić to w sta­ro­modny spo­sób, zbie­ra­jąc Odde­chy od ludzi takich jak Vahr.

Pod­niósł się i wycią­gnął odbar­wiony szal, z któ­rego sko­rzy­stał przed­tem. Zarzu­cił go na szyję Vahra i wypu­ścił Bio­Chromę.

Nie bawił się w nada­wa­nie mate­ria­łowi ludz­kiego kształtu, nie musiał też uży­wać wła­snych wło­sów czy skóry w cha­rak­te­rze ogni­ska – musiał jed­nak zaczerp­nąć koloru ze swo­jej koszuli.

Spoj­rzał w pełne rezy­gna­cji oczy więź­nia.

– Dusić rze­czy – roz­ka­zał Vasher, doty­ka­jąc drga­ją­cego szala.

Mate­riał skrę­cił się natych­miast, wyko­rzy­stu­jąc przy tym dużą – choć teraz już nie­istotną – liczbę Odde­chów. Owi­nął się wokół szyi Vahra i zaci­snął, dła­wiąc ofiarę. Vahr nie wal­czył, nawet nie jęk­nął. Po pro­stu patrzył nie­na­wist­nie na Vashera, aż oczy wyszły mu z orbit, i umarł.

Nie­na­wiść. W swoim cza­sie Vasher zaznał jej wiele. Wycią­gnął rękę i odzy­skał Oddech z szala, po czym zosta­wił w celi koły­szące się ciało więź­nia. Cicho prze­szedł przez loch, wciąż podzi­wia­jąc barwę drewna i kamieni. Po kilku chwi­lach zauwa­żył w kory­ta­rzu nowy kolor. Czer­wień.

Omi­nął kałużę krwi, która cie­kła po nie­rów­nej pod­ło­dze lochu, i wszedł do war­towni. Trzej straż­nicy już nie żyli. Jeden z nich sie­dział na krze­śle. Krew Nocy, wciąż w ostro zakoń­czo­nej pochwie, tkwił w piersi trupa. Spod sre­bra było widać mniej wię­cej cal czar­nego ostrza.

Vasher ostroż­nie wsu­nął broń do pochwy i zapiął zatrzask.

Spra­wi­łem się dziś bar­dzo dobrze – roz­le­gło się w jego myślach.

Nie odpo­wie­dział.

Zabi­łem ich wszyst­kich – cią­gnął Krew Nocy. Nie jesteś ze mnie dumny?

Przy­zwy­cza­jony do nie­co­dzien­nego cię­żaru ostrza Vasher pod­niósł broń jedną ręką. Zabrał też swą torbę i zarzu­cił ją na ramię.

Wie­dzia­łem, że będziesz zachwy­cony, dodał z zado­wo­le­niem miecz.

Rozdział 1

1

Bycie osobą nie­ważną wią­zało się z wie­loma korzy­ściami.

Rzecz jasna, jeśli wziąć pod uwagę stan­dardy więk­szo­ści ludzi, Siri wcale nie była nie­ważna – była prze­cież córką króla. Na szczę­ście jed­nak jej ojciec miał aż czworo dzieci, a sie­dem­na­sto­let­nia Siri była spo­śród nich naj­młod­sza. Fafen, star­sza od Siri, wypeł­niła rodowy obo­wią­zek i została mniszką. Następny w kolej­no­ści był Rid­ger, chło­pak star­szy z kolei od Fafen, najstar­szy syn władcy. Dzie­dzic tronu.

No i była jesz­cze Vivenna. Siri wes­tchnęła i zawró­ciła ścieżką do mia­sta. Vivenna, pier­wo­rodna króla była… no cóż… była Vivenną. Piękna, wytworna, ide­alna nie­mal pod każ­dym wzglę­dem. Co także sta­no­wiło szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści, zwłasz­cza że to jej ręka została obie­cana bogu. Tak czy ina­czej, Siri jako czwarte dziecko króla była raczej zbędna. Vivenna i Rid­ger musieli się sku­piać na nauce; Fafen ciężko pra­co­wała, poma­ga­jąc innym w domach i na pastwi­skach. Siri jed­nak unik­nęła tego wszyst­kiego, ponie­waż była nie­ważna. Co mię­dzy innymi ozna­czało, że mogła zni­kać w górach na całe godziny.

Oczy­wi­ście za każ­dym razem ktoś to w końcu zauwa­żał i miała przez te swoje wycieczki bez­u­stanne kło­poty, ale nawet jej ojciec musiał przy­znać, że znik­nię­cia córki nikomu nie przy­spa­rzały więk­szych pro­ble­mów. Mia­sto pod jej nie­obec­ność nie cier­piało – co wię­cej, wyda­wało się, że bez Siri ma się nieco lepiej.

Nie­waż­ność. Dla kogoś innego sta­no­wi­łaby obrazę i dys­ho­nor. Dla Siri była bło­go­sła­wień­stwem.

Uśmiech­nęła się i prze­szła przez bramę. W nie­unik­niony spo­sób od razu przy­cią­gnęła ludz­kie spoj­rze­nia. Beva­lis było co prawda naj­więk­szym mia­stem i sto­licą Idris, ale nie było szcze­gól­nie wiel­kie i wszy­scy miesz­kańcy wie­dzieli, kim dziew­czyna jest. Sądząc po zasły­sza­nych od wędrow­ców opo­wie­ściach, jej rodzinne Beva­lis było led­wie wsią w porów­na­niu z olbrzy­mimi metro­po­liami, jakie roz­kwi­tały w innych kró­le­stwach.

Jej się jed­nak bar­dzo podo­bało, lubiła jego błot­ni­ste ulice, kryte strze­chą chaty i te nudne – choć solidne – kamienne mury. Kobiety goniące ucie­ka­jące gęsi, męż­czyzn szar­pią­cych się z osłami cią­gną­cymi wozy wypeł­nione wio­sen­nymi zbio­rami. Dzieci pro­wa­dzące stada owiec na hale. Moż­liwe, że wspa­niałe mia­sta w Xace, Hudres, czy nawet Hal­lan­dren, ofe­ro­wały egzo­tyczne widoki, ale były jed­no­cze­śnie pełne obcych twa­rzy, roz­krzy­cza­nych, prze­py­cha­ją­cych się tłu­mów i wynio­słych ary­sto­kra­tów. To by się Siri nie podo­bało; w zasa­dzie nawet Beva­lis wyda­wało się jej tro­chę zbyt rojne.

Nie­mniej, pomy­ślała przy­glą­da­jąc się swo­jej pro­stej i prak­tycz­nej sza­rej sukience, założę się, że w tam­tych mia­stach mają wię­cej kolo­rów. I to aku­rat mogła­bym chyba polu­bić.

W barw­nym miej­scu nie wyróż­nia­łaby się tak bar­dzo odcie­niem swych wło­sów. Jej dłu­gie loki, jak zwy­kle pod­czas wycieczki na pola, poja­śniały z rado­ści. Sku­piła się, pró­bu­jąc je opa­no­wać, ale jedyne, co była w sta­nie osią­gnąć, to mdły brąz. A gdy roz­pro­szyła uwagę, fry­zura natych­miast znów przy­brała piękną jasną barwę. Ni­gdy nie nauczyła się nad nimi pano­wać. W odróż­nie­niu od Vivenny.

W miarę jak szła przez mia­sto, zbie­rał się za nią nie­wielki pochód. Uda­wała, że nie zauważa dzieci, do chwili, gdy jedno z nich zebrało się na odwagę, pod­bie­gło i pocią­gnęło ją za sukienkę. Dziew­czyna odwró­ciła się z uśmie­chem. Malu­chy popa­trzyły na nią nie­zwy­kle poważ­nie. Wszy­scy w Idris byli od dziecka uczeni, by opa­no­wy­wać wsty­dliwe, rap­towne wybu­chy emo­cji. Dok­tryna Austre nie uzna­wała uczuć za coś złego, nie­mniej, sro­dze ganiła pre­ten­sjo­nalne zwra­ca­nie na sie­bie uwagi przez publiczne ich oka­zy­wa­nie.

Siri nie była szcze­gól­nie pobożna. Uwa­żała, że to nie jej wina, skoro Austre two­rząc jej duszę, obda­rzył ją jed­no­cze­śnie cał­ko­witą nie­zdol­no­ścią do posłu­szeń­stwa. Dzieci cier­pli­wie cze­kały, a dziew­czyna się­gnęła do far­tu­cha, z któ­rego wydo­stała kilka jaskrawo ubar­wio­nych kwia­tów. Oczy malu­chów otwo­rzyły się sze­roko i wpa­trzyły w wibru­jące, roze­dr­gane kolory płat­ków. Trzy kie­li­chy były nie­bie­skie, jeden żółty.

Wszyst­kie kwiaty odci­nały się wyraź­nie od wszech­ogar­nia­ją­cej sza­ro­ści mia­sta. Poza kolo­rami skóry i oczu miesz­kań­ców, Beva­lis było cał­ko­wi­cie bez­barwne. Kamienne ściany bie­lono wap­nem, stroje sta­ran­nie spie­rano do sza­ro­ści lub nud­nego beżu. Wszystko po to, by trzy­mać kolory z daleka.

A to dla­tego, że bez kolo­rów nie było Roz­bu­dza­ją­cych.

Mała dziew­czynka, która wcze­śniej szarp­nęła za sukienkę, chwy­ciła kwiaty i umknęła wraz z innymi dziećmi. Siri zauwa­żyła naganne spoj­rze­nia kil­korga prze­chod­niów. Nikt jed­nak nie powie­dział jej słowa. Bycie księż­niczką – nawet zupeł­nie nie­ważną – miało jed­nak parę zalet.

