Rodzinne selfie z menażerią w tle - Ewelina Gierasimiuk-Merta - ebook + audiobook + książka

Rodzinne selfie z menażerią w tle ebook i audiobook

Gierasimiuk-Merta Ewelina

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wychowywanie dziesięciolatka to nie bułka z masłem… W drugim tomie zapisków z życia rodzinnego Ewelina Gierasimiuk-Merta z właściwą sobie wrażliwością i humorem opowiada o perypetiach związanych z macierzyństwem. Nietuzinkowa pasja jej syna, Miłosza, sprawia, że w ich domu pojawiają się kolejne zwierzaki: kot, wąż, szczury i… tabuny mrówek. Zabawne anegdoty z życia rodzinnego przeplatane są słodko-gorzkimi refleksjami autorki dotyczącymi miłości rodzicielskiej i małżeńskiej, własnych słabości, ograniczeń i umiejętności radzenia sobie z nimi. Przekonajcie się, jak niezwykła może być zwykła rodzinna codzienność!

– Mamo! Tato! W moim pokoju jest mysz! – Wrzask jak z horroru z sąsiedniej sypialni.
– Jaka mysz? Miłosz, to tylko Tofik znów coś wymyślił – uspokaja synka tatuś, któremu ani w głowie wstać i popędzić na ratunek dziecku.
– Skąd wiesz, że nie mysz? – włączam się w dyskusję, sztywniejąc ze strachu na swojej połowie małżeńskiego łóżka. A jeśli szczur…? Idź, sprawdź.
(…)
Po odsunięciu regału od strony, którą jednoznacznie wskazywał kot, zagadka się wyjaśnia. Żadna mysz, żaden szczur ani w ogóle żaden gryzoń. Nic, w co trzeba by walić klapkiem. To tylko zwinięty w spiralę wąż, głuchy na miauknięcia kota, a tym bardziej na ludzką mowę…

Ewelina Gierasimiuk-Merta
Urodziła się w 1979 roku, studiowała na kilku uczelniach wyższych. Zawodowo zajmuje się krzewieniem wiedzy z zakresu filologii angielskiej, geografii i ochrony środowiska oraz wychowania do życia w rodzinie. Razem z jedenastoletnim synem Miłoszem i mężem ultramaratończykiem mieszka w domu na wzgórzu w Nowym Targu. Jest amatorką biegania, podróży i nałogową pożeraczką słodyczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 4 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Część I

1.

Kiedy Gordon zawitał w naszym domu, mierzył sobie zaledwie dwadzieścia centymetrów długości i nie przypominał niczego więcej jak brązową sznurówkę. Fakt, ta sznurówka zgrabnie oplatała małą rączkę swojego ośmioletniego wówczas właściciela, stwarzając pozory, że niby to wyrośnie wkrótce na ponadmetrowego węża zbożowego należącego do rodziny dusicieli. Ale na razie wyglądał na mizerną gapę, która brała palec wkładany do terrarium za pożywienie, rzucała się na niego w ułamku sekundy z rozwartą minipaszczą i próbowała dotkliwie kąsać.

I pomyśleć, że przemierzyliśmy pół Polski po tego gada, płacąc za niego niemałą sumę hodowcy, od którego, poza wężem, nabyliśmy dodatkowo niezbędny ekwipunek początkującego herpetologa; plus zapas zamrożonych mysich osesków na cotygodniowe wyżerki dla naszego nowego domowego zwierzątka. Nie do wiary, jak to się ludziom potrafi poprzewracać w głowie! Aha, oseski oczywiście trzymane są w zamrażarce, gdzieś pomiędzy kawałkami suma czy innego trofeum złowionego i poćwiartowanego przez mojego ojca wędkarza, a ubitymi w sklepie mięsnym kotletami schabowymi na niedzielny obiadek, tudzież polędwiczkami z kurczaka hurtowo zakupionymi w Biedronce (bo była promocja). Oseski śpią snem wiecznym, poprzytulane do siebie swoimi nagimi ciałkami, na których nie zdążył wyrosnąć choćby jeden włosek, bo natychmiast po narodzinach zostały uśpione, poukładane ekonomicznie pyszczek przy pyszczku i tak sobie leżą w naszej lodówce, dopóki nie rzucimy ich na pożarcie Gordonowi. Kiedy usiłuję wyrazić jakiś cień współczucia wobec tych gadzich przekąsek, od razu jestem gaszona przez męską część naszej rodzinnej wspólnoty:

„Wąż też coś musi jeść!”, „Jak umrze z głodu, nie będzie ci go żal?”, „Taka jest natura, to się nazywa łańcuch pokarmowy, mamo”.

No dobra, już nic nie mówię, w końcu również miałam swój udział w aprobowaniu tego pomysłu, jakim był nowy pupilek mojego syna i też po niego pojechałam na targi Exotica, gdzie, nawiasem mówiąc, uświadomiłam sobie, jak wdzięczna jestem losowi, że Miłoszek ukochał sobie węże, a nie na przykład włochate ptaszniki naziemne, z parzącymi włoskami na odwłoku, lub podziemne, z jadem zagrażającym życiu człowieka. Nasza zbożówka nie jest ani jadowita, ani nie zagraża naszemu życiu, bo chociaż należy do dusicieli, to wykorzystuje tę cechę tylko do zaduszania swojego pożywienia, a tym są te nieszczęsne myszątka lub szczurki, a nie ludzie. A koty?… Czy Gordon mógłby udusić Tofika, kiedy osiągnie te swoje sto kilkanaście centymetrów?

Oo-o!

2.

Tofik nie podziela moich obaw i najwyraźniej nie odczuwa respektu przed wężem. W żadnym razie nie zachowuje się jak potencjalna ofiara dusiciela. Wręcz przeciwnie. Wskakuje zuchwale na terrarium i podgląda pełzającego po podłożu Gordona. Dwa razy posunął się nawet dalej w swoich próbach zbliżenia się do nowego lokatora i łapką odsunął boczną szybę, zachęcając w ten sposób gada do wyjścia ze szklanego więzienia na salony. No, któż by nie skorzystał? Oczywiście, że wąż wypełzł, wszak nie od parady nazywa się zbożówki mistrzami ucieczek. Kocisko chyba nawet nie zdążyło się połapać, że kumpel mu czmychnął za regał z książkami, więc jeśli liczył na zabawę z ruszającą się „sznurówką”, to niestety. Pozostawało mu siedzenie przy regale, uporczywe miauczenie i drapanie łapą szczeliny między ścianą a meblem. Cała ta zabawa w kotka i… węża odbywała się w środku nocy. Gdyby chociaż w weekend, żeby całą imprezę móc odespać bez konieczności zrywania się na równe nogi na dźwięk budzika o szóstej rano, ale nie. Środek nocy, w środku tygodnia. Kocie utyskiwania na zakonspirowanego węża obudziły po kolei Miłosza, męża i mnie.

– Mamo! Tato! W moim pokoju jest mysz! – Wrzask jak z horroru z sąsiedniej sypialni.

– Jaka mysz? Miłosz, to tylko Tofik znów coś wymyślił – uspokaja synka tatuś, któremu ani w głowie wstać i popędzić na ratunek dziecku.

– Skąd wiesz, że nie mysz? – włączam się w dyskusję, sztywniejąc ze strachu na swojej połowie małżeńskiego łóżka. A jeśli szczur…? Idź, sprawdź.

– Przy was nigdy nie można się wyspać! Jak nie twoje zgrzytanie zębami, to znów ten głupi sierściuch! – narzeka, ale odrzuca kołdrę i wstaje, dość nawet zapalczywie, jakby szedł zatłuc ewentualnego szczura gołymi rękami.

– Weź coś ze sobą! – doradzam szybko i włączam nocną lampkę.

– Niby co?

– Poduszkę! Albo klapka!

– Mam zabić szczura poduszką? – Patrzy na mnie z politowaniem.

– Więc to jednak szczur? – Podnoszę się równie szybko jak mąż przed chwilą, ale zamiast zejść na podłogę, staję na łóżku i wołam Miłosza: – Synku, chodź tu do mnie, szybko!

– Po co? – odkrzykuje moje wiecznie nieposłuszne dziecko. Gdyby chociaż w takiej chwili nie grał na zwłokę, tylko zrobił, o co go proszę!

– Bo cię wołam!

– Ale ja chcę zobaczyć, jak tata złapie tego szczura! Zabijesz go, tata?

– A skąd wiecie, że to szczur? – przerywa nam mąż i przystępuje do akcji nieuzbrojony, no bo przecież w tym domu nikt mnie nie słucha!

Po odsunięciu regału od strony, którą jednoznacznie wskazywał kot, zagadka się wyjaśnia. Żadna mysz, żaden szczur ani w ogóle żaden gryzoń. Nic, w co trzeba by walić klapkiem. To tylko zwinięty w spiralę wąż, głuchy na miauknięcia kota, a tym bardziej na ludzką mowę. Chwilowo samowładny gad wraca do szklanego domu, a szyby terrarium zostają obklejone taśmą klejącą, żeby tej nocy Tofik już nie mógł bawić się z beznogim przyjacielem w chowanego.

Nim kupiliśmy specjalne zasuwki na kluczyk, kocur po kilku dniach jeszcze raz powtórzył całą akcję, chociaż tym razem musiał wykazać się większą kreatywnością, bo najpierw trzeba było pokonać przeszkodę w postaci taśmy, a dopiero później odsunąć szybkę. Gordon już wiedział, w co się bawi, więc smyrnął – powiedziałabym, że z kopyta, ale w tym przypadku raczej rozminę się z prawdą – błyskawicznie za ten sam regał, co poprzednio. I znów dzięki okupacji mebla przez wytrwale wyczekującego przy nim kota zorientowaliśmy się, że numer cyrkowy naszych zwierzaków domowych został powtórzony.

Nie wiem, czy można się w naszym domu porządnie wyspać, ale z pewnością nie można się nudzić.

3.

– Dlaczego powiedziałeś, że zgrzytam zębami? – zagaduję męża po kilku dniach, jakie minęły od nocnej wariacji Tofika z Gordonem.

– Kiedy? – pyta, nie odwracając wzroku od komputera.

– No, w nocy, kiedy śpię.

– Wiem, że w nocy, ale kiedy ci tak powiedziałem?

– Aha. No, wtedy, kiedy wstawałeś złapać szczura.

– Bo zgrzytasz.

– Nieprawda!

– Zgrzytasz.

– A ty chrapiesz!

– Nie chrapię! Ty czasem chrapiesz.

– No, jeszcze czego! Zgrzytam, chrapię, co jeszcze wymyślisz? – oburzam się.

– Jak chcesz, to cię nagram. Usłyszysz dokładnie. – Mówi z rozbawieniem, jakby to miało mnie rozśmieszyć.

– I co teraz?

– Nic, a co ma być?

– No, nie wiem.

– Czy ty nie masz większych problemów? Gotować byś się nauczyła, co?

– Po co, skoro ty tak świetnie gotujesz? Ja nie mam do tego serca. Po piętnastu latach małżeństwa mam się uczyć gotować, aleś wymyślił!

– No to nie wiem, idź sobie poczytaj czy coś i nie zawracaj głowy, bo robię rozliczenia.

– Ale lubisz ze mną spać nawet jak zgrzytam i chrapię?

– Tak.

– Na pewno?

– TAK!

– A kochasz mnie?

– Tak.

– Mało przekonująco to zabrzmiało…

– Widzę, że nie masz co robić. Nudzi ci się?

– Trochę… – Podchodzę do męża i kładę mu dłoń na plecach. – Może mnie dogłębniej poprzekonujesz, że mnie nadal kochasz?

– No to mów od razu, o co ci chodzi, a nie zaczynasz o jakimś zgrzytaniu. – Wyłącza rozliczenia i idzie za mną do sypialni, bynajmniej nie nagrywać moje chrapanie czy zgrzytanie zębami.

– O której wraca Miłosz? – zdąży jeszcze zapytać, zanim odbierze mi mowę.

– Zaaa godzinę – przeciągam samogłoski, bo jego usta zmierzają w najlepszym z możliwych kierunków. – Nie spieeesz się.

– Lubię twoje ciało – słyszę pożądliwy głos i czuję ciepło jego języka na swojej skórze, aktualnie w okolicach pępka. – Jest takie mięciutkie…

– Co powiedziałeś? – przytomnieję momentalnie.

– Że masz fajne ciało – powtarza i nie przerywa smakowania mojej skóry.

– Mięciutka? Czyli gruba?

– Nie, po prostu mięciutka.

– Jak ktoś jest mięciutki, to znaczy, że pulchny, a jak pulchny, to gruby! – Wysuwam się z rąk męża i siadam na łóżku, czym prędzej przysłaniając kołdrą swoją „mięciutką” goliznę.

– No, przestań. – Śmieje się ze mnie, próbując wysupłać mnie z pościeli. – Jesteś zgrabna i chudziutka, zobacz, jak na mnie działasz.

Kiedy sunie dłonią po moim udzie postanawiam uwierzyć, że moja miękkość mu się jednak podoba, a czterdzieści minut później nie mam do siebie pretensji, że jestem taka łatwowierna. Raczej mi się to opłaca.

4.

W szkole Miłoszka bal karnawałowy. Podejrzewam, że po raz ostatni pójdzie w przebraniu, bo zazwyczaj czwartoklasiści kostiumy pozostawiają młodszym dzieciakom, sami uznając je za żenadę, więc w przyszłym roku raczej nie usłyszę dylematu „za co by się tu przebrać?”.

– I co? – zagaduję synka przy obiedzie. – Wymyśliłeś już jakieś przebranie?

– Nie, jeszcze się zastanawiam.

– Może szkielet? Mógłbyś wykorzystać komplet z fluorescencyjnymi kośćmi.

– Mama, przecież nie pójdę w piżamie! – oburza się. – Zresztą już byłem kiedyś przebrany za szkieleta, nie pamiętasz?

– Za szkielet, nie szkieleta – poprawiam w iście belferskim stylu.

– To jest to samo!

– Ale źle odmieniłeś, mówi się „przebrany za szkielet”.

– W Minecrafcie mówi się „szkieleta”.

– No to źle się mówi.

– Oj, mamo…

– No dobrze, to może przebierzesz się za wikinga? Tata mógłby ci pożyczyć swoje akcesoria – podpowiadam dalej.

– Na przykład miecz? – W oczach synka zapalają się iskierki. – Albo topór?

– Nie to miałam na myśli. Raczej lnianą koszulę przepasaną krajką, kaletkę, wisiory z młotem Thora…

– Eee, to nie. Wiking bez miecza, mamo? Bez sensu.

– Dobrze, jedz tę zupę, bo za chwilę całkiem ostygnie. Na pewno później sam coś ciekawego wymyślisz. – Kończę rozmowę, bo moje pomysły i tak nie są dobrze notowane w oczach dziewięciolatka, a poza tym zaraz zacznie marudzić, że zupa jest zimna i już niezjadliwa.

***

Nazajutrz wracamy do rozmowy o kostiumach karnawałowych, bo do zabawy pozostały dwa dni i najwyższa pora podjąć jakąś decyzję. Nigdy nie wypożyczamy gotowców ani tym bardziej ich nie kupujemy, bo szkoda wydawać pieniądze na kreację, którą założy się tylko raz. Korzystamy z zasobów naszej garderoby i inwencji twórczej naszych głów, więc pomysł musi się zrodzić odpowiednio wcześnie, żeby zdążyć z jego realizacją. No i zrodził się. W mądrej, jasnowłosej główce naszego nieprzeciętnego synka.

– Tato, pożyczysz mi swoją wikińską koszulę? Tylko taką najgorszą, może być potargana.

Uśmiecham się pod nosem, że jednak moja sugestia o wikingu została zaaprobowana.

– Jasne, pożyczę ci – zgadza się P. – Tylko będzie trochę za duża.

– To nic. I potrzebuję jeszcze stare, lniane gacie i kawałek sznurka. Najlepiej, żeby wszystko było trochę podniszczone.

– A za kogo się przebierasz? – czujnie podpytuje mąż, bo chyba szybciej niż ja orientuje się, że to jednak nie będzie żaden skandynawski wojownik.

– Za wieśniaka ze średniowiecza.

– O! – komentuje lakonicznie tatuś. – Śmiały pomysł! Będziesz pewnie jedynym wieśniakiem na tym balu.

– I o to chodzi, tato.

No cóż: prosto, bezpretensjonalnie, skromnie i oszczędnie w środkach. Nigdy bym na to nie wpadła. Do takich zwyczajnych pomysłów potrzeba niezwyczajnego człowieka.

5.

Dywany fioletowych krokusów niezawodnie, jak każdej wiosny, rozścieliły się na podhalańskich łąkach. Niby to nic zdumiewającego, a jednak rokrocznie w kwietniu, kiedy jadę rano do pracy z Nowego Targu do Dzianisza, przyglądam się tym ślicznym kwiatuszkom na wzniesieniach Pasma Gubałowskiego i ledwie zaczną swój sezon, ja już martwię się, że ich pięć minut zaraz minie. Tyle że w tym roku po raz pierwszy mam te cudeńka we własnym ogródku. Wiem, że zawdzięczam to jesiennym wizytom owiec, wypasanych zwykle na pobliskich połaciach traw, ale chętnych do zaglądania również na nieogrodzone podwórza, których właściciele nie zdążyli jeszcze zabetonować równiuteńką kostką brukową, podjazdem i tak dalej. Włażą, zostawiają nawóz w postaci małych, czarnych bobków, a kilka miesięcy później człowiek może podziwiać krokusy.

My jesienią dopiero się wprowadziliśmy do naszego małego, białego domku, który nazywam łupinką od orzecha, taki jest malutki, więc i owce, i krowy, i wszystkie okoliczne koty, i kilka psów nietrzymanych w kojcach tylko puszczonych samopas odwiedzało nas bez zapowiedzi, żeby poniuchać, zaznaczyć teren, poskubać trawy albo po prostu z czystej zwierzęcej ciekawości. O ile stado owiec entuzjastycznie obfotografowałam z każdego okna po to, żeby znajomym i rodzinie wysłać zdjęcia na WhatsAppie, wciskając kit, że postanowiliśmy zahodować kilkanaście sztuk, o tyle morda byka ujrzana niespodziewanie tuż po otwarciu drzwi wyjściowych o szóstej trzydzieści w chwili, gdy jeszcze trochę zaspana wybiegałam z domu, żeby zdążyć na siódmą dwadzieścia do pracy, uwolniła ze mnie wrzask tak potężny, że zapewne nikt w okolicy tego ranka nie potrzebował alarmu budzika. A sam byczek na widok mojej twarzy (bądź mordy, bo kto wie, jak on mnie spostrzegł i zakwalifikował) dokonał natychmiastowego odwrotu, zahaczając przy tym o kubeł na odpady zmieszane, wywracając go, a potem taranując rower Miłosza, którego poprzedniego wieczoru nikomu nie chciało się schować do garażu. Całe szczęście, że ze strachu nie zostawił placka na wycieraczce. Ani ja.

Nie tylko ja w rodzinie nie mam dobrego podejścia do gości. Tofik też na każdego kociego przybysza reaguje nastroszeniem swojego rudego grzbietu i budzącym grozę sykiem. Nie potrafi znaleźć sobie kompana do zabaw w obrębie swojego gatunku. Woli węża, cóż zrobić – nie będę ingerować w jego preferencje, ma do nich prawo.

Aha, owce owcami, krowy krowami, ale zapomniałam nadmienić o lisie. Też wpadł na rekonesans, tyle że w grudniu. Przyniósł coś w pysku, zakopał nam w rogu ogrodu, a potem pognał z powrotem do nieodległego lasu. Obserwowaliśmy tę scenę z okna wczesnym rankiem pierwszego dnia świąt. Może ten lis przyniósł nam bożonarodzeniowy prezent, a my tego do tej pory nie sprawdziliśmy, naiwnie sądząc, że zakopał sobie zapasy pożywienia i że wkrótce po nie wróci. Kwiecień za pasem, a on nie wrócił. A przynajmniej nic o tym nie wiem.

6.

Miłoszek, tak jak ja, uwielbia słowo pisane. Pożera książki nie jak mól, lecz raczej jak weta – szarańczak prostoskrzydły, o którym zresztą przeczytał nie gdzie indziej tylko w książce, że jest największym z owadów świata, dorastającym do niemal osiemnastu centymetrów! Nie posiadam się z radości, obserwując, jak moje dziecko potrafi wykorzystać to, co literatura w nim zostawia. Są to: bogate słownictwo, które jest jego bronią w każdej potyczce, wysoko rozwinięta i imponująca wyobraźnia, która nie pozwala mu się nudzić, bo co rusz wymyśla nowe, nietuzinkowe zabawy; wiedza, której nie zawaha się użyć nawet przeciwko rodzicom czy nauczycielom, choćby miało to oznaczać wytknięcie merytorycznego błędu; no i wreszcie inspiracja do tworzenia własnych arcydziełek.

Koci wąż

W Kocim Raju wszystko jest jak dawniej. Idąc najbardziej dżunglową uliczką, dochodzi się do domku Tofika i Arizony (oraz Fali, ich małego kociaka), później do domku Oreo i wreszcie domku rysia Fantoma. Fantom to jedyny w wiosce ryś. Pośrodku miasta stoi ogromny posąg Tofika. Tofik to Wybraniec z Wielkiej Przepowiedni, co oznacza, że może pokonać na przykład smoka kilkoma ciosami. Raz, gdy Fala dreptała powoli, by usiąść w altance i zjeść rybne chrupki, kotka zauważyła coś dziwnego. Jakaś jaskrawozielona lina pełzała po chodniku, wysuwając czarny języczek. Był to wąż. Ale skąd mały kotek może wiedzieć, że ta „lina” to wąż? Pobiegła do swojego taty, Tofika. Dopiero wtedy, gdy Tofik zauważył węża, zaczął tłumaczyć Fali:

– To nie jest lina, to nasz odwieczny wróg, wąż!

– Więc czemu go nie zabijesz? – Mały kot chciał koniecznie pokonać węża razem z Tofikiem.

– Zabierzmy go do Oreo, on się zajmuje takimi rzeczami.

– Miau, taki rodzaj węża jest bardzo rzadki. Pewnie przypełzł z dżungli, tam występują takie węże. To mamba zielona – powiedział Oreo, po czym wąż trafił do terrarium.

Na chwilę w Kocim Raju zapanował chaos. Koty bardzo boją się węży i dlatego powstała legenda o Kocim Syku. Gdy kot jest zdenerwowany, syczy na wroga, bo naśladuje węża. Teraz po mieście kotów rozległ się syk, a potem miauczenie wystraszonych kotów. Na szczęście Tofik ich uspokoił.

– Nie ma powodu do obaw. Wąż został schwytany i uśpiony. Obudzi się, gdy nadejdzie noc, ale jest już przeniesiony do dżungli, do ruin świątyni – Tofik przemówił do zebranych przed jego domem kotów.

Wąż jest teraz w dżungli, ale gdy się obudzi, może znowu przyjść, więc Oreo z Tofikiem rozłożyli przy wejściu do dżungli barykady przeciwwężowe. Teraz żaden wąż nie dostanie się do kociej posiadłości. Gdy Fala jadła chrupki w altance, aż się zakrztusiła. Zobaczyła kolejnego węża! No cóż, jest jeszcze wejście na pustynię…

Czytam i zachwycam się, z jaką łatwością używa słów. Ja czasem siedzę przed ekranem laptopa i cierpliwie czekam, żeby z moich rozpierzchniętych myśli ulepić zdanie, potem drugie i kolejne. Czasem potrzebuję kilku godzin, żeby powstał jeden rozdział. Nie zawsze, nie ma reguły. Bywa, że emocje dyktują mi stronę za stroną i idzie jak z płatka. U Miłoszka opowiadania siedzą w głowie i nie trzeba żadnej weny, żeby je przelać na papier. Moje zdolne, bystre dziecko! Gdyby jeszcze za tą bystrością szła kindersztuba…

7.

Niekiedy myślę sobie, że gdyby Miłosz nie był taki błyskotliwy i rezolutny, byłby łatwiejszym dzieckiem do ukształtowania. Łatwiej byłoby mu coś narzucić, łatwiej czegoś od niego wymagać, łatwiej wskazać mu drogę. I może byłoby mniej awantur w naszym domu. Tylko że czasy bezwzględnego podporządkowywania się rodzicom już dawno minęły – i dobrze! Teraz pozwala się na asertywność, ba, nawet się jej uczy. Dziecko może dokonywać swoich własnych wyborów – w ograniczonym zakresie, rzecz jasna, bo przecież to nadal dziecko. Może się sprzeciwiać, może walczyć o swoje przekonania, może się domagać szacunku dla swojego światopoglądu, ma prawo do prywatności i swoich tajemnic – i dobrze! A jednak, jako rodzic, tracę nad sobą kontrolę i kiedy słyszę to słynne Miłoszowe „NIE!”, zapominam, że to tylko jego chęć samostanowienia, określenia siebie, wyrażenie jakiejś innej niż moja potrzeby. Tak bardzo koncentruję się wówczas na jego niesubordynacji, zamiast pocieszyć się tym, że od małego dziecka zaznacza swoją autonomiczność i odwagę. Bo trzeba nie lada odwagi w kilkuletnim bycie, żeby kontrargumentować i kwestionować rodzicielskie przykazy. Niektórzy duszą taką hardość w zarodku, bo „co wolno wojewodzie, to nie tobie…”, i tak dalej, ale ja nie chcę być takim rodzicem. A jednak lecą z moich ust te przeklęte frazesy: „Nie pyskuj”, „Powiedziałam coś i nie będę dziesięć razy powtarzać”, „Rób, co każę, i nie dyskutuj”. A za kilka lat będę się denerwować, że uległ, że dał się namówić, że nie umiał stawić oporu. Będzie się dostosowywał do innych, uznając wyższość ich racji nad własną tylko dlatego, że rodzice przy byle okazji nie pozwalali postawić na swoim i udaremniali każdy dziecięcy protest.

Nie jestem perfekcyjną mamą, P. nie jest perfekcyjnym ojcem, bo nie istnieją perfekcyjni rodzice, a dziecko chciałoby się mieć idealne. To nie fair…

Kiedy następnym razem, co zdarzy się nie dalej jak w ciągu godziny, powiem synkowi, żeby poćwiczył matematykę do konkursu, i usłyszę to przeciągłe, lamentujące „Nieeeeeeee”, zamiast rodzicielskiej wiązanki pouczeń, gróźb i szantażu, zapytam po prostu „Dlaczego, Mały Misiu?”. Na przewidywalną odpowiedź: „Bo nie lubię matmy”, zapytam ponownie: „Ale dlaczego, Mały Misiu?”. Potem dowiem się, że matma jest głupia, więc trzeci raz zapytam: „Dlaczego?”. Może po dziesiątym lub piętnastym „dlaczego”, będzie miał tak dosyć tłumaczenia dociekliwej mamusi, w czym sęk, że dla świętego spokoju zrobi kilka zadań konkursowych i zrobi to właściwie z własnej, a nie z mojej woli.

8.

– Nie podoba mi się to drewno kominkowe w salonie – stwierdza synek pewnego wieczoru, kiedy we trójkę… wróć, kiedy we czwórkę, pominęłam kota, siedzimy na kanapie, wpatrując się w ogień, i pleciemy trzy po trzy, co komu akurat przyjdzie do głowy.

– Teraz ci się nie podoba? Po kilku miesiącach, od kiedy stoi regał z drewnem? Dlaczego tak nagle? – dopytuję.

– Bo wyłażą z niego żuki i to te okropne, latające.

– I nie lubisz tych żuków? Boisz się ich?

– Nie, ale wolałbym mrówki.

– Te latające?

– Nie, zwyczajne.

– Ee, niech już raczej będą żuki, Tofiś sobie z nimi świetnie daje radę.

Kot, jakby rozumiejąc naszą wymianę zdań, właśnie skacze po mojej ślicznej, lśniącej firance, robiąc w niej pazurami niezliczone dziurki, ale przynajmniej dopada rzeczonego owada. Nie zabija ani nie pożera go od razu, tylko bawi się, pacając insekta łapą, ten na sekundę zamiera w bezruchu, a gdy tylko próbuje uciekać, kot ponownie stuka go, niemal po przyjacielsku, w pancerzyk. Patrzymy na te figle wszyscy jak na cyrkowe wygłupy, aż w najmniej oczekiwanym momencie Tofik, z niewiadomych przyczyn poirytowany na żuczka, bezceremonialnie go przeżuwa i połyka. Jakoś nie mam do niego o to pretensji, a wręcz jestem mu wdzięczna, bo to samo robi z licznymi pająkami, również wyłażącymi z naszego drewna kominkowego.

Dopóki rozmiary tych pajęczaków nie przekraczają trzech centymetrów i dopóki kot stoi na straży, dopóty będę utrzymywać, że regał z drewnem w naszym salonie to oryginalny i niebanalny pomysł aranżacyjny. Stanowi namiastkę rustykalności w kontraście do całej reszty klasycznie skandynawskiego wystroju.

9.

Wiem, że opalanie się może nieść za sobą zgubne skutki. Skóra szybciej się przesusza, a przez to i szybciej się starzeje, mogą na niej powstać przebarwienia lub nawet oparzenia, można dostać udaru słonecznego, nie mówiąc już o prowokowaniu nowotworów. P. każdego roku mi o tym przypomina (od maja do sierpnia), straszy, a jak nie słucham, to oskarża o lekkomyślność. A ja, kiedy tylko nadarza się okazja, żeby poleżeć nieruchomo na wznak z rękoma wzdłuż tułowia, z zamkniętymi oczami, rozluźniając wszystkie mięśnie i eksponując ciało na działanie promieni słonecznych, bardzo chętnie z tego korzystam. To dla mnie jak savasana w jodze. Cudowny relaks nie tylko dla ciała, ale i dla umysłu. Spoczywam, nie zużywając ani grama energii, oddycham płytko, i nie skupiam myśli na niczym. No, może początkowo tylko na tym, że pod moimi powiekami rozpościera się pomarańczowa poświata, którą tak lubię. Docierają do mnie stłumione odgłosy albo ptasich śpiewów, albo szumu rzeki, to zależy oczywiście od miejsca, w którym akurat udało mi się przyjąć pozycję horyzontalną. Jeśli w pobliżu jest Miłosz z tatusiem, mogę liczyć na około pół godziny spokoju. Chłopcy zajmą się strzelaniem z łuku lub łapaniem jaszczurek do chwilowej obserwacji, jeśli jesteśmy nad Białką, zbudują fortecę z piasku, jeśli jesteśmy na plaży, albo po prostu będą eksplorować teren. Po trzydziestu minutach usłyszę pierwsze mężowskie ostrzeżenia:

– Już jesteś cała spieczona, zejdź z tego słońca.

I pierwsze dziecięce nawoływania:

– Mamo, idziesz popływać?

Albo:

– Mamo, zobacz, co znalazłem. – (Ewentualnie: Zobacz, co odkryłem, zbudowałem, wymyśliłem).

Jeszcze przez kilka minut odrzucam Miłoszkowe zaproszenia do zabawy, a pogróżki męża kompletnie ignoruję, ale po dziesiątym lub piętnastym „Spaliłaś się, będziesz płakać w nocy”, unoszę się powoli i opierając się na łokciach, lustruję swoje ciało.

– Ledwie się zaróżowiłam, a ty jak zwykle panikujesz – mówię do męża i niechętnie wstaję. Tyle na dzisiaj savasany.

Przynajmniej