Rodzina Newcome’ów tom 2 - William Makepeace Thackeray - ebook

Rodzina Newcome’ów tom 2 ebook

William Makepeace Thackeray

0,0

Opis

Szlachetny pułkownik Thomas Newcome należy do majętnej rodziny bankierów, dla której celem jest pomnażanie kapitału, również poprzez aranżowane związki małżeńskie. Mężczyzna, lawirując między Anglią a Indiami, usiłuje radzić sobie w świecie pełnym intryg i finansowych układów. Łatwego życia nie ma również jego syn Clive, który na przekór rodzinnym zapędom marzy o zawodzie malarza i jest romantycznie zakochany w swojej kuzynce Ethel. Czy bohaterom uda się odnaleźć szczęście? Druga część obszernej epopei z życia dziewiętnastowiecznej burżuazji z pewnością przypadnie do gustu miłośnikom "Lalki" Bolesława Prusa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 637

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




William Makepeace Thackeray

Rodzina Newcome’ów tom 2 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel

Saga

Rodzina Newcome’ów tom 2 

Tłumaczenie Tadeusz Jan Dehnel

Tytuł oryginału The Newcomes

Język oryginału angielski

Copyright © 1854, 2022 SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728387320 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział trzydziesty dziewiąty

Pośród malarzy.

W późniejszym wieku Clive Newcome niewątpliwie będzie wspominał swoje rzymskie dni i zaliczy je do najszczęśliwszych, jakimi go Fortuna obdarowała. Urocza prostota studenckiego życia w Rzymie, wielkość i splendor otoczenia, rozkoszny wdzięk zajęć młodego malarza, miłe towarzystwo kolegów, z równą przyjemnością poświęcających się temu samemu powołaniu, praca, rozmyślanie, odpoczynek i niewyszukana uczta — wszystko to winno by uczynić z adeptów sztuki najszczęśliwszych w świecie młodzieńców, gdyby oczywiście zdawali oni sobie sprawę ze swego szczęsnego losu. Praca ich jest przeważnie zachwycająco łatwa. Nie wyczerpuje ona zbytnio umysłu, lecz pobudza go łagodnie, i to przedmiotem najmilszym dla studenta. Płomień poetyckiej fantazji lub pochodnię natchnienia zapalać trzeba bardzo rzadko, wówczas tylko, gdy młody malarz szuka tematu lub zastanawia się nad kompozycją obrazu. Upozowanie figur i draperii, zręczne kopiowanie linii, wymyślne procesy cieniowania, tonowania, rozmieszczania świateł i Bóg wie czego jeszcze, dobieranie farb i przyjemne zabiegi werniksowania, i temu podobne prace, w znacznej części fizyczne, które wraz z odpowiednią ilością wypalonych fajek składają się na dzień roboczy adepta sztuki. Mijając jego drzwi usłyszycie zapewne, że śpiewa przy sztalugach. Chciałbym wiedzieć, czy jakikolwiek młody prawnik, matematyk albo teolog może śpiewać nad foliałami, a zarazem czynić postępy w studiach?

W każdym mieście, gdzie praktykowane są sztuki piękne, znaleźć można starszawych dżentelmenów, którzy nigdy w życiu nie tknęli ołówka, lecz powołanie i towarzystwo artystów uważają za niezwykle miłe i ustawicznie trawiąc czas w pracowniach, dotrzymują kompanii jednemu pokoleniu malarzy po drugim. Z ogromnym zadowoleniem asystują przy tym, jak Jack rysuje muzykanta albo Tom robi szkic do obrazu, po latach zaś — kiedy Jack pewnie osiędzie na lodzie, a Tom w Akademii Królewskiej — pokoje ich, zajęte przez nowych malarzy i inne obrazy, nadal gościć będą tych samych dżentelmenów, rozpowiadających młodzieży, jakimi to świetnymi kompanami byli niegdyś ich poprzednicy Jack i Tom. Poeta musi chronić się w ustronie i sekretnie obmyślać rymy; malarz może praktykować swój zawód w gronie przyjaciół i znajomych. Wielki twórca szkoły malarskiej — jakiś Rubens albo Horacy Vernet — może pracować w obecności czytającego na głos sekretarza lub otoczony tłumem pełnych uwielbienia uczniów, zapatrzonych w rękę mistrza, albo w gronie dam i dworaków (od czasu do czasu mistrz zaszczyca ich kilkoma miłymi słówkami), którzy przyglądają mu się z podziwem. Najskromniejszy, najuboższy nawet malarz ma jednego choćby przyjaciela asystującego mu przy sztalugach albo zakochaną żonę, która z robótką na kolanach siedzi w pobliżu i umila mu pracę tkliwym uśmiechem, rozmową lub milczeniem.

Pan Clive znalazł kolegów i przyjaciół pośród wszelkich odmian i kategorii zgromadzonych w Rzymie malarzy. Człowiek najmądrzejszy często nie bywa najdoskonalszym artystą, a najzdolniejszy artysta nie zawsze jest najlepszym krytykiem lub kompanem. Są ludzie, którzy nie umiejąc nawet określić swych wewnętrznych wartości, osiągają sukces mimo woli i w ciągu pół godziny, bez żadnego wysiłku zdobywają to, na co innym nie wystarczy mozół połowy życia. Byli tam młodzi rzeźbiarze, którzy nigdy nie przeczytali ani jednej linijki Homera, lecz podjęli trud interpretacji i kontynuowania heroicznej sztuki greckiej. Byli początkujący malarze o wrodzonym zamiłowaniu do płaskiego komizmu, wesołych kupletów i pohulanek w winiarniach, którzy mimo to nie chcieli naśladować nikogo poniżej Michała Anioła, a płótna swe zapełniali przerażającymi alegoriami tyczącymi ślepego fatum, gwałtownych namiętności lub wizerunkami geniuszów śmierci i walki. Byli długowłosi młodzieńcy, przekonani, iż o uduchowieniu decyduje styl Perrugina , malowali więc świątobliwe postacie w sztywnych draperiach, o ostrych kolorach i z aureolami ze złotych liści.

Nasz przyjaciel przyglądał się wszystkim tym wyrobnikom sztuki, notował rozliczne ich dziwactwa i gusty, a przyjmowany był mile w pracowniach wszystkich — od najstarszych luminarzy, dostojnych senatorów angielskiej lub francuskiej akademii, aż do lekkomyślnych studentów, którzy w traktierni „Lepre“. przy kieliszku niedrogiego trunku zwykli drwić ze starej gwardii. Jakże barwny, szlachetny, miły, choć głodny żywot wiodło wielu spośród tych artystów! Jak zabawne były ich groteskowe miny! Ile dobrego koleżeństwa cechowało ich biedę! Jak wspaniale Carlo opowiadał o swoim kuzynie markizie i bliskim przyjacielu księciu! Jak kwieciście Frederigo prawił o krzywdach wyrządzonych mu w ojczyźnie przez Akademię — szajkę handlarzy, którzy nie pojmują wielkiej sztuki i nigdy nie widzieli dobrego obrazu! Jak wyniośle Augusto szarogęsił się na wydawanych przez sir Johna soirées, chociaż wszyscy wiedzieli, że na przyjęcia te pożycza frak od Fernanda, a trzewiki wieczorowe od Luigiego! Jeżeli ten lub ów zapadał na zdrowiu, koledzy serdecznie a skwapliwie zbiegali się, aby pocieszać chorego, na zmianę czuwali nocami przy łożu boleści zmożonego gorączką towarzysza, ze szczupłych funduszów pomagali mu przetrwać trudny okres. Maks, który uwielbiał piękne stroje i uciechy karnawału, poświęcił kostium maskaradowy i karetę, aby przyjść z pomocą Paulowi. Kiedy Paul sprzedał obraz (pośrednikiem był Pietro, który mimo nieporozumień z Paulem polecił go pewnemu mecenasowi sztuki), jedną trzecią zdobytych pieniędzy zwrócił Maksowi, a drugą zaś poniósł zaraz biednemu Lazaro, bo ten miał żonę i dzieci, a jak zima długa nie otrzymał ani jednego zamówienia. I tak snuła się ta nieskończona opowieść. Clive opowiadał o dwóch szlachetnych młodych Amerykanach przybyłych do Europy na studia malarskie; jeden z nich zachorował, kiedy był bez grosza, drugi zaś utrzymywał biednego towarzysza i z sześciu pensów na codzienne wydatki przeznaczał sobie dosłownie jednego miedziaka, resztę zaś oddawał choremu koledze.

