Rozbójniczki. Opowieść o ważnych kobietach - Grażyna Plebanek - ebook

Rozbójniczki. Opowieść o ważnych kobietach ebook

Grażyna Plebanek

4,3

Opis

Grażyna Plebanek przygląda się w „Rozbójniczkach” roli dojrzałej kobiety w dzisiejszym świecie.

„Dojrzałość kobiet mnie fascynuje. Kiedy się ten proces zaczyna, jak przebiega, dlaczego się go wstydzimy, czemu pozwalamy się spychać na margines życia grup, które są akurat w wieku rozrodczym?”, zastanawia się pisarka, która bohaterkami książki czyni kobiety zarówno znane i szanowane, jak i te, zepchnięte na społeczny margines.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (46 ocen)
25
13
5
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Grażyna Plebanek Copyright © OsnoVa 2021
Redaktor prowadzącaIza Bartosz
Projekt okładkiŁukasz AksamitKolaż powstał przy wykorzystaniu zdjęć z magazynu „McCall’s” z lat 50. XX w.
KorektaBarbara Kasprzyk
FotoedytorBartłomiej Molga
Skład i łamanieAgnieszka Kawalec-Brzeska
ZdjęciaMUZEUM LITERATURY / EAST NEWS, Mary Evans Picture Library/East News, Julie Sebadelha/ABACAPRESS.COM/East News, Fox Photos/Getty Images, London Stereoscopic Company/Hulton Archive/Getty Images, Donaldson Collection/Michael Ochs Archives/Getty Images, Public Domain/Wikipedia.org
OsnoVa sp. z o.o. ul. Mokotowska 49 00-542 Warszawa
ISBN 978-83-66275-24-9
Konwersja:eLitera s.c.

Moim chłopakom i dziewczynom –Halinie, Ance Ś., Jaśkowi, Wojtkom i Maćkowi

.

Za górami, za lasami żyła sobie Królowa, która po swojemu wychowywała synów. Powtarzała im: „Bierzcie za żony dziewczyny, które mówią prawdę i się nie boją. To są prawdziwe księżniczki”.

Ale zanim opowiem, co było dalej, opiszę spotkanie z bazyliszkiem, który stanął mi niedawno na drodze. Zdarzyło się to w przymierzalni pewnej sieciówki, której nazwy nie zdradzę, żeby nie posądzono mnie o lokowanie produktu. Uwięziona w ciasnej kabinie szarpałam się z maseczką pandemiczną, czapką, szalikiem, walcząc z suwakiem od kurtki, bo oczywiście się zaciął.

Wtedy przeszył mnie jego palący wzrok. „Jesteś za...!” – wysyczał.

Tu można wpisać dowolne przymiotniki, na przykład „gruba”, „chuda”, „stara”, „żylasta”, „głupia”, bo w odzieżowej szamotaninie nie dosłyszałam, czym mnie zbluzgał. Pamiętam tylko, że patrzyłam na niego, smażąc się w ogniu bazyliszkowego wzroku, coraz bliższa spopielenia ze wstydu, że jestem, jaka jestem.

I naraz dotarło do mnie, co powiedział na początku: „Jesteś”. Ano tak. Jestem. I co? Spocona, z naelektryzowanymi włosami, zamknięta na własne życzenie w kubiku wielkości kibla. Jestem. Wśród gradu niepochlebnych przymiotników, w wichurze wątpliwości, huraganie roznoszącym w  pył samoocenę, w namacalnym sąsiedztwie trąby powietrznej uplecionej z kompleksów, pod naporem których to zjawisk trzeszczała przymierzalnia. Jestem.

Mało tego, przy nogach warują moje toboły: ćwierć wieku odsiadki w betonowych blokach, socjalistyczna podstawówka aspirująca do Alcatraz, opary absurdów PRL-u, wyścig szczurów dzikiego kapitalizmu, zmiany krajów, języków, uczenie się abecadła codzienności przy każdej z kilkunastu przeprowadzek.

Tu jest miejsce na nazwanie innych pakunków, większych i mniejszych, które w ciasnocie przymierzalni zatraciły swoje kontury, za to solidarnie wyszczerzyły zębiska na rozczarowanego mną bazyliszka.

Czując ich ciepło przy nogach, spojrzałam na zielonego kolegę o wyrazistych, nieco wyłupiastych oczach i syknęłam: „Spadaj”.

A teraz opowiem o mądrej Królowej.

BAŚŃ

.

WCHODZI KRÓLOWA!

„Mniej księży, więcej księżniczek” – takie hasło niosła dziewczynka, która towarzyszyła rodzicom na manifestacji w proteście przeciw ograniczaniu praw kobiet w Polsce, w październiku 2020. Karton na patyku był większy od niej, ale się nie ugięła.

Pomyślałam o księżniczce, którą jako dziecko podziwiałam. Potem, gdy podrosłam, wydała mi się rozkapryszona i na długie lata zniknęła z mojego horyzontu myślowego. Aż pewnego dnia obudziłam się niewyspana. Pomyślałam: „Coś mnie, kurwa, uwiera...”.

„Księżniczkę na ziarnku grochu” z tomu „Baśnie” Andersena dostałam na zakończenie edukacji przedszkolnej. Na pamiątkowym zdjęciu stoję nienaturalnie wyprostowana, z przylepionym uśmiechem, włosy mam związane w „kapturek”. Pozbyłam się tej fryzury zaraz po zrobieniu zbiorowej fotografii. Pamiętam ból, gumka wczepiła się we włosy jak rzep, szarpałam się z nią. A gdy wreszcie zwinęła się w ręku, skurczona jak robak w odruchu obronnym, wciąż trzymała w uścisku kilka moich włosów.

Kiedy mama odbierała mnie z przedszkola, najadła się wstydu, bo pani powiedziała, że zachowałam się niegrzecznie. Nie chciałam się uśmiechnąć, kiedy fotograf kazał. Rozpuściłam włosy i zdjęłam sweterek, po czym zarzuciłam go sobie na plecy jak pelerynę. Gumkę do włosów zgubiłam, choć pani była pewna, że złośliwie ją schowałam. Zanim zaczerwieniona mama wyprowadziła mnie z sali, Dorotka, koleżanka z klatki obok, świsnęła mi do ucha: „Wyglądasz jak czarownica! Fuj!”.

Czarownica-fuj. Inwektywa. W tamtym świecie, w przedszkolu nr 284, czarownice były złe, a księżniczki dobre. Ale był tu ktoś jeszcze.

Księżniczka budzi się na stercie pierzyn. Buźkę ma skrzywioną, zaspane oczy wlepia z pretensją w przyszłą teściową.

– Jak ci upłynęła noc? – pyta matka królewicza.

– Chujowo – odpowiada dziewczynka.

W baśni Andersena mówi tak:

– Oj, bardzo źle. Całą noc oka nie mogłam zmrużyć! Nie wiadomo, co tam było w łóżku. Musiałam leżeć na czymś twardym, bo mam całe ciało brązowe i niebieskie od sińców. To straszne!

Niebieskie ciało księżniczki błękitnej krwi. Królowa uśmiecha się pod nosem – wie, że jej synowi trafił się skarb. Dziewczyna, która prawdę powie.

Dziewczyna, dziewczyna... Stop.

Oto ona, Królowa. Konkretnie „stara królowa”, jak chce Andersen. Dopiero teraz ją zauważyłam, po tylu latach. Może przez tę „starość”, która w naszych czasach jest dobrem skrzętnie ukrywanym, wręcz zawstydzającym. „Stara” nakłada też inny negatywny filtr, odwołuje się do stereotypu złej teściowej.

Tytułowa księżniczka zmonopolizowała opowieść i dobrze, w końcu każda z nas ją w sobie ma. Ale w takim samym stopniu niesiemy i zalążek Królowej. Ta z baśni jest mądra, a przymiotnik „stara”, uwłaczający w zinfantylizowanym świecie XXI wieku, połyskuje jak korona na głowie.

Stara i mądra. Bo kiedy dziewczynka powiedziała, że jest prawdziwą księżniczką, Królowa nie uwierzyła jej na słowo. W końcu każda może się podać za arystokratkę, a nawet nauczyć się poprawnie posługiwać sztućcami. „»Zaraz się o tym przekonamy« – pomyślała stara królowa, ale nie powiedziała ani słowa, tylko poszła do sypialni, zdjęła całą pościel, na spód łóżka położyła ziarnko grochu i ułożyła jeden na drugim dwadzieścia materaców na tym ziarnku grochu, a potem jeszcze dwadzieścia puchowych pierzyn na tych materacach. I na tym posłaniu miała spać księżniczka”.

Księżniczka mówi prawdę, a Królowa ma własny rozum. Dziewczynę prowadzi instynkt, dojrzała kobieta ma dodatkowo do dyspozycji wiedzę, doświadczenie i nos czuły jak posokowiec, wytrenowany latami. Ten na rysunku Szancera jest prosty, czujny, pewnie zarysowany. Matka księcia ma ciemne, gęste włosy, takie jak księżniczka, tylko upięte, bo jest tu gospodynią i nie zamierza się wylegiwać. Do niej należą poduszki, pierzyny, materace i łoże z baldachimem, o który zaczepia malutką koroną księżniczka. Królowa nie ma korony. Nie potrzebuje. Wystarczy rzut oka, by wiedzieć, że to mocna dama.

W gruncie rzeczy jest młoda. A także urodziwa i świetnie zbudowana, jednak te rozważania zostawiam na wybory jakiejś Miss. To, co dziś widzę w Królowej, to to, że jest u siebie. Ona tu rządzi, choć nie zazdrośnie. To jej dom, jej zamek, jej środowisko, naturalny habitat zwierzęco mądrej Królowej.

Cieszę się, że wreszcie ją poznałam, bo bez niej nie byłoby tytułowej księżniczki. Gdyby nie uparła się, żeby zmoczoną deszczem znajdę ułożyć – po wysuszeniu – na niebotycznej stercie pościeli nadziewanej ziarenkiem grochu, księżniczka nie zostałaby rozpoznana ani tym bardziej doceniona. Gdyby Królowa była idiotką albo biedulą o stępionym instynkcie lub umyśle wypełnionym patriarchalnym chaosem, przegnałaby chudzinę o błękitnej krwi, a zamiast niej powitała z otwartymi ramionami gwiazdę Instagrama o baloniastych ustach ułożonych w niedomknięty dziób.

Dopiero by urządziła królewicza, własne dziecko! Pasztet pieczony w solarium, utleniony i wypchany – na towarzyszkę życia...

Dziewczyna mówi prawdę

O księżniczkach sporo napisano w ciągu ostatnich kilku lat. Kiedy w 2012 roku opublikowałam „Córki Rozbójniczki”, dziewczynki występowały głównie w horrorach. Potem obrodziło opowieściami o rebel girls. Bardzo potrzebnymi, bo jak iść w życie, skoro jedyny wzorzec to cicha, grzeczna, dobrze ułożona kobietka, która szuka męża? Trening społeczny jest bezlitosny, a nam się trafiły czasy schyłku patriarchatu, który tym mocniej kopie, im wyraźniej widzi własny koniec.

Przed przejściem procesu socjalizacji adorowałam księżniczkę. Nie wiedziałam za co, teraz widzę, że za jej otwartość. Oto człowiek, który mówi to, co myśli. Za to w życiu spotykały mnie kary, do dzienniczka wpisywano: „naganne zachowanie”, na koloniach łajano za oddalanie się od grupy, a kiedy pokazałam język sąsiadce, wbiłam się w takie poczucie winy, że omijałam potem jej klatkę latami, jak miejsce zbrodni.

Z tamtego uwolnienia przedszkolnego – z „kapturka”, sweterka, z przymusu uśmiechu – zapamiętałam uczucie szczęścia. Byłam mała i szczerbata, a wymknęłam się pani, uniosłam się nad dezaprobatą fotografa i nawet uwaga Dorotki spłynęła po mnie jak po kaczce. Tylko o mamę się martwiłam.

Niepotrzebnie, bo rozumiała mnie jak mało kto. Tamtego dnia była po prostu zmęczona po pracy i zła na panią oraz Dorotkę z jej nienagannym kapturkiem.

Ziarnko od Królowej

Królowa przyszła do mnie w momencie, gdy zaczęło mnie dręczyć pytanie: kim jest dojrzała kobieta w pierwszej ćwierci XXI wieku? Odchodzą w przeszłość wzory pani Dalloway i pani Ramsay wyczarowane przez Virginię Woolf. Może jedynie malarka Lily z mojej ulubionej powieści „Do latarni morskiej” oparła się falom wielkich zmian, które przyszły pomiędzy czasem, kiedy powstawał „Własny pokój”, a tym dziwnym rokiem 2020, który jeszcze długo będzie nam dawał do myślenia. Królestwem Lily są sztalugi i farby, tymczasem Królowa u Andersena zarządza znacznie większym terytorium.

Kobiece wynurzanie się ma niewiele ponad sto lat. Najpierw wzięłyśmy sobie prawa wyborcze, prawo pójścia do szkół i na uniwersytety, prawo do pracy i zarabiania. I chociaż w momencie, kiedy piszę ten tekst, nigdzie na świecie kobiety nie zarabiają tyle samo co mężczyźni pracujący na analogicznych stanowiskach, to odniosłyśmy inne zwycięstwa. Nie pozwalamy się obmacywać; drzemy się, kiedy ktoś nas obleśnie nagabuje; wychodzimy na ulice w wielkiej liczbie, gdy garść dziadów z pomocą Ciotek z Gileadu ustala, co zrobić z naszymi macicami.

Świat się zmienia. Ruch #MeToo; piętnowanie molestowania seksualnego; pilnowanie, żeby odpowiednio płacili za naszą pracę. Z powodu tego zamieszania – wszystko takie „nowe”, choć przecież oczywiste – szefowie dostają kociokwiku i stają się nadgorliwi. Zatrudniają niedoświadczone osoby, bo trzeba mieć kobietę w zarządzie. Te przegięcia w końcu się wyrównają, przystopuje huśtawka wpadania z jednej dyskryminacji w drugą.

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla dojrzałej kobiety? Widzę niepewność w zachowaniu niektórych z nich. Przez całe życie niezależne, samodzielne, nagle zaczynają się kleić do swoich mężczyzn, łasić, podkładać. Czy to strach, kim się jest, kiedy z kobiety uchodzi płodność, gdy zamienia się – w kogo, właściwie? Cykl miesięczny nabiera większego rozmachu, wpisuje się w większy cykl – ale co o tym drugim wiemy? Doświadczenie gromadzone latami zamienia się w mądrość – czym ona dziś jest?

Świat kręci się wokół młodych byków, płodności samic i starych, bogatych facetów. Jak długo jeszcze?

Dojrzałość kobiet mnie fascynuje. Kiedy się ten proces zaczyna, jak przebiega, dlaczego się go wstydzimy, czemu pozwalamy się spychać na margines życia grup, które są akurat w wieku rozrodczym? Bycie silną indywidualistką jest pociągające, hołubimy obraz szamanki, czarownicy warzącej zioła w chacie za wsią. Ale ciągłość zbiorowości nas potrzebuje, głosu, siły, w mieście, miasteczku, w środku wsi. Afrykańskie słowo „ubuntu” oznacza: „ja, czyli my”.

Zduszony głos z szuflady

Kiedy byłam młoda, wciąż byłam cudza. Należałam do rodziny, szkoły, do jakiegoś niepojętego społeczeństwa z moim płodnym brzuchem i zwierzęcą umiejętnością wykarmienia potomstwa. Do instytucji i konstrukcji – z moimi kulturowymi zdolnościami do prowadzenia życia rodzinnego, towarzyskiego, zawodowego, sportowego.

Byłam cudza i obca samej sobie. Lustro było moim wrogiem, waga łazienkowa jego sprzymierzeńcem, atakowały mnie znienacka przypadkowe odbicia w szybach wystawowych. Najwięcej czasu i energii zmarnowałam na udowadnianie, że nie.

Że nie jestem głupia (nauczycielowi matematyki).

Że nie jestem słaba, bo urodziłam się dziewczynką (ojcu).

Że nie jestem zbyt delikatna, by sobie poradzić (mamie, chociaż to akurat okazało się motywujące).

Że nie jestem brzydka i gruba czy też ładna i głupia (rówieśnikom).

Że nie jestem żoną czyli dodatkiem do męża (zwolennikom teorii, że bycie „wife” jest tożsame ze statusem „housewife”).

Że nie jestem wszystkim tym, co powyżej (wielbicielom „szufladek”).

O szufladkach przenikliwie pisze Walter Gropius, którego świat nazywał „twórcą stylu Bauhaus”:

„Kiedy, jeszcze jako młody mężczyzna, zostałem po raz pierwszy dostrzeżony publicznie, z pewnym rozdrażnieniem obserwowałem, jak pojawiające się w prasie wzmianki moja matka przyjmowała z przygnębieniem i dezaprobatą. Dziś doskonale rozumiem jej niepokój. Przekonałem się bowiem na własnej skórze, iż w czasach kategoryzacji i szybkiego powielania treści przekazywane przez media wiadomości przywierają do ich bohaterów niczym etykiety do butelek. Czasami rośnie we mnie przemożna potrzeba strząśnięcia z siebie zakrzepłych określeń i opisów, tak aby znów odkryć schowanego pod nimi człowieka”. (Walter Gropius, „Pełnia architektury”, tłum. Karolina Kopczyńska, wyd. Karakter)

Mądra matka, od razu poznać Królową! A szufladkowanie to sport popularny, wszyscy go uprawiamy, niektórzy z większą zaciętością niż inni. Na kategoryzowanie, opatrywanie łatkami i na to, co da się uratować z tego młotkowania, ukuto osobny termin, to serbsko-chorwackie słowo „lutalica”.

Kiedy patrzę na siebie o połowę młodszą, zastanawiam się, jakim cudem udało się tym wszystkim społecznych uzurpatorom, którzy rościli sobie pretensje do posiadana na własność mojego ciała i duszy, doprowadzić mnie do takiego stanu, że wyjście za próg było równoznaczne z rzuceniem się w wir walki. Narażeniem się na oceny, przytyki, komentarze, walec urawniłowki, kładzenie uszu po sobie wobec tego, co wypada, a co jest nieodpowiednie.

Aż przyszedł moment zaufania do samej siebie, do dobrych wyborów. Dobrych subiektywnie, bo co mnie obchodzi „obiektywna” ocena mojego życia, postępowania, wyglądu. Zaufania do umiejętności rozpoznawania i wywalania za drzwi wampirów i pijawek emocjonalnych. Pewności, że miłość wybieram sama albo ona mnie, i mogą to być ludzie, ale równie dobrze miasto, stan duszy, zwierzę zobaczone tylko raz, widok, odgłos, drgnienie. Z potyczek z idiotami wyniosłam parę blizn, które przypominają o tym, że nie ma co się bać dojrzeć, przestać być przestraszonym dzieckiem i żyć po swojemu, wyraziście. Jak księżniczka z przekrzywioną koroną z baśni Andersena.

Siedzi nadąsana na szczycie materaców i pierzyn, patrzy z wyrzutem na Królową. A ta przygląda jej się, węszy tym swoim nosem, bada uważnie spojrzeniem. Czy na pewno ją uwierało, czy wyczuła ziarenko grochu, czy czasem nie kłamała? Nie, dziewczyna mówiła prawdę, a na dowód ma te siniaki. Nie wstydzi się ich, to jej blizny, ślady potyczki z tym, co głęboko schowane i co łatwo mogło zostać przemilczane.

Księżniczka milczeć nie zamierza i Królowa oddycha z ulgą. Gdyby tu siedziała hipokrytka maskująca siniaki samoopalaczem, osobiście podpaliłaby pod nią stos piernatów. W zamku Królowej nie ma miejsca na kłamstwo.

I tak książę poślubił świetną dziewczynę, bo sam był bystry, przecież pierwsze zdania baśni brzmią tak: „Był sobie pewnego razu książę, który chciał się ożenić z księżniczką, ale to musiała być prawdziwa księżniczka. Jeździł więc po świecie [...]”. Nomadyczny książę szukał takiej, która chce partnera, a nie sponsora.

A co się stało z ziarnkiem grochu? „[...] oddano do muzeum, gdzie jeszcze teraz można je oglądać, o ile go ktoś nie zabrał”.

Uwierające ziarnko ciszy

No dobrze, niech młodzi sobie żyją długo i szczęśliwie, o nich napisano już wiele opowieści, jak choćby „Kocha, lubi, zdradza. Nowe spojrzenie na problem wierności i niewierności w związku” Esther Perel. A my suniemy za Królową. Może uda się przeniknąć jej tajemnicę, oczywiście bez szufladkowania.

Uzupełnienie wiedzy o niej bardzo się przyda. Właściwie chodzi o stworzenie bazy danych od zera, bo dojrzałej kobiety nie ma na mapie dzisiejszego życia społecznego, rzadko pojawia się w literaturze, filmach. A zasługuje ona na równie piękny opis, jak ten pióra Wisławy Szymborskiej:

„Miał w sobie coś z dużego chłopca, skory do zabaw i psoty, ale i do istotnych dla środowiska działań. Czy nie dlatego lgnęliśmy do niego, starsi i młodsi, ba całkiem młodzi, wyczuwając w nim swoistego strażnika pamięci, który innym miał do zaoferowania tak wiele?”

Tak pisała o Kornelu Filipowiczu, z którym związała się, gdy była po czterdziestce, a on powyżej pięćdziesiątki.

Dojrzały mężczyzna ma w sobie chłopca, a jaka jest dojrzała kobieta? Ma w sobie coś z księżniczki?

Królowa, strażniczka pamięci, Pszczoła – ma innym tak wiele do zaoferowania! Czas dołożyć puzzla kobiecej dojrzałości do układanki zbiorowości. Cisza wokół tematu uwiera mnie jak ziarnko grochu.

IMIĘ

.

KROPKA NAD „Ż”

Relacja z własnym imieniem to jeden z trudniejszych związków w życiu. Niektórzy dostają swoje po przodkach. Nieraz się pewnie zastanawiają, czy dorównują poprzednikowi lub poprzedniczce, a jeśli tej osoby nie lubią i najchętniej pozbyliby się wszelkich z nią skojarzeń, niechęć przenoszą na imię – czyli na siebie samych?

Imiona bywają próbami uczynienia z dzieci świętych (Bernard), wiernych małżonek (Penelopa), nienagannych obywateli (Kane). Są uzewnętrznieniem euforii poporodowej matek (Spring, Joy), wyrazem niespełnionych marzeń ojców w mozolnej wspinaczce po drabinie społecznej (Baron), naglącej potrzeby, by wkleić się w bohemę (Apple).

W moim przypadku stało się ono odzwierciedleniem wybujałego poczucia wolności ojca. Mama mnie urodziła, a tacie powierzyła zadanie zarejestrowania mnie w urzędzie. Ustalili, że zostanę nazwana po jego siostrze, mojej ciotce. Jednak ojciec w drodze do urzędu zmienił zdanie i nadał mi imię, które tylko jemu się podobało – Grażyna. Co do reakcji mamy, to chciałabym napisać: „jakież było jej zdziwienie, gdy to odkryła...”, ale daruję sobie eufemizm. Była wściekła. I ja jej się nie dziwię.

Nie wiem do dziś, co odziedziczyłam wraz z moim imieniem, czy buzuje w nim nadal matczyna furia, czy pogwizduje poczucie wolności taty. Przez lata używania imię nabrało patyny siodła, skrzypi czasem, ale jest wygodne i dopasowane kształtem.

Lubię je za to, że nigdy nie było neutralne. Urodziłam się w czasach Beatek i Monik, otarłam się o szał na Agatki, Dorotki i Agnieszki. Trzysylabowe imię z „ż” w środku było takie, jak chciał ojciec – wyraziste. Kiedy wyjechałam z Polski, stało się słowiańskim orężem, którym chlastam po uszach nieprzyjemne urzędniczki, bo tu, gdzie mieszkałam i mieszkam, nikt nie potrafi poprawnie go wymówić, ani tym bardziej zapisać. No bo ze środka wyrazu wypina się litera, która nie istnieje w „normalnym” alfabecie. Co potwierdza powszechne podejrzenia, że na wschód od Berlina piszemy wszyscy cyrylicą.

Moje imię jest odporne na zdrobnienia. Kiedyś obleśny wuj próbował nazywać mnie Grażką, ale spojrzałam na niego wzrokiem, od którego odpada przyrodzenie. Zaniechał. Jedyne zdrobnienia tolerowałam ze strony babć.

Kilka lat temu imię Grażyna popadło w niełaskę narodową, stając się synonimem obciachu, obok imienia Janusz, które zresztą bardzo lubię. Oddalona od codziennego kontekstu z jego modami na żenady, wracam wybiórczo do kulturowych wątków, w tym do Janusa o dwóch obliczach, boga początków, przejść, opiekuna drzwi, bram i mostów. Dobrze wiedzieć, że jest, zwłaszcza w podróży. Z ciekawością nadstawiam uszu, jakie następne imię padnie łupem zohydzenia.

Kiedyś nie znosiłam mojego imienia, dziś biorę je z dobrodziejstwem inwentarza. Doceniam ładunek komiczny zawarty w odkształceniach made by Zachód – Grazina, Gracina, Gracjana, Grazy, Gra – po brawurowe Grey. Trzymam w zanadrzu standardowe wyjaśnienie, co też ono znaczy, i że wymyślił je poeta Polak, ale Litwin, który pisał po polsku, a za Litwą tęsknił.

Kropka nad „ż” jeży się jak kamień graniczny w ciemnej, zasypanej śniegiem przestrzeni – nieliczni wiedzą, gdzie leży Polska, ale z lokalizacją na mapie Litwy jest jeszcze gorzej. Kropka gubi się w tej zadymce geohistorii i zostaje gołe „z”, przepustka do mniej problematycznej części Europy.

Ognista klasyka

Pewnie z przekory etnicznej sięgnęłam znów po poemat Mickiewicza. Czytałam „Grażynę” w liceum, a na lekcjach wstydziłam się, że wszyscy na mnie patrzą, kiedy nauczycielka omawia zalety księżnej. Nastolatki są wyczulone na odstające od reszty imiona, tytuły arystokratyczne i zachwyty nad postawą obywatelską. W moim przypadku doszła jeszcze wrodzona alergia na słowo „poświęciła się”. Postawa dobrowolnej owcy, tak pożądana w kontekście politycznym (Ifigenia) i domowym (Matka Polka), prowokuje u mnie wystąpienie pokrzywki.

Kiedy wróciłam po latach do powieści Mickiewicza, przytrafiła mi się podobna historia jak z religią. Wyjeżdżając z Polski, byłam już ateistką, a wzmianki o klerze jeżyły mi sierść na karku, podobnie jak widok księży agresywnie mieszających się do polityki. Ale w pewnym momencie trauma katolickiego wychowania się wyzerowała. Omijając instytucję Kościoła, dokopałam się do opowieści, na której zbudowała swą potęgę, opowieści która była na początku. Odkrywam w niej proste piękno. Sięgam i do starszych historii, ukrytych głębiej, na wpół zapomnianych, tkniętych stygmatem „pogaństwa”.

Klasyków literatury również oddzielam już od przymusowych, szkolnych interpretacji. Czytam ich na nowo, ryjąc tunele pod zwałami polonistycznej wiedzy. Nie muszę udowadniać, że wiem, żonglować cytatami, uprawiać smart ass dialogues. Tak było z „Grażyną” przy ponownej lekturze, przeczytałam, zachwyciłam się, dobrze się bawiłam.

Gdyby naszkicować synopsis akcji, wyglądałby w skrócie tak:

Wiek XIV, zamek na wzgórzu, księżyc w pełni. Do bram podjeżdżają rycerze na koniach, na płaszczach jaśnieją krzyże. To krzyżackie poselstwo do księcia litewskiego Litawora. Chcą mu zaproponować paskudny układ – jeśli zawrze z nimi przymierze, pomogą mu odzyskać ziemie należące do jego żony Grażyny, które bezprawnie przywłaszczył sobie Witold, wielki książę litewski. Włości małżonki za cenę sojuszu z „Niemcem” i bratobójcza walka.

Nic dziwnego, że stary sługa Rymwid nie spieszy się, by zbudzić pana. Kiedy wreszcie to robi, Litawor wprawia go w osłupienie – zamierza walczyć o dobra żony ramię w ramię z Krzyżakami. Rymwid jest w szoku. Czy jego pan nie wie, że Krzyżak to zło wcielone? Przecież to Niemiec! Na pewno nie dotrzyma obietnicy, a przelewanie bratobójczej krwi to zbrodnia nie do zmycia.

Rymwid mnoży argumenty, dwoi się i troi, ale Litawor już zdecydował – zawrze sojusz z Krzyżakami. Stary sługa rusza po pomoc. Jedyną osobą, która może pokonać upór księcia, jest jego żona Grażyna.

Rymwid podsłuchuje pod drzwiami, słyszy ich głosy, więcej mówi ona, ale co, nie wiadomo. Potem książę idzie spać. Żona odsyła Krzyżaków. Ci, wściekli, przysięgają zemstę. Księżna rozkazuje przygotować wojsko do bitwy z zakonem, mają wyruszyć przed świtem.

Rano Grażyna idzie zbudzić męża. Oddziały są już gotowe, czekają. Książę przybywa nieco stremowany przed bitwą. Wskakuje na koń i daje znak do wymarszu. Pierwszy rusza do ataku, ale nie jest w najlepszej formie bojowej, co przeciwnicy natychmiast zauważają. Komtur naciera na księcia, rani go, zrzuca z konia.

Ze wzgórza z furią gna Czarny Rycerz. Na początku nikt nie wie, po czyjej jest stronie, ale gdy Krzyżacy padają jak muchy pod ciosami jego miecza, staje się oczywiste, że to Litwin. Dopada komtura, zabija i jego.

Tymczasem sługa Rymwid dokonuje porażającego odkrycia – ciężko ranny Litawor, którego trzyma w objęciach, tak naprawdę jest Grażyną. Księżna, nie chcąc dopuścić do bratobójczej walki, uśpiła czujność męża i zamiast niego ruszyła bić się z wrogiem.

Wyprawiono jej rycerski pogrzeb. A kiedy płomienie trawiły ciało księżnej, rzucił się w nie i Litawor vel Czarny Rycerz.

All eyes on her

Kobieta i dziewczyna, dojrzała i energiczna, łebska oraz w świetnej kondycji fizycznej. Nawet nie heroska, bo przecież to, co zrobiła, nie przekracza ludzkich sił. Nie trzeba być SuperBohaterką, żeby podjąć decyzję i wcielić ją w życie.

Nie mogę wyjść z podziwu, że udało się wcisnąć całym generacjom wizerunek Grażyny jako bohaterskiej, ale jednak zmokłej kury. Zmokłej „poświęceniem” – dla ojczyzny, dla sprawy, dla męża – dybami, w których dyszy Matka Polka, i każda Polka, niestety. Co więcej, wzmianki o kobietach, które radzą sobie z fizycznością – tu: w walce – zbywało się i zbywa do dziś wzruszeniem ramion. Że to nierealne, bo przecież „kobieta jest słabsza”, a wkurwiona może się wydawać co najwyżej seksowna. Generalnie to ćwiczenia fizyczne pań służą wypracowaniu smukłej sylwetki, skacz z Chodakowską/Lewandowską.

W prymitywnych streszczeniach powieści Mickiewicza znajdują się takie zdania, jak „niestety, nie umiała walczyć” albo „nie umiała dowodzić i zapewne przegrałaby tę walkę, gdyby nie jej mąż”. Pisał to ktoś, kto nie rozumie polskiego. Mickiewicz podkreśla, że księżna była rycerką i:

„[...] twardego imała oręża;

Często, myśliwa, na żmudzkim rumaku”.

To była mocna baba, współrządziła z mężem, a kiedy przyszło do różnicy zdań, wykłócała się z nim. Kochali się i pociągali się, więc ugoda miewała miejsce w łóżku. Równa w rządach i w zabawie, lubiła dzielić zajęcia ze swoim księciem, razem tańczyli, jeździli konno, strzelali, polowali. Umiała się bronić i zarządzać majątkiem. Z powieści litewskiej wyłania się obraz kobiety, która podział ról na „męskie” i „kobiece” ignoruje.

„Pośród strzelczego hasała orszaku;

Z pociechą męża nieraz w tym ubiorze

Wracając z pola oczy myli gminne,

Nieraz od służby zwiedzionej na dworze,

Odbiera hołdy książęciu powinne.

Tak zjednoczona zabawą i trudem.

Osłoda smutku, wspólniczka wesela”.

Strzela, bo musi. Kobiety w XIV wieku strzelały, żeby przeżyć. Ideał salonowej piękności niezdolnej do samoobrony pojawił się później. Do dziś sieje szkody, ubezwłasnowolnia kobiety, czopując źródła ich siły.

„Nie tylko łoże i serce podziela,

Lecz myśli jego i władzę nad ludem.

Wojny i sądy, i tajne układy,

Częstokroć od jej zależały rady”.

Współrządzi, bo w każdej chwili może zostać sama. Zarazy, zaziębienia, zajazdy, ukąszenia, upadki, niedostatki dziesiątkowały ludzkość, życie było kruche.

I tak dalej, można by wyliczać przymioty kobiety, argumentując, że jednak przecież była super, bo zobaczcie... Porzucam ją, bo to linia defensywna, która za cel ma udowodnienie, że „kobiety są równe mężczyznom”. Wiadomo, że są. Nie ma co tracić energii na oczywistości. Zamiast młócić na pusto z narożnika, lepiej wyjść na środek ringu, nie skupiać się na tym, czego księżna nie miała, za to nazwać to, co ma.

Przede wszystkim księżna ma imię.

Ma podstawowe umiejętności człowieka dorosłego – do przetrwania, bronienia siebie i bliskich, niesłuchania się, kochania.

Ma jaja, jak maczystowsko określa się gotowość do szybkiego i odważnego działania. A może zakrzyknąć „ta to ma jajniki!”?

Ma majątek.

Ma męża, zdaje się, że młodszego.

Ile lat miał Mickiewicz, jak pisał powieść litewską? Dwadzieścia trzy lata, dwadzieścia cztery. Marzył o tym obrazie kobiety, bynajmniej nie z pobudek patriotycznych, tylko erotycznych. Młody mężczyzna z wizją dojrzałej, sprawczej kobiety. Nieco nią opętany. To on przecież jest Litaworem przebranym za Czarnego Rycerza, który gna na złamanie karku, żeby odgonić krzyżackiego komtura od swojej kobiety. Wie, że i tak nie zdołałby jej zatrzymać, zmusić, by siedziała w zamku, bo takie jak ona są nie do zatrzymania. Trzymają własne życie w garści i albo z nimi jedziesz, biegniesz, gnasz, albo zostajesz w tyle i machasz niemrawo, rzucając z żalu inwektywami.

To on kocha się w kobiecie, która Wie, Wiedźmie, która umie przekonać. A jak nie, to i tak zrobi swoje. Kocha się w jej przebierankach dżenderowych, widzi ją, jak wsiada na konia, ściska go mocnymi udami, cwałuje, poluje, strzela, walczy, oręż taki, oręż siaki. Widzi ją w zbroi, która na nią pasuje, nic tam nie spada, nie zgrzyta, nie klekocze. I nie jest to obraz dzielnego dziewczęcia, jak Baśki, która wyszła za Wołodyjowskiego w trylogii Sienkiewicza. Tam różnica wieku była odwrotna, on, starszy mąż-legenda, ona blondyneczka, ale dziarska i odważna, potem zmartwiała wdowa. Poradziła sobie, cnotę uchowała, ale umówmy się – all eyes on him.

Z powieści Mickiewicza bije moc kobiecości. Sztafaż starolitewski, stroje z epoki nie mają funkcji kokieteryjnej, bo też to, o co walczy Grażyna, to przecież nie cnota, ponieważ cnota nie jest niczyją własnością, tak jak nie jest niczyją własnością księżna. Jedynie jej ziemie zgarnął mąż, bo tak wówczas było skonstruowane prawo.

Księżna walczy w obronie swojej osobności. Broni własnego zdania, innego niż opinia Litawora. On tak, a ona siak, nie dogadali się, ale to nie powód, żeby miała się podporządkować jego decyzji, w końcu rządzą tu razem, to ich wspólny dom, kurnik, zamek i przyległości.

Precz mi od piersi

Ciekawi mnie Narrator, który ujawnia się w Epilogu. To ten, który sięgnął po żywe relacje nowogrodzian i je „spisował”. Spisował z ich opowieści i ze swoich fantazji, które nie zdążyły jeszcze przesiąknąć hasłami epoki.

Szkoda wielka, że w powszechnej percepcji znakiem rozpoznawczym Mickiewicza jest zdanie „kobieto, puchu marny” (chociaż niby wiadomo, że „boski diable”). Wybiórcze czytanie to znak epoki, wiele mówi o nas i naszych przodkach. Chcieli widzieć wokół puchy, chociaż w rzeczywistości więcej było takich kobiet jak ta z powieści litewskiej, „niewiasty z wdzięków, a bohatera z ducha”. Zapatrzenie w bohaterstwo patriotyczne najwyraźniej przysłania to codzienne, jak robienie mydła w czasie okupacji, stanie w kolejkach w stanie wojennych, praca na dwóch etatach, bo mąż nie płaci alimentów. Ale to też wiemy, nie ma co nadawać z narożnika.

Ten, co spisował, widzi księżnę nie tylko jako panią domu.

„[...] księżna, wyższa nad żon prostych rzędy,

Które zbyt rade, że panują doma,

chciałyby z tym się popisywać wszędy”.

Zamek jest duży, małżonkowie nie siedzą sobie na głowach, każde mieszka w innym skrzydle zamku:

„Księżna, i chwili nie bawiąc w komorze,

Śpieszy w gmach pański przez tajne pokoje”.

A kiedy już rozmawiają, widać, kto ma więcej do powiedzenia:

„Rozmowa coraz żwawsza i zmieszana,

Coraz wolniała, coraz trudniej słychać,

Częściej głos pani, bardzo rzadko pana”.

Taka wymowna, bo starsza?

„[...] księżna piękna, a Litawor młody!”

Nie ma pewności, czy tak faktycznie było, ale być może dojrzałość żony tłumaczyłaby jej udział w rządzeniu. Stary sługa Rymwid trochę się nawet martwi, czy Grażyna nie przekroczyła cienkiej granicy równowagi:

„Miałażby księżna pomimo rozkazu

Ważyć się sama aż na krok takowy,

Ufna potędze niewieścich pieścideł?...

Lękam się bardzo, aby tego razu

Zbytniej śmiałości nie puściła skrzydeł.

Prawda, iż nieraz poczynała śmiele;

Lecz to byłoby więcej niż za wiele”.

Opowiadający bawi się opisem Grażyny w męskim przebraniu. Domniemamy książę, gdy idzie stanąć na czele wojsk:

„Gniewem lub troską zdał się kołatany,

Nierównym stąpał i niepewnym krokiem;

Gdy się zbliżały rycerze i pany,

Uczcić łaskawym nie raczył ich okiem.

Drżący z rąk giermka wziął łuk i kołczany,

Miecz nawet zwiesił ponad prawym bokiem:

A chociaż wszyscy omyłkę widzieli,

Przestrzegać pana nikt się nie ośmieli”.

Brawurowo tu wieszcz pojechał, bo jednak przywieszanie miecza nie mogło być aż tak skomplikowanym zadaniem, żeby pomylić strony ciała. Chyba że Grażyna była leworęczna, o czym autor milczy. Na szczęście już w bitwie:

„[...] pędzi i na karki wsiada”.

Do czasu.

„Lecz któryż z bogów siłę w nim osłabił?

Cóż stąd, że zbiegłych natarczywie goni?

Cóż stąd, że bije? Nikogo nie zabił.

Bezwładna szabla po pancerzach dzwoni,

Albo się zwija odbita żelazem,

Albo uchybia, albo idzie płazem”.

Kiedy miecz komtura przeszywa jej pierś, kobieta zaciska zęby.

„Z gniewem żołnierze i sługi odpycha,

A Rymwidowi ściskając prawicę:

«Już jest po wszystkim starcze – mówi z cicha –

Precz mi od piersi, szanuj tajemnicę;

Ratunek próżny, wkrótce umrzeć muszę,

Wieźcie do zamku, tam wyzionę duszę»”.

Piękne jest to „precz mi od piersi”. Moje ciało, mój wybór. Moje włości, moja decyzja, czy się o nie handryczyć, czy nie. Mój mąż i mój rodak Witold, nie bijcie się, chłopcy, gdy trzeba pogonić Krzyżaków.

Za nią w ogień

Nic dziwnego, że Litawor za taką kobietę i zabił, i w ogień za nią skoczył.

Litawor jest postacią ludzką, i jak to człowiek, podjął niezbyt dojrzałą decyzję. Ale na polu bitwy zmienia się w półboga, staje się księciem Mścicielem.

„Czarny płaszcz, czarny koń i hełm, i godła.

Trzykroć zawołał, zleciał na kształt gromu,

Nie wiedzieć za kim albo przeciw komu.

Dobiega Niemców, między tłumem tonie,

Bitwy nie ujrzysz; ale zgiełk i jęki

Dają odgadnąć, w jakiej walka stronie

I jak straszliwy piorun jego ręki”.

Gna, żeby usiec komtura:

„[...] jak czarna chmura

Ryknąwszy błyśnie piorunowym gradem,

Z taką szybkością leci na komtura:

Zaledwie pierwszym zwarli się napadem,

Pojrzeć, aliści komtur już pod koniem,

A rycerz bieży i tratuje po niem”.

Narrator wiele widzi, a z relacji giermka wyczytuje nawet cienką ironię w opisie ostatnich chwil życia księżnej:

„Wysadziwszy omdlałą, dźwigali na ręku.

Strach wspomnieć! Kędy stąpią, krwawy strumień pryska,

W pierś ciężko zaraniona i skonania bliska,

Padła niema, to nogi ściskając książęce,

To załamane k’niemu wyciągając ręce:

»Przebacz mężu mój, pierwsza i ostatnia zdrada!...”

„Zdrada”, czytaj: zrobiła to, co uważała za słuszne. Pewnie ironia jest niezamierzona. Czarno-białe osądy pasują do konwencji tej historii napisanej w formie romantycznej, ale klasycznie uporządkowanej. Akcja toczy się tu chronologicznie, suspens jest, a na koniec żal obojga, naprawdę żal.

„Książę płacze, podnosi; zemdlona upada;

Skonała... Wstał i odszedł, i rękami oczy

Zakrył, i stał...”

Na koniec Litawor mówi:

„«[...] Ja się zemściłem, lecz ona nie żyje!»

Rzekł, bieży na stos, upada na zwłokach,

Ginie w płomieniach i dymu obłokach”.

Nie gadać, nie pytać

Na koniec zostawiam opis urody księżnej, żeby nie dominował opowieści o jej czynach. Narrator:

„[Kobieta, żona]

Z cór nadniemeńskich pierwsza krasawica,

Zwana Grażyną, czyli piękną księżną,

A chociaż wiekiem od młodej Jutrzenki

Pod lat niewieścich schodziła południe,

Oboje: dziewki i matrony wdzięki

Na jednym licu zespoliła cudnie.

Powagą zdziwi, a świeżością znęca:

Zda się, że lato oglądasz przy wiośnie;

Że kwiat młodego nie stracił rumieńca,

A razem owoc wnet pełni dorośnie.

Nie tylko licem nikt jej nie mógł sprostać:

Ona się jedna w dworze całym szczyci,

Że bohaterską Litawora postać

Wzrostem wysmukłej dorówna kibici.

Książęca para, kiedy ją okoli

Służebne grono, jak w poziomym lesie

Sąsiednia para dorodnych topoli,

Nad wszystkich głowę wystrzeloną niesie.

Twarzą podobna i równa z postawy”.

Jest w niej coś androgynicznego. A sam wątek śmiertelnej w skutkach przebieranki przypomina motyw z „Iliady” Homera. Inspiracją do powstania postaci Litawora mógł być Achilles, którego ukochany Patroklos zginął w natarciu na Troję. Zabił go Hektor, zapiekły wróg Achillesa. Tymczasem to Patroklos ubrał się w zbroję Achillesa po tym, jak ten wycofał się z walki.

Achilles, podobnie jak Litawor, też mści śmierć ukochanego. Wyzywa Hektora na pojedynek, tak jak w powieści Mickiewicza do walki rusza żona w zbroi męża. Równa mu wzrostem, podobna do niego z rysów Grażyna – łączy ich jakaś ponadpłciowa bliźniaczość.

Litewska mitologia akcentuje związki z naturą, roi się w niej od bóstw nieba, ziemi, wody. Natura bywała opisywana nazwami członków rodziny, matka mogła być słońcem, ojciec księżycem, gwiazdy siostrami człowieka. „Grażyna” stanowi zresztą poniekąd kontynuację wcześniejszego utworu Mickiewicza zatytułowanego „Żywila”. To imię, podobnie jak Grażyna (Mickiewicz sam je utworzył, graži znaczy po litewsku „piękna”), jest również pochodzenia literackiego i powstało prawdopodobnie z połączenia imion bóstw pogańskich, Żywie, bóstwa wiatru, i Zizilii, bogini kwitnienia, miłości i piękna.

Jak zapewnia Narrator, księżna również zasmakowała nieśmiertelności:

„Wieść tłumiona poczęła coraz szerzej latać:

Dziś żadnego nie znajdziesz w nowogródzkiej gminie,

Co by ci nie zanucił piosnki o Grażynie,

Dudarze ją śpiewają, powtarzają dziewki,

I dotąd pole bitwy zwą polem Litewki”.

No, skoro dudarze i dziewki! To ważne postaci, niezbędne dla przetrwania kultury, trubadurzy i trubadurki, opowiadacze i opowiadaczki.

W Krakowie stoi pomnik Grażyny autorstwa Alfreda Dauna. Księżna ma opływowe ultrakobiece kształty. Pochyla się nad półleżącym księciem. Antyczny hełm i skrzyżowany miecz z kądzielą to jej atrybuty, kobiety, wojowniczki. Nie trafia mi to do przekonania, widzę ją nie w kamieniu, a w ruchu, w nieuchwytności.

Tak jak w tej chwili tuż przed działaniem, w momencie zamyślenia, zatrzymania:

„Stanęła, milczy. Przymkniona powieka,

Czoło pochyłe, w którym się przebija 

Jakaś myśl jeszcze ciemna i daleka;

W niepewnych rysach okaże się, mija,

I znowu wschodzi, całą twarz obleka.

Dojrzewa zamiar, staje się wyrokiem:

Już umyśliła, postąpiła krokiem.

«Tak jest, raz jeszcze idę budzić męża.

Wojsko niech zaraz w drogę się wybiera.

Ty, giermku, rozkaż osiodłać hestera

I wynieś resztę pańskiego oręża.

Wszystko to ma być natychmiast gotowe!

Przykazuję wam imieniem książęcia.

Odpowiedź, starcze, wkładam na twą głowę.

Jaki cel, kędy mierzą przedsięwzięcia,

Nie gadać, ani pytać, do poranku.

Idźcie i pana czekajcie na ganku».

Wybiegła, drzwiczki za sobą zatrzasła”.

Nie gadać, nie pytać. Ma być gotowe.

DROGA

.

POTRZEBA MI DROGI

Gardziła kobietami, które nie używały swojej siły. O tych, które urządzały się i podpinały, gąbkach systemu, bezmyślnie uczestniczących w wiktoriańskich targach panien, by stać się paniami, mówiła z przekąsem „żonka”. W najlepszym razie z przymiotnikiem „miła”. Sama całe życie dążyła do tego, by być „osobą”. I taką się stała, przez duże „O”.

Kiedy zapytać w Bagdadzie kogoś na ulicy, czy kojarzy Lawrence’a, pokręci przecząco głową. Ale „Miss Bell” to co innego, it rings a bell. Oboje przyłożyli się walnie do powstania Iraku, stworzenia jego państwowości w granicach zatwierdzonych przez międzynarodowy układ. Pracowali jako agenci rządu Jej Królewskiej Mości, dając wsparcie szejkom arabskim, którzy mieli już dość wpływów tureckich. Wodzowie plemion musieli się zjednoczyć i zakopać topory wojenne między sobą – i w tym dopomogła wydatnie alpinistka, archeolożka, historyczka, pisarka i poetka Gertrude Bell.

Urodzona w wiktoriańskiej Anglii wyrosła poza swoją sferę. Ale nie była typem łabędzia z baśni Andersena, który rodzi się wśród drobiu i pół życia dziwi się, czemu nie idzie mu kwakanie i gdakanie. Bell nie czekała, aż przylecą inne łabędzie, by się z nimi zabrać. Sama wzleciała ponad swoje podwórko i tak długo krążyła, aż wypatrzyła z góry nowe. Były to tereny dawnej Mezopotamii.

Stać się Osobą

Jej najbliższe otoczenie nie miało w sobie nic z zaplutego podwórka, rodzina rozumiała ją i wspierała. Granice kurnika zaczynały się dalej, poza siołem Bellów – była to klasa arystokracji angielskiej, do której nie aspirowali przemysłowcy Bellowie. Bogaci – co w kręgach wyższych, gdzie królowały stare pieniądze, uznawane było za wulgarne – mieli dobrze poukładane w głowach, i to pokoleniami.

Dziadek Lowthian Bell, patriarcha rodu, który dorobił się fortuny na przemyśle ciężkim – i blisko sześćdziesiątki wnucząt – nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Myśleniem i działaniem społecznikowskim odznaczał się też jego syn Hugh, ukochany ojciec Gertrude. Po nim córka odziedziczyła lekceważenie dla tytułów, oznak statusu społecznego, włości, nieruchomości. Kiedy pod koniec życia Lowthianowi przyznano tytuł barona, a on go przyjął, Gertrude nieprzyjemnie się zdziwiła. Odradzała ojcu używanie go. Z podobnymi – równościowymi – poglądami weszła do rodziny macocha Gertude, Florence.

Mądra to była macocha. Dziewczynka nazywała ją „matką”, a w nagłówkach listów do Florence dodawała „najukochańsza” – i nie było w tym nic wymuszonego, bo do hipokryzji Gertrude raczej nie była zdolna. Co najwyżej do dyplomacji, ale to już zawodowo.

Przypomina mi się stara Królowa z „Księżniczki na ziarnku grochu” Andersena, jak wchodzi do sypialni dziewczyny z naręczem poduszek i pyta: „Jak ci się spało?”. A potem czeka na odpowiedź. Taka była Florence, ciekawa odpowiedzi, ciekawa Gertrude, księżniczki, która dostała jej się z dobrodziejstwem inwentarza, gdy wychodziła za mąż za wdowca, Hugh Bella. Nie narzucała dziewczynce niczego, chociaż jakiś proces wychowawczy wdrożyła, z przeproszeniem. Ale sądząc z jej listów i własnej działalności pisarskiej, była osobą rzadkiej inteligencji, również emocjonalnej. Tak, Florence też była Osobą. W gronie Bellów ten postulat Johna Stuarta Milla, wybitnego zwolennika kobiecej emancypacji, że kobieta musi stać się przede wszystkim „osobą”, był oczywistością.

Dziś myślę, że oprócz słowa „osoba”, ważny jest tu czasownik „stać się”. Stawanie się, rozumiane jako proces, czasem mozolny, ale również przeżywany jako zabawa, będzie drogowskazem życiowym Gertrude Bell. Odkryłam go potem w historii Michelle Obamy, życiu opowiedzianym przez nią samą, własnym głosem. Opowieścią o rozwijaniu się, realizowaniu możliwości, pasji. Sięganiu do źródeł siły.

Gertrude Bell od dziecka wiedziała, że jest silna. Nie marnowała czasu na zastanawianie się, czy nie jest przypadkiem ofiarą – gorsetów, zakazu przyznawania kobietom tytułów naukowych, braku prawa głosu. Wszystko to ominęła bez zbędnego rozdrapywania ran czy teoretycznego pochylania się nad tematami. Jeśli coś sobie zamyśliła, to to robiła. Jakby w ogóle nie znała zwrotu: „nie wypada”.

Co jej pomogło pruć przed siebie jak strzała wypuszczona przez Czejena? Pewność siebie, którą budował w niej ojciec, kochając ją bezwarunkowo. Poświęcał jej bardzo dużo czasu, był pod tym względem ojcem, który wyprzedził epokę co najmniej o sto lat. Gertrude pewnie nie pamiętała matki, bo straciła ją, gdy była bardzo mała, ale jej następczyni w rodzinie, Florence, była niezwykłą osobą.

Przede wszystkim nigdy nie stanęła między ojcem a córką. Nie czuła pokusy, by budować swoją pozycję w rodzinie, do której świeżo weszła, wspinając się po plecach dzieci. Przyjęła Gertrude i jej młodszego brata pod swoje skrzydła, nie kwocząc dydaktycznie, lecz zapraszając ich do świata swojej wrażliwości. To z nią Gertrude jeździła do rodzin robotników, dzięki niej wiedziała, że chociaż Lowthian Bell dorobił się w przemyśle górniczym i stoczniowym, to pod abstrakcją „przemysł” kryją się ludzie, górnicy, stoczniowcy, ich rodziny, dzieci, ich przyszłość.

Gertrude w życiu bardzo pomogły rodzinne pieniądze, dzięki nim mogła się kształcić i podróżować, ale równie dobrze mogły ją ograniczyć i zamknąć w jej klasie społecznej lub sprowadzić aspiracje do przeskoczenia do wyższej klasy.

Jedyne skoki, jakie Gertrude uprawiała przez całe życie, to były skoki z szufladek. Nie dawała się zamknąć w definicjach, prostych opisach. Całe jej życie jest ruchem, poszerzaniem poznania, mnożeniem tożsamości. Byle nie dać się jednoznacznie określić. I nieważne, że ktoś ją za to znielubi. Umiała być czarująca, ale jak chciała, bywała też obcesowa. Wystarczy spojrzeć na jej zdjęcie, na patrzące śmiało oczy, na twarz bez przymilnego uśmiechu. Widać w niej autentyczność, prawdę, klasę człowieka, Osoby.

Prawo głosu dla każdego, naprawdę?...

Gertrude miała bławatne dzieciństwo w sensie materialnym, ale schodziła ze swego kucyka i jeździła z macochą do klitek robotniczych, pomagać kobietom ogarniać codzienność. Widziała, z czym się zmagają, jak wyglądają ich „szczeliny istnienia” między ciążami, porodami, laktacją, chorobami, biedą, zimnem, głodem, skrajnym wyczerpaniem.

Te obserwacje ukształtowały jej własne poglądy, które nie pozwoliły Gertrude popierać feminizmu w takiej postaci, jaki sto lat temu przetaczał się przez Anglię. Zawsze krytycznie myśląca, nie idąc za głosem tłumu, zadawała sobie pytanie, które dziś, po ponad stu latach, pojawia się znów, w świecie współczesnych demokracji: czy na pewno każdy powinien mieć prawo głosu w głosowaniu tak skonstruowanym, jak wygląda ono dziś? Potwornie niepoprawna politycznie kwestia!

U Gertrude Bell to pytanie wzięło się z tego, że nie kupowała haseł, tylko przyglądała się życiu z bliska, brała pod lupę detal. W tym przypadku rozważała brak wykształcenia ludzi, niezależne od płci. Czy ktoś, kto jest wtórnym analfabetą – nie dlatego, że nie lubi czytać, tylko z powodu tego, że walczy o przetrwanie w każdej minucie życia, bo urodził się w nieuprzywilejowanej klasie społecznej – może mieć na tyle szerokie spojrzenie na życie społeczne, by decydować o kształcie państwa?

W jej czasach do wyborów podchodzono niezwykle poważnie, a prawo głosu mieli ludzie wykształceni, bo majętni. Biedni – nie tylko kobiety, ale i mężczyźni – nie mogli brać udziału w głosowaniu. Gdy więc sufrażystki przekonywały, że prawo do głosu gwarantuje zmianę społecznego status quo, klasy uprzywilejowane rozważały, czy ludzie, którzy nie płacą podatków, nie wybiorą kandydatów, którzy obiecają im wszystko, czegokolwiek wyborcy zażądają – byle tylko dorwać się do rządów.

Brzmi znajomo? Sto pięćdziesiąt lat po tym, jak Gertrude Bell przyłączyła się na krótko do ruchu przeciwnego sufrażystkom, świat zmaga się z populistami obiecującymi gruszki na wierzbie ludziom, którzy nie mają czasu ani sił, by interesować się polityką, w tym kwestiami, które ich na co dzień nie dotyczą. Rozważa się, czy system głosowania powszechnego na pewno działa. Bo gdy populiści dobierają się do władzy, biorą się w pierwszym rzędzie do ogłupiania obywateli – uderzają w edukację, monopolizują środki masowego przekazu, narzucają monopole religijne i wersję patriotyzmu, która tak naprawdę jest nacjonalizmem wykluczającym porozumienie z sąsiadami.