Ruszyła dalej w stronę pałacu. Niski jed­no­pię­trowy budy­nek z prze­stron­nym dzie­dziń­cem o ubi­tej ziemi. Siri omi­nęła tłumy han­dlu­ją­cych przy głów­nej bra­mie ludzi, okrą­żyła pałac i weszła do kuchni. Mab, kuchenna posłu­gaczka, na dźwięk otwie­ra­nych drzwi prze­stała śpie­wać i przyj­rzała się dziew­czy­nie uważ­nie.

– Ojciec cię szu­kał, dziecko – powie­działa, po czym odwró­ciła się i nucąc pod nosem, zaata­ko­wała nożem kilka cebul.

– Można się było tego spo­dzie­wać. – Siri pode­szła bli­żej i pową­chała zawar­tość garnka. Wyczuła woń gotu­ją­cych się ziem­nia­ków.

– Znów poszłaś w góry, prawda? Ucie­kłaś z lek­cji.

Dziew­czyna się uśmiech­nęła i wycią­gnęła z kie­szeni jesz­cze jeden żółty kwia­tek. Obró­ciła go w pal­cach.

Mab wywró­ciła oczyma.

– I znów nisz­czysz mia­sto. Naprawdę, dziew­czyno, w twoim wieku takie rze­czy nie przy­stoją. Już ojciec się z tobą roz­mówi. Nie podoba mu się, że uni­kasz swych obo­wiąz­ków.

– Lubię słowa – odparła Siri rezo­lut­nie – i zawsze uczę się kilku nowych, kiedy ojciec na mnie krzy­czy. A prze­cież nie powin­nam zanie­dby­wać edu­ka­cji, prawda?

Mab prych­nęła, poszat­ko­wała kilka kiszo­nych ogór­ków i zmie­szała je z cebulą.

– Szcze­rze mówiąc, Mab – cią­gnęła Siri, bawiąc się kwiat­kiem i czu­jąc, jak jej włosy przy­bie­rają nieco rudawy odcień – nie rozu­miem w czym pro­blem. To prze­cież Austre stwo­rzył kwiaty, nie mam racji? I to on nadał im barwy, więc nie może w nich być nic złego. W końcu sami nazy­wamy go Bogiem Kolo­rów!

– Kwiaty nie są złe – odparła Mab, doda­jąc do potrawy cze­goś, co wyglą­dało na trawę – ale tylko wtedy, jeśli zosta­wia się je tam, gdzie umie­ścił je Austre. Nie powin­ni­śmy wyko­rzy­sty­wać jego piękna po to, żeby samemu wyda­wać się waż­niej­szymi.

– Przez kwiaty wcale nie wydaję się waż­niej­sza.

– Czyżby? – rzu­ciła Mab i cisnęła trawę, ogórki i cebulę do garnka z wrzącą wodą. Ude­rzyła ściankę naczy­nia pła­zem noża, posłu­chała, ski­nęła głową i w poszu­ki­wa­niu kolej­nych warzyw zanur­ko­wała pod blat. – Sama powiedz – cią­gnęła stłu­mio­nym gło­sem – czy naprawdę uwa­żasz, że para­du­jąc po Beva­lis z kwia­tem w dłoni, nie zwra­casz na sie­bie uwagi?

– Ale tylko dla­tego, że to mia­sto jest takie ponure. Gdyby wokół było wię­cej barw, nikt nie zauwa­żyłby jed­nego małego kwiatka.

Mab wypro­sto­wała się, dźwi­ga­jąc w rękach pudło pełne róż­no­ra­kich bulw.

– Wola­ła­byś, żeby­śmy ozdo­bili nasze mia­sto jak Hal­lan­dren? Może powin­ni­śmy też zacząć zapra­szać do sie­bie Roz­bu­dza­ją­cych? Co ty na to? Te dia­bły wysy­sają dusze dzie­ciom i duszą ludzi ich wła­snymi ubra­niami. Trzeba ci też wie­dzieć, że wskrze­szają umar­łych i wyko­rzy­stują ich jako tanią siłę robo­czą. Nie mówiąc o tym, że skła­dają na swo­ich here­tyc­kich ołta­rzach ofiary z kobiet.

Siri poczuła, jak jej włosy bie­leją lekko na sku­tek ogar­nia­ją­cego ją nie­po­koju. Prze­stań­cie! – pomy­ślała. Jej fry­zura żyła wła­snym życiem i reago­wała na emo­cje w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób.

– Histo­rie z poświę­ca­niem dzie­wic są wyssane z palca – stwier­dziła dziew­czyna. – Oni tego wcale nie robią.

– Bez powodu nikt by tego nie powta­rzał.

– Moim zda­niem wymy­ślają je stare kobiety, grze­jące zimą przy ogniu swoje kości. Nie sądzę, żeby­śmy musieli się aż tak bać. Niech sobie ci z Hal­lan­dren robią, co im się żyw­nie podoba, przy­naj­mniej dopóki zosta­wiają nas w spo­koju.

Mab, nie pod­no­sząc wzroku, sie­kała warzywa.

– Pod­pi­szemy nowy trak­tat, Mab – dodała Siri. – Ojciec i Vivenna dopil­nują naszego bez­pie­czeń­stwa, a Hal­lan­dren nic nam nie zrobi.

– A jeśli nie?

– Zoba­czysz. Nie ma się czym mar­twić.

– Mają sil­niej­szą armię – zauwa­żyła Mab, sie­ka­jąc korzeń vana­vel. – Lep­szą stal, wię­cej jedze­nia i te… te rze­czy. Ludzie się nie­po­koją. Może nie ty, ale ci roz­sąd­niejsi, ow­szem.

Trudno było tak od razu zaprze­czyć sło­wom kucharki. Mab, poza wyjąt­ko­wym instynk­tem do goto­wa­nia roso­łów i mie­sza­nia przy­praw, dys­po­no­wała swo­istą mądro­ścią. Z dru­giej jed­nak strony sta­now­czo zbyt czę­sto zrzę­dziła.

– Zamar­twiasz się bez potrzeby, Mab, prze­ko­nasz się.

– Mówię tylko, że to nie jest czas na to, żeby księż­niczka bie­gała po mie­ście z kwia­tami, ani żeby się wyróż­niała, ścią­ga­jąc na sie­bie gniew Austre.

Siri wes­tchnęła.

– No dobrze – powie­działa i cisnęła ostatni kwia­tek do garnka z potrawką. – Teraz wyróż­nimy się wszy­scy.

Mab zmar­twiała, po czym wznio­sła oczy ku niebu, nie prze­ry­wa­jąc szat­ko­wa­nia warzyw.

– To był kwiat vana­vel?

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­działa dziew­czyna i pową­chała uno­szącą się nad garn­kiem parę. – Prze­cież nie znisz­czy­ła­bym cze­goś tak smacz­nego. I wciąż uwa­żam, że prze­sa­dzasz.

Mab pocią­gnęła nosem.

– Masz – rzu­ciła, poda­jąc księż­niczce drugi nóż. – Przy­daj się do cze­goś. Ktoś musi to wszystko posie­kać.

– A nie powin­nam iść do ojca? – spy­tała Siri, łapiąc za gruby i nie­równy korzeń vana­vel. Zaczęła szat­ko­wać.

– Prze­cież on i tak za karę ode­śle cię do kuchni i każe ze mną pra­co­wać – stwier­dziła Mab i znów ude­rzyła w gar­nek nożem. Od zawsze uwa­żała, że potrafi stwier­dzić po dźwięku naczy­nia, kiedy potrawa jest gotowa.

– Austre, dopo­móż, jeśli ojciec się kie­dyś dowie, że ja to lubię.

– Ty po pro­stu lubisz być bli­sko jedze­nia – rzu­ciła Mab. Wyło­wiła z garnka kwiat i cisnęła go na bok. – Tak czy ina­czej, nie możesz się teraz z nim widzieć. Nara­dza się z Yardą.

Siri nie zare­ago­wała, nie prze­ry­wała pracy. Włosy jed­nak poja­śniały jej z emo­cji. Narady ojca z Yardą zwy­kle cią­gną się godzi­nami, pomy­ślała. Nie ma sensu cze­kać, aż skoń­czy…

Mab odwró­ciła się, się­ga­jąc po coś ze stołu, a gdy ponow­nie sta­nęła przed bla­tem, Siri była już za drzwiami i bie­gła ku staj­niom. Kilka minut potem odje­chała z pałacu galo­pem, w swym ulu­bio­nym brą­zo­wym płasz­czu. Czuła upojne emo­cje. Jej włosy znów przy­brały zło­ci­sty odcień. Szybka prze­jażdżka to dosko­nały spo­sób na zwień­cze­nie dnia.

W końcu i tak prze­cież zosta­nie uka­rana.

***

Dede­lin, król Idris, odło­żył list na stół. Czy­tał go już zbyt wiele razy. Nade­szła pora, by wresz­cie pod­jął decy­zję, czy posłać swą naj­star­szą córkę na śmierć.

Mimo że wio­sna roz­po­częła się już jakiś czas temu, w pomiesz­cze­niu wciąż było chłodno. Na wyży­nach Idris cie­pło nie było czę­stym gościem; wszy­scy go pra­gnęli i cie­szyli się z jego nadej­ścia, ponie­waż lato zazwy­czaj trwało tu krótko. Kom­naty pałacu były bar­dzo skąpo ume­blo­wane. W pro­sto­cie kryło się piękno. I nawet król Idris nie miał prawa poka­zy­wać osten­ta­cyj­nej aro­gan­cji ani pre­ten­sjo­nal­no­ści.

Dede­lin wstał z miej­sca i wyj­rzał przez okno na dzie­dzi­niec. Według świa­to­wych stan­dar­dów jego pałac był mały – miał tylko jedno pię­tro, spa­dzi­sty drew­niany dach i niskie kamienne ściany. Jak na panu­jące w Idris warunki był jed­nak duży i nie­bez­piecz­nie gra­ni­czył z luk­su­sem. To jed­nak można mu było wyba­czyć, ponie­waż budy­nek ten słu­żył rów­nież za miej­sce zgro­ma­dzeń i admi­ni­stra­cyjne cen­trum kró­le­stwa.

Kątem oka władca widział gene­rała Yardę. Krzepki męż­czy­zna cze­kał z rękami zaple­cio­nymi na ple­cach. Grubą brodę miał prze­wią­zaną w trzech miej­scach rze­my­kami. Poza kró­lem był jedyną osobą w pomiesz­cze­niu.

Dede­lin ponow­nie spoj­rzał na list. Papier był jasno­ró­żowy i krzy­kliwa barwa odzna­czała się na jego biurku niczym kro­pla krwi na śniegu. Róż był kolo­rem, któ­rego w Idris ni­gdy się nie widy­wało. W Hal­lan­dren jed­nakże – w ośrodku świa­to­wego prze­my­słu far­biar­skiego – tak pozba­wione smaku odcie­nie były na porządku dzien­nym.

– Cóż więc, stary przy­ja­cielu – zapy­tał Dede­lin – masz dla mnie jakąś radę?

Gene­rał Yarda pokrę­cił głową.

– Zbliża się wojna, Wasza Wyso­kość. Mogę to wyczy­tać w wie­trze nad naszymi gło­wami, a także z rapor­tów naszych szpie­gów. Hal­lan­dren wciąż uważa nas za rebe­lian­tów, a nasze pół­nocne prze­łę­cze kuszą ich nie­po­mier­nie. Zaata­kują.

– W takim razie powi­nie­nem ją wysłać – stwier­dził król i na powrót wyj­rzał przez okno. Na dzie­dzińcu zaro­iło się od odzia­nych w płasz­cze i futra ludzi zmie­rza­ją­cych na targ.

– Wasza Wyso­kość, tej woj­nie nie uda się nam zapo­biec – pod­jął Yarda. – Możemy jed­nak… opóź­nić jej wybuch.

Dede­lin odwró­cił się ku żoł­nie­rzowi.

Gene­rał pod­szedł o krok bli­żej.

– To nie jest dobry czas na wojnę – powie­dział cicho. – Nasi żoł­nie­rze wciąż jesz­cze nie doszli do sie­bie po najaz­dach Ven­dis zeszłej jesieni i po zimo­wych poża­rach spi­chrza… – Yarda pokrę­cił głową. – Nie stać nas na tak poważny, roz­strzy­ga­jący kon­flikt jesz­cze tego lata. Naszym naj­lep­szym sprzy­mie­rzeń­cem w walce z Hal­lan­dren jest śnieg. Nie możemy dopu­ścić, by ta wojna poto­czyła się na ich warun­kach. Jeśli na to pozwo­limy, to już jeste­śmy mar­twi.

Trudno było odmó­wić mu racji.

– Wasza Wyso­kość – cią­gnął Yarda – oni tylko cze­kają, aż zła­miemy trak­tat. Wtedy ich atak będzie uspra­wie­dli­wiony. Jeśli zro­bimy to pierwsi, ude­rzą.

– Ale nawet jeśli dotrzy­mamy posta­no­wień trak­tatu, ude­rzą i tak – zauwa­żył Dede­lin.

– Tak, choć póź­niej. Może nawet kilka mie­sięcy póź­niej. Dobrze wiesz, jak powoli dzia­łają tryby poli­tyki w Hal­lan­dren. Jeżeli docho­wamy usta­lo­nych w trak­ta­cie zasad, będą deba­to­wać i spie­rać się bez końca. Gdyby zama­ru­dzili do pierw­szych śnie­gów, dosta­li­by­śmy to, na czym zależy nam naj­bar­dziej.

Wszystko to brzmiało sen­sow­nie. Uczci­wie, bru­tal­nie i sen­sow­nie. Przez wiele lat Dede­lin sta­rał się nie dopu­ścić do kon­fliktu, obser­wu­jąc jed­no­cze­śnie, jak na dwo­rze w Hal­lan­dren nara­sta agre­sja, jak władcy sąsied­niego kró­le­stwa stają się coraz bar­dziej nie­spo­kojni. Z każ­dym rokiem poja­wiały się głosy nawo­łu­jące do ataku na wyżyny zamiesz­kane przez „rebe­lianc­kich Idrian”. I z każ­dym rokiem głosy te sta­wały się gło­śniej­sze i bar­dziej liczne. Z każ­dym rokiem poko­jowa, nego­cja­cyjna poli­tyka Dede­lina spra­wiała, że armie zosta­wały w domach. Być może król miał nadzieję, że przy­wódca rebe­lian­tów Vahr i jego dysy­denci z Pahn Kahl odwrócą uwagę od Idris, ale Vahr został schwy­tany, a jego tak zwana armia roz­bita. Skut­kiem jego buntu zaś było to tylko, że Hal­lan­dren zwró­ciło bacz­niej­szą uwagę na swych daw­nych wro­gów.

Pokoju nie można było utrzy­mać. Nie, skoro Idris miało tak żyzne zie­mie, nie wów­czas, kiedy kon­tro­lo­wało tak cenne szlaki han­dlowe. I nie, kiedy Hal­lan­dren było rzą­dzone przez bogów, któ­rzy wyda­wali się jesz­cze mniej obli­czalni od swych poprzed­ni­ków. Władca to wszystko rozu­miał. Ale zda­wał sobie rów­nież sprawę, że zerwa­nie trak­tatu byłoby postęp­kiem głu­pim. Kiedy ktoś tra­fia do leża dzi­kiej bestii, nie powi­nien pro­wo­ko­wać jej gniewu.

Yarda sta­nął u jego boku przy oknie i wyj­rzał na zewnątrz, opie­ra­jąc się łok­ciami o fra­mugę. Gene­rał był twar­dym czło­wie­kiem, zro­dzo­nym z suro­wych idriań­skich zim. Był zara­zem jed­nym z naj­lep­szych ludzi, jakich kie­dy­kol­wiek poznał Dede­lin – co wię­cej, król zasta­na­wiał się cza­sem, czy nie powi­nien wydać Vivenny za syna wier­nego ofi­cera.

To były jed­nak głu­pie, nie­roz­sądne myśli. Prze­cież Dede­lin od zawsze wie­dział, że ten dzień nadej­dzie. Sam przy­go­to­wał trak­tat, w któ­rego myśl musiał wysłać córkę, by poślu­biła Króla-Boga. Hal­lan­dren potrze­bo­wało kobiety z kró­lew­ską krwią w żyłach, by odno­wić i upra­wo­moc­nić swą monar­chię. Ci próżni, żądni chwały ludzie z nizin pra­gnęli tego od dawna, a Idris mogło się cie­szyć spo­ko­jem przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat tylko i wyłącz­nie dzięki temu jed­nemu posta­no­wie­niu układu.

Trak­tat był pierw­szym ofi­cjal­nym doku­men­tem pod­pi­sa­nym za rzą­dów Dede­lina, jego treść wyne­go­cjo­wano w nabrzmia­łej wście­kło­ścią atmos­fe­rze, jaka zapa­no­wała po zabój­stwie jego ojca. Król zaci­snął zęby. Jakże szybko ugiął się przed kapry­sami wro­gów! A jed­nak wie­dział, że zro­biłby to raz jesz­cze; jako władca Idris uczy­niłby dla swych pod­da­nych wszystko. Na tym wła­śnie pole­gała wielka róż­nica pomię­dzy Idris i Hal­lan­dren.

– Yarda, jeśli ją tam wyślemy – ode­zwał się król – poślemy ją na śmierć.

– Może jej nie skrzyw­dzą – powie­dział po dłuż­szej chwili gene­rał.

– Dobrze wiesz, jak będzie. Gdy tylko wybuch­nie wojna, wyko­rzy­stają ją prze­ciwko mnie. Mówimy prze­cież o Hal­lan­dren. Na Austre, prze­cież oni zapra­szają Roz­bu­dza­ją­cych do swych pała­ców!

Yarda umilkł. Wresz­cie pokrę­cił głową.

– Według ostat­nich donie­sień w skład ich armii wcho­dzi już jakieś czter­dzie­ści tysięcy Nie­ży­wych.

Panie Kolo­rów, pomy­ślał Dede­lin, raz jesz­cze rzu­ca­jąc okiem na list. Język, jakim posłu­gi­wał się jego autor, był pro­sty. Nade­szły dwu­dzie­ste uro­dziny Vivenny, a trak­tat sta­no­wił, że Dede­lin nie może cze­kać już ani roku dłu­żej.

– Wysła­nie im Vivenny to nie­do­bry pomysł, ale nie mamy innych atu­tów – zauwa­żył Yarda. – Jeśli zyskamy wię­cej czasu, mógł­bym prze­cią­gnąć na naszą stronę Tedra­del. Oni nie­na­wi­dzą Hal­lan­dren jesz­cze od cza­sów Wie­lo­woj­nia. Może mógł­bym też pod­bu­rzyć nie­do­bitki bun­tow­ni­ków Vahra w samym Hal­lan­dren. Wtedy zyska­li­by­śmy przy­naj­mniej czas, by roz­bu­do­wać for­ty­fi­ka­cje, przy­go­to­wać zaopa­trze­nie, prze­żyć jesz­cze rok. – Yarda spoj­rzał na władcę. – Jeśli Hal­lan­dren nie dosta­nie od nas księż­niczki, wojna wybuch­nie z naszej winy. Tak pomy­ślą wszy­scy, i kto nas wtedy poprze? Zaczną się pyta­nia: dla­czego nasz władca zła­mał trak­tat, który sam napi­sał?

– Ale jeśli oddamy Vivennę, jej krew sprawi, że ich pre­ten­sje doty­czące gór i prze­łę­czy będą mieć jesz­cze moc­niej­sze pod­stawy!

– Moż­liwe – przy­znał Yarda – tyle że skoro obaj zda­jemy sobie sprawę, że oni zaata­kują tak czy ina­czej, to dla­czego przej­mo­wać się ugrun­to­wa­niem ich żądań? A tak przy­naj­mniej pocze­kają z najaz­dem do chwili naro­dzin spad­ko­biercy.

Czas. Gene­rał zawsze pro­sił o wię­cej czasu. Tylko co począć, jeśli ten czas ma zostać zyskany kosz­tem wła­snego dziecka?

Yarda nie wahałby się przed posła­niem żoł­nie­rza na śmierć, gdyby dzięki temu cała armia mogła zyskać czas na zaję­cie lep­szej pozy­cji, pomy­ślał król. – Jeste­śmy Idria­nami. Jak mogę nie pro­sić wła­snej córki o coś, czego bez zasta­no­wie­nia ocze­ki­wał­bym od żoł­nie­rza?

Ale myśl o Viven­nie w ramio­nach Króla-Boga, o Viven­nie zmu­szo­nej do nosze­nia dziecka tego potwora… przez to Dede­lin nie­mal siwiał. Jej dziecko uro­dzi­łoby się jako kolejny mar­twy nowo­ro­dek potwór, który stałby się następ­nym Powra­ca­ją­cym Bogiem.

Jest jesz­cze inny spo­sób… – pomy­ślał ze wsty­dem w głębi ducha. Nie musisz posy­łać tam Vivenny…

Ktoś zapu­kał do drzwi sali. Obaj z Yardą odwró­cili się i Dede­lin zapro­sił przy­by­sza do wej­ścia. Od razu wie­dział kto to taki.

Vivenna miała na sobie sto­no­waną, szarą sukienkę. W oczach króla wciąż wyglą­dała bar­dzo młodo. Z dru­giej strony była dosko­na­łym ucie­le­śnie­niem Idrianki – włosy zwią­zane w skromny kok, brak maki­jażu, który przy­cią­gałby uwagę do jej twa­rzy. Nie była przy tym miękka ani nie­śmiała jak nie­które inne ary­sto­kratki z kró­lestw pół­nocy. Była po pro­stu spo­kojna. Opa­no­wana, pro­sta, twarda i wytrzy­mała. Idrianka.

– Ojcze, nara­dza­cie się tu w zamknię­ciu już kilka godzin – ode­zwała się dziew­czyna, z sza­cun­kiem kła­nia­jąc się Yar­dzie. – Słu­dzy mówili mi o kolo­ro­wej koper­cie, którą przy­niósł ze sobą gene­rał. Wydaje mi się, że wiem, co się w niej znaj­do­wało.

Dede­lin spoj­rzał córce w oczy i gestem zapro­sił ją do zaję­cia miej­sca. Dziew­czyna zamknęła cicho drzwi i usia­dła na jed­nym z drew­nia­nych krze­seł sto­ją­cych pod ścianą kom­naty. Yarda, jak męż­czyź­nie przy­stało, wciąż stał. Vivenna spoj­rzała na leżący na biurku list. Nie­zmien­nie spo­kojna, pano­wała nad swymi wło­sami, które ani na chwilę nie zmie­niały odcie­nia i wciąż miały barwę sza­cow­nej czerni. Była dwa­kroć tak nabożna jak jej ojciec i w odróż­nie­niu od swo­jej młod­szej sio­stry ni­gdy nie pod­da­wała się nagłym wybu­chom emo­cji.

– Rozu­miem więc, że powin­nam się przy­go­to­wać do drogi – ode­zwała się, skła­da­jąc dło­nie na kola­nach.

Dede­lin otwo­rzył usta, ale nie potra­fił zaprze­czyć. Rzu­cił okiem na Yardę, który peł­nym rezy­gna­cji gestem pokrę­cił głową.

– Ojcze, przy­go­to­wy­wa­łam się do tego całe życie – pod­jęła Vivenna. – Jestem gotowa. Wiem jed­nak, że Siri nie przyj­mie tego dobrze. Godzinę temu wyje­chała na prze­jażdżkę. Powin­nam opu­ścić mia­sto jesz­cze zanim wróci. W ten spo­sób unik­niemy nie­przy­stoj­nych scen, jakie mogłaby urzą­dzić.

– Za późno. – Yarda skrzy­wił się i ski­nął głową w stronę okna.

Zebrani na dzie­dzińcu ludzie pierz­chali na wszyst­kie strony, ucie­ka­jąc przed jeźdź­cem, który galo­pem wpadł przez bramę. Jeź­dziec miał na sobie inten­syw­nie brą­zowy płaszcz – nie­mal zbyt kolo­rowy – i oczy­wi­ście roz­pusz­czone włosy.

Złote włosy.

Dede­lin poczuł, jak nara­sta w nim gniew i fru­stra­cja. Tylko Sisi­ri­nah potra­fiła dopro­wa­dzić go do utraty pano­wa­nia nad sobą i – jakby w iro­nicz­nym kon­tra­punk­cie wobec powodu swego wzbu­rze­nia – poczuł, jak zmie­nia się kolor jego wła­snej fry­zury. Obser­wa­to­rzy mogli zauwa­żyć, jak kilka loków na jego gło­wie prze­szło z czerni w krwa­wiącą czer­wień. Była to cecha wyróż­nia­jąca osoby z kró­lew­skiego rodu, któ­rego człon­ko­wie ucie­kli na wyżyny Idris w szczy­to­wej fazie Wie­lo­woj­nia. Pozo­stali mogli ukry­wać emo­cje. Głowy człon­ków rodziny Dede­lina jed­nak wszem wobec obwiesz­czały, co się dzieje w ich ser­cach.

Vivenna przy­glą­dała się ojcu, nie­ska­zi­telna jak zawsze. Siła i opa­no­wa­nie dziew­czyny pomo­gły władcy, który zmu­sił włosy do przy­bra­nia na powrót ciem­niej­szego odcie­nia. Kon­tro­lo­wa­nie zdra­dziec­kich Kró­lew­skich Loków wyma­gało więk­szej siły woli, niż się to więk­szo­ści ludzi zda­wało. Dede­lin sam nie był pewien, w jaki spo­sób Viven­nie udało się tak dosko­nale opa­no­wać tę umie­jęt­ność.

Biedna dziew­czyna, nie miała nawet dzie­ciń­stwa, prze­mknęło mu przez głowę. Życie Vivenny od uro­dze­nia zmie­rzało ku temu jed­nemu wyda­rze­niu. Jego pier­wo­rodna, dziecko, które wyda­wało mu się czę­ścią jego osoby. Dziew­czyna sta­no­wiąca nie­wy­czer­pane źró­dło dumy; kobieta, która już teraz zyskała sobie miłość i sza­cu­nek pod­da­nych. Oczyma duszy widział, jak wspa­niałą sta­łaby się kró­lową, sil­niej­szą zapewne nawet od niego. Byłaby kimś, kto zdo­łałby prze­pro­wa­dzić Idris przez cze­ka­jące kró­le­stwo mroczne czasy.

Pod warun­kiem, że uda­łoby się jej tego wszyst­kiego dożyć.

– Przy­go­tuję się do drogi – oświad­czyła Vivenna i wstała z miej­sca.

– Nie – rzu­cił Dede­lin.

Oboje, Yarda i Vivenna unie­śli wzrok.

– Ojcze – przy­po­mniała dziew­czyna – jeśli zła­miemy trak­tat, wybuch­nie wojna. Jestem gotowa poświę­cić się dla naszego ludu. Sam mnie tego uczy­łeś.

– Nie poje­dziesz – powie­dział z naci­skiem Dede­lin i odwró­cił się do okna.

Na dwo­rze Siri zaśmie­wała się z cze­goś w towa­rzy­stwie sta­jen­nych. Władca sły­szał wybu­chy jej chi­chotu nawet z tej odle­gło­ści: włosy młod­szej córki przy­brały barwę ogni­stej czer­wieni.

Panie Kolo­rów, wybacz mi, pomy­ślał. To dla ojca naj­cięż­szy z wybo­rów. Trak­tat sta­nowi jed­nak dokład­nie: Kiedy Vivenna skoń­czy dwu­dzie­sty rok życia, muszę ode­słać córkę do Hal­lan­dren. W tek­ście umowy nie ma jed­nak słowa o tym, którą córkę mam wypra­wić w drogę.

Gdyby Dede­lin nie wysłał do Hal­lan­dren córki, połu­dniowi sąsie­dzi zaata­ko­wa­liby natych­miast. Jeśli pośle nie tę, któ­rej się spo­dzie­wają, mogą się roz­gnie­wać, ale nie roz­pę­tają wojny. Tego był pewien. Zacze­kają do przyj­ścia na świat dzie­dzica Idris. Dziecka z kró­lew­ską krwią w żyłach. A to ozna­cza co naj­mniej dzie­więć mie­sięcy.

Poza tym… – myślał. Gdyby mnie szan­ta­żo­wali, uży­wa­jąc jako zakład­niczki Vivenny, nie pora­dził­bym sobie i pod­dał się od razu.

Czuł wstyd na tę myśl, ale tak naprawdę to wła­śnie dla­tego pod­jął taką decy­zję.

Dede­lin spoj­rzał na zebra­nych.

– Vivenno, nie poje­dziesz tam i nie poślu­bisz boga tyrana naszych wro­gów. Zamiast cie­bie poślę im Siri.

Rozdział 2

2

Oszo­ło­miona Siri sie­działa w trzę­są­cym się powo­zie. Jej ojczy­sta zie­mia z każ­dym pod­sko­kiem kół odda­lała się coraz bar­dziej.

Minęły już dwa dni, a ona wciąż nie rozu­miała. Prze­cież to była rola Vivenny. Wszy­scy o tym wie­dzieli. Kiedy przy­szła na świat, w Idris hucz­nie świę­to­wano. Król uczył ją wszyst­kiego od dnia, w któ­rym posta­wiła pierw­szy krok: stu­dio­wała zasady życia dwor­skiego i reguły poli­tyki. Fafen, druga córka Dede­lina, także się tego wszyst­kiego uczyła, na wypa­dek gdyby Vivenna umarła przed dniem swego ślubu. Ale nie Siri. Ona prze­cież od zawsze była zbędna. Nie­ważna.

I to się wła­śnie skoń­czyło.

Wyj­rzała za okno. Ojciec wybrał dla niej naj­ład­niej­szy powóz kró­le­stwa – wraz z eskortą hono­rową skła­da­jącą się z dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy. Jechali na połu­dnie. Razem z namiest­ni­kiem i kil­koma posłu­ga­czami two­rzyli naj­wspa­nial­szy orszak, jaki Siri kie­dy­kol­wiek widziała. Gra­ni­czyło to z osten­ta­cją, która zapewne by dziew­czynę zachwy­ciła, gdyby tylko nie ozna­czała dla niej roz­sta­nia z Idris.

Nie tak miało być, myślała. Zupeł­nie nie tak.

A jed­nak stało się.

Nic nie miało sensu. Powóz trząsł wście­kle, ale Siri sie­działa zupeł­nie zobo­jęt­niała. Mogli cho­ciaż, narze­kała w myślach, wysłać mnie konno, a nie zmu­szać do więd­nię­cia w tym powo­zie.

Nie­stety, wjazd wierz­chem nie był odpo­wied­nio god­nym spo­so­bem wkro­cze­nia do Hal­lan­dren.

Hal­lan­dren.

Siri poczuła, jak włosy bie­leją jej ze stra­chu. Wysłano ją do Hal­lan­dren! Do kró­le­stwa, któ­rego miesz­kańcy prze­kli­nają co drugi oddech. Swego ojca nie zoba­czy przez długi czas, albo i wcale. Nie będzie już mogła roz­ma­wiać z Vivenną, nie posłu­cha nauczy­cieli, nie złaja jej Mab, nie będzie jeź­dzić na wierz­chow­cach z kró­lew­skiej stajni, nie poszuka kwiat­ków w dzi­czy, nie pomoże w kuchni. Za to…

Za to poślubi Króla-Boga. Demona z Hal­lan­dren, potwora, który ni­gdy nie zaczerp­nął żywego odde­chu. W Hal­lan­dren jego wła­dza nie była niczym ogra­ni­czona. Mógł wydać roz­kaz stra­ce­nia dowol­nej osoby wie­dziony choćby tylko prze­lot­nym kapry­sem.

Ale ja będę bez­pieczna, prawda? – prze­mknęło jej przez myśl. Będę prze­cież jego żoną.

Żoną. Wycho­dzę za mąż. Och, Austre, Boże Kolo­rów… – pomy­ślała, czu­jąc się coraz gorzej. Zwi­nęła się, pod­cią­gnęła kolana pod brodę – jej włosy stały się tak białe, że nie­mal lśniły – i poło­żyła się na sie­dze­niu. Nie była pewna, czy tak bar­dzo trzę­sie się nie­po­wstrzy­ma­nie zmie­rza­jący na połu­dnie powóz, czy ona sama.

***

– Myślę, że powi­nie­neś się jesz­cze raz nad tym zasta­no­wić, ojcze – powie­działa spo­koj­nie Vivenna, sie­dząc oby­czaj­nie – tak jak ją nauczono – z dłońmi na kola­nach.

– Zasta­na­wia­łem się nad tym nie raz, Vivenno – odparł król Dede­lin i mach­nął ręką. – Decy­zja już zapa­dła.

– Siri nie ma odpo­wied­niego przy­go­to­wa­nia.

– Pora­dzi sobie – odpo­wie­dział ojciec, prze­glą­da­jąc leżące na biurku doku­menty. – Tak naprawdę musi tylko uro­dzić dziecko. Jestem pewien, że aku­rat do tego ma odpo­wied­nie przy­go­to­wa­nie.

Co wobec tego z moimi naukami? – zasta­no­wiła się Vivenna. Dwa­dzie­ścia dwa lata przy­go­to­wań? Po co było to wszystko, skoro tak naprawdę cho­dziło jedy­nie o zapew­nie­nie odpo­wied­niej macicy?

Jej włosy pozo­stały czarne, głos opa­no­wany, twarz spo­kojna.

– Siri jest zapewne zroz­pa­czona – zauwa­żyła. – Nie wiem, czy będzie w sta­nie pora­dzić sobie z tym emo­cjo­nal­nie.

Dede­lin pod­niósł wzrok – jego włosy poja­śniały nieco, poczer­wie­niały – czerń umy­kała z nich, jak spły­wa­jąca z płótna farba. Wyraźne świa­dec­two iry­ta­cji.

Jej wyjazd bar­dziej go mar­twi, niż sam to przy­znaje, prze­mknęło Viven­nie przez myśl.

– Tak będzie naj­le­piej dla naszych pod­da­nych, Vivenno – powie­dział król, z wyraź­nym wysił­kiem wal­cząc o przy­wró­ce­nie czerni swej fry­zu­rze. – Jeśli wybuch­nie wojna, będziesz naszemu kró­le­stwu potrzebna tutaj, na miej­scu. W Idris.

– A co się sta­nie z Siri? Jeśli wybuch­nie wojna?

Ojciec umilkł.

– Może jed­nak nie wybuch­nie – ode­zwał się po chwili.

Austre… – pomy­ślała wstrzą­śnięta Vivenna. On sam w to nie wie­rzy. Jest prze­ko­nany, że posłał ją na śmierć.

– Wiem, o czym myślisz – ode­zwał się władca, na powrót przy­ku­wa­jąc jej uwagę. Patrzyła tak poważ­nie. – Jak mogłem doko­nać takiego wyboru? Jak mogłem posłać ją na śmierć, a cie­bie zacho­wać przy życiu? Nie­ważne, co myślą inni. Nie wybie­ra­łem, kie­ru­jąc się wzglę­dami oso­bi­stymi. Pod­ją­łem decy­zję, która okaże się naj­lep­szą dla Idris, jeśli doj­dzie do wojny.

Kiedy doj­dzie do wojny, prze­mknęło Viven­nie przez myśl. Spoj­rzała Dede­li­nowi w oczy.

– To ja mia­łam tej woj­nie zapo­biec, ojcze! Mia­łam zostać żoną Króla-Boga! Mia­łam z nim mówić, prze­ko­nać go. To mnie nauczono taj­ni­ków poli­tyki, to ja pozna­łam ich oby­czaje, ja…

– Zapo­biec woj­nie? – Ojciec prze­rwał jej pyta­niem. Do księż­niczki dopiero teraz dotarło, jak aro­gancko musiały zabrzmieć jej słowa. Odwró­ciła wzrok.

– Vivenna, dziecko moje – cią­gnął Dede­lin. – Tej woj­nie nie można zapo­biec. Do tej pory powstrzy­my­wała ich tylko obiet­nica córki z kró­lew­skiego rodu. Ode­sła­nie Siri może zyskać nam nieco czasu. Może… może jed­nak nic się jej nie sta­nie, nawet, kiedy roz­go­rzeje wojna. Może uznają, że jej krew jest na tyle cenna, że zosta­wią ją przy życiu, na wypa­dek, gdyby jej pier­wo­rodne dziecko umarło. – Na twa­rzy władcy odma­lo­wało się waha­nie. – Tak, może to wcale nie o Siri powin­ni­śmy się bać, tylko…

„O sie­bie”, dokoń­czyła w duchu Vivenna. Nie była wta­jem­ni­czona we wszyst­kie szcze­góły wojen­nych przy­go­to­wań ojca, ale wie­działa dosyć. Idris nie było w nad­cho­dzą­cym star­ciu fawo­ry­tem. W razie otwar­tego kon­fliktu z Hal­lan­dren nie ist­niała zbyt duża szansa zwy­cię­stwa. Wojna przy­nie­sie kata­strofę dla ich ludu i ich spo­sobu życia.

– Ojcze, ja…

– Pro­szę, Vivenno… – prze­rwał jej cicho. – Nie jestem już w sta­nie o tym mówić. Odejdź. Poroz­ma­wiamy póź­niej.

Póź­niej. Kiedy Siri będzie już daleko i nie uda się jej spro­wa­dzić z powro­tem. A jed­nak Vivenna wstała. Była posłuszna, tak ją wycho­wano i nauczono. Tym wła­śnie róż­niła się od młod­szej sio­stry.

Wyszła z gabi­netu ojca, zamknęła za sobą drzwi i ruszyła przez drew­niany pałac, uda­jąc, że nie widzi wokół sie­bie spoj­rzeń i nie sły­szy szep­tów. Poszła do swo­jej kom­naty – małej i pozba­wio­nej ozdób – gdzie usia­dła na łóżku, z rękami na kola­nach.

Nie zga­dzała się ze swoim ojcem. Wie­działa, że mogła mieć wpływ na sytu­ację. Miała prze­cież zostać żoną Króla-Boga. To ozna­czało pewne wpływy na dwo­rze. Wszy­scy dobrze wie­dzieli, że jeśli cho­dzi o poli­tykę wobec wła­snych pod­da­nych Król-Bóg jest nie­prze­jed­nany, ale jego żona z pew­no­ścią mogła ode­grać pewną rolę w obro­nie inte­re­sów swego ludu.

I jej ojciec z tego wszyst­kiego zre­zy­gno­wał?

On naprawdę musi wie­rzyć, że nic nie jest w sta­nie powstrzy­mać inwa­zji, uznała. Wsku­tek tego ode­sła­nie Siri stało się tylko kolej­nym manew­rem poli­tycz­nym, mają­cym na celu zyska­nie czasu. Idris od dzie­się­cio­leci nie robiło nic innego. Tak czy ina­czej, jeśli poświę­ce­nia kró­lew­skiej córki nie można było unik­nąć, to i tak była to rola, którą powinna była ode­grać Vivenna. To prze­cież ona od zawsze szy­ko­wała się do poślu­bie­nia Króla-Boga. Nie Siri, nie Fafen. Ona. Vivenna.

Nie czuła wdzięcz­no­ści za oca­le­nie. Nie wyda­wało się jej też, że bar­dziej przy­służy się Idris, zosta­jąc w Beva­lis. W razie śmierci ojca, o wiele lep­szym przy­wódcą na czas wojny byłby Yarda, nie ona. Poza tym Rid­ger – młod­szy brat Vivenny – od lat przy­go­to­wy­wał się do prze­ję­cia tronu po Dede­li­nie.

Została oca­lona bez powodu. W pewien spo­sób zabo­lało ją to jak kara. Przez całe życie słu­chała, przy­go­to­wy­wała się, uczyła i ćwi­czyła. Wszy­scy chwa­lili, wszy­scy powta­rzali, że jest dosko­nała. Dla­czego więc nie pozwo­lono jej słu­żyć Idris zgod­nie z pla­nem?

Na te pyta­nia nie potra­fiła sobie odpo­wie­dzieć. Sie­działa z rękami na kola­nach i mar­twiła się, myśląc o strasz­li­wej praw­dzie. Naj­waż­niej­szy cel życia został jej skra­dziony i oddany w cudze ręce. Ona stała się teraz zbędna. Bez­u­ży­teczna.

Nie­ważna.

***

– Co on sobie myśli? – syk­nęła Siri, wychy­la­jąc się do połowy z okna powozu, który tur­ko­tał na bitej dro­dze.

Obok pojazdu masze­ro­wał młody żoł­nierz. W popo­łu­dnio­wym świe­tle wyglą­dał na zawsty­dzo­nego.

– No pomyśl tylko – cią­gnęła Siri. – Wysłał mnie, żebym wyszła za króla Hal­lan­dren. To głu­pie, prawda? Z pew­no­ścią sły­sza­łeś o tym, jak ja się zacho­wuję. Ucie­kam, kiedy nikt nie patrzy. Uni­kam lek­cji. Wście­kam się, do jasnych Kolo­rów!

Straż­nik rzu­cił jej prze­lotne spoj­rze­nie, ale poza tym nie zare­ago­wał. Siri to nie prze­szka­dzało. Nie wście­kała się na niego. Wście­kała się po pro­stu. Wisiała za oknem nie­bez­piecz­nie wychy­lona, czuła, jak wiatr igra z jej wło­sami – dłu­gimi, pro­stymi, czer­wo­nymi – i pod­sy­cała swój gniew. Wście­kłość poma­gała jej powstrzy­mać płacz.

Dni mijały i zie­lone wio­senne wzgó­rza Wyżyny Idris z wolna zni­kały w oddali. Praw­do­po­dob­nie byli już w Hal­lan­dren – gra­nica pomię­dzy kró­le­stwami nie była ści­śle wyzna­czona, co zresztą nie zaska­ki­wało. Przed Wie­lo­woj­niem oba sta­no­wiły jeden orga­nizm.

Przyj­rzała się bied­nemu straż­ni­kowi, któ­rego jedy­nym spo­so­bem radze­nia sobie z wście­kłą księż­niczką było igno­ro­wa­nie jej. Wresz­cie cof­nęła się do powozu i opa­dła na sie­dze­nie. Nie powinna była go tak trak­to­wać, ale cóż, wła­śnie została sprze­dana niczym kawa­łek bara­niny – sprze­dana wsku­tek klą­twy doku­mentu spi­sa­nego wiele lat temu, zanim przy­szła na świat. Zatem, jeśli kto­kol­wiek miał w tej chwili prawo do wpa­da­nia w szał, to wła­śnie Siri.

Może to wła­śnie dla­tego? – przy­szło jej do głowy, gdy oparła skrzy­żo­wane ręce na oknie. Może ojciec miał po pro­stu dość moich sza­leństw i posta­no­wił się mnie pozbyć?

To jed­nak wydało się jej zbyt daleko idą­cym podej­rze­niem. W końcu ist­niały prost­sze spo­soby radze­nia sobie z jej nastro­jami – spo­soby nie­wy­ma­ga­jące wysy­ła­nia jej na obcy dwór, na któ­rym miała repre­zen­to­wać Idris. Ale w takim razie, dla­czego? Czy naprawdę uznał, że dziew­czyna sobie pora­dzi? Zasta­no­wiła się. To jed­nak śmieszna myśl. Nie­moż­liwe, by ojciec spo­dzie­wał się, że będzie w tej roli lep­sza od Vivenny. Nikt nie robił niczego lepiej od Vivenny.

Siri wes­tchnęła i poczuła, jak jej włosy oble­wają się reflek­syj­nym brą­zem. Przy­naj­mniej widoki oka­zały się cie­kawe i, by nie czuć nara­sta­ją­cej fru­stra­cji, poświę­ciła się oglą­da­niu oko­licy. Hal­lan­dren było kra­iną nizinną, poro­śniętą tro­pi­kal­nymi lasami i pełną dziw­nych wie­lo­barw­nych zwie­rząt. Siri sły­szała od wędrow­ców opo­wie­ści o tym kró­le­stwie, a nawet potwier­dzała te histo­rie w kilku książ­kach, do któ­rych lek­tury została zmu­szona. Wyda­wało się jej więc, że wie, czego powinna się spo­dzie­wać. A mimo to, kiedy wzgó­rza ustą­piły roz­le­głym tra­wia­stym rów­ni­nom, a potem obok drogi zacie­śniała się dżun­gla, Siri zaczęła rozu­mieć, że jest na świe­cie coś, czego żadne opa­słe tomi­sko ani nawet naj­cie­kaw­sza opo­wieść nie są w sta­nie opi­sać.

Kolory. W jej górach kwiaty rosły w luźno roz­rzu­co­nych nie­śmia­łych kęp­kach, jakby same pró­bo­wały dosto­so­wać się do panu­ją­cej w Idris filo­zo­fii. Tutaj pysz­niły się wszę­dzie. Maleń­kie kie­li­chy pokry­wały zie­mię kolo­ro­wymi mięk­kimi dywa­nami. Wiel­kie różowe kwiaty zwie­szały się z drzew niczym kiście owo­ców, rosły jedne na dru­gich puszy­stymi bukie­tami. W tej kra­inie kwi­tły nawet chwa­sty. Gdyby nie przy­glą­da­jący się im z wielką nie­uf­no­ścią żoł­nie­rze, Siri chęt­nie by je zebrała.

Jeśli ja się tak boję, stwier­dziła w duchu, to oni muszą czuć się jesz­cze gorzej. Nie była jedyną osobą ode­słaną nagle z dala od rodziny i przy­ja­ciół. Czy ci gwar­dzi­ści będą mogli powró­cić? Nagle ogar­nęły ją jesz­cze więk­sze wyrzuty sumie­nia z powodu spo­sobu, w jaki potrak­to­wała mło­dego żoł­nie­rza.

Po przy­by­ciu ode­ślę ich z powro­tem, zde­cy­do­wała. I natych­miast poczuła, jak jej włosy pokry­wają się bielą. Jeśli wyśle swą straż do domu, zosta­nie sama w mie­ście peł­nym Nie­ży­wych, Roz­bu­dza­ją­cych, i pogan.

Ale czy dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy zdo­ła­łoby ją przed tym wszyst­kim ochro­nić? Lepiej będzie, jeśli choć komuś uda się wró­cić do domu.

***

– A można by pomy­śleć, że się ucie­szysz – zauwa­żyła Fafen – w końcu już nie musisz wycho­dzić za tyrana.

Vivenna wrzu­ciła siną jagodę do koszyka i pode­szła do następ­nego krzewu. Fafen pra­co­wała przy sąsied­nim. Miała na sobie białą szatę mniszki. Jej głowa była ogo­lona do nagiej skóry. Fafen była śred­nią sio­strą nie­mal pod każ­dym wzglę­dem – w pół drogi mię­dzy Siri i Vivenną jeśli cho­dzi o wzrost, mniej dostojna niż Vivenna, ale nie tak bez­tro­ska jak Siri. Była rów­nież nieco bar­dziej zaokrą­glona w pew­nych miej­scach, co przy­ku­wało spoj­rze­nia pokaź­nej liczby mło­dych męż­czyzn. Nie­mniej fakt, że chcąc ją poślu­bić, sami musie­liby zostać mni­chami, trzy­mał ich na dystans. Jeśli Fafen zda­wała sobie sprawę ze swej popu­lar­no­ści, to ni­gdy tego nie oka­zy­wała. Decy­zję o wło­że­niu mni­szej szaty pod­jęła przed swymi dzie­sią­tymi uro­dzi­nami, co jej ojciec poparł z całego serca. Każdy ary­sto­kra­tyczny lub po pro­stu bogaty ród w Idris był zobli­go­wany mocą tra­dy­cji do ode­sła­nia jed­nej osoby do klasz­toru. Ego­izm, nawet jeśli cho­dziło o wła­sną rodzinę, był nie­zgodny z Pię­cioma Wizjami.

Sio­stry zbie­rały jagody, które Fafen miała potem roz­dać potrze­bu­ją­cym. Palce mniszki nabrały lekko fio­le­to­wego odcie­nia. Vivenna pra­co­wała w ręka­wicz­kach. Tyle koloru na skó­rze byłoby poważną nie­sto­sow­no­ścią.

– Tak – mówiła dalej Fafen – wydaje mi się, że źle do tego wszyst­kiego pod­cho­dzisz. Zacho­wu­jesz się tak, jak­byś chciała tam poje­chać i poślu­bić tego Nie­ży­wego potwora.

– On nie jest Nie­żywy – zauwa­żyła Vivenna. – Suse­bron jest Powra­ca­ją­cym, a to wielka róż­nica.

– Ow­szem, ale jest fał­szy­wym bóstwem. Poza tym wszy­scy wie­dzą jaka z niego odra­ża­jąca kre­atura.

– Ale to była moja rola. To ja mia­łam zostać jego żoną. Fafen, to sens całego mojego życia. Bez tego jestem nikim.

– Bzdura. – Fafen pokrę­ciła głową. – Za to teraz zamiast Rid­gera ty obej­miesz tron po ojcu.

Co tylko jesz­cze bar­dziej zakłóci natu­ralny porzą­dek rze­czy, pomy­ślała Vivenna. Jakie mam prawo odbie­rać bratu ten zaszczyt?

Pozwo­liła jed­nak dys­ku­sji wyga­snąć. Roz­ma­wiała o tym już od dobrych kil­ku­na­stu minut i nie miała siły cią­gnąć tego dalej. Postą­piła jak należy. Przed­tem rzadko się zda­rzało, by Vivenna czuła taką fru­stra­cję, musząc zacho­wy­wać się według zasad. Jej emo­cje sta­wały się… nie­sto­sowne.

– A co z Siri? – wyrwało się jej nagle. – Podoba ci się, jak została potrak­to­wana?

Fafen pod­nio­sła wzrok i nie­znacz­nie zmarsz­czyła brwi. Zwy­kle nie zasta­na­wiała się nad spra­wami, które nie doty­czyły jej bez­po­śred­nio. Vivenna poczuła się nieco winna, nie chciała bowiem zadać tego pyta­nia tak otwar­cie, ale z Fafen nie można było roz­ma­wiać ina­czej.

– Tu masz rację – przy­znała Fafen. – Nie bar­dzo rozu­miem, dla­czego w ogóle kogoś trzeba było tam posy­łać.

– To z powodu trak­tatu – przy­po­mniała Vivenna. – Żeby chro­nić naszych pod­da­nych.

– Naszych pod­da­nych chroni Austre – zauwa­żyła Fafen i pode­szła do następ­nego krzaka.

Tylko, czy ochroni Siri? – zasta­no­wiła się Vivenna. Biedna, nie­winna, kapry­śna Siri. Ni­gdy nie nauczyła się nad sobą pano­wać; na Dwo­rze Bogów w Hal­lan­dren zje­dzą ją żyw­cem. Siri nie poj­mie wymo­gów poli­tyki, nie nauczy się wbi­jać noży w plecy, nie zro­zu­mie fał­szy­wych uśmie­chów i kłamstw. Zosta­nie też zmu­szona do uro­dze­nia następ­nego Króla-Boga Hal­lan­dren. Ten kon­kretny obo­wią­zek nie był czymś, czego Vivenna wycze­ki­wała szcze­gól­nie ocho­czo. Byłoby to z jej strony poświę­ce­nie, ale jej wła­sne poświę­ce­nie, dobro­wolne, zło­żone w ofie­rze pod­da­nym.

Tego rodzaju myśli drę­czyły Vivennę, gdy razem z Fafen koń­czyły zbie­ra­nie jagód. Potem obie dziew­czyny zeszły ze wzgó­rza i skie­ro­wały się ku mia­steczku. Fafen, podob­nie jak wszy­scy mnisi, całą swą pracę poświę­cała dobru innych ludzi. Pasała zwie­rzęta, zbie­rała jedze­nie i sprzą­tała domy tych, któ­rzy nie byli w sta­nie zro­bić tego sami.

Vivenna, pozba­wiona swego celu, nie wie­działa, co powinna robić. Mimo to po zasta­no­wie­niu doszła do wnio­sku, że ist­nieje ktoś, komu jest jesz­cze potrzebna. Ktoś, kto wyje­chał tydzień temu, we łzach, wystra­szony, rzu­ca­jąc star­szej sio­strze pełne roz­pa­czy spoj­rze­nia.

Bez względu na to, co powie­dział jej ojciec, Vivenna nie była potrzebna w Idris. Tutaj była bez­u­ży­teczna, ale znała prze­cież miesz­kań­ców, kul­turę i spo­łe­czeń­stwo Hal­lan­dren. Gdy szła drogą w ślad za Fafen, w jej gło­wie zaczął się kształ­to­wać pewien plan.

Plan, któ­rego żadną miarą nie można było nazwać spo­koj­nym i opa­no­wa­nym.

Rozdział 3

3

Dar Pie­śni nie pamię­tał swej śmierci.

Kapłani zapew­niali go jed­nak, że jego umie­ra­nie było wyda­rze­niem nie­zwy­kle inspi­ru­ją­cym. Szla­chet­nym. Wspa­nia­łym. Hero­icz­nym. Nikt nie Powra­cał, o ile nie umarł w spo­sób będący ucie­le­śnie­niem któ­rejś z naj­wspa­nial­szych cnót rodzaju ludz­kiego. Dla­tego wła­śnie Opa­li­zu­jące Odcie­nie odsy­łały Powra­ca­ją­cych; mieli słu­żyć jako cho­dzące przy­kłady i bóstwa dla tych, któ­rzy jesz­cze żyli.

Każdy bóg repre­zen­to­wał coś innego. Sta­no­wili ideał cechy sym­bo­li­zo­wa­nej przez spo­sób, w jaki zakoń­czyło się ich życie. Dar Pie­śni zgi­nął, doko­nu­jąc czynu wyma­ga­ją­cego nie­by­wa­łej odwagi. Tak przy­naj­mniej powta­rzali mu jego kapłani. Samego wyda­rze­nia nie pamię­tał, podob­nie jak nie pamię­tał życia poprze­dza­ją­cego począ­tek jego boskiej egzy­sten­cji.

Nie mogąc już dłu­żej spać, jęk­nął cicho. Prze­wró­cił się na bok i usiadł na swym maje­sta­tycz­nym łożu. Poczuł się słabo. Jego umysł nawie­dzały liczne wizje i wspo­mnie­nia. Potrzą­snął głową, chcąc pozbyć się z niej resz­tek mgli­stego snu.

Do sali wkro­czyli słu­dzy, bez słów reagu­jąc na potrzeby swego pana. Dar Pie­śni był jed­nym z młod­szych bóstw. Powró­cił led­wie pięć lat temu. Na Dwo­rze Bogów prze­by­wało ich około dwóch tuzi­nów i wielu było o wiele waż­niej­szych – a także o wiele bar­dziej zapra­wio­nych w poli­tycz­nych roz­gryw­kach – niż on. A wszyst­kimi nimi rzą­dził Suse­bron, Król-Bóg Hal­lan­dren.

Ow­szem, był młody, ale miesz­kał w olbrzy­mim pałacu. Spał w kom­na­cie udra­po­wa­nej jedwa­biami, ufar­bo­wa­nymi na jaskrawe odcie­nie czer­wieni i złota. Takich kom­nat były tu dzie­siątki, wszyst­kie ude­ko­ro­wane i ume­blo­wane zgod­nie z jego kapry­sami i zachcian­kami. Jego potrzeby zaspo­ka­jały setki sług i kapła­nów – bez względu na to, czy tego chciał, czy nie.

I wszystko to dla­tego, pomy­ślał wsta­jąc, że nie mia­łem lep­szego pomy­słu na wła­sną śmierć.

Pod­niósł się i zakrę­ciło mu się nieco w gło­wie. Był dzień jego kar­mie­nia i wie­dział, że sił będzie mu bra­ko­wać, póki nie dopełni rytu­ału.

Pode­szli słu­żący. Nie­śli w rękach wspa­niałe złoto-czer­wone szaty. Gdy wcho­dzili w jego aurę, ich skóra, włosy, stroje wybu­chały prze­sad­nie inten­syw­nymi bar­wami. Oczysz­czone odcie­nie wyglą­dały pysz­niej niż mogłyby to spra­wić jaka­kol­wiek farba czy barw­nik. Tak dzia­łała wro­dzona Bio­Chroma bóstwa: Odde­chu miał dość, by wypeł­nić tysiące ludzi. Nie cenił go jed­nak zbyt­nio. Nie mógł go wyko­rzy­stać do oży­wia­nia ciał lub innych przed­mio­tów; był bogiem, lecz nie Roz­bu­dza­ją­cym. Nie mógł też oddać – ani nawet wypo­ży­czyć – swo­jego boskiego Odde­chu nikomu innemu.

Cho­ciaż mógł, ale tylko raz. Wtedy musiałby umrzeć. Osta­tecz­nie.

Słu­dzy kon­ty­nu­owali swą posługę, oble­ka­jąc go we wspa­niałą tka­ninę. Dar Pie­śni był o dobre pół­to­rej głowy wyż­szy od wszyst­kich pozo­sta­łych w kom­na­cie. Miał też sze­ro­kie bary i umię­śniony tors, na który zupeł­nie nie zasłu­gi­wał, bio­rąc pod uwagę ilość czasu, jaki tra­wił na bez­czyn­no­ści.

– Czy dobrze spa­łeś, Wasza Miłość? – spy­tał ktoś.

Dar Pie­śni się odwró­cił. Lla­ri­mar, jego wysoki kapłan był rosłym kor­pu­lent­nym męż­czy­zną w oku­la­rach i o spo­koj­nej powierz­chow­no­ści. Dło­nie miał nie­mal w cało­ści ukryte pod dłu­gimi ręka­wami czer­wono-zło­tej szaty. Trzy­mał w nich grubą księgę. Gdy wkro­czył w aurę boga, zarówno tom, jak i płaszcz buch­nęły kolo­rami.

– Spa­łem fan­ta­stycz­nie, Wier­ci­pięto. – Dar Pie­śni ziew­nął. – Mia­łem noc pełną kosz­ma­rów i maka­brycz­nych snów. Jak zawsze. Strasz­nie wypo­czą­łem.

– Wier­ci­pięto? – Kapłan uniósł brew.

– Tak. – Dar Pie­śni ski­nął głową. – Posta­no­wi­łem nadać ci nowy przy­do­mek. Wier­ci­pięta pasuje, bo zawsze i wszę­dzie cię pełno, i w każdą sprawę wty­kasz swój nos.

– To dla mnie zaszczyt, Wasza Miłość – podzię­ko­wał Lla­ri­mar i usiadł na krze­śle.

Na Kolory, pomy­ślał Dar Pie­śni. Czy on się ni­gdy nie zde­ner­wuje?

– Zaczniemy? – Lla­ri­mar otwo­rzył księgę.

– Skoro musimy – odparł Dar Pie­śni. Słu­żący zawią­zali już wszyst­kie wstążki, zapięli każdą haftkę, udra­po­wali ostat­nią jedwabną połę. Każdy z nich ukło­nił się i odsu­nęli się pod ścianę kom­naty.

Lla­ri­mar wziął do ręki gęsie pióro.

– Co zatem pamię­tasz ze snów?

– No, wiesz… – Dar Pie­śni opadł na jedną ze swych kanap i wycią­gnął się wygod­nie. – Nic tak naprawdę waż­nego.

Lla­ri­mar wydął z nie­za­do­wo­le­niem usta. W kom­na­cie poja­wiło się wielu innych słu­żą­cych. Nie­śli tale­rze z roz­ma­itymi potra­wami. Przy­ziemna, ludzka strawa. Jako jeden z Powra­ca­ją­cych, Dar Pie­śni nie potrze­bo­wał jeść cze­goś takiego – od zwy­kłego jedze­nia nie przy­by­wało mu ener­gii ani nie uby­wało zmę­cze­nia. Robił to wyłącz­nie dla przy­jem­no­ści. Nie­mniej już nie­długo miał zjeść coś o wiele bar­dziej… boskiego. Coś, co miało obda­rzyć go siłą na cały nad­cho­dzący tydzień.

– Wasza Miłość, pro­szę. Spró­buj sobie przy­po­mnieć sny – popro­sił Lla­ri­mar uprzej­mie, lecz z naci­skiem. – Bez względu na to, jak nie­istotne mogą się teraz wyda­wać.

Dar Pie­śni wes­tchnął i wzniósł oczy ku powale. Sufit także – oczy­wi­ście – był pokryty barw­nymi fre­skami. Ten kon­kretny nad jego głową uka­zy­wał trzy pola oto­czone kamien­nymi murami. Była to wizja, któ­rej doświad­czył jeden z jego poprzed­ni­ków. Dar Pie­śni zamknął oczy i spró­bo­wał się sku­pić.

– Sze­dłem… spa­ce­ro­wa­łem plażą – powie­dział. – Sta­tek wypły­wał beze mnie. Nie wiem dokąd się uda­wał.

Pióro Lla­ri­mara zaczęło skro­bać po per­ga­mi­nie. Kapłan zapewne przy­wo­ły­wał wła­śnie w pamięci wszyst­kie znane listy sym­boli.

– Czy pamię­tasz jakieś kolory? – spy­tał.

– Sta­tek pły­nął pod czer­wo­nymi żaglami – odpo­wie­dział Dar Pie­śni. – Pia­sek był jak zawsze jasno­brą­zowy, a drzewa zie­lone. I wydaje mi się, że z jakie­goś dziw­nego powodu woda w oce­anie była czer­wona, tak samo jak żagiel.

Lla­ri­mar zapa­mię­tale pisał – zawsze bar­dzo się eks­cy­to­wał, kiedy jego bóg przy­po­mi­nał sobie barwy. Dar Pie­śni otwo­rzył oczy i spoj­rzał w sufit, na jego żywe kolory. Roz­tar­gnio­nym gestem wycią­gnął rękę i wziął z trzy­ma­nej przez sługę tacy kilka wiśni.

Dla­czego miałby żało­wać ludziom swych snów? Nawet jeśli uwa­żał wró­że­nie z nich za zwy­kłą głu­potę. Musiał przy­znać, że spo­tkało go nie­zwy­kłe szczę­ście, nie miał powo­dów do narze­kań. Ota­czała go boska Bio­Chro­ma­tyczna aura, żył w ciele, jakiego pozaz­dro­ściłby mu każdy męż­czy­zna i cie­szył się luk­su­sem god­nym dzie­się­ciu wład­ców naraz. Ze wszyst­kich ludzi na świe­cie, aku­rat on miał naj­mniej­sze prawo do spra­wia­nia komu­kol­wiek przy­kro­ści.

Pro­blem pole­gał jedy­nie na tym, że… cóż… Dar Pie­śni był praw­do­po­dob­nie jedy­nym bogiem na świe­cie, który nie wie­rzył w samego sie­bie.

– Wasza Miłość, czy we śnie poja­wiło się cokol­wiek innego? – spy­tał Lla­ri­mar uno­sząc wzrok znad księgi.

– Ty się tam poja­wi­łeś, Wier­ci­pięto.

Lla­ri­mar zamarł i nieco zbladł.

– Ja… ja tam byłem?

Dar Pie­śni ski­nął głową.

– Prze­pra­sza­łeś za bez­u­stanne zawra­ca­nie mi głowy i powstrzy­my­wa­nie mnie przed roz­pu­stą. Potem przy­nio­słeś wielką butlę wina i zatań­czy­łeś. Muszę przy­znać, że było na co popa­trzeć.

Lla­ri­mar spoj­rzał na niego kar­cąco.

– Nie, naprawdę nie było w tym śnie nic wię­cej. Tylko ten sta­tek. A i to wspo­mnie­nie powoli już zanika.

Lla­ri­mar pochy­lił głowę, wstał i odgo­nił słu­żą­cych – choć ci ostatni, rzecz jasna, nie opu­ścili kom­naty, tylko sta­nęli ze swymi pate­rami i tacami z orze­chami, winem i owo­cami pod ścianą, na wypa­dek, gdyby któ­ryś był jesz­cze potrzebny.

– Czy możemy więc kon­ty­nu­ować porzą­dek dnia, Wasza Miłość?

Dar Pie­śni wes­tchnął i wstał. Był wyczer­pany. Sługa natych­miast rzu­cił się do jego szaty, by popra­wić jedną ze sta­ran­nie upię­tych fałd, która roz­luź­niła się wsku­tek ruchu.

Bóg ruszył za kapła­nem. Góro­wał nad nim co naj­mniej o stopę. Meble i drzwi były jed­nak zbu­do­wane z uwzględ­nie­niem jego nie­ty­po­wych roz­mia­rów, przez co kapłani i słu­żący wyglą­dali w pałacu dziw­nie nie na miej­scu. Prze­cho­dzili z kom­naty do kom­naty, nie korzy­sta­jąc z kory­ta­rzy. Kory­ta­rze były prze­zna­czone dla służby i bie­gły wzdłuż zewnętrz­nych ścian kwa­dra­to­wego budynku. Dar Pie­śni kro­czył po mięk­kich, pocho­dzą­cych z pół­noc­nych kró­lestw dywa­nach, mijał naj­wspa­nial­sze dzieła sztuki cera­micz­nej zza Morza Wewnętrz­nego. Każda sala była obwie­szona malo­wi­dłami, sta­ran­nie wyka­li­gra­fo­wa­nymi wier­szami, wszystko to były dzieła naj­bar­dziej uta­len­to­wa­nych arty­stów Hal­lan­dren.

W samym cen­trum pałacu znaj­do­wało się nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie, odbie­ga­jące od zwy­kłych barw złota i czer­wieni, sztan­da­ro­wych barw boga. Tutaj skrzyło się od wstą­żek w ciem­niej­szych kolo­rach – inten­syw­nych błę­ki­tów, zie­leni i szkar­ła­tów. Każdy z nich był praw­dzi­wym kolo­rem, dokład­nie w odpo­wied­nim odcie­niu, co mogła zauwa­żyć jedy­nie osoba, która dostą­piła Trze­ciego Wywyż­sze­nia.