— Chciałbym poznać tego miłosiernego samarytanina — rzekł podkręcając wąsa kochany pułkownik, kiedy znowu znalazł się pośród nas, a syn opowiedział tę historię.

Jotjot pilny i milczący jak zwykle, pracował wytrwale przez wiele godzin każdego dnia. Wchodząc z rana do wspólnej pracowni, Clive zastawał tam przyjaciela i tam pozostawiał go wychodząc. Wieczorami, po skończeniu zajęć w Akademii Malarskiej, kiedy Clive spieszył na takie lub inne przyjęcie, młody Ridley zapalał lampę i podejmował umiłowaną pracę. Nie dbał o gwarne kolacje koleżeńskie, wolał zostawać w pracowni niż bywać w towarzystwie i rzadko spędzał wieczory poza domem z wyjątkiem okresu, gdy chorował wspomniany już Luigi, a Jotjot przesiadywał całe noce przy jego łóżku. Jotjot miał nie tylko talent, ale i szczęście. Ludzie z wielkiego świata gustowali jakoś w tym skromnym młodzieńcu, który dostawał wiele zamówień na obrazy. Klub artystów w „Lepre“ potępiał go wprawdzie jako dusigrosza, ale w rok po wyjeździe młodego Ridleya z Rzymu Lazaro oraz jego żona, którzy jeszcze tam mieszkali, opowiadali coś zupełnie odmiennego. Dowiedziawszy się o ich niedoli Clive Newcome dał im coś niecoś — tyle, na ile go było stać — lecz Jotjot dał o wiele więcej, a Clive wynosił później pod niebiosa szczodrość przyjaciela równie gorąco jak jego talent. Młody Ridley miał doprawdy szczęśliwe usposobienie! Nauka była dlań najmilszą zabawą. Samowyrzeczenie przychodziło mu łatwo. Rozrywki (albo to, co się określa tym mianem) niewiele go pociągały. Stałymi towarzyszami były mu czyste, pogodne myśli, rozrywką — kontemplacja piękna przyrody, odpoczynkiem — wykorzystywanie setek rozlicznych czynności i sztuczek swego kunsztu, które interesowały go nieustannie, Jotjot chętnie rysował wszystkie włókna dębowego forniru albo wszystkie liście na drzewie pomarańczowym, uśmiechając się do siebie i rozkoszując najprostszymi dowodami własnych umiejętności. Wszędzie i o każdej porze sprawiał wrażenie człowieka pogodnego i skupionego, a jego lampa zawsze była zapalona i oczyszczona. Lampy tej nie gasił żaden podmuch namiętności. Jotjot nie schodził na manowce szukając drogi po omacku. My, wędrowcy na manowcach świata, spotykamy niekiedy taką czystość — oddajemy jej pokłon i milkniemy, kiedy nas mija.

Clive Newcome donosił nam i potwierdzał własnoręcznym podpisem, że zamierza spędzić we Włoszech ze dwa lata i poświęcić je wyłącznie studiom nad swym zawodem. Na plany naszego młodego przyjaciela wpływały jednak inne (nie tylko zawodowe) względy, które kazały mu mniemać, iż nieobecność w Anglii to najskuteczniejsza kuracja na toczącą go w ukryciu chorobę. Ale zmiana klimatu uzdrawia cierpiących szybciej nawet, niż się sami spodziewają, a wiadomo również, że młodzi ludzie z najpiękniejszymi intencjami wobec studiów, nie dopełniają czasami swych zamierzeń, bo na bezdroża sprowadza ich przypadek, zabawa, ubóstwo lub jakiś inny równie dobry powód. W Rzymie Clive przez dwa lub trzy miesiące pracował pilnie nad swym powołaniem, w tajemnicy zaś zmagał się niewątpliwie z dręczącymi go cierpieniami zawodu miłosnego. Rysował swoje modele, gorliwie szkicował wszystko, co po obydwu stronach Tybru odpowiadało jego ołówkowi, wieczorami zaś pracował w Akademii Malarskiej, pozując często innym adeptom sztuki. Objawy jego dolegliwości uczuciowych zaczęły łagodnieć, Clive coraz bardziej interesował się sprawami jakiegoś Jacka, Toma czy Harry’ego ze swego otoczenia, a sztuka wywierała kojący wpływ na zranionego ducha, który prawdę rzekłszy, nigdy nie upadł zupełnie. Spotkania malarzy w ich mieszkaniach oraz w Café Greco były bardzo wesołe, miłe, urozmaicone. Clive palił fajkę, wychylał kieliszek marsali, śpiewał swą ulubioną piosenkę i brał udział w ogólnym chórze nie mniej ochoczo niż najweselsi z jego młodych przyjaciół. Był oczywiście duszą malarskiego towarzystwa i ogólnym ulubieńcem, a pamiętajmy, że trzeba lubić ludzi, aby być przez nich lubianym.

Clive — jak sam nas informował — miał w Rzymie również inne towarzystwo oprócz malarzy. Zimą bawi zawsze w owej stolicy wesoła i przyjemna kolonia angielska, różniąca się oczywiście w każdym sezonie stopniem wytworności, zalet towarzyskich i pozycji. W roku Clive’a rozmaici bardzo mili ludzie przybyli na zimowe leże do dzielnicy okupowanej zazwyczaj przez cudzoziemców — w dalszym lub bliższym sąsiedztwie Piazza di Spagna. Niedawno oglądając wspomnienia z podróży szanownego pana de Pöllnitza , odkryłem ku wielkiej swej uciesze, że przed stu dwudziestu laty ta sama dzielnica, te same ulice i pałace, prawie nie zmienione od owych czasów, już gościły wytwornych cudzoziemców. Tego lub owego z angielskich dżentelmenów Clive poznał był kiedyś na terenach łowieckich; z innymi zetknął się podczas swych krótkotrwałych występów w londyńskim wielkim świecie. Pan Newcome był młodzieńcem o dziarskim usposobieniu, z niepoślednim wdziękiem tańczył polkę i inne skoczne tańce, miał dobrą postawę, dobre maniery i dobry kredyt u księcia Polonii lub jakiegoś innego bankiera, mile go więc widziano w angielsko-rzymskim towarzystwie i równie serdecznie przyjmowano w przyzwoitych domach, gdzie pija się herbatkę i tańczy galopadę, jak w zadymionych tawernach i obskurnych mieszkaniach, gdzie odbywają się zebrania brodatych kolegów pana Clive’a — malarzy.

Angielscy koloniści w Rzymie z konieczności nawiązują pomiędzy sobą zażyłe stosunki — niekiedy nawet przyjacielskie — spotykają się bowiem dzień po dniu i wieczór po wieczorze, tłoczą się w tych samych galeriach malarstwa i rzeźby, udają się na te same przejażdżki po Pincio i uroczyste nabożeństwa. Mają oni angielską czytelnię, gdzie ogłasza się rozmaite spotkania na najbliższy tydzień: takiego to a takiego dnia otwarta jest Pinakoteka Watykańska; nazajutrz przypada odpust w kościele takiego to a takiego świętego; we środę grać będzie kapela podczas nieszporów w Kaplicy Sykstyńskiej; we czwartek papież udzieli błogosławieństwa zwierzętom — owcom, koniom i Bóg wie czemu! Wobec tego trzody Anglików cisną się, aby obejrzeć, jak się błogosławi karawany osłów. Jednym słowem, starożytne miasto cezarów, dostojne świątynie papieży z ich przepychem i uroczystymi obrzędami — wszystkie rozrywki są zanotowane i ułożone przez Anglików, którzy biegną tłumnie na sumę do bazyliki Św. Piotra albo na iluminację wielkanocną, tak samo jak biegną, kiedy dzwonek oznajmia ukazanie się Buszmenów w Parku Cremorne albo ognie sztuczne w Vauxhall.

Ponure to zajęcie biegać samotnie, aby oglądać ognie sztuczne albo Buszmenów. Jestem przekonany, że mało kto miałby odwagę czynić to bez towarzystwa, ba! nad rozrywkę taką przedkładałby zapewne fajkę wypaloną we własnym mieszkaniu. Jeżeli zatem Clive uczęszczał na te przeróżne widowiska (a uczęszczał przecież), wnioskować należy, iż bywał tam w towarzystwie; jeżeli zaś bywał w towarzystwie i towarzystwa szukał, przypuszczać wypada, że drobna dolegliwość sercowa, która nękała go w Baden, nie mąciła już w większym stopniu spokoju ducha naszego przyjaciela. Przyznajmy, iż ziomkowie nasi są znacznie przyjemniejsi za granicą niż w kraju i bardzo gościnni, ujmujący, dbali o serdeczność cudzą i własną. W zamkniętym światku rzymskim widujesz sześć razy w tygodniu rodzinę, którą później w ogromnym Londynie spotkasz zaledwie raz podczas długiego sezonu. Po Wielkanocy, kiedy kto żyw wyjeżdża z Rzymu, ty i twój sąsiad gorąco ściskacie sobie dłonie, a rozstanie sprawia wam prawdziwą przykrość. W Londynie zmuszeni jesteśmy rozcieńczać naszą serdeczność tak bardzo, że z tego, co było niegdyś mlekiem, pozostaje tylko słaby posmak.

Sympatyczne rodziny, z którymi młody Newcome spędził tę szczęsną zimę, ulatniały się jedna po drugiej; odjechała karoca admirała Freemana, którego urocze córki Clive przyłapał w bazylice Św. Piotra na całowaniu wielkiego palca u nogi Księcia Apostołów. Wszystkie rozkoszne dziateczki Dicka Denby posyłały Clive’owi pożegnalne całusy, kiedy mijała go familijna landara Dicka. Odjechały trzy czarujące panny Balliol, z którymi nasz młody przyjaciel tak wesoło spędził dzień w katakumbach. Znajomy po znajomym opuszczali wielkie miasto nie szczędząc wzajemnych życzeń wszystkiego najlepszego, gorących uścisków dłoni i wyrazów nadziei na spotkanie w jeszcze większym mieście położonym nad brzegami Tamizy. Wówczas Clive odczuł nagły upadek ducha, bo Rzym został wprawdzie Rzymem, lecz milej go było zwiedzać w kompanii. Nasi malarze palili jeszcze w Café Greco, ale Clive’owi nie odpowiadało wyłącznie towarzystwo dymu i malarzy. Nic nie poradzę, że młody pan Newcome to nie jakiś Michał Anioł lub Beethoven — geniusz posępny, samotny, skrojony na miarę olbrzyma, gorejący w odosobnieniu niby nękana sztormem latarnia morska, u której stóp łamią się wzburzone fale. Przyjaciel mój jest takim, jakim stworzyły go Niebiosa — dziarski, uczciwy, wesoły, przyjacielski, a osoby usposobione ponuro nie powinny szukać w nim bohatera.

A zatem Clive ze swym towarzyszem pracowali z całego serca od listopada aż do ostatnich dni kwietnia, kiedy nadeszła Wielkanoc i wspaniałe ceremonie, którymi kościół katolicki uświetnia te wielkie święta. Zeszyty Clive’a pełne były przeróżnych szkiców. Ruiny z okresu cesarstwa i średniowiecza, wieśniacy i kobziarze, pasjoniści z golonymi głowami, kapucyni i niemniej uwłosieni bywalcy Café Greco, malarze wszelkich goszczących w Rzymie narodowości, kardynałowie ze swymi dziwacznymi pojazdami i służbą, sam ojciec święty (był nim wówczas Grzegorz XVI), angielscy dandysi na Pincio i wspaniali włoscy członkowie międzynarodowej sosjety — wszystko to rysował przecie ów młody człowiek, a później podziwiali jego krewni i znajomi! Jotjot szkicował bardzo niewiele, lecz namalował dwa prześliczne obrazki i sprzedał je po tak dobrej cenie, że kanceliści księcia Polonii zaczęli go traktować zupełnie uprzejmie. Ridley miał zamówienia jeszcze na inne obrazy, że zaś pracował był ciężko, mniemał, iż dla przyjemności wolno mu wybrać się z przyjacielem do Neapolu na wycieczkę, którą młody pan Newcome uważał za nieodzowny wypoczynek po własnych ciężkich trudach. Clive (jeżeli już o nim mowa) nie namalował żadnego obrazu, chociaż rozpoczął ich tuzin, później zaś odwrócił frontem do ściany, ale za to rysował i jadał obiady, i palił, i tańczył, o czym była już mowa.

Do małej bryczki znowu wprzęgnięto konie i dwaj przyjaciele ruszyli w drogę żegnani gromkimi okrzykami sporego tłumu kolegów-artystów, którzy z racji tego odjazdu zgromadzili się na śniadaniu w tej doskonałej oberży niedaleko Bramy Laterańskiej. Jak wysoko podrzucali przyjaciele kapelusze! Jak gromko wołali w rozmaitych językach: „Lebe wohl!“ i „Adieu!“, i „Bóg prowadź, kochany chłopie!“ Clive był tego roku beniaminkiem artystów, uwielbianym przez całą tę wesołą kompanię. Rysunki jego uchodziły powszechnie za dzieła godne podziwu i wszyscy twierdzili, że młody Newcome mógłby dokonać wielkich rzeczy, gdyby mu na tym zależało.

Obiecując rychły powrót dwaj przyjaciele zostawili za sobą dostojne miasto ukochane przez wszystkich, którzy je choć raz widzieli, miasto, o którym zawsze myśli się w późniejszych latach z uczuciem ciepła, niby o rodzinnym domu. Żwawo jechali przez Kampanię Rzymską i grzbiet malowniczych gór albańskich, spieszyli przez posępne błota pontyjskie i stanęli na nocleg w Terracinie, która (jak Jotjot zauważył z żalem) bynajmniej nie była podobna do Terraciny Fra Diavola z opery w Covent Garden. Później galopowali przez dziesiątki starych miast uczepionych wybrzeży pięknego Morza Śródziemnego i oto drugiego dnia podróży około południa, kiedy zjeżdżali ze stoku wzgórza, ujrzeli nagle Wezuwiusz — ciężką sylwetę sino majaczącą we mgle oddalenia i wstęgę dymu rozpostartą na tle nieba bez chmurki. A o piątej po południu (tak jak każdy, kto wyruszy z Terraciny wczesnym rankiem i dobrze płaci pocztylionom) wędrowcy nasi przybyli do starożytnego grodu otoczonego warownym murem i połyskującymi wodą fosami, nad którymi kładły się zwodzone mosty.

— Oto Kapua — powiedział Jotjot, a Clive wybuchnął śmiechem, bo pomyślał o swojej Kapui, którą opuścił przed tak wieloma miesiącami, ba! zdawać się mogło, przed tyloma laty!

Dobry, prosty trakt łączy Kapuę z Neapolem, wędrowcy nasi dotarli więc do tego miasta w porze wieczerzy, a że stanęli w hotelu „Vittoria“, urządzili się z komfortem, który musiałby zadowolić wymagania każdego w świecie dżentelmena-malarza.

Piękno tego uroczego zakątka zachwycało i upajało Clive’a. Kiedy budził się z rana, przed oczyma jego rozciągało się przepiękne morze, w dali zaś majaczyła czarodziejska wysepka Capri pośród ametystowych skał, na których swawolić mogłyby syreny. Piękna linia miast i miasteczek opasywała wybrzeże i biało połyskiwała ponad fioletową wodą. Nad olśniewającą tą panoramą wznosił się Wezuwiusz z lekkimi obłokami igrającymi wokół jego szczytu, cała zaś okolica buchała tą wspaniałą roślinnością, w którą szczodra przyroda stroi każdą wiosnę. Neapol i jego sceneria bardzo przypadły Clive’owi do gustu; mam nawet list datowany stamtąd w dwa dni po przyjeździe, w którym mój przyjaciel głosi niezłomny zamiar pozostania tam na zawsze i zaprasza mnie do jakichś wytwornych apartamentów w pewnym palazzo, który szczególnie wpadł mu w oko. Młody malarz tak upajał się czarem tamtych okolic, że jak pisał, nawet śmierć i pochowek byłyby tam rozkoszą, bo cmentarz, gdzie spoczywają zmarli Neapolitańczycy, tchnie prawdziwym urokiem.

Losy nie zrządziły jednak, aby pan Newcome miał spędzić całe życie w Neapolu. Jego rzymscy bankierzy przesłali mu niebawem kilka listów, z których jedne nadeszły po wyjeździe klienta, inne leżały na poste restante, chociaż bowiem adresowane były nad wyraz czytelnie, urzędnicy pocztowi, zgodnie ze swym obyczajem, nie potrafili ich dostrzec, kiedy Clive przysyłał po korespondencję.

Jeden z tych właśnie listów młody malarz pochwycił najbardziej gorączkowo. Od października leżał sobie spokojnie na poczcie w Rzymie, chociaż Clive sto razy dowiadywał się tam o przesyłki dla siebie. Był to ów bilecik od Ethel — odpowiedź na list kuzyna, o której wspomnieliśmy w poprzednim rozdziale. Bilecik zawierał niewiele — właściwie nic, czego Cnota lub babunia nie mogłyby czytać przez ramię młodocianej autorki. Był serdeczny, prosty, raczej melancholijny. W niewielu słowach Ethel opisywała atak sir Briana i obecny stan jego zdrowia, wzmiankowała o lordzie Kew i jego szybkim powrocie do zdrowia (jak gdyby Clive wiedział już oczywiście o nieszczęśliwym przypadku młodego arystokraty), o dzieciach i ojcu Clive’a, kończył się zaś serdecznym „niech Cię Bóg ma w swej opiece — dla Clive’a od oddanej Ethel.“

— Chwalisz się, że to minęło, a nie minęło, jak sam widzisz — powiedział tonem napomnienia towarzysz Clive’a. — W przeciwnym razie nie rzuciłbyś się na ten list przed wszystkimi innymi.

Jotjot nie bez zainteresowania obserwował pobladłą twarz przyjaciela, kiedy ów czytał bilecik młodej damy.

— Skąd wiesz, kto jest autorem tego listu? — zapytał Clive.

— Łatwo odczytać podpis na twej twarzy — odparł młody Ridley. — A mógłbym niemal powtórzyć treść liściku. Czemu masz tak szczerą twarz, Clive?

— To minęło, ale widzisz, jeżeli człowiek przeżył raz historię tego rodzaju — mówił młody malarz z wielce poważną miną — to... hm... widzisz... pragnie usłyszeć coś o Alicji Gray i o tym, jak się jej wiedzie... Rozumiesz, drogi przyjacielu?...

W tej chwili huknął jak niegdyś:

— „Serce swe oddała innemu i nigdy nie może być moją!“ — a słowa piosenki zakończył wybuchem śmiechu.

— Tak, tak — ciągnął po chwili — to liścik bardzo uprzejmy i bardzo na miejscu. Wyrażenia są w miarę wykwintne, a uczucia zupełnie godziwe. Wszystkie małe „t“ są przekreślone jak należy. Wszystkie małe „i“ mają kropki. To w pewnym sensie liścik konkursowy, taki, rozumiesz, za jaki grzeczny chłopiec w powiastkach ze starych elementarzy dostawał pyszne ciastko ze śliwkami. Ty, Jotjocie, nie kształciłeś się pewnie na starych elementarzach? Mój poczciwy staruszek uczył mnie czytać ze swojego elementarza... Ha! To przecież wstyd, że każę czekać starszemu panu, a udzielam posłuchania młodej damie. Kochany, stary ojciec! — Clive zwrócił się wprost do listu. — Błagam o przebaczenie, ojcze, lecz panna Newcome domagała się pięciu minut rozmowy i z prostej uprzejmości musiałem przyjąć wprzód damę. Na honor i sumienie, nie ma między nami nic prócz stosunków najbardziej poprawnych.

Z tymi słowy młodzieniec ucałował list od pułkownika, raz jeszcze wykrzyknął: „Kochany, stary ojciec!“, i zaczął czytać.

„Listy Twoje, kochany Clivie, sprawiły mi niewypowiedzianą radość. Czytając je miałem wrażenie, że słucham ciebie. Muszę przyznać, że styl nowoczesny i naturalny stanowi znaczny postęp w porównaniu ze staroświecką manierą moich czasów, kiedy to epistoły do ojców zwykliśmy rozpoczynać słowami: „Czcigodny Ojcze“, albo nawet „Czcigodny Panie“, a niektórzy formaliści posługiwali się językiem obowiązującym w szkole pana Lorda w Tooting, dokąd uczęszczałem, nim umieszczono mnie w Gray Friars. Podejrzewam jednak, że rodzice nie byli w owych latach bardziej czczeni niż obecnie, a że znam pewnego ojca, któremu bardziej zależy na ufności niż na czci, możesz mnie nazywać, jak Ci się podoba, co zresztą czynisz.

Twoje listy sprawiły przyjemność nie tylko mnie samemu. Nr 3, datowany z Baden Baden 15 września, zabrałem w ubiegłym tygodniu do Kalkuty i nie mogłem odmówić sobie satysfakcji pokazania go w pałacu rządowym, gdzie byłem na obiedzie. Kapitalny jest Twój rysunek przedstawiający starą rosyjską księżnę i jej młodego towarzysza zajętych grą hazardową. Pułkownik Buckmaster, osobisty sekretarz lorda Bagwiga, znał tę arystokratkę i powiada, że podobna kubek w kubek. Kilku młodym kolegom przeczytałem to, co piszesz o grze hazardowej i o tym, jak gry tej poniechałeś. Bardzo się obawiam, że niektórzy z tutejszych nicponiów już przed drugim śniadaniem siedzą przy kościach i ponczu na koniaku. Twoje opinie o młodym Ridleyu przyjmuję cum grano. Rysunki jego uważam za bardzo udatne, ale gdzie mu tam do pewnego dżentelmena!... Mniejsza z tym, nie zrobię nic, aby młody Ridley nabrał o sobie zbyt wielkiego mniemania. Ucałowałem litery dopisane do Twego listu rączką mojej kochanej Ethel. Tą samą pocztą wysyłam do niej długi list.

Jeżeli Paweł de Florac jest choć trochę podobny do swej matki, pomiędzy nim a Tobą powinny nawiązać się serdeczne, zażyłe stosunki. Znałem ją, gdy byłem młodym chłopcem, na długi czas przed Twoim urodzeniem, kiedy nie myślałem nawet o Tobie, później zaś, w ciągu czterdziestoletniej włóczęgi po świecie, nie spotkałem kobiety tak dobrej i urodziwej — w moich przynajmniej oczach. Przypomina ją Twoja kuzynka, Ethel — jest równie piękna, lecz nie tak urocza. Widziałeś w Paryżu tę bladą damę o oczach pełnych troski i włosach przyprószonych siwizną. Podobne koleje losu czekają was, młodzież. Niech minie dalsze osiem lustres , a głowy wasze staną się łyse jak moja albo siwe jak głowa Madame de Florac i pochylą się nad ziemią, pod którą my będziemy spoczywać w pokoju. Ze słów Twych wynika, że Pawełek znalazł się w pewnych kłopotach materialnych. Jeżeli nie poradził sobie dotychczas, nie omieszkaj zostać jego bankierem, ja zaś zostanę Twoim. Żadne z jej dzieci nie powinno znaleźć się w biedzie, dopóki ja mam choćby jedną gwineę. Nie wstyd mi wyznać, iż niegdyś troszczyłem się o nią bardziej niż o milion gwinei, a z jej przyczyny serce darło mi się w strzępy, kiedy jako niedorostek odpływałem do Indii. Gdyby więc podobne nieszczęście przytrafić się miało Tobie, drogi chłopcze, pomyśl, żeś nie pierwszy ani osamotniony w niedoli.

Binnie wspominał mi pokrótce, że trochę niedomaga. Sądzę, że prowadzisz z nim ożywioną korespondencję. Czemu przyszedł mi na myśl Binnie, kiedy pisałem o nieszczęśliwych miłościach? Czyżbym przypomniał sobie małą Różyczkę Mackenzie? To słodkie dziewczątko, a Jakub zostawi jej całą furę pieniędzy. Verbum sap. Pragnę Twojego małżeństwa, lecz niechże Bóg uchowa, abyś miał się żenić dla miliona bodaj sztuk złota!

Wzmianka o sztukach złota wiedzie mnie ku innej znowu sprawie. Czy wiesz, że omal nie straciłem pięćdziesięciu tysięcy rupii ulokowanych tutaj u pewnego agenta? I jak ci się zdaje, kto ostrzegł mnie co do tego jegomościa? Nasz przyjaciel, Rummun Loll, który był ostatnio w Anglii i w którego towarzystwie odbyłem podróż z Southampton. To człowiek nad wyraz taktowny i przenikliwy. Dawniej kiepskiego byłem mniemania o uczciwości tubylców i traktowałem ich z góry, jak zresztą potraktowałem tego właśnie dżentelmena u twojego stryja Newcome’a przy Bryanstone Square. Miałem wyrzuty sumienia widząc, jak odpłacił mi dobrem za złe ratując moje pieniądze, które też umieściłem na procent w jego firmie. Powiada, że gdybym go posłuchał, potroiłbym w ciągu roku kapitał, a procenty wzrosłyby pokaźnie. Cieszy się on tutaj największym szacunkiem pośród ludzi bogatych; ma wspaniały kantor i rezydencję w Barrackpore; iście po książęcemu wspiera instytucje dobroczynne. Mówił ze mną o założeniu banku, który ma mu przynosić olbrzymie zyski, a cały ten plan (na pozór przynajmniej) wygląda tak jasno, że być może, dam się skusić na trochę udziałów. Nous verrons. Kilku moich przyjaciół gorąco pragnie umaczać palce w tym przedsięwzięciu, bądź jednak pewien, że nie uczynię niczego pochopnie i bez zasięgnięcia miarodajnej rady.

Jak dotychczas nie przeraziły mnie Twoje weksle. Maluj ich, ile zechcesz. Wiesz doskonale, że wolę to od prawdziwego malowania, chyba żebyś traktował malowanie jako rozrywkę. Gdybyś jednak zechciał zostać chociażby tkaczem, jak mój dziad, na pewno nie powiedziałbym ci „nie“. Nie żałuj sobie pieniędzy ani godziwej rozrywki. Na cóż by się zdały pieniądze, gdybyśmy nie mogli dać za nie radości tym, których kochamy? Po co miałbym oszczędzać, gdybyś i ty chciał oszczędzać? Wiesz niegorzej ode mnie, jakimi dysponujemy środkami, używaj ich więc na wszelki godziwy sposób. Wolałbym, żebyś nie spędzał całego przyszłego roku we Włoszech, lecz udał się raczej do kraju i złożył wizytę zacnemu Jakubowi Binnie. Ciekaw jestem, jak wygląda beze mnie nasza stara kwatera przy Fitzroy Square? Staraj się wracać do Anglii przez Paryż, złóż wizytę Madam la Comtesse de Florac i przekaż jej wyrazy serdecznej pamięci od Twojego ojca. Możesz nie pozdrawiać ode mnie mojego brata, gdyż tą samą pocztą piszę do sir Briana. Adieu, mon fils. Je t’embrasse! Twój zawsze kochający cię ojciec

T. N.“

— Czy to nie szlachetny staruszek!

Sprawę tę para młodych przyjaciół rozstrzygnęła już od trzech lat. Pan Jotjot zauważył, że Clive, raz tylko przeczytawszy list ojca, wrócił do bileciku Ethel, potem zaś ukrył go w wewnętrznej kieszeni na piersiach i przez cały dzień był bardzo przygnębiony, a gdy wybrali się do galerii rzeźby w museo, ustawicznie syczał i pogwizdywał z niezadowolenia.

— W gruncie rzeczy — mówił Clive — te drugorzędne posągi to okropne śmiecie. A cóż to za niezdarna, ciężka, poroniona masa ten cham — Herkules farnezyjski. W całej galerii jest tylko jeden kawałek wart dwa pensy.

Był to piękny fragment rzeźby nazwany Psyche. Jotjot uśmiechnął się, gdy jego towarzysz wyraził się z uznaniem o tej statui, bo smukłe kształty, delikatny zarys karku i wyniosły dziewiczy wyraz Psyche przypominał nieco Dianę z Luwru, a Diana z Luwru, jako się już rzekło, była podobna do pewnej młodej damy.

— W gruncie rzeczy — ciągnął Clive spoglądając na potężne, węzlaste łydy niezdarnej karykatury tragarza wyrzeźbionej przez Glikona Ateńczyka niewątpliwie w okresie upadku sztuki — rozumiesz chyba, że ona nie mogła napisać inaczej! List jest serdeczny i całkiem uprzejmy. Pisze, widzisz, że każda wiadomość ode mnie będzie dla niej zawsze przyjemnością, że ma nadzieję na mój rychły powrót i spodziewa się, iż przywiozę do kraju jakieś dobre obrazy, skoro już uparłem się malować. Ona malarzy ma za psi pazur, Jotjocie! Ha, ale my sami nie mamy się przecież za psi pazur, szlachetny przyjacielu. Cóż... jest już, jak tuszę, po wszystkim i mogę chyba pisać do niej jako do hrabiny Kew.

Dozorca sali muzealnej obserwował zachwyt i uznanie setek turystów podziwiających marmurowego olbrzyma, nie pamiętał wszakże, aby Herkules był kiedykolwiek przyczyną takiego wzruszenia, jakie zdradzał ów młody cudzoziemiec, który na chwilę zapatrzył się w posąg, potem zaś przeciągnął dłonią po czole, jęknął głucho i odszedł sprzed rzeźbionego wizerunku siłacza, który sam został wystrychnięty na dudka przez kobiety.

— Ojciec życzy sobie, abym wyjechał stąd i odwiedził Jakuba oraz panią de Florac — zagadnął Clive, kiedy dwaj przyjaciele szli ulicą w stronę placu Toledo.

Jotjot wsunął dłoń pod ramię przyjaciela, który głęboko zanurzył rękę w kieszeń welwetowego paltota.

— Nie możesz wracać do kraju, Clive, dopóki nie dowiesz się, że już po wszystkim — szepnął.

— Oczywiście, stary — odparł Clive i żałośnie kiwając głową, zionął kłębem dymu.

Rychło po przyjeździe do Neapolu dwaj przyjaciele wybrali się oczywiście do Pompei, której — jako że to kronika pana Clive’a Newcome’a i jego szanownej rodziny, a nie sprawozdanie z wycieczki krajoznawczej po Włoszech — nie zaszczycimy opisem. Młody człowiek czytał już był uprzednio śliczną powieść sir Bulwera Lyttona , która stała się historią Pompei, oraz opowieść Pliniusza zamieszczoną w przewodniku. Podziwiając pomysłowość, z jaką angielski pisarz zilustrował swym tekstem to osobliwe miasto, jak gdyby domy były obrazami, do których dorobiono opowieść, Clive — dowcipniś skłonny zawsze do karykatury — powiedział, że należałoby raz jeszcze posłużyć się tym samym miastem, tymi samymi nazwami i postaciami, lecz uczynić z tego historię komiczną.

— Trudno doprawdy o lepszą postać niż matka Pliniusza — mówił. — Nasz historyk opisuje ją jako damę wyjątkowo korpulentną, która umykała podczas katastrofy w otoczeniu niewolników niosących za nią poduszki, aby uchronić jej pulchną osobę przed popiołami. Tak! Stara pani Pliniuszowa musi zostać moją heroiną! — zawołał Clive.

Szkic owej heroiny na ciemnoszarym papierze, podbarwiony czerwienią tam, gdzie występują wypukłości damy, do dziś dnia oglądać można w albumie Clive’a.

Dwaj przyjaciele śmieli się, żartowali, dziwili, gestykulowali, a przewodnik postępował za nimi mamrocząc nieustannie nosowym głosem. Czasami przystawali w milczeniu ulegając melancholijnemu współczuciu, które budzi widok tego dziwnego, boleśnie uśmiechniętego, opuszczonego miasta. Nagle spotkali inne angielskie towarzystwo — dwóch młodych ludzi towarzyszących damie.

— Ha, Clive! — zawołał jeden z nich.

— Drogi, kochany lordzie Kew! — odkrzyknął radośnie młody Newcome, kiedy zaś młodzieńcy poskoczyli ku sobie i wymienili serdeczne uściski dłoni, obaj zarumienili się lekko...

Lord Kew i jego rodzina rezydowali w sąsiednim hotelu przy Chiafa w Neapolu i tegoż jeszcze wieczora, po powrocie z wycieczki pompejańskiej, dwaj malarze zostali zaproszeni na herbatę przez tych uprzejmych ludzi. Jotjot wymówił się i do rana przesiedział w domu nad rysunkami. Clive poszedł i miło spędził wieczór, w czasie którego projektowano przeróżne przyszłe wycieczki i rozrywki. Młodzi ludzie mieli zwiedzić Paestum, Capri, Sycylię — być może Maltę albo nawet Wschód.

Lady Walham zaniepokoiła się niemało. Alboż Kew nie był już na Wschodzie? Clive zdziwił się również i stropił. Kew nie może przecie myśleć o wycieczce na Wschód ani o innych dalekich podróżach, jeżeli ma... ma inne zobowiązania wymagające jego obecności w kraju. Kew nie powinien wyjeżdżać na Wschód — dowodziła matka młodego lorda — bo przyrzekł przecie spędzić z nią lato w Castellamare, a pan Newcome musi tam przyjechać, aby malować portrety — portrety całej rodziny! Lady Walham chętnie zamówiłaby galerię portretów wszystkich członków domu Kew, byle jej syn nigdzie nie wyjeżdżał w okresie malowania.

Lady Walham wcześnie udała się na spoczynek, wymógłszy wprzód na Clivie obietnicę, iż przyjedzie do Castellamare. Jerzy Barnes zniknął, by przywdziać strój wieczorowy i wybrać się na serię wizyt, jak przystało młodemu dyplomacie. Ta część obowiązków dyplomatycznych rozpoczyna się w Neapolu dopiero po operze, a życie towarzyskie rozkwita, gdy reszta świata idzie spać.

Kew i Clive siedzieli do pierwszej po północy, kiedy to młody Newcome wrócił do swego hotelu. Nie przedsięwzięto żadnej z kuszących wycieczek do Paestum, na Sycylię itd. Clive bynajmniej nie wyjechał na Wschód, i to Jotjot malował tego lata portret lorda Kew w Castellamare. Dnia następnego pan Newcome wybrał się z rana do ambasady po swój paszport, a parowiec, odpływający po południu bezpośrednio do Marsylii, uwiózł na swym pokładzie naszego młodego bohatera. Lord Kew, jego brat i Jotjot wymachiwali kapeluszami, gdy parowiec odbijał od brzegu.

Statek pruł lazurowe wody szybko, lecz nie dość szybko dla Clive’a. Jotjot wrócił z westchnieniem do szkicownika i sztalug. Przypuszczam, że drugi adept sztuki usłyszał coś, co kazało mu porzucić tę wzniosłą panią dla innej, znacznie bardziej kapryśnej i ziemskiej.

Rozdział czterdziesty

Powrót z Rzymu na Pall Mall.

Pewnego lipcowego ranka, kiedy słońce naprawdę świeciło w Lamb Court, a dwaj dżentelmeni rezydujący tam we wspólnych apartamentach na trzecim piętrze zajęci byli zgodnie ze swym obyczajem fajkami, rękopisami i ostatnim numerem „Timesa“, pokój ich rozjaśnił jeszcze jeden promień słońca w osobie młodego Clive’a z ogorzałą twarzą, jasnym zarostem i z tymi wesoło połyskującymi oczyma, których widok tak bardzo cieszył nas obydwóch.

— Clive! Nasza pociecha! Nasz beniaminek! — wykrzyknęli na raz Pendennis i Warrington.

Młody Newcome zdobył tak poczesne miejsce w sferze uczuć pana Warringtona, że gdybym potrafił być zazdrosny o tego miłego, poczciwego chłopca, mógłbym żywić doń urazę z powodu względów, którymi darzył go mój przyjaciel. Clive zarumienił się z radości, że widzi nas znowu. Pidgeon, nasz służący, z rozpromienioną twarzą wprowadził miłego gościa, a posługaczka Flanagan, krygując się, wyszła z sypialni, aby przyjemnym uśmiechem odpowiedzieć na powitalne skinienie głową, którym zaszczycił ją ów faworyt wszystkich.

W ciągu dwu minut fotel pełen czasopism, szpalt do korekty i książek do recenzji został opróżniony, papiery znalazły się na pobliskim kubełku do węgla, a Clive siedział z cygarem w ustach tak swobodnie, jak gdyby nigdy nie był wyjeżdżał.

Kiedy powrócił? Poprzedniego wieczora. Zamieszkał przy Charlotte Street w swej dawnej pracowni. Dzisiaj rano był na śniadaniu przy Fitzroy Square. Jakub Binnie świegotał z uciechy na jego widok. To ojciec, pisząc do swego jedynaka, wyraził życzenie, ażeby wrócił do Londynu i odwiedził Jakuba Binnie’ego. Śliczna panna Różyczka czuje się dobrze (bardzo dziękuję). A pani Mack? Czyż nie ucieszyła się na jego widok?

— No, mój panie, mów teraz prawdę na honor i sumienie. Czy wdowa nie powitała cię pocałunkiem? Nie rozcięty numer „Pall Mall Gazette“ leci na głowę pytającego, lecz Clive płoni się przy tym tak wdzięcznie, że nie mam cienia wątpliwości, iż podobnie czuła scena musiała mieć miejsce.

Jaka szkoda, że Clive spóźnił się trochę na zaślubiny w wysokich sferach towarzyskich, że nie drużbował swojemu ukochanemu Barnesowi i wraz z innymi dygnitarzami nie podpisał się jako świadek w księdze stanu cywilnego! Szczegółowo opisaliśmy tę ceremonię i zawiadomili miłego gościa o promocji jego przyjaciela pana de Florac, obecnie również naszego przyjaciela, księcia de Montcontour i dyrektora Anglo-Francuskiej Drogi Żelaznej. Potem Clive mówił o swych poczynaniach w ciągu zimy, o tym, jak świetnie bawił się w Rzymie i jak przemiłych poznał tam ludzi. Czy zamierza olśnić świat wspaniałymi malowidłami? Nie, nie zamierza. Im gorliwiej pracował, tym bardziej jakoś był niezadowolony z tego, co robił. Ale Jotjot wybija się coraz bardziej. Jotjot zostanie mistrzem. Z dumą i zadowoleniem odwołaliśmy się do tego samego numeru „Pall Mall Gazette“, którego nasz gość użył jako pocisku, aby pokazać mu piękny artykuł pióra F. Bayhama, gdzie ów wybitny krytyk pod niebiosa wynosi obraz przysłany do kraju przez Jotjota.

Clive powrócił tedy! Jest znowu między nami i zdawać się może, że opuścił stolicę zaledwie wczoraj. Cóż, londyńczykom zawsze się zdaje, że wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj, nie mają bowiem czasu na tęsknotę za nieobecnym sąsiadem. Znajomi udają się do Przylądka Dobrej Nadziei albo na wojnę, albo w podróż dookoła świata, albo do Indii; wracają z żoną i parką albo trójką dziatek, a nam się zdaje, że rozstaliśmy się z nimi zaledwie wczoraj, bo każdego z nas pochłaniają własne interesy, studia, zapasy z życiem. Tak, życie czyni z nas wielkich egoistów — egoistów, lecz nie ludzi oschłych. Cieszy nas widok starego druha, jakkolwiek nie płaczemy przy rozstaniu. Pokornie przyznajemy, że gdy los odwołuje nas w podobny sposób, nikt nie odczuwa naszego braku więcej niż braku jakiejkolwiek innej ludzkiej drobiny.

Po niezbyt długiej rozmowie pan Clive musiał wybrać się do City, dokąd mu towarzyszyłem. Jego rozmowa w domu bankowym Jolly i Baines przy Fog Court musiała być nader zadowalająca, bo Clive z rozpromienionym obliczem opuścił dyrektorski gabinet:

— Potrzeba ci pieniędzy, stary? — zapytał. — Kochany ojczulek ulokował niezgorszą sumkę na moim koncie, a pan Baines mówił, z jaką to przyjemnością pani Baines i córki ujrzą mnie na obiedzie w ich domu. Powiedział mi również, że ojciec na czas wycofał wkłady z jakiegoś tam domu handlowego w Indiach i bardzo korzystnie ulokował kapitał gdzieś indziej. Trudno wyobrazić sobie większą uprzejmość! Wszyscy w Londynie są dla mnie tacy grzeczni i serdeczni! Wszyscy!

Usadowiwszy się w eleganckiej dorożce, którą prawdopodobnie przyjechał do City jakiś inny kapitalista, ruszyliśmy w stronę West Endu, gdzie pan Clive miał do załatwienia niesłychanie ważne sprawy u swojego krawca. Szczodrą ręką uregulował niewielkie zaległości, lecz zarumienił się lekko, gdy dobywszy z kieszeni nową książeczkę czekową, pierwszą jej stronę wręczył uradowanemu mistrzowi igły. Warsztat pana B. leży o krok jeden od Truefitta. Nasz młody przyjaciel pozwolił zaprowadzić się do salonu fryzjerskiego, gdzie pozostawił znaczną część złocistej brody i bujnych kędziorów przywiezionych z Rzymu. Nie można go było jednak namówić do rozstania się z wąsami, bo malarzom i oficerom kawalerii przysługuje wszak prawo do tej ozdoby. Czemu zresztą ten młody człowiek nie miałby nosić eleganckich strojów i wymuskanych wąsów, czemu nie miałby wyglądać ładnie i korzystać z uciech tego świata, i wygrzewać się w promieniach słońca, dopokąd ono świeci? Na kominek i flanelowy szlafrok dość będzie czasu, kiedy zawita zima, a przecież siwe włosy i buty o korkowych podeszwach przyjdą same wraz z upływem lat.

Z kolei udaliśmy się do pewnego pałacu przy Jermyn Street, aby złożyć wizytę naszemu przyjacielowi panu de Florac, który mieszkał tam teraz z wielkim przepychem. Drzemiący w hallu upudrowany olbrzym z ogromnymi koronami na liberyjnych guzach, zaniósł księciu nasze karty wizytowe. Na pierwszym piętrze otwarły się jakieś drzwi i rozległ się radosny okrzyk, a arystokrata odziany we wspaniały perski szlafrok wyskoczył z pokoju, zbiegł po schodach i zaczął całować Clive’a, czemu tytan w liberii przyglądał się z pełnym respektu zdziwieniem.

— Chodźcie, chodźcie, moi drodzy! — wołał poczciwy mały Francuz. — Zaraz przedstawię was Madame la  — no, mojej żonie!

Weszliśmy do salonu, posępna, mała dama, licząca około sześćdziesiątki, siedziała tam i zostaliśmy formalnie przedstawieni Madame la Princesse de Montcontour, neé Higg z Manchesteru. Odpowiedziała sztywnym, ledwie dostrzegalnym ukłonem, ale spoglądała na nas bez niechęci. Niewiele co prawda kobiet potrafi patrzeć na dorodną postać i pogodnie uśmiechniętą twarz Clive’a nie rozstając się z ponurą miną.

— Słyszałam o panu od kogoś więcej oprócz księcia pana — powiedziała dama i zarumieniła się lekko. — Pański wuj czensto mówił mi o panu, panie Clive, i o pana dobrem ojcu.

— C’est son directeur — szepnął mi Florac.

Zastanowiłem się, kto z firmy Newcome podjął się piastowania tego stanowiska.

— Teraz, kiedy wrócił pan do Anglii — ciągnęła dama (jej akcent z Lancashire już raz zaznaczyliśmy, lecz przez szacunek dla książęcej godności będziemy go dalej pomijać) — kiedy wrócił pan do Anglii, mamy nadzieję często go widywać. Nie tutaj, w tym hałaśliwym pałacu, którego nie cierpię, ale u nas na wsi. Mamy dom tylko o trzy mile od Newcome — rezydencję nie tak okazałą jak pałac pańskiego stryja, ale spodziewam się, że mimo to często pan tam będzie u nas bywał, a także pański przyjaciel, pan Pendennis, jeżeli wypadnie mu tamtędy droga.

Muszę przyznać, że zaproszenie dla pana Pendennisa było bez porównania mniej ciepłe niż gościnne słowa skierowane przez księżnę do jego młodego przyjaciela.

— Czy spotkamy dziś pana u jego stryja, Hobsona? — ciągnęła dama zwracając się do Clive’a. — Jego żona to czarująca kobieta i taka edukowana! Zawsze uprzejma i grzeczna... Dzisiaj będziemy tam na obiedzie. Barnes z żoną wyjechali do Newcome i spędzą tam miodowy miesiąc. Lady Klara to słodka mała kobietka, a jej papa i mama, doprawdy, bardzo uprzejmi państwo. Jaka szkoda, że sir Brian nie mógł być na tym ślubie! Był tam przecie prawie cały Londyn. Sir Harvey Diggs powiada, że pański stryj wraca do zdrowia bardzo powoli. Tak, tak, panie Newcome, przez całe życie dążymy do śmierci. Smutno pomyśleć, że ten człowiek opływający we wszelkie zaszczyty i bogactwa jest kaleką i nie może z tego wszystkiego korzystać! Ale miejmy nadzieję, że wszystko obróci się na dobre i sir Brian rychło odzyska zdrowie.

Na takich i tym podobnych rozmówkach (biedny Florac brał w nich nader nikły udział, bo w towarzystwie księżny, swej starszawej małżonki, wydawał się smętny i małomówny) upływała wizyta, a pan Pendennis mógł z całą swobodą obserwować w milczeniu osobę, której dopiero co został przedstawiony, bo niewiele się doń odzywano.

Na stole leżały dwie zgrabne paczuszki, adresowane „Księżna de Montcontour“, koperta dla tej samej adresatki z adnotacją „Recepta nr 9396“ oraz ćwiartka papieru zapisana kabalistycznymi znakami i opatrzona podpisem najmodniejszego w owe czasy lekarza, sir Harveya Diggsa, snadnie więc wyciągnąłem z tego wniosek, że pani na Montcontour jest (albo wyobraża sobie, że jest) osobą delikatnego zdrowia. Obok leków dla ciała znajdował się balsam dla duszy — kilka ślicznych małych książeczek w średniowiecznych oprawach, drukowanych starożytnymi czcionkami, zdobnych malowidłami szkoły niemieckiej, przedstawiającymi posępnych duchownych z przechylonymi na bok głowami, pacholęta w długich i mocno krochmalonych nocnych koszulach, dziewice z liliami itp., z czego można było wnosić, że właścicielka owych tomów była usposobiona do Rzymu mniej wrogo niż w dawniejszym okresie swego życia religijnego i że wyemigrowała (duchowo) z Clapham do Knightsbridge, podobnie jak wiele zamożnych rodzin kupieckich wyemigrowało tam (cieleśnie). Długi pas haftu o gotyckim wzorze potwierdzał obecne skłonności księżny pani, a osoba, która nie zauważona przez nikogo czyniła swe obserwacje, ubawiła się szczerze, gdy ścisłości jej rozumowania dowiodło ponowne zjawienie się rosłego lokaja, który zawołał wielkim głosem: „Pan Honeyman!“, i wprowadził tego duchownego do salonu.

— C’est le directeur. Venez fumer dans ma chambre, Pen — mruknął Florac, kiedy Honeyman posuwistym krokiem zbliżył się po dywanie, a układny uśmiech zastąpił rumieńcem na widok swego siostrzeńca Clive’a, zasiadającego u boku księżny.

A więc to był ten wuj, który opowiadał pani de Florac o Clivie i jego ojcu! Karol wyglądał na człowieka w pełni powodzenia. Dłoń drogiego chłopca ściskał w dwu nowiuteńkich rękawiczkach z koźlęcej skórki lawendowego koloru, ponieważ jednak Florac i pan Pendennis wynieśli się z salonu zaraz po wkroczeniu tam duszpasterza, nie mogę zdać sprawy z dalszego przebiegu tego wzruszającego spotkania.

Kiedy opuszczałem pałacyk, czekał przed nim żółty wolant z parą pięknych koni (na uprzęży i drzwiczkach widniały najstaranniej wykonane książęce mitry nad monogramem nie mniej czytelnym niż klinowym pismem kreślone znaki na owych asyryjskich rydwanach pana Layarda , łatwo się więc domyśliłem, że Madame la Princesse zamierza odbyć przejażdżkę.

Clive minął stryjowski dom bankowy w City nie zdradziwszy chęci odwiedzenia krewnych. Hobson Newcome władał tam teraz niepodzielnie, gdyż pan Barnes wyjechał do Newcome, a baronet najprawdopodobniej nie miał już nigdy przestąpić progu dyrektorskiego gabinetu. Clive uważał jednak za swój obowiązek złożenie wizyty damom i (z powinności tylko oczywiście) pierwszego zaraz dnia skierował kroki ku Park Lane.

— Wszystkie wyjechały po weselu, co było w zeszłym tygodniu — powiedział lokaj, który otworzywszy drzwi poznał natychmiast Clive’a, ponieważ brał udział w wyprawie do Baden. — Dziękuję, sir Brian ma się całkiem dobrze. Wszystkie są w Brighton, tylko panna Newcome została w Londynie. Mieszka u babki na Queen Street w Mayfair, wielmożny panie.

Trzasnęły politurowane drzwi i lokaj pozostał w środku. Mosiężne kołatki uśmiechały się do Clive’a dobrze mu znanym grymasem. Młody człowiek zszedł stropiony po schodkach. Czy dodać należy, że udał się prosto do jednego z klubów i w księdze adresowej próbował odnaleźć numer rezydencji lady Kew przy Queen Street? Ale pani hrabina wynajęła widać na sezon dom umeblowany, bo arystokratycznego jej nazwiska nie można było znaleźć pośród stałych mieszkańców Queen Street.

Pani Hobsonowej również nie było w domu albo raczej Tomasz otrzymał rozkaz, aby nie wpuszczać obcych w pewne dnie lub przed pewną godziną; ciotka Maria widziała więc Clive’a sama nie będąc przezeń widzianą. Trudno mi powiedzieć, jak bardzo młody człowiek ubolewał z tego powodu. W każdym razie załatwiwszy konieczne wizyty poszedł jak grzeczny chłopiec na obiad do Jakuba Binnie’ego, po tym zaś posiłku na spotkanie wyznaczone mu na wieczór przez pewnych nieżonatych znajomych.

Oczy Jakuba Binnie’ego zabłysły radośnie na widok młodego przyjaciela. Posłuszny woli ojca, Clive pośpieszył na Fitzroy Square niezwłocznie po zainstalowaniu się w dawnym mieszkaniu, które zatrzymał na czas swej nieobecności w kraju. Rozmaite stare rupiecie, rzeźbione szafy, głowa ojca smętnie spozierająca z płótna — wszystko to jak obce powitało młodego malarza w dzień powrotu. Cóż dziwnego, że chętnie pożegnał tę pustelnię zaludnioną tylko smutnymi wspomnieniami, przedkładając nad nią gościnę przy pobliskim Fitzroy Square, u mieszkającego tam opiekuna i przyjaciela.

Jakub nie odzyskał zdrowia w czasie dziesięciomiesięcznej podróży Clive’a. Po nieszczęśliwym wypadku nie mógł swobodnie się poruszać ani odbywać przechadzek. Niewiele bardziej przyzwyczajony był do konnej jazdy niż nieboszczyk pan Gibbon, do którego nasz szkocki filozof był trochę podobny i którego filozofię szczerze admirował. Po wyjeździe pułkownika Jakub często dysputował nad kieliszkiem wina z panem Honeymanem, skutecznie stosował słynne rozdziały XV i XVI Schyłku i upadku i odniósł niejedno zwycięstwo nad duchownym. Jakub, jak wielu sceptyków, był uparty i wierzył głęboko, że prawie wszyscy kapłani tyle mniej więcej wierzą w swe obrzędy co rzymscy augurowie. W czasie tych sporów biedny Honeyman rezygnował oczywiście z jednego artykułu wiary po drugim i odrzucał je cofając się przed zaciekłym Jakubem, lecz po batalii zbierał porzucony w odwrocie rynsztunek, starannie czyścił go sztuka po sztuce i znowu się weń przystrajał.

Kulawy po swym upadku z konia, Jakub Binnie z konieczności przebywał wciąż w domu, gdzie pewne towarzystwo nie zawsze go bawiło, szukał więc rozrywki w uciechach stołu i folgował sobie tym bardziej, im mniej pozwalał mu na to stan zdrowia. Clive, sprytny nicpoń, ocenił znaczną poprawę wiktu od czasu rządów swego poczciwego ojca, z apetytem zjadł obiad i powstrzymał się od wszelkich uwag. Nie zwierzył nam się również na razie, że jego zdaniem, pani Mack okropnie nudzi zacnego dżentelmena, który ugina się pod brzemieniem jej serdeczności, chyłkiem wymyka się na drzemkę do swego gabinetu, raduje się szczerze, gdy ktoś ze znajomych wdowy przyjdzie z wizytą albo ona sama uda się na miasto, swobodniej oddycha w czasie jej nieobecności i z większym smakiem popija wino, gdy uwolni się od nieznośnego ciężaru siostrzanego towarzystwa.

Stanowczo twierdzę, że wielkie katastrofy życiowe to drobiazg. Strata majątku boli nie więcej niż ukąszenie pchły, a strata żony... Iluż mężczyzn wytrzymało ten cios i dobrze się później ożeniło! Najbardziej dolega nie to, co się utraciło, lecz to, co trzeba codziennie znosić. Czy można wyobrazić sobie coś okrutniejszego? Po długim i przyjemnym kawalerskim życiu człowiek musi dzień po dniu siedzieć obok nudnej, urodziwej niewiasty; musi odpowiadać na jej uwagi o pogodzie, gospodarstwie domowym i zbliżonych kwestiach; musi uśmiechać się we właściwy sposób, kiedy ona jest usposobiona radośnie (ten śmiech z przeróżnych dowcipów to najcięższa udręka); musi stosować rozmowę do inteligencji swej uroczej śniadaniodawczyni, wiedząc, że nie zrozumie ani słowa, którego nie użyto w najprostszym znaczeniu. Kobiety przechodzą przez takie szczebiotliwe, uśmiechnięte życie i znoszą je łatwo, bo udziałem ich jest przecież obłuda. Któraż dobra kobieta nie śmieje się od czasu do czasu z tych samych wciąż dowcipów i anegdotek męża czy ojca? Która nie będzie się śmiała, gdy przyjdzie mu ochota powtarzać to samo przy śniadaniu, obiedzie i kolacji? Pochlebstwo leży w naturze kobiet: zalecać się, przymilać i łagodnie kogoś ogłupