54,99 zł
Wojna dobiegła końca. Mieszkańcy Europy chcą patrzeć w przyszłość z nadzieją. Wydaje im się, że będą mogli wieść spokojne życie i zapomnieć o tragicznej przeszłości. Jednak problemy Europy się nie zakończyły.
Powojenny świat jest rozdarty. USA i ZSRR stają po przeciwnych stronach barykady. Nikt nie wie, kiedy wybuchnie następny konflikt, ale wszyscy wyczuwają go w powietrzu. Niepewność i strach wdzierają się w życie codzienne Europejczyków.
Z czasem blok sowiecki upada, ale na horyzoncie ukazuje się nowe zagrożenie. Definicja wojny ulega zmianie. Ludzie nie widzą teraz czołgów na ulicach, nie słyszą wystrzałów artylerii, nie chowają się w piwnicach przed bombami. Terroryści czyhają na nasze życie w samolotach, metrze i centrach handlowych. Jak pokonać nowych wrogów, gdy nie wiadomo z kim tak naprawdę walczymy?
Po wstrząsających wydarzeniach z pierwszej połowy XX wieku, opisanych przez Iana Kershawa w książce "Do piekła i z powrotem", brytyjski historyk z niezwykłą wnikliwością przedstawia panoramę świata, w którym żyjemy. Ta książka skłoni nas do refleksji nad tym, czym jest Europa, oraz sprawi, że jeszcze raz spróbujemy zadać sobie pytanie, co to znaczy być Europejczykiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1022
Data ważności licencji: 6/12/2028
We wstępie do Do piekła i z powrotem napisałem, że była to najtrudniejsza książka, jakiej pisania kiedykolwiek się podjąłem. Tak było do momentu zabrania się za tę książkę. Drugi tom historii Europy od 1914 roku do naszych czasów dostarczył jeszcze większych problemów zarówno w interpretacji, jak i opracowaniu. W wielkim stopniu jest tak, ponieważ historia Europy między rokiem 1950 a dniem dzisiejszym nie ma porównywalnych oczywistych kamieni milowych, jakimi dla poprzedniego okresu (lata 1914–1949) były obie wojny światowe. Do piekła i z powrotem podąża za wyraźnym scenariuszem dwukrotnego wchodzenia w wojnę i wychodzenia z niej. W podobnie linearny sposób nie da się opisać złożoności historii Europy od roku 1950 do dziś, gdzie mamy ciągłe zwroty akcji, wzloty i upadki, nietrwałe zmiany, ogromne i wciąż przyspieszające tempo transformacji. Historia Europy po 1950 roku przypomina jazdę kolejką górską w wesołym miasteczku, pełną emocji i momentów trwogi. Niniejsza książka ma na celu pokazać, jak i dlaczego Europa przetoczyła się w ciągu tych dziesięcioleci z jednej epoki wielkiej niepewności w drugą.
Metafora rollercoastera nie jest idealna. Ten w końcu, mimo że co chwila podnosi poziom adrenaliny, biegnie po stałym obwodzie i zatrzymuje się w ustalonym miejscu. Być może też metafora nawiązująca do wesołego miasteczka wydaje się zbyt lekka i trywialna w odniesieniu do poważnej, trudnej i często tragicznej historii powojennej Europy. Ale obraz ten dobrze oddaje wyboistą drogę, zapierające dech w piersiach chwile i wrażenie, że kierują nami niekontrolowane siły, dokładnie takie jak te, które kształtowały – choć w różny sposób – życie praktycznie wszystkich Europejczyków w ciągu tych dziesięcioleci.
Złożoność historii Europy w tej epoce stworzyła poważne problemy dla „architektury” książki. Największą trudność przedstawiał fakt podziału Europy przez ponad 40 lat przez żelazną kurtynę. Można powiedzieć, że poza koncepcją wspólnej tożsamości kulturowej (choć i ta była przecież naznaczona różnicami religijnymi, narodowymi, etnicznymi i klasowymi) Europa jako całość w tych dziesięcioleciach nie istniała. Jej obie połówki – Europa Zachodnia i Europa Wschodnia – były konstruktami czysto politycznymi. Wewnętrzny rozwój każdej z tych połówek był na tyle różny, że niemożliwe jest łączne ich omawianie aż do upadku komunizmu w latach 1989–1991. I choć i po tym okresie Europa Wschodnia i Zachodnia pozostały obszarami głęboko odmiennymi, to wpływ gwałtownie przyspieszającej globalizacji – będącej kluczowym wątkiem tego tomu – pozwala potraktować je razem, a nie z osobna.
Charakter tak szeroko zakrojonej pracy sprawił, że, podobnie jak w przypadku Do piekła i z powrotem, musiałem polegać w dużej mierze na cudzych badaniach i publikacjach – tym bardziej że sam nigdy wcześniej nie podejmowałem specjalistycznych badań na temat jakiegokolwiek aspektu tego okresu. Fakt, że znam ten okres z autopsji, bynajmniej nie wystarcza. Kiedy zaczynałem pisać tę książkę, ktoś zasugerował mi, że pisanie powinno pójść łatwo, ponieważ obejmowany okres zbiega się ze znaczną częścią mojego życia. Ale tak naprawdę osobiste wspomnienia, mimo że bywają pomocne, mogą też być zniekształcone lub niedokładne. W paru przypadkach pozwoliłem sobie dodać osobiste wspomnienia w przypisach, celowo oddzielając je od tekstu głównego. Moim zdaniem własnego postrzegania jakiegoś przeżytego wydarzenia i jego oceny historycznej nie powinno się mieszać. Pamięć ludzka jest ulotna i selektywna, a ocena znaczenia poważnych wydarzeń prawie zawsze wymaga nie tylko drobiazgowej wiedzy, ale i dystansu czasowego pozwalającego na jej strawienie.
Poleganie na pracy naukowej innych okazało się niezbędne. Wiele z takich prac to specjalistyczne monografie lub eseje publikowane w naukowych czasopismach. W przedmowie Do piekła i z powrotem wymieniłem kilka znakomitych ogólnych opracowań historii Europy XX wieku, do których obecnie mogę dodać Out of Ashes Konrada Jarauscha. Najbardziej fascynującym ogólnym studium drugiej połowy XX wieku jest Powojnie Tony’ego Judta. Bezcenne dla mnie, zwłaszcza przy pracy nad dziejami Europy Środkowej, okazały się książki Timothy’ego Gartona Asha, wspaniale łączącego wysoki kunszt dziennikarski z warsztatem historyka. Ogromnie pomogły mi także książki niemieckich historyków – Heinricha Augusta Winklera, Andreasa Wirschinga, Hartmuta Kaelble’a, Andreasa Röddera i Philippa Thera. Te i inne prace, z których w największym stopniu korzystałem, wymieniłem w wybranej bibliografii, ale pamiętajmy, że to tylko wierzchołek wielkiej góry lodowej. Podobnie jak w poprzednim tomie, zgodnie z zasadami wydawniczymi serii Penguin History of Europe, nie podaję przypisów końcowych. Tak jak poprzednio zaznaczam gwiazdką w bibliografii te prace, z których czerpałem bezpośrednie cytaty.
Moje podejście do tematu jest zasadniczo zgodne z tym, które przyjąłem, pisząc Do piekła i z powrotem. Tu, jak i w tamtym tomie, starałem się oddać dramatyzm i chaotyczny przebieg opisywanych wydarzeń, przetykając narrację dzisiejszymi poglądami na zachodzące ówcześnie procesy. Książka ma porządek chronologiczny – poszczególne rozdziały obejmują stosunkowo krótkie okresy i dzielą się na podrozdziały tematyczne. Krótka przedmowa nakreśla założenia interpretacyjne. Pierwsze trzy rozdziały opisują pierwszą erę niepewności powojennej Europy – zaczynając od napięć charakterystycznych dla lat zimnej wojny, przez budowę dwóch przeciwstawnych sobie bloków po zachodniej i wschodniej stronie kontynentu, aż do stanu z połowy lat 60. Rozdziały 4 i 5 dotyczą zadziwiającego, trwającego przez kilka dziesięcioleci boomu gospodarczego i jego implikacji społecznych, a także rozłamu w świecie kultury, w którym pełna patosu zaduma nad dziedzictwem niedawnej przeszłości współistniała z krzykliwą, ekscytującą atmosferą nowych prądów. Rozdział 6 opisuje, jak pod koniec lat 60. mieszanka ta doprowadziła do wybuchu młodzieżowych protestów, które pociągnęły za sobą zmianę wartości społecznych i kulturowych. Rozdział 7 skupia się na „dekadzie przełomu”, czyli fundamentalnych zmianach, jakie miały miejsce w latach 70. i na początku lat 80. Rozdział 8 zajmuje się demontażem systemu komunistycznego na wschodzie kontynentu w latach 80., ze szczególnym uwzględnieniem osobistego (nawet jeśli nieumyślnego) wkładu w ten proces Michaiła Gorbaczowa; końcową fazę tych przemian, tzw. aksamitną rewolucję w Europie Środkowej i Wschodniej w latach 1989–1991 omawia rozdział 9, akcentujący dla odmiany naciski płynące „z dołu”. Głównymi tematami rozdziału 10 są trudności i rozczarowania społeczeństw byłego bloku radzieckiego budujących pluralistyczne demokracje i kapitalistyczne gospodarki, a także dramatyczny rozpad Jugosławii i towarzyszące mu wojny etniczne. Rozdział 11 analizuje zmiany, do jakich doszło w Europie w następstwie ataków terrorystycznych z 2001 roku w Stanach Zjednoczonych i będących ich skutkiem wojen w Afganistanie i Iraku. I wreszcie w rozdziale 12 zająłem się serią kryzysów, które spadły na Europę, poczynając od 2008 roku i doprowadziły do ogólnego kryzysu na kontynencie. W posłowiu starałem się przejść od historii ku przyszłości, nakreślając krótkoterminowe perspektywy i długoterminowe problemy, jakie Europa napotka w nowej erze niepewności.
Do piekła i z powrotem kończyło się happy endem: kiedy Europa w latach 1945–1949 dźwigała się po podwójnej katastrofie wojen światowych, miała widoczne szanse na jaśniejszą przyszłość, nawet jeśli towarzyszyły im czarne chmury w postaci zagrożenia atomowego. W przypadku niniejszej książki finał jest bardziej ambiwalentny – w każdym razie w odniesieniu do perspektyw długoterminowych.
Wszystko może szybko ulec zmianie, w tym i historiografia. Eric Hobsbawm, pisząc na początku lat 90., kreślił ponure wizje kryzysów mogących dotknąć Europę, podkreślając w pesymistycznej konkluzji destrukcyjną moc kapitalizmu. Większość analityków była jednak o wiele bardziej optymistyczna w ocenie najbliższej przyszłości Europy. Szereg wybitnych dzieł omawiających te kwestie, a powstałych w okolicach przełomu tysiącleci, tchnęło wyraźnym optymizmem. Mark Mazower uważał, że „międzynarodowa perspektywa” jest „spokojniejsza niż kiedykolwiek”. Richard Vinen mówił o „erze zdrowego pieniądza”. Harold James opisywał „niemal powszechny rozrost demokracji i kapitalizmu” (choć wspomniał też o towarzyszących temu procesowi rozczarowaniach), a globalizację postrzegał niemal całkowicie pozytywnie jako „odrodzenie się światowego społeczeństwa, kultury i gospodarki”. Jednak rozwój wydarzeń w pierwszych kilkunastu latach XXI wieku każe ten optymizm powściągnąć.
Wydane w 2005 roku Powojnie Tony’ego Judta również tchnie optymizmem. „Nacjonalizm [w Europie] zasadniczo pojawiał się i znikał”, pisze autor, dodając w konkluzji, że „XXI wiek może jeszcze należeć do Europy”. Dziś, w obliczu chaosu, jaki panuje w Europie od 2008 roku, pojawienia się w wielu krajach partii nacjonalistycznych i ksenofobicznych, długoterminowych wyzwań stojących przed kontynentem oraz wydającego się nie mieć końca wzrostu globalnych wpływów Chin, założenia te wydają się znacznie odbiegać od prawdy.
Zmiany krótkoterminowe są oczywiście w dużej mierze nieprzewidywalne. Przyszłość Europy – wciąż jadącej kolejką górską w wesołym miasteczku – to wspina się, to znów ostro spada w dół. Obecnie (na jesieni 2017 roku) wróżby są lepsze od tych, które przeważały jeszcze kilka miesięcy temu, choć kryształowa kula pozostaje zamglona. Długoterminowe perspektywy są jednak tak dla Europy, jak i reszty świata, zniechęcające. Zmiany klimatyczne, demografia, podaż surowców energetycznych, masowa migracja, napięcia związane z wielokulturowością, automatyzacja produkcji, rosnące różnice w dochodach, bezpieczeństwo międzynarodowe i zagrożenie globalnym konfliktem – wszystko to są jak najbardziej realne wyzwania, przed jakimi staniemy w nadchodzących dziesięcioleciach. Trudno powiedzieć, jak dobrze Europa jest przygotowana, by poradzić sobie z tymi problemami. Zmaganie się z nimi i kształtowanie przyszłości kontynentu zależeć będzie może nie wyłącznie od samych Europejczyków, ale od nich przede wszystkim. Płynąc w konwoju po niebezpiecznych wodach, najlepiej trzymać się blisko siebie. Oznacza to budowanie i umacnianie tworzonych stopniowo od końca wojny poziomów jedności, współpracy i konsensusu, nawet jeśli wydają się niedoskonałe. Dzięki dobrej nawigacji możemy wspólnie przepłynąć przez groźne cieśniny i dotrzeć do bezpieczniejszych brzegów.
Pisanie historii czasów mojego własnego życia było dla mnie ogromnym wyzwaniem. Ale zadanie to okazało się satysfakcjonujące. Nauczyłem się niepomiernie więcej, niż wcześniej wiedziałem o wydarzeniach i zmianach, które ukształtowały moje życie. I dziś mam dużo lepsze niż dawniej rozumienie tego, jak mój własny kontynent przybierał obecny kształt. Już choćby przez to całe przedsięwzięcie było dla mnie warte zachodu. Co zaś się tyczy przyszłości… No cóż, prognoza historyka nie będzie tu lepsza od innych.
Ian Kershaw Manchester, listopad 2017 r.
Wstęp
Z historią jest tak, jak z naturą, jak z wszelką głębią, minioną, teraźniejszą czy przyszłą; im głębiej i poważniej w nie wnikamy, tym trudniejsze się z nich wyłaniają problemy
Johann Wolfgang von Goethe (Refleksje i maksymy)
W 1950 roku Europa dźwigała się z mrocznych lat najgorszej wojny w dziejach. Fizyczne rany były widoczne na całym kontynencie w postaci ruin zbombardowanych budynków. Blizny na psychice i moralności przetrwały znacznie dłużej niż odbudowa miast i miasteczek. Brutalność niedawnej przeszłości rzucała na Europę głęboki cień przez kolejne dziesięciolecia. Od zakończenia wojny w 1945 roku podejmowano ważne kroki na drodze ku kształtowaniu nowego oblicza Europy. Jednak najważniejsze dziedzictwo wojny w latach bezpośrednio po jej zakończeniu było dwojakie: Europa była teraz kontynentem przedzielonym w połowie żelazną kurtyną, a nowe czasy okazały się erą jądrową, zdominowaną przez dwa supermocarstwa będące w posiadaniu broni masowego rażenia.
Europa nie była już w stanie wojny. Ale wojna nuklearna, której perspektywa wydawała się wcale nieodległa, zagrażała samemu przetrwaniu Europy jako cywilizacji. Groźba takiej wojny, wisząca nad Europą niczym miecz Damoklesa, nie zależała wyłącznie od tego, co działo się na samym kontynencie. Europa była teraz w pełni narażona na globalną konfrontację supermocarstw. Wydarzenia, do których doszło z dala od europejskich wybrzeży – wybuch wojny koreańskiej w 1950 roku i kryzys kubański z 1962 roku – wyznaczają początek i koniec najniebezpieczniejszej fazy zimnej wojny (choć drugi, krótszy okres wzmożonego zagrożenia wystąpił na początku lat 80.).
Dzieci urodzone na fali powojennego wyżu demograficznego stały się świadkami przemian, o których ich rodzicom się nie śniło. Tempo tych przemian – politycznych, gospodarczych, społecznych i kulturowych – przekraczało wszystko, co wcześniej było ludziom znane w czasach pokoju. Dzieci te rodziły się w latach wielkiej nędzy, w dużej mierze będącej bezpośrednią konsekwencją wojny. Mieszkania Europejczyków były często prowizorycznie – w sytuacji gdy na znacznej części kontynentu, zwłaszcza w Europie Środkowej i Wschodniej, dachu na głową szukały miliony przesiedleńców i osób, których domy zostały zniszczone w bombardowaniach. Nawet domy, które przetrwały, były najczęściej w złym stanie, a warunki sanitarne, w których żyła duża część populacji, prymitywne. Występował powszechny niedobór żywności i odzieży. Jedynie bogate rodziny posiadały sprzęt domowy, pozwalający odetchnąć ciężko pracującym kobietom – mowa tu o pralce, telefonie, lodówce czy samochodzie. Jeszcze mniej osób stać było na telewizor.
Powojenne pokolenie wyżu demograficznego korzystało z owoców zdumiewającego postępu dokonującego się w medycynie. Otrzymało też niemożliwą do oszacowania pomoc od państwa opiekuńczego, którego ustanowienie i rozrost umożliwił wysoki poziom wzrostu gospodarczego. Standardy życia w krajach za żelazną kurtyną pozostawały daleko w tyle za warunkami w Europie Zachodniej, ale i tu mieszkańcom zapewniano przynajmniej opiekę medyczną i socjalną – wolny dostęp do nich był hasłem, którym lubili szermować komunistyczni przywódcy (choć jego realizacja w praktyce zwykle kulała). Był to pierwszy istotny przełom – zapewnienie bezpieczeństwa socjalnego na poziomie, którego wcześniej nie doświadczono w obu połówkach Europy. Pod pewnymi względami, przynajmniej na zachodzie kontynentu, długi powojenny boom gospodarczy, umożliwiony przezeń postęp społeczny, a także rozkwit konsumpcjonizmu, zachęcający do patrzenia w przyszłość z optymizmem, pozwalały Europejczykom zapomnieć o stanie niepewności, w jakim znajdował się kontynent, potencjalnie zagrożony wojną jądrową.
Postęp materialny, jaki dokonał się od tamtych czasów, był zadziwiający. Obfitość żywności, dostępnej w przeciętnym dzisiejszym supermarkecie w jakimkolwiek europejskim kraju, wydawałaby się nieziszczalnym snem w 1950 roku czy zresztą kiedykolwiek wcześniej. Dla dzisiejszych rodzin życie w domu bez łazienki i z toaletą na podwórku (najczęściej zresztą współdzieloną z innymi rodzinami) wydawałoby się horrorem. Dobra, które do niedawna były luksusem dostępnym tylko nielicznym, stały się powszechne. Większość rodzin ma dziś samochód. Dwa samochody w jednym gospodarstwie domowym to też nic niezwykłego. Lodówka jest standardowym elementem wyposażenia domu. Podróże zagraniczne – w 1950 roku domena bogaczy – dziś są dostępne dla milionów ludzi. W prawie każdym domu stoi telewizor, a satelity umożliwiają oglądanie wiadomości czy imprez sportowych na żywo z drugiego końca globu. Telewizję można oglądać na telefonach komórkowych – coś, co do bardzo niedawna było po prostu niewyobrażalne. Kiedyś, kiedy będąc już za granicą, chcieliśmy zadzwonić do domu, wymagało to wyjścia do budki telefonicznej, jeśli nie wizyty na poczcie; dziś szybko i bez wysiłku załatwiamy podobną potrzebę z telefonu komórkowego – dzwoniąc, wysyłając SMS-a bądź korzystając z szeregu aplikacji, zapewniających nam stały dostęp do wiadomości czy pozwalających na rozmowę, a nawet oglądanie na ekranie znajomych i krewnych oddalonych od nas o tysiące mil. Coraz mniejsze i coraz łatwiejsze w obsłudze, powszechnie dostępne komputery przekształciły nasze życie w sposób niewyobrażalny nie tylko w 1950 roku, ale i całkiem niedawno.
Zmieniły się drastycznie nie tylko otaczające nas dobra materialne, ale także mentalność ludzi. Większość mieszkańców Europy w 1950 roku posiadała poglądy, które 70 lat później uznano by za aberrację. Wprawdzie jeszcze w grudniu 1948 roku (niewątpliwie pod wpływem straszliwych wydarzeń z lat drugiej wojny światowej) Organizacja Narodów Zjednoczonych przyjęła Powszechną Deklarację Praw Człowieka, ale nie wszyscy rozumieli jeszcze, co dokument ten w praktyce oznacza. Poglądy rasistowskie i otwarta dyskryminacja były zjawiskiem powszechnym i mało kto się temu dziwił. W ówczesnej Europie żyło zresztą niewiele osób o skórze innej niż biała. W krajach europejskich nadal obowiązywała i była wykonywana kara śmierci za najcięższe zbrodnie. Homoseksualizm był przestępstwem, a aborcja nielegalna. Wielki wpływ na życie polityczno-społeczne posiadały kościoły chrześcijańskie, a udział wiernych w nabożeństwach był wciąż dość wysoki. Tymczasem w momencie, kiedy pierwsze powojenne dzieci zbliżyły się do wieku starczego, prawa człowieka są uznawane za oczywistość (choć nie zawsze w sposób doskonały przestrzeganą), poglądy rasistowskie spotykają się ze społecznym napiętnowaniem (standardowo w Europie Zachodniej, nieco rzadziej na wschodzie i południu kontynentu), społeczeństwa wielokulturowe stały się normą, kara śmierci jest przeżytkiem, małżeństwa homoseksualne i legalna aborcja są powszechnie akceptowane, a rola kościołów chrześcijańskich znacznie się zmniejszyła (choć religijność jest niezwykle ważna dla mniejszości muzułmańskiej, co widać choćby po rozprzestrzenianiu się meczetów, których widok był w europejskich miastach w roku 1950 zupełnie nieznany).
Opisywane tu przemiany to część procesu znanego jako „globalizacja”. Pojęcie to oznacza nie tylko integrację gospodarczą, będącą wynikiem swobodnego przepływu kapitału, technologii i informacji, ale też przeplatanie się społecznych i kulturowych modeli postępu i przenikanie tychże ponad granicami poprzez rozwijające się części świata. Globalizacji nie da się jednak opisać jako wyłącznie pozytywnego dążenia do zapewnienia mieszkańcom globu coraz dostateczniejszego życia. Jest oczywiste, że ma ona i swoje ciemne strony – powoduje na przykład ogromne szkody w środowisku naturalnym, poszerza przepaść między biednymi a bogatymi, prowadzi do nasilenia masowej migracji (w dużej mierze niekontrolowanej) i zwiększa poziom bezrobocia wskutek automatyzacji produkcji, możliwej dzięki zmianom technologicznym. Przemiany spowodowane globalizacją będą stanowiły nić łączącą kolejne rozdziały. Globalizacja to jednak nie tylko historia sukcesu, ale i czynnik odpowiadający w dużej mierze za nową erę niepewności w Europie.
***
Niniejsza książka opisuje ciągłe zwroty akcji oraz wzloty i upadki, które prowadziły Europę od jednej ery niepewności do drugiej – od groźby wojny nuklearnej do wielowarstwowego i wszechobecnego poczucia niepewności właściwego dla dzisiejszego dnia. Moim celem jest wyjaśnienie złożoności i wielopłaszczyznowości zmian, jakie zachodziły w Europie po 1950 roku. Drogę tę wyznaczały epokowe punkty zwrotne – lata 1973, 1989, 2001, 2008. Pełna jest ona sukcesów i udoskonaleń, ale także niepowodzeń, rozczarowań, a niejednokrotnie i rozwianych złudzeń.
Rolę zwornika w trwającej od siedmiu dziesięcioleci transformacji Europy odegrały Niemcy. Przemiana w kraju, który niewiele wcześniej robił wszystko, by kontynent ten zniszczyć, była wyjątkowo głęboka. Mimo że jako państwo Niemcy z końcem drugiej wojny światowej przestały na pewien czas istnieć, pozostały w centrum europejskich wydarzeń – okazały się kluczowe dla powojennego odrodzenia, kluczowe dla zimnej wojny i kluczowe dla jej zakończenia, kluczowe dla rozszerzenia integracji europejskiej, kluczowe dla stworzenia euro, kluczowe dla kryzysu strefy euro i kryzysu migracyjnego i wreszcie kluczowe dla wciąż nieporadnych prób zreformowania Unii Europejskiej po jej ostatnich poważnych problemach. Przez te lata Niemcy stały się istotnym filarem stabilnej liberalnej demokracji, największą gospodarką Europy, krajem, który po 40 latach podziału zdołał odbudować jedność narodową i przyjął na siebie, choć nie bez obaw, rolę europejskiego przywództwa. Niemiecka transformacja odegrała kluczową rolę w powojennej historii Europy – i nie da się powiedzieć, że rolę tę Niemcy odegrały bez żadnego sukcesu.
Nie ma prostego wyjaśnienia zjawiska burzliwej transformacji powojennej Europy. Dynamika polityczna, gospodarcza i kulturowa były w tym okresie na tyle ściśle ze sobą powiązane, że nie da się dziś wyraźnie wskazać konkretnych aktorów zmian. W znacznym stopniu transformacja Europy odzwierciedla głębokie zmiany społeczne i gospodarcze, bynajmniej nieograniczające się do tego kontynentu, które zwykliśmy określać pojęciem „globalizacja”. Odbudowa Europy po drugiej wojnie światowej dokonywała się na fali bezprecedensowego, trwającego przez ponad dwie dekady wzrostu gospodarczego w skali globalnej. Załamanie tego wzrostu w latach 70. oznaczało decydujący zwrot w rozwoju, który ukształtował pozostałą część dwudziestego stulecia.
Zdumiewające ożywienie gospodarcze w Europie w pierwszych powojennych dziesięcioleciach było uwarunkowane przez coś, co nazwałem „matrycą odrodzenia”. Elementami tej matrycy są: koniec mocarstwowych ambicji Niemiec, przeorientowanie geopolityczne Europy Środkowej i Wschodniej, podporządkowanie interesów narodowych interesom dwóch supermocarstw, bezprecedensowy wzrost gospodarczy i wisząca nad kontynentem groźba użycia broni jądrowej. Około 1970 roku wszystkie te elementy znaczyły już znacznie mniej niż w pierwszych latach powojennych, a co najważniejsze, nastąpiło wyraźne spowolnienie wzrostu gospodarczego. Wieloletni boom się skończył. Powojenny porządek gospodarczy czekała fundamentalna przemiana. Zmiana paradygmatu oznaczała początek tego, co, jak to widać z dzisiejszej perspektywy, było narodzinami nowej matrycy, która swój ostateczny kształt miała przybrać stopniowo w trakcie dwóch dekad. To, co przekształciło się ostatecznie w „matrycę nowej niepewności”, obejmowało zliberalizowaną i zderegulowaną gospodarkę, rozpędzoną globalizację, gwałtowny rozwój technologii informacyjnych oraz, po 1990 roku, pojawienie się wielobiegunowego świata. Połączenie tych składników z czasem przekształciło Europę na wiele pozytywnych sposobów – ale także wywołało niepewność zupełnie innego rodzaju niż egzystencjalna niepewność spowodowana zagrożeniem nuklearnym w latach 50. i na początku lat 60.
Po upadku żelaznej kurtyny tempo globalizacji wyraźnie przyspieszyło, co w wielkiej mierze było wynikiem rewolucji informatycznej i szybkiego rozprzestrzeniania się Internetu, zwłaszcza po tym, jak w 1991 roku World Wide Web (wynaleziony w 1989 roku) został publicznie udostępniony. Jednak już znacznie wcześniej dokonywała się istotna zmiana kulturowa, której główną osią były walka o prawa socjalne, nacisk na indywidualizm i kwestie tożsamości. Od połowy lat 60. systemy wartości i styl życia zmieniały się w sposób, który czynił z Europy region pod wieloma względami bardziej tolerancyjny, liberalny i kosmopolityczny. Wiele wartości i norm, które wcześniej uważano za pewne, odeszło do lamusa.
Dodać do tej ogólnej i bezosobowej dynamiki należy rolę jednostek i krótkoterminowych decyzji politycznych. Działań niewielkiej liczby osób na kluczowych stanowiskach – z których najbardziej znani to Michaił Gorbaczow i Helmut Kohl – nie da się sprowadzić jedynie do odzwierciedlania zachodzących zmian strukturalnych. W kluczowych momentach osoby te osobiście odegrały decydującą rolę w transformacji Europy.
W kolejnych rozdziałach przedstawimy bilans transformacji Europy na przestrzeni siedmiu dziesięcioleci. Nie jest to bynajmniej historia znaczona samymi sukcesami. Nie był to marsz wyłącznie po równiej drodze. Miały miejsce bardzo pozytywne zmiany, ale zdarzały się też potknięcia.
A końca wybojów nie widać.
Rozdział 1
…najprawdopodobniej oznaczać to będzie koniec wojen na wielką skalę osiągnięty kosztem przedłużającego się nieskończenie „pokoju, który nie jest pokojem”.
George Orwell o bombie atomowej, 1945 r.
Do 1950 roku, w efekcie zakończenia drugiej wojny światowej, pojawiła się nowa Europa, podzielona – ideologicznie, politycznie i społeczno-gospodarczo – na dwie części. Był to początek całkowicie nowej ery w historii kontynentu, charakteryzującej się niespotykaną dotąd niepewnością. Była to epoka wewnętrznie ukształtowana przez podział, który wojna pozostawiła Europie jako nadrzędną wobec innych czynników spuściznę – oraz przez przerażającą groźbę nuklearnej zagłady.
Na ponad cztery dekady zimna wojna miała rozdzielić dwie połówki Europy. W dużej mierze odrębny ich rozwój miał jednak jedną wspólną cechę: prymat siły militarnej. Tę siłę militarną, będącą dominującą cechą powojennej Europy po obu stronach żelaznej kurtyny, kontrolowały obecnie dwa kraje: Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Oba lękały się o własne bezpieczeństwo. Oba były zdeterminowane, by zapobiec dominacji wroga w Europie. Nowością w tej napiętej relacji było to, że opierała się ona na broni o tak straszliwej sile rażenia, iż żadna ze stron nie odważyła się jej użyć. W ciągu zaledwie kilku lat stała się ona bronią całkowitej zagłady. W roku 1949 oba supermocarstwa – Stany Zjednoczone były nim już wcześniej, Związek Radziecki dopiero się supermocarstwem stawał – posiadały bomby atomowe. Cztery lata później zarówno USA, jak i ZSRR miały już na wyposażeniu niezwykle potężne bomby wodorowe, a wkrótce ich nuklearne arsenały były zdolne do kilkukrotnego zniszczenia życia na naszej planecie.
W latach 1950–1962 zimna wojna była najintensywniejsza i najbardziej niebezpieczna. Przez większą część tego okresu Europa znajdowała się w centrum zimnej wojny – zresztą w epoce nuklearnej konfrontacja supermocarstw w jakimkolwiek punkcie globu miałaby jak najgorsze następstwa dla kontynentu europejskiego.
Groźba wybuchu konfliktu Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim była w pierwszych latach powojennych niekiedy dość realna, niemniej udało się uniknąć katastrofy. Jednak z początkiem nowej dekady pojawił się groźny kryzys, mogący prowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. Kryzys ten wybuchł w dalekiej Korei, ale było jak najbardziej oczywiste, że Europa nie zdoła pozostać poza globalnym konfliktem obu supermocarstw. I podobnie jak przed rokiem 1945 Stany Zjednoczone były niechętne angażowaniu się w sprawy europejskie i włączeniu się do obu wojen światowych, tak obecnie Europa Zachodnia stała się w zasadzie dodatkiem – nawet jeśli bardzo istotnym – do amerykańskiej ogólnej polityki zagranicznej. Tymczasem blok wschodni (poza Jugosławią, której udało się po wojnie zyskać niezależność od Moskwy) był nawet bardziej bezpośrednio zaangażowany we wspieranie ZSRR w światowej konfrontacji z USA.
Korea została zaanektowana przez Japończyków w 1910 roku i pozostała pod ich rządami do końca drugiej wojny światowej. Półwysep Koreański został następnie podzielony mniej więcej na pół linią demarkacyjną, przebiegającą wzdłuż 38. równoleżnika, w wyniku porozumienia między Amerykanami a Sowietami dotyczącego tymczasowego podziału administracyjnego tego kraju. Jednak do 1948 roku nadzieje na zjednoczenie obu Korei były już nierealne: komunistyczna republika na północy stała się sowieckim satelitą, postrzeganym przez Moskwę jako część swojej strefy wpływów, na południu zaś powstała zdecydowanie antykomunistyczna republika, zdominowana przez interesy amerykańskie. Równowagą tą zachwiało zwycięstwo komunizmu w Chinach we wrześniu 1949 roku, po ponad dwóch dekadach zaciekłej wojny domowej między komunistami a nacjonalistami Czang Kaj-szeka (która toczyła się równolegle z niezmiernie krwawą wojną przeciwko japońskim najeźdźcom w latach 1937–1945). W nowej sytuacji południe Półwyspu Koreańskiego stało się jedyną niekomunistyczną enklawą na rozległym obszarze komunistycznej dominacji. I kiedy 25 czerwca 1950 roku żołnierze północnokoreańscy przekroczyli linię demarkacyjną i zaatakowali południe podzielonego kraju, groźba wojny między oboma supermocarstwami niepomiernie wzrosła. Stany Zjednoczone, zaangażowane w powstrzymywanie radzieckiej potęgi i przerażone perspektywą dalszej ekspansji komunizmu, tak w Azji Południowo-Wschodniej, jak i w Europie, nie mogły sobie pozwolić na utratę Korei Południowej i powstanie ewidentnego zagrożenia dla Japonii.
Amerykanie słusznie zakładali, że Korea Północna nie zaatakowałaby bez zgody Stalina. Radziecki dyktator kilka tygodni wcześniej dał rzeczywiście Koreańczykom z północy zielone światło do ataku, choć nie był chętny do wysyłania im z pomocą własnych wojsk, licząc na to, że w razie konieczności zrobią to Chiny. Przywództwo amerykańskie przyjęło pogląd, że komunistyczna ekspansja musi zostać powstrzymana, bo w przeciwnym razie może dojść do efektu domina. Jeśli upadek Korei nie zostanie powstrzymany, argumentował prezydent Harry Truman, Sowieci „połkną całą Azję kawałek po kawałku”. A jeśli „utracimy Azję, zawali się Bliski Wschód i [trudno przewidzieć] co stanie się z Europą”. Nie po raz ostatni w powojennej Europie przywołano pamięć nieudanej polityki appeasementu z lat 30., która nie zdołała powstrzymać Hitlera. Jeśli, argumentowano, komunistyczna ekspansja nie zostanie natychmiast zatrzymana, doprowadzi to do trzeciej wojny światowej.
Stany Zjednoczone pozyskały zgodę Organizacji Narodów Zjednoczonych (powstałej w październiku 1945 roku) na użycie siły w obronie zaatakowanego państwa członkowskiego. Był to pierwszy tego rodzaju przypadek i doszło do niego w wyniku radzieckiego błędu. Kiedy na konferencji jałtańskiej w lutym 1945 roku uzgadniano utworzenie Organizacji Narodów Zjednoczonych, zarówno Stalin, jak i przywódcy Stanów Zjednoczonych byli usatysfakcjonowani zapisem, że oba te państwa będą miały prawo weta przy każdym głosowaniu na forum planowanej Rady Bezpieczeństwa, której pozostałymi stałymi członkami zostały Wielka Brytania, Francja i Chiny. Wyobrażano sobie, że dzięki Radzie Bezpieczeństwa kontrolowanej przez wielkie mocarstwa Organizacja Narodów Zjednoczonych okaże się o wiele bardziej skuteczna niż dawna Liga Narodów. Jak błędne było to założenie, miało się okazać wielokrotnie podczas zimnej wojny, kiedy to użycie weta przez jedno lub drugie supermocarstwo niemal niezmiennie wywoływało impas w Radzie Bezpieczeństwa. Wyjątkiem był rok 1950, kiedy to ZSRR postanowił tymczasowo bojkotować posiedzenia Rady Bezpieczeństwa w proteście przeciwko odmowie przyznania miejsca w tym gronie komunistycznym Chinom – dzięki temu Stanom Zjednoczonym udało się uzyskać akceptację ONZ dla działań niezbędnych do odparcia inwazji na Koreę Południową i przywrócenia w tym kraju pokoju i bezpieczeństwa. Stalin szybko zdał sobie sprawę z popełnionego błędu, a Sowieci ponownie zajęli miejsce w Radzie Bezpieczeństwa. Było już jednak za późno, aby powstrzymać wysłanie sił Narodów Zjednoczonych, zdominowanych przez USA, dla wsparcia armii południowokoreańskiej. W momencie zakończenia wojny siły ONZ-owskie, do których włączono oddziały Koreańczyków z południa, liczyły prawie 933 000 żołnierzy. Przeważającą większość stanowili żołnierze południowokoreańscy (591 000) i Amerykanie (302 000). Własne oddziały bojowe wysłał szereg krajów europejskich – Wielka Brytania, a także znacznie mniejsze kontyngenty, Francja, Belgia, Grecja i Holandia; niewielką jednostkę wysłał też Luksemburg.
Amerykanie przejęli inicjatywę, wypędzając żołnierzy północnokoreańskich z południa, a następnie przekraczając linię demarkacyjną i kierując się na północ. Obawiając się otwartych działań wojennych ze Stanami Zjednoczonymi, Stalin odrzucił prośby Korei Północnej o sowiecką interwencję. Jednak chiński przywódca Mao Zedong nie był przygotowany na to, by Korea znalazła się całkowicie pod kontrolą amerykańską, stając się potencjalnie w przyszłości przyczółkiem do ataku na same Chiny (pamiętajmy, że relacje Pekinu z Moskwą już wówczas nie były idealne). Jesienią 1950 roku Mao wysłał znaczne siły, liczące ostatecznie około 300 000 żołnierzy, i zmusił amerykańską 8. Armię do panicznego odwrotu. Było to pierwsze ostrzeżenie, że Zachód będzie musiał liczyć się z Chinami jako światową potęgą militarną. W ciągu dwóch miesięcy cała Korea Północna ponownie znalazła się pod kontrolą komunistów; padła też południowokoreańska stolica, Seul. Przerażony rozwojem sytuacji Waszyngton rozważał zrzucenie bomby atomowej.
Stany Zjednoczone nadal posiadały ogromną przewagę w liczbie bomb atomowych – według niektórych szacunków, nawet 74:1 – nad Związkiem Radzieckim. Ale co dokładnie miałoby być celem ataków? W wojnie toczonej w przeważającej części na terenie Korei nie było to oczywiste. Trzeba było poza tym uwzględnić perspektywę masowej, odwetowej eskalacji wojny, która dotąd była konfliktem regionalnym, a obecnie mogłaby objąć również sowiecką inwazję na Europę Zachodnią czy nawet zrzucanie bomb atomowych na europejskie miasta. Pod koniec 1950 roku perspektywa rozszerzenia konfliktu i wybuchu trzeciej wojny światowej była bardzo realna. Amerykańscy przywódcy wojskowi sporządzili listę celów, wybranych spośród rosyjskich i chińskich miast, i rozważali przedstawienie Chinom ultimatum, dotyczącego wycofania chińskich wojsk poza rzekę Yalu. W razie konieczności liczyli się z „szybkim użyciem bomby atomowej”.
Zwyciężył jednak rozsądek. A do wiosny 1951 roku Amerykanom udało się, kosztem znacznych strat, zatrzymać chińską ofensywę, przejąć inicjatywę i ostatecznie siły ONZ przegnały armię komunistyczną z południa. Przez kolejne dwa lata trwała straszliwa walka na wyczerpanie. Po zawieszeniu broni w lipcu 1953 roku wojna koreańska zakończyła się tak, jak się zaczęła – z każdą ze stron po przeciwnej stronie linii demarkacyjnej, przebiegającej wzdłuż 38. równoleżnika. Trzyletnia wojna przyniosła prawie trzy miliony zabitych i rannych – w przeważającej większości byli to Koreańczycy z obu stron półwyspu. Straty amerykańskie sięgnęły prawie 170 000 żołnierzy, z tego ponad 50 000 zabitych, straty kontyngentów europejskich wyniosły zaś ponad 8000 ofiar (w większości Brytyjczyków).
Chociaż wojna w Korei toczyła się z dala od Europy, to miała dla niej poważne konsekwencje, wynikające z dramatycznego wzrostu amerykańskich wydatków na obronę. Pierwsza próbna eksplozja sowieckiej bomby atomowej w sierpniu 1949 roku, jeszcze przed wojną koreańską, na poligonie testowym pod Semipałatyńskiem w dzisiejszym Kazachstanie, uzmysłowiła Amerykanom potrzebę przyspieszenia rozwoju własnej technologii nuklearnej na tyle, by utrzymać przewagę nad Sowietami. Prezydent Truman zlecił nie tylko przyspieszoną produkcję bomb atomowych, ale także, 31 stycznia 1950 roku, podjęcie prac nad „superbombą”. Te rosnące wydatki wojskowe Waszyngtonu w momencie wybuchu wojny koreańskiej gwałtownie podskoczyły. W ciągu kolejnego roku budżet obronny zwiększył się ponad czterokrotnie. W 1952 roku pochłaniał niewiele mniej niż jedną piątą amerykańskiego produktu krajowego brutto, podczas gdy trzy lata wcześniej było to mniej niż jedna dwudziesta. 1 listopada tego roku Amerykanie przeprowadzili pierwszą próbę „superbomby” – bomby wodorowej, która „wymazała cały horyzont” i praktycznie zniosła z powierzchni Pacyfiku wyspę w atolu Eniwetok, gdzie miała miejsce eksplozja. Zaledwie dziewięć miesięcy później, 12 sierpnia 1953 roku, Sowieci przeprowadzili własną próbę bomby wodorowej na środkowoazjatyckiej pustyni. Winston Churchill trafnie nazwał później ten stan „nowym terrorem”, który przynosił „równość w zagładzie”.
Amerykanie poczuli się przy tym zobowiązani nie tylko do ponownego przemyślenia wydatków na obronność, ale także do rewizji sojuszy mających na celu powstrzymanie narastającej radzieckiej ekspansji na całym globie. Strategia ta dotykała oczywiście Europy. Amerykanie coraz częściej myśleli o pomocy dla Europy w kategoriach wojskowych. W 1951 roku wygasł plan Marshalla, ustanowiony w 1947 roku w celu pobudzenia ożywienia gospodarczego w Europie poprzez dostarczenie około 13 miliardów dolarów w ciągu czterech lat. Jednak do końca tego samego 1951 roku amerykańska pomoc wojskowa dla Europy wyniosła prawie pięć miliardów dolarów. W roku 1952, gdy w wyniku wojny koreańskiej wzmożono gromadzenie broni, aż 80 procent amerykańskiej pomocy dla Europy Zachodniej było skierowane na cele wojskowe, a nie na odbudowę cywilną.
W kwietniu 1949 roku powołano Organizację Traktatu Północnoatlantyckiego (NATO). Pakt, który miał na celu obronę Europy Zachodniej, początkowo obejmował 12 krajów – Stany Zjednoczone, Kanadę, Wielką Brytanię, Francję, Włochy, Danię, Norwegię, Holandię, Belgię, Luksemburg, Portugalię i Islandię (w 1952 roku został rozszerzony o Grecję i Turcję). Ale od samego początku było jasne dla amerykańskich przywódców, że siły zbrojne NATO są niewystarczające. Waszyngton uważał, że kraje europejskie powinny wnosić większy wkład w swoją własną obronność; Stany Zjednoczone, które zaczynały postrzegać siebie jako „światowego policjanta”, czuły, że nie mogą nadal w dalszym ciągu ponosić nieproporcjonalnie dużego ciężaru kosztów europejskich zbrojeń. I faktycznie, każdy z europejskich partnerów NATO odpowiednio zwiększył wydatki na obronę. Niemcy Zachodnie, w których obowiązywał zakaz produkcji broni, produkowały w coraz większej liczbie sprzęt, narzędzia i pojazdy wojskowe; kraj ten w znacznym stopniu skorzystał na rosnącym zapotrzebowaniu na stal, zwiększając jej produkcję w latach 1949–1953 o ponad 60 procent, co umożliwiło rozkwit „cudu gospodarczego”. A że zwiększone wydatki musiały zaowocować zwiększoną siłą militarną, to na spotkaniu NATO w Lizbonie w 1952 roku członkowie zdecydowali się sformować w ciągu dwóch kolejnych lat co najmniej 96 nowych dywizji.
Jednak niewygodnych kwestii nie dało się dłużej ignorować. Wzmocnienie NATO nie mogło się dokonać naprawdę bez ponownego uzbrojenia Niemiec Zachodnich. Minęło raptem kilka lat od czasu, kiedy potężny sojusz zdołał zniszczyć niemiecką potęgę militarną – jak się wydawało, raz na zawsze – stąd nic dziwnego, że perspektywa odradzającej się niemieckiej armii nie zyskała sobie wielkiego poklasku u europejskich sąsiadów Niemiec (nie mówiąc już o Związku Radzieckim). Amerykanie podnieśli kwestię uzbrojenia Niemiec Zachodnich już w 1950 roku, niedługo po wybuchu wojny koreańskiej. Kontynuowali naciski w tym kierunku, aż ich zachodnioeuropejscy partnerzy z NATO musieli uznać logikę ich rozumowania. W końcu dlaczego Amerykanie mieliby pokrywać lwią część wydatków obronnych Europy, skoro sami Europejczycy byli gotowi robić w tej kwestii tak niewiele? Z europejskiego punktu widzenia zawsze istniał ponadto lęk, że Stany Zjednoczone mogą się wręcz wycofać z Europy, tak jak to miało miejsce po 1918 roku i jak początkowo planowano po zakończeniu drugiej wojny światowej. Istniała również potrzeba stworzenia ram pozwalających Niemcom Zachodnim utrzymać związek z zachodnim sojuszem, czemu Stalin próbował zapobiec, wysuwając w 1952 roku projekt – odrzucony z miejsca przez zachodnich przywódców – stworzenia rzekomo zjednoczonych, neutralnych Niemiec. Inicjatywę Stalina zinterpretowano na Zachodzie jako próbę wywarcia nacisku na Amerykanów, by ci opuścili Europę. Chodziło też wyraźnie o to, by zapobiec bliższemu włączeniu Republiki Federalnej do zachodniego sojuszu (co próbował osiągnąć zachodnioniemiecki rząd kanclerza Konrada Adenauera). Stąd pozostawał już tylko krok do podjęcia kwestii zachodnioniemieckich sił zbrojnych.
Już w 1950 roku z rozwiązaniem, które teoretycznie mogło uczynić z Niemiec Zachodnich potęgę militarną, a jednocześnie zanadto nie urazić państw europejskich, stanowczo przeciwnych takiemu krokowi, wystąpiła, o dziwo, Francja. Francuska propozycja wysunięta w październiku 1950 roku przez premiera René Plevena miała na celu uniknięcie wstąpienia Niemiec Zachodnich do NATO, na co nastawali Amerykanie, i zarazem utworzenie europejskiej organizacji obronnej, która objęłaby (a zarazem kontrolowała) zaangażowanie Niemiec. Przewidywano powołanie europejskiej armii, która obejmowałaby także jednostki zachodnioniemieckie, pozostające pod dowództwem europejskim, a nie niemieckim (co de facto oznaczałoby nadzór francuski). Propozycja ta stała się podstawą do zawarcia w maju 1952 roku traktatu ustanawiającego Europejską Wspólnotę Obronną (EWO).
Nazwa była jednak myląca. Planowana EWO nie objęła nawet wszystkich krajów Europy Zachodniej i od samego początku napotykała na fundamentalny problem, który miał wstrząsać wszystkimi krokami w kierunku integracji europejskiej podejmowanymi w następnych dziesięcioleciach: jak tworzyć ponadnarodowe organizacje, jednocześnie podtrzymując narodową suwerenność poszczególnych państw członkowskich? Plan Schumana z 1950 roku (nazwany tak od nazwiska francuskiego ministra spraw zagranicznych Roberta Schumana) stał się podstawą do ustanowienia w kolejnym roku Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, która miała stać się zarodkiem wspólnego rynku, a następnie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Jej członkami były Francja, Niemcy Zachodnie, Włochy, Holandia, Belgia i Luksemburg. Wielka Brytania zdecydowała się pozostać na uboczu. EWO bazowała na podobnym modelu, z tym samym składem członków – Wielka Brytania, posiadająca obok Francji największą armię w Europie, choć powitała z radością stworzenie tej organizacji i obiecała z nią współpracować poprzez struktury NATO, sama do EWO nie weszła. Wielka Brytania nie była gotowa bez końca angażować swoich żołnierzy w obronę Europy czy uczestniczyć w projekcie, którego celem, według słów brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena z 1952 roku, było „utorowanie drogi do stworzenia federacji europejskiej”. Zmniejszenie suwerenności poszczególnych państw wchodzących w skład ponadnarodowego EWO było dla Londynu nie do przyjęcia. Skandynawscy członkowie NATO przyjęli podobne stanowisko. W związku z tym zasięg EWO ograniczono, jak zresztą początkowo planowano, do krajów, które zaczęły się zbliżać do siebie w zakresie polityki gospodarczej. Ale traktat musiał zostać jeszcze ratyfikowany. I tutaj doszło do fiaska w kraju, który wystąpił z tą ideą – Francji. Kwestia utraty części suwerenności narodowej okazała się nie do przyjęcia również dla Francuzów. Kiedy 30 sierpnia 1954 roku traktat dotyczący powołania EWO przedstawiono francuskiemu Zgromadzeniu Narodowemu do ratyfikacji, został on zdecydowanie odrzucony. Tym samym EWO została pogrzebana.
Inaczej było jednak z kwestią ponownego uzbrojenia Niemiec. Adenauer głęboko żałował upadku EWO, którą uważał za ważny krok w kierunku integracji Europy Zachodniej. Początkowo sądził, że głosowanie we francuskim Zgromadzeniu Narodowym zniszczyło jego nadzieje na odzyskanie przez Niemcy suwerenności. W rzeczywistości jednak, wraz z niepowodzeniem EWO, otworzyła się perspektywa tego, czego Adenauer (a także Brytyjczycy i Amerykanie) chciał od zawsze: militaryzacji Niemiec Zachodnich jako pełnoprawnego członka NATO i uznania tego kraju za suwerenne państwo. Czas był po temu sprzyjający. W marcu 1953 roku zmarł Stalin. Wojna koreańska się skończyła. Niemcy Zachodnie były mocno zaangażowane w tworzenie sojuszu zachodnioeuropejskiego, a podnoszone tu i ówdzie koncepcje zachodnioniemieckiej neutralności i reunifikacji (w które zdawało się wierzyć przywództwo opozycyjnych socjaldemokratów, wspierane przez znaczną część niemieckiej opinii publicznej) nie miały szans na realizację. Na konferencjach w Londynie, a następnie w Paryżu, we wrześniu i październiku 1954 roku, członkowie NATO postanowili zakończyć okupację Niemiec (choć oddziały aliantów miały pozostać na niemieckiej ziemi na mocy umowy z Niemcami), zaakceptować Niemcy Zachodnie jako suwerenne państwo i włączyć Republikę Federalną do NATO. 5 maja 1955 roku Niemcy Zachodnie uzyskały suwerenność państwową. Cztery dni później formalnie wstąpiły do NATO. Republika Federalna otrzymała zezwolenie na powołanie armii (o stanie nieprzekraczającym pół miliona żołnierzy), lotnictwa i marynarki wojennej, choć nie zezwolono Niemcom na posiadanie broni jądrowej.
Z punktu widzenia Związku Radzieckiego wydarzenia na Zachodzie były głęboko niepokojące. Ameryka była jedynym krajem, który użył w warunkach wojny bomb atomowych. Jako pierwszy opracował bombę wodorową. W Korei interweniował militarnie. Miał przewagę w rozwijającym się wyścigu zbrojeń. I zdołał zbudować antyradziecki sojusz w Europie Zachodniej, obejmujący ponownie uzbrojone Niemcy Zachodnie. Związek Radziecki czynił wszystko, co mógł, aby temu zapobiec. Zaniepokojona perspektywą przywrócenia „niemieckiego militaryzmu” Moskwa w 1954 roku wyraziła nawet wobec mocarstw zachodnich – na próżno usiłując osłabić lub podzielić sojusz – swoją gotowość do wstąpienia do NATO; sugestię tę na Zachodzie szybko odrzucono.
Ponieważ radzieckie inicjatywy najwyraźniej nie padały na podatny grunt, a Moskwa postrzegała NATO jako agresywny sojusz skierowany przeciwko ZSRR i zdominowany przez amerykańskich przywódców opowiadających się za agresywną polityką wojskową, nie dziwi fakt, że wschodnia riposta na włączenie Niemiec Zachodnich do NATO była błyskawiczna: zaledwie 10 dni później, 14 maja 1955 roku, powołano Układ Warszawski. Wiązał on Polskę, Czechosłowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Albanię i Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD) w sojusz wojskowy z ZSRR. W tym samym czasie Związek Radziecki podjął kroki w celu poprawy stosunków ze strategicznie ważnymi krajami europejskimi „zawieszonymi” między Wschodem a Zachodem, w tym zwłaszcza z Jugosławią i Austrią, aby upewnić się, że nie zostaną one włączone do sojuszu zachodniego. Rozbrat z Jugosławią, do którego doszło po poróżnieniu się Tity ze Stalinem w 1948 roku, zakończono, przynajmniej oficjalnie, podpisaną w Belgradzie 2 czerwca 1955 roku wspólną deklaracją o wzajemnym poszanowaniu niepodległości i integralności terytorialnej oraz zobowiązaniu się do nieingerowania w sprawy wewnętrzne. Już 15 maja, dzień po powołaniu Układu Warszawskiego, cztery wielkie mocarstwa – USA, ZSRR, Wielka Brytania i Francja – podpisały austriacki traktat państwowy (który wszedł w życie 27 lipca), kończący okupację Austrii i określający ją jako suwerenne państwo. Związek Radziecki zgodził się na ten krok, pod warunkiem że Austria zobowiąże się do nieudostępniania swego terytorium do zakładania jakichkolwiek baz wojskowych ani nie będzie przystępować do jakichkolwiek sojuszy. Neutralność Austrii została formalnie ogłoszona 26 października 1955 roku, dzień po tym, jak siły okupacyjne opuściły kraj. Miesiąc wcześniej ZSRR zamknął swą bazę marynarki wojennej w pobliżu Helsinek, co miało być sygnałem dla Finlandii, że Moskwa zgodzi się na jej pełną niezależność, o ile kraj ten pozostanie neutralny i nie będzie próbował wstępować do NATO.
W wyniku powołania skierowanych przeciw sobie sojuszów wojskowych po obu stronach żelaznej kurtyny w Europie – jednemu i drugiemu przewodziło supermocarstwo dysponujące bronią o niewyobrażalnej sile niszczącej – na krótki moment udało się osiągnąć stan, w którym lód formujący się w czasie zimnej wojny zaczął, jeśli nie topnieć, to przynajmniej bardziej się nie zagęszczać. Zarówno radzieckie, jak i amerykańskie kierownictwo wydawały się gotowe na rozładowanie napięcia. 18 lipca 1955 roku szefowie rządów USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i Francji spotkali się w Genewie. Po raz pierwszy od 10 lat zebrali się razem – poprzedni raz miało to miejsce podczas konferencji w Poczdamie, bezpośrednio po zakończeniu drugiej wojny światowej w Europie. W czasie szczytu (bo tak zaczęto nazywać podobne spotkania) zajęto się całą gamą spraw, w tym zwłaszcza kwestiami wpływającymi na bezpieczeństwo. Wyglądało na to, że świat zyskał promyk nadziei na osiągnięcie czegoś w rodzaju podstawy pokojowej koegzystencji. Oto przywódcy supermocarstw byli w stanie usiąść razem i rozmawiać ze sobą. Przynajmniej tyle można było wynieść z konferencji. Jednak poza tym nic godnego uwagi się nie pojawiło. Prezydent Eisenhower zaproponował politykę „otwartego nieba”, zezwalającą Stanom Zjednoczonym i Związkowi Radzieckiemu na przeprowadzanie powietrznego zwiadu na terytorium drugiej strony. Sowieci, bojąc się, że Amerykanie uzyskają wgląd w ich instalacje nuklearne, a zarazem zorientują się, jak ograniczone były radzieckie możliwości przeprowadzania bombardowań dalekiego zasięgu, szybko odrzucili tę propozycję. (Dla USA miało to niewielkie znaczenie: wkrótce i tak mieli latać nowymi samolotami szpiegowskimi U-2 nad Związkiem Radzieckim – do momentu, aż jeden z nich został zestrzelony w maju 1960 roku, a pilot, Gary Powers, został pojmany, co wywołało międzynarodowy kryzys). „Duch Genewy” szybko wyparował i w ciągu roku powróciła zimna wojna. Brutalne zdławienie węgierskiego powstania przeciwko rządom sowieckim w listopadzie 1956 roku, które zbiegło się w czasie z kulminacją kryzysu sueskiego (kiedy to radziecki przywódca Nikita Chruszczow groził użyciem „broni rakietowej” przeciwko Wielkiej Brytanii i Francji), doprowadziło do odnowienia napięcia w stosunkach międzynarodowych.
Do tego czasu nuklearny wyścig zbrojeń osiągnął naprawdę przytłaczające rozmiary – tyle że większość zwykłych ludzi po obu stronach żelaznej kurtyny nie była świadoma wielkości narastającego arsenału. Wielka Brytania zdecydowała już w 1947 roku, że musi zbudować własną bombę atomową (gwarantującą jej miejsce przy „najważniejszych stołach” międzynarodowej dyplomacji). Premier z Partii Pracy, Clement Attlee, zdecydowanie opowiadał się za takim krokiem już w sierpniu 1945 roku, zaraz po tym, jak Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Rok później minister spraw zagranicznych Ernest Bevin, dominująca postać w powojennym gabinecie laburzystowskim, przechylił szalę na korzyść brytyjskiej bomby (mimo że inni, w tym sam Attlee, wahali się z decyzją): „Musimy to mieć!” – stwierdził Bevin, dodając, że koszty nie grają tu roli. „Musimy zatknąć na jej szczycie Union Jacka”. Wielka Brytania stała się trzecim mocarstwem jądrowym w październiku 1952 roku, kiedy to przeprowadziła pierwszy test na wyspach Montebello u wybrzeży Australii Zachodniej. W ciągu dwóch kolejnych lat brytyjski rząd zdecydował się na produkcję bomby wodorowej i w 1957 roku do rosnącego arsenału termojądrowego dodano brytyjską bombę. Winston Churchill, następca Attlee na stanowisku premiera, stwierdził, że jest to „ceną, jaką płacimy za zasiadywanie w czołówce światowych liderów”. Francja, podobnie jak Wielka Brytania, uważała posiadanie własnej bomby atomowej (wówczas już wodorowej) za nieodzowny znak statusu wielkiego mocarstwa. Paryż dołączył do „klubu nuklearnego”, testując swoją pierwszą bombę atomową w lutym 1960 roku w pobliżu Reggane na algierskiej Saharze, a następnie produkując broń termojądrową w 1968 roku. Kroki te doprowadziły do niepokojącej proliferacji broni jądrowej, mimo że nadal ograniczała się ona do zwycięskich potęg z drugiej wojny światowej. Choć najważniejsza była tu rywalizacja między dwoma czołowymi supermocarstwami w poszukiwaniu broni o jak największej sile niszczenia.
W marcu 1954 roku na atolu Bikini na Wyspach Marshalla Amerykanie eksplodowali bombę wodorową 750 razy silniejszą od bomby atomowej, która zniszczyła Hiroszimę. Opad spowodowany eksplozją doprowadził do śmierci z powodu napromieniowania osób oddalonych w momencie wybuchu o ponad 130 kilometrów od epicentrum. Aby nie być gorszymi, Sowieci eksplodowali jeszcze większą bombę we wrześniu, niedaleko wioski Tockoje w obwodzie orenburskim na południowym Uralu, a w następnym roku opracowali swą pierwszą bombę wodorową przenoszoną drogą powietrzną, o mocy stukrotnie większej niż poprzednia. W tym czasie Stany Zjednoczone pracowały nad wyprodukowaniem niewielkiej „taktycznej” bomby jądrowej, którą dałoby się odpalać z działa. Od jesieni 1953 roku Amerykanie zaczęli budować w Europie całkiem spory arsenał taktycznej broni jądrowej. Oficerom szkoleniowym w Ameryce wkrótce zaczęto przedstawiać scenariusz wojny, w której głównym polem bitwy miała być Europa. Amerykański sekretarz stanu, John Foster Dulles (który był zdeklarowanym antykomunistą i forsował politykę, mającą nie tylko „powstrzymywać” ekspansję radzieckiego komunizmu, ale i ją „zawrócić”), powiedział przywódcom NATO w następnym roku, że broń atomowa jest obecnie traktowana jako konwencjonalny element siły obronnej zachodniego sojuszu. Ograniczona wojna nuklearna, z Europą jako polem bitwy, wydawała się realną możliwością. Stany Zjednoczone rozważały szybki, nokautujący atak na Związek Radziecki. Na odprawie przedstawicieli amerykańskich sił zbrojnych w marcu 1954 roku generał Curtis LeMay, szef strategicznego dowództwa powietrznego (który kierował bombardowaniem japońskich miast pod koniec drugiej wojny światowej), przedstawił plany dotyczące ogromnego ataku z powietrza, w wyniku którego „praktycznie cała Rosja przeistoczy się po dwóch godzinach w stertę promieniujących zgliszczy”. LeMay był „mocno przekonany, że w ciągu 30 dni trzecia wojna światowa może zostać zakończona”.
Eskalacja siły nuklearnej zapierała dech w piersiach. W 1950 roku armia amerykańska posiadała 298 bomb atomowych, a w 1962 roku miała w swej dyspozycji nie mniej niż 27 100 głowic i ponad 2500 bombowców dalekiego zasięgu zdolnych do ich przenoszenia. Sowieci mieli w tym czasie pewną liczbę bombowców dalekiego zasięgu, które mogłyby osiągnąć cele na ziemi amerykańskiej, ale pozostawali w tyle za Stanami Zjednoczonymi pod względem liczby i możliwości. Jednak w 1957 roku Związek Radziecki ponownie zaskoczył Zachód, i to dwukrotnie. W sierpniu wystrzelił międzykontynentalny pocisk balistyczny, pierwszy na świecie, a wczesnym rankiem 5 października (czasu moskiewskiego) wystrzelił, przy użyciu rakiety, pierwszego satelitę kosmicznego, którego nazwał Sputnik („towarzysz podróży”). I tak jak większość Europejczyków powitała ten fakt z radością, uznając go za niezwykłe osiągnięcie i pierwszy krok w kierunku eksploracji kosmosu, tak amerykańscy naukowcy i politycy nie mieli najmniejszych złudzeń co do tego, co wraz ze Sputnikiem nadchodziło: Związek Radziecki mógł wkrótce być w stanie przeprowadzić atak nuklearny z kosmosu na Stany Zjednoczone. Amerykański raport w tej sprawie wskazywał na zatrważającą niższość rodzimej technologii wobec sowieckiej i wzywał do rozbudowy na wielką skalę amerykańskich sił rakietowych – co wymagało oczywiście znacznego zwiększenia środków finansowych. Do 1959 roku wydatki na cele wojskowe stanowiły połowę amerykańskiego budżetu federalnego. Rok wcześniej Amerykanom udało się umieścić własne satelity na orbicie z użyciem rakiet Explorer i Vanguard (choć te ostatnie początkowo zawodziły). W lipcu 1958 roku powołano Narodową Agencję Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej (NASA), której celem miało być naukowe badanie kosmosu – z naciskiem na militarne znaczenie szybko rozwijającego się programu; część finansowania agencji pochodziła z Pentagonu (dowództwa wojskowego USA) i była skierowana na badania rakietowe. I choć amerykańscy przywódcy polityczni i dowódcy wojskowi żyli w paranoidalnym przeświadczeniu o „przewadze rakietowej” Związku Radzieckiego, to w momencie wyboru w listopadzie 1960 roku Johna F. Kennedy’ego na prezydenta Stanów Zjednoczonych Amerykanie posiadali 17 razy więcej bomb jądrowych niż Sowieci.
Zresztą to, które z obu supermocarstw posiadało większy arsenał nuklearny, nie miało już większego znaczenia. Na początku lat 60. nuklearny wyścig zbrojeń przekroczył już dawno punkt, który określano niezwykle trafnym mianem wzajemnie gwarantowanego zniszczenia (mutually assured destruction, MAD). Międzykontynentalnym rakietom balistycznym dostarczenie niszczycielskiego ładunku do celu zabrałoby kilkanaście minut. Floty bombowców i okrętów podwodnych uzbrojonych w broń nuklearną czekały jedynie na rozkaz do ataku. Świat musiał żyć z perspektywą możliwej eskalacji kryzysu aż do momentu, w którym obie strony nacisną przyciski; innym całkiem możliwym scenariuszem była detonacja bomby jądrowej przez przypadek (do czego omal nie doszło w 1957 roku we wschodniej Anglii, kiedy to amerykański bombowiec rozbił się o magazyn, w którym przechowywano trzy bomby atomowe). Wizję niewyobrażalnego spustoszenia, jakie może przynieść wojna nuklearna, unaoczniła 30 października 1961 roku sowiecka detonacja największej i najpotężniejszej bomby czasów zimnej wojny, przeprowadzona na północ od koła podbiegunowego, nad archipelagiem Nowa Ziemia na Oceanie Arktycznym. Atomowy grzyb wystrzelił w stratosferę na wysokość 65 kilometrów. Błysk eksplozji można było obserwować z odległości niemal 1000 kilometrów. Niszczycielska moc pięćdziesięciomegatonowego potwora była 1400 razy większa niż połączona siła bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki i znacznie większa niż wszystkie materiały wybuchowe użyte przez wszystkie kraje biorące udział w drugiej wojnie światowej razem wzięte.
Już wcześniej, przez trzy lata w centrum napięcia między supermocarstwami był ponownie Berlin. Do pierwszego kryzysu wokół tego miasta doszło już w 1948 roku, kiedy Stalin próbował siłą zmusić zachodnich aliantów do opuszczenia Berlina. Stolica Niemiec, choć formalnie pod okupacją czterech mocarstw, leżała na około 160 kilometrów w głębi strefy kontrolowanej przez Sowietów. Radziecki dyktator poddał się w końcu wiosną 1949 roku po tym, jak alianci zachodni zorganizowali „berliński most powietrzny” i przez prawie rok drogą powietrzną zaopatrywali blokowane przez Sowietów miasto. W 1958 roku następca Stalina, Chruszczow, uznał, że nadszedł czas, by po raz kolejny użyć Berlina do wywarcia presji na Zachód. Była to reakcja na plany Amerykanów, zachęcanych przez zachodnioniemiecki rząd, zmierzające do rozmieszczenia broni jądrowej średniego zasięgu w Niemczech Zachodnich – co z kolei miało być odpowiedzią na wystrzeliwanie przez Sowietów satelitów kosmicznych i przechwalanie się Chruszczowa sowieckimi zdolnościami nuklearnymi.
Nikita Chruszczow był zwycięzcą w trwającej ponad dwa lata po śmierci Stalina (w 1953 roku) walce o władzę na Kremlu. Jako przewodniczący Rady Ministrów i pierwszy sekretarz partii komunistycznej – skutecznie łączący stanowisko szefa rządu i rządzącej partii – miał niemal nieograniczoną władzę w systemie sowieckim. Ten były protegowany Stalina (współodpowiedzialny za jego czystki), pochodzący z biednej, niewykształconej rodziny, był człowiekiem surowym, ale zarazem bystrym. Jego okresowa jowialność mogła szybko ustąpić miejsca napadom złości czy wręcz furii. W połowie lat 50. świat zachodni miał na krótko nadzieję, że pod jego kierownictwem w stosunkach Zachodu ze Związkiem Radzieckim dojdzie do spadku napięcia. Ale Chruszczow był osobą zmienną, mniej przewidywalną w sprawach zagranicznych niż Stalin. To zaś zwiększało niebezpieczeństwo, że konflikt supermocarstw może wymknąć się spod kontroli.
Status Berlina pozostawał cierniem w oku przywódców NRD, jak i ich patronów w Związku Radzieckim. Berlin Zachodni był małą zachodnią wyspą na kontrolowanym przez Sowietów oceanie. Ale członkowie zachodnich sił okupacyjnych mieli prawo do wchodzenia i wychodzenia z Berlina Wschodniego (tak samo jak sowieckie patrole wojskowe od czasu do czasu wciąż wkraczały do Berlina Zachodniego, ponieważ całe miasto teoretycznie pozostawało pod wspólną kontrolą czterech mocarstw). Mieszkańcy wschodniej części miasta mogli początkowo bez trudu przedostawać się do Berlina Zachodniego, który stanowił jakby przedsionek-wizytówkę zamożnego Zachodu. Nie przychodzili oni tylko na chwilę. Wielu z takich przybyszów pozostawało w Berlinie Zachodnim, a następnie znajdowało pracę, osiedlało się i cieszyło wyższymi standardami życia w Niemczech Zachodnich. Od 1953 do końca 1956 roku przez Berlin przedostało się na Zachód ponad 1,5 miliona mieszkańców NRD; w latach 1957–1958 doszło do tego kolejne pół miliona. Sytuacja taka nie była zgodna z planami gospodarczymi czy politycznymi wschodnioniemieckiego kierownictwa i nie służyła umacnianiu wizerunku Niemiec Wschodnich jako bastionu opierającemu się agresywnym zachodnim kapitalistom. Do względów gospodarczych dołączyły ostatnie wydarzenia, jak remilitaryzacja Niemiec Zachodnich, przyjęcie tego kraju do NATO i rozlokowanie na jego terenie amerykańskiej broni jądrowej. Ponadto Berlin Zachodni był ośrodkiem zachodniego wywiadu i propagandy (na tę ostatnią coraz większa liczba berlińczyków ze wschodnich dzielnic była codziennie wystawiona za pośrednictwem telewizji transmitowanej z Berlina Zachodniego). Chruszczow uznał, że nadszedł czas, by zakwestionować status quo. A ponowne otwarcie pytania o status Berlina oznaczało ponowne otwarcie pytania o przyszłość Niemiec.
27 października 1958 roku Walter Ulbricht, przywódca Niemiec Wschodnich, ogłosił w buńczucznym przemówieniu, że „cały Berlin leży na terytorium Niemieckiej Republiki Demokratycznej” i wchodzi w zakres jej suwerenności. Stało to w całkowitej sprzeczności ze statusem Berlina jako miasta znajdującego się pod kontrolą czterech mocarstw okupacyjnych. Ulbricht najwyraźniej ustalił wcześniej tekst przemówienia z Chruszczowem, bo zaledwie dwa tygodnie później, 10 listopada, sowiecki przywódca oświadczył w Moskwie, że nadszedł czas na zakończenie okupacji Berlina. W ślad za tym 27 listopada przedstawił mocarstwom zachodnim – USA, Wielkiej Brytanii i Francji – ultimatum, domagając się od nich akceptacji dla przeprowadzenia w ciągu sześciu miesięcy demilitaryzacji Berlina Zachodniego, a tym samym dla zakończenia ich „reżimu okupacyjnego”; w przeciwnym wypadku Związek Radziecki i Niemiecka Republika Demokratyczna miały podjąć jednostronne działania dla osiągnięcia tego celu. Umowa o okupacji Berlina, zawarta z chwilą zakończenia wojny, stawałaby się w takich okolicznościach nieważna.
Oczywiście, zaakceptowanie ultimatum oznaczałoby poważne osłabienie mocarstw zachodnich, nie tylko w Berlinie. Potencjalnej konfrontacji udało się jednak uniknąć drogą półpojednawczych gestów (bez faktycznego rezygnowania z czegokolwiek) ze strony zachodnich mocarstw; prezydent Eisenhower zaprosił zarazem Chruszczowa do odwiedzenia Stanów Zjednoczonych w 1959 roku. Termin ultimatum upłynął i nie doszło do żadnych incydentów. 15 września 1959 roku Chruszczow rozpoczął dwunastodniową wizytę w Ameryce, która, choć nie doprowadziła do przełomu, stanowiła okazję dla przywódców obu supermocarstw do spotkania się twarzą w twarz i przyniosła tymczasowe ocieplenie mroźnej dotąd atmosfery.
Kryzys chwilowo osłabł. Jednym z powodów, dla których Związek Radziecki był skłonny do zmniejszenia napięcia w Europie Środkowej, były pogarszające się stosunki Moskwy z Pekinem (na tle osobistych animozji Mao Zedonga i Chruszczowa, którego chiński przywódca nie darzył wielkim szacunkiem). Napięcie wokół Berlina musiało się jednak ponownie pojawić, ponieważ problem, który leżał u jego podłoża – przedostawanie się mieszkańców NRD do Berlina Zachodniego – nie zniknął. Ciągłe odpływanie ludności na zachód spowodowało, że reżim wschodnioniemiecki już w 1952 roku zamknął granicę na linii demarkacyjnej z Republiką Federalną. Ale granica w Berlinie nie była zamknięta i otwierała przed mieszkańcami Niemiec Wschodnich wrota na zachód.
Setki Niemców ze wschodu przekraczało granicę każdego dnia. W najwyższym punkcie napływu uchodźców aż 2305 osób przedostało się z dzielnic wschodnich do Berlina Zachodniego w jeden dzień, 6 kwietnia 1961 roku. Większość z wyjeżdżających była młoda. Wielu z nich było rolnikami, których do wyjazdu skłoniła kolektywizacja produkcji rolnej, wprowadzona w czerwcu 1958 roku. Ale wśród mas szukających sobie lepszego życia w Niemczech Zachodnich znajdowali się także wykwalifikowani robotnicy, nowo wykształceni studenci i młodzi profesjonaliści – wszyscy oni byli cennym zasobem dla wschodnioniemieckich władz. W 1960 roku ze wschodu wyjechało około 200 000 Niemców. W 1961 roku liczba ta miała jeszcze wzrosnąć. W kwietniu tego roku granicę przekroczyło 30 000 osób. Pomiędzy powstaniem NRD w październiku 1949 roku a sierpniem 1961 roku Niemcy Wschodnie opuściło nie mniej niż 2,7 miliona mieszkańców (15 procent populacji), co raczej nie wystawiało laurki władzom socjalistycznego niemieckiego państwa.
Kiedy Chruszczow i Kennedy spotkali się po raz pierwszy w Wiedniu w dniach 3–4 czerwca 1961 roku, kwestia Berlina leżała w centrum niełatwych spraw, które mieli omówić. Chruszczow odnosił się z lekceważeniem do nowego i niedoświadczonego amerykańskiego przywódcy. Kennedy był świeżo po fiasku „sprawy Zatoki Świń” z kwietnia tego roku – niefortunnej inwazji przygotowanej przez Centralną Agencję Wywiadowczą (CIA), mającej na celu obalenie kubańskiego komunistycznego rządu. Przejmując inicjatywę podczas spotkania, Chruszczow postawił nowe ultimatum. Jeśli zachodnie mocarstwa nie zgodzą się na przekształcenie Berlina w „wolne państwo” i nie zrzekną się prawa do dostępu doń, Sowieci przekażą prawa kontroli korytarza powietrznego między Berlinem Zachodnim a Republiką Federalną Niemiec władzom Niemieckiej Republiki Demokratycznej, co de facto zmusi zachodnie samoloty do lądowania na terytorium NRD. Kennedy, niezrażony tą groźbą, odpowiedział, że nie cofnie się przed działaniami wojennymi, jeśli Chruszczow będzie się upierać przy swoich żądaniach.
Kilka tygodni później doniesienia o tym, że NATO zgodziło się na podjęcie środków militarnych, by zapobiec blokowaniu dróg dostępu do Berlina Zachodniego, spowodowały, że Chruszczow zmienił swój pierwotny pogląd (wcześniej sądził, że Zachód nie zdecyduje się na wojnę). W tej sytuacji radziecki przywódca zgodził się na wniosek, który Ulbricht złożył już w marcu na spotkaniu przedstawicieli Układu Warszawskiego w Moskwie, aby zamknąć granicę między Berlinem Zachodnim a terytorium Niemieckiej Republiki Demokratycznej. (Plany budowy muru odgradzającego Berlin Zachodni i blokującego dostęp do i ze wschodu snuto w gruncie rzeczy od 1952 roku). 24 lipca 1961 roku Biuro Polityczne – czyli organ rządzący – Socjalistycznej Partii Jedności (SED, komunistyczna partia NRD) postanowiło podjąć odpowiednie przygotowania. Państwa Układu Warszawskiego poparły ten krok na początku sierpnia, a 12 sierpnia Ulbricht wydał rozkaz zamknięcia granicy o północy. Następnego dnia, 13 sierpnia, granica między Berlinem Wschodnim i Zachodnim została umocniona – najpierw szybko rozwieszanym drutem kolczastym, a wkrótce betonowym murem o wysokości 3,5 metra i długości prawie 160 kilometrów, z licznymi wieżami strażniczymi, polami minowymi, psami policyjnymi i strażnikami, którym wydano rozkaz zastrzelenia każdego, kto przekroczył „pas śmierci” po którejkolwiek ze stron muru. Tak miało pozostać przez kolejnych 28 lat.
Zachód nie protestował w szczególnie dramatyczny sposób. Zachodnie mocarstwa były zainteresowane uspokojeniem kryzysu. Wielka Brytania, chwiejące się już mocno imperium kolonialne, pragnęła przede wszystkim obniżyć koszty okupacji Niemiec. Będący w podobnej sytuacji Francuzi byli jeszcze mniej skłonni „ginąć za Berlin” (jak skomentował to ich minister obrony), zwłaszcza że absorbował ich poważny kryzys w ich kolonii – Algierii. A Amerykanie, będący dominującym mocarstwem na Zachodzie, nie byli zainteresowani angażowaniem się w działania wojenne o Berlin. Doszło więc do przewidywalnych protestów słownych, ale niczego więcej – może poza symbolicznym pokazem solidarności, którym stała się, kilka dni po zamknięciu granicy, wizyta amerykańskiego wiceprezydenta Lyndona B. Johnsona i byłego bohatera mostu powietrznego, generała Luciusa D. Clay’a, w Berlinie Zachodnim. Równie symboliczne znaczenie miało wysłanie do Berlina 1500 amerykańskich żołnierzy – zostali entuzjastycznie przyjęci przez berlińczyków, kiedy przemaszerowali głównym bulwarem Kurfürstendamm.
Już wcześniejsze sygnały z Waszyngtonu dawały do zrozumienia, że Stany Zjednoczone nie będą stawać na przeszkodzie wchłonięciu przez NRD Berlina Wschodniego, o ile nie będą temu towarzyszyć próby zmiany statusu Berlina Zachodniego. Pod koniec lipca prezydent Kennedy, zwracając się w telewizyjnym przemówieniu do obywateli amerykańskich w związku sytuacją w Berlinie, mówił o prawie zachodnich aliantów do obecności i wjazdu do tego miasta, prawie do samostanowienia mieszkańców Berlina Zachodniego, nie zająknął się natomiast ani słowem o Berlinie Wschodnim i jego mieszkańcach. Przyznał, że Sowieci mają prawo do ochrony swego bezpieczeństwa w Europie Środkowej i Wschodniej (choć ku wściekłości Chruszczowa stwierdził również, że będzie domagał się od Kongresu dodatkowych 3,25 miliarda dolarów na wydatki wojskowe, głównie na siły konwencjonalne). Prezydent powiedział jednemu z najbliższych współpracowników, że jest w stanie nakłonić sojusz zachodnioeuropejski do działań w obronie Berlina Zachodniego, „ale nie mogę nic zrobić, by utrzymać otwarty status Berlina Wschodniego”. A 30 lipca przewodniczący komisji ds. polityki zagranicznej amerykańskiego senatu, William Fulbright, zdawał się niemal zapraszać władze NRD do zablokowania granicy, stwierdzając w wywiadzie telewizyjnym, że jego zdaniem mają do tego prawo. Chruszczow, który tak samo nie chciał wybuchu nowej wojny jak zachodnie mocarstwa, postanowił zakończyć kryzys, który wcześniej zainicjował.
Zamknięcie granicy 13 sierpnia 1961 roku zostało przeprowadzone w dobrze dobranym czasie. Był to niedzielny poranek i wstający z łóżek berlińczycy zobaczyli za oknami przecinające miasto ogrodzenie z drutu kolczastego, wznoszone w nocy przez wschodnioniemieckich robotników, których chroniła uzbrojona straż. Kennedy został o tym poinformowany późnym rankiem – w Berlinie było już późne popołudnie. Amerykański prezydent i jego czołowi doradcy zdecydowali, że choć zablokowanie miasta jest uczynkiem nikczemnym, to i tak jest to lepsze od wojny. „To niezbyt miłe rozwiązanie – stwierdził Kennedy – ale mur jest o wiele lepszy niż wojna”. Mówiąc prywatnie, sekretarz stanu USA, Dean Rusk, przyznał, że zamknięcie granicy „uczyniłoby sprawę Berlina łatwiejszą”.
Nikt nie oczekiwał, że pozostałe zachodnie mocarstwa przyjmą bardziej nieprzejednaną postawę. Brytyjski przedstawiciel w Berlinie, sir Christopher Steel, wyraził nawet swoje zdziwienie, że władze Niemiec Wschodnich zdecydowały się zamknąć granicę tak późno. Dowódca sił francuskich w tym mieście czekał na instrukcje z Paryża; nie spodziewano się ich prędko, bo większość pracowników ministerstwa spraw zagranicznych była na wakacjach. Charles de Gaulle, prezydent Francji, przebywał w swojej wiejskiej rezydencji w Colombey-les-Deux-Églises, a do Paryża wrócić miał dopiero 17 sierpnia. W Anglii, dzień przed zamknięciem granicy berlińskiej, świętowano, jak co roku, otwarcie sezonu strzelania do głuszców, czemu z lubością oddawała się brytyjska klasa wyższa; premier, Harold Macmillan, nie widział powodu, by przerywać wypoczynek w majątku w hrabstwie Yorkshire swego bratanka, księcia Devonshire.
Dwa miesiące później, w październiku 1961 roku, doszło do pozornie błahego incydentu, który wywołał niebezpieczną i niepotrzebną eskalację napięcia wokół Berlina. Amerykański dyplomata i jego żona odmówili pokazania paszportów wschodnioniemieckiej straży granicznej, która w odwecie odmówiła im wjazdu do Berlina Wschodniego, gdzie planowali pójść do teatru. Amerykanie zareagowali, wysyłając oddział żołnierzy, by eskortował dyplomatę do Berlina Wschodniego, a w ciągu następnych dni żołnierze w dżipach z karabinami w dłoniach towarzyszyli amerykańskim cywilom w podróżach do wschodniej części miasta – zachowanie to było typową pokazówką. Nieprzejednany generał Clay rozkazał ustawić 10 czołgów amerykańskich przed przejściem granicznym Checkpoint Charlie. Sowieci odpowiedzieli, rozstawiając własne czołgi, w tym 10 oddalonych o raptem 100 metrów od linii granicznej. Każda drobna prowokacja na tak krótkim dystansie mogła zachwiać pokojem na całym świecie. Ale nikt nie chciał katastrofy nuklearnej w wyniku tak trywialnej sprawy – „dziecinnego nonsensu”, jak nazwał ten incydent Harold Macmillan. Dla obu stron było oczywiste, że sytuację należy rozbroić. Jako pierwszy zareagował prezydent Kennedy, wysyłając do Chruszczowa (który również nie był zainteresowany dalszą eskalacją) zapewnienie, że Amerykanie wycofają się, jeśli Sowieci zrobią to samo. Po szesnastogodzinnej konfrontacji obie strony zaczęły powoli wycofywać swoje siły z granicy – kryzys został opanowany.
W tym momencie nie tylko Berlin, ale Niemcy i cała Europa przestały być epicentrum zimnej wojny. Jednak największą cenę za osiągnięcie tej stabilizacji przyszło płacić, przez prawie trzy dekady, narodom Europy Wschodniej, a zwłaszcza mieszkańcom Niemiec Wschodnich. Chociaż mur otoczył Berlin Zachodni, tak naprawdę to ludność Niemieckiej Republiki Demokratycznej została odizolowana – pozbawiona swobody podróżowania po Europie, często oddzielona od krewnych i przyjaciół, skazana na życie w systemie ograniczeń i nieustannej inwigilacji, bez szans na udział w szybkiej poprawie standardu życia rodaków na zachodzie (której oznaki mieszkańcy NRD mogli jedynie oglądać w zachodniej telewizji).
Przepływ ludności na zachód ustał. Mieszkańcy NRD pragnący opuścić kraj musieli liczyć się z tym, że mogą zostać zabici przy próbie przekraczania granicy. Jedną z pierwszych ofiar był zastrzelony nieco ponad rok od wybudowania muru osiemnastoletni Peter Fechter – sprawa ta wywołała poważne protesty w Berlinie Zachodnim. 18 sierpnia 1962 roku Fechter próbował przebiec w pobliżu Checkpoint Charlie, ale trafił w niego grad kul, gdy próbował przedostać się przez ostatnie ogrodzenie z drutu kolczastego przed dotarciem do Berlina Zachodniego. Zachodnioniemiecka ekipa telewizyjna, która akurat kręciła film dokumentalny o murze, znajdowała się tuż obok i sfilmowała agonię chłopaka, który krzyczał z bólu, podczas gdy wschodnioniemieccy strażnicy graniczni pozostawali na swoich stanowiskach, nie reagując. Oficjalnie – choć inne szacunki są znacznie wyższe – liczba zabitych przy próbach przekroczenia muru w ciągu 28 lat jego istnienia wyniosła 139 osób (pierwsza ofiara zginęła w tydzień po wybudowaniu muru, ostatnia sześć miesięcy przed jego zburzeniem).
Śmierć tych osób to najwyższa cena, jaką ludzie zapłacili za wzniesienie tego muru. Politycznie natomiast mur miał efekt uspokajający. Ciągły kryzys w Berlinie, który mógł przekształcić się w katastrofę nuklearną, był nie do zniesienia dla żadnej ze stron. Nikt nie chciał wojny. Mur był zarazem jawnym oskarżeniem porządków panujących w socjalizmie w stylu sowieckim. Bez niego jednak demograficzny drenaż gospodarki NRD byłby dla tamtejszych władz nie do zniesienia, co podkopałoby system polityczny tego państwa. A bez Niemiec Wschodnich zagrożony byłby cały wschodni blok sowieckich państw satelickich. Radzieckie kierownictwo prawdopodobnie nie pozostałoby w takiej sytuacji bierne. Mur, twór cyniczny i nieludzki, przyniósł mimo wszystko pewien spokój nie tylko Niemcom, ale całej Europie Środkowej.
Wkrótce nadszedł jednak jeszcze jeden moment skrajnego napięcia – właściwie jedyny w trwającej ponad cztery dekady zimnej wojnie, kiedy świat faktycznie znalazł się na krawędzi wojny nuklearnej. Punkt zapalny był tym razem oddalony od Europy o tysiące kilometrów – znajdował się na morzach otaczających Kubę. Tyle że gdyby wówczas doszło do nuklearnego holokaustu, Europa zostałaby błyskawicznie weń wchłonięta, co pokazuje, w jakim stopniu konflikt supermocarstw przybrał wymiar ogólnoświatowej konfrontacji.
Kryzys wybuchł, kiedy Chruszczow podjął w październiku 1962 roku decyzję o rozmieszczeniu na Kubie pocisków jądrowych bliskiego i średniego zasięgu. Amerykańskie przywództwo było przekonane w czasie kryzysu kubańskiego, że jest związany z kwestią Berlina i chodzi tak naprawdę o wywarcie presji na Amerykę, by ta ustąpiła w kwestii Berlina Zachodniego. Faktycznie Berlin mógł być pośrednim powodem niebezpiecznej inicjatywy Chruszczowa, który miał obsesję na punkcie sprawy niemieckiej i był świadom, że mur berliński oznaczał w gruncie rzeczy wizerunkową klęskę dla socjalistycznego Wschodu i upokorzenie w oczach świata dla marksizmu-leninizmu. Ale Chruszczow miał też inne motywy. Ten impulsywny kremlowski przywódca doskonale zdawał sobie sprawę, że Związek Radziecki pozostaje daleko w tyle za Stanami Zjednoczonymi w zakresie rakiet dalekiego zasięgu, a amerykańskie rakiety średniego zasięgu, rozlokowane w bazach w Wielkiej Brytanii, Włoszech i Turcji, miały moc rażenia celów w Związku Radzieckim. Chruszczow chciał zatem, aby Amerykanie na własnej skórze poczuli, jak to jest żyć w ciągłej obawie przed atakiem i stąd zdecydował się umieścić sowieckie rakiety blisko amerykańskich wybrzeży. Inną wyraźną potrzebą było podtrzymanie sowieckiego prestiżu na Kubie (gdzie spodziewano się w każdej chwili kolejnej amerykańskiej próby obalenia przywódcy komunistycznego Fidela Castro) i stymulowanie komunistycznych rewolucji w Ameryce Łacińskiej.
Kiedy zszokowana administracja Kennedy’ego odebrała 21 października wiadomość, że 42 pociski nuklearne średniego zasięgu są w drodze na Kubę, zagroziła przechwyceniem sowieckich okrętów i jednocześnie ogłosiła w amerykańskich siłach zbrojnych stan najwyższego alarmu jądrowego – świat stanął wówczas na krawędzi Armagedonu. Ryzykancki poker między Kennedym a Chruszczowem trwał tydzień. Po siedmiu dniach nieprawdopodobnego napięcia, 28 października Chruszczow kazał statkom przewożącym pociski zawrócić do Związku Radzieckiego. Cały świat odetchnął z ulgą. Teoretycznie zwycięstwo odnieśli Amerykanie (nawet jeśli niektórzy gorliwcy w Pentagonie żałowali, że nie doszło do działań wojskowych). Ale Sowieci też coś ugrali. Kennedy zobowiązał się publicznie, że nie będzie podejmować dalszych prób inwazji na Kubę. Amerykański prezydent zgodził się także na usunięcie baz rakietowych w Turcji – sprawę tę chwilowo utajniono, ponieważ formalnie bazy, które USA zamierzało likwidować, należały do NATO. Pociski usunięto z Turcji w następnym roku, bez żadnego nawiązania do kryzysu kubańskiego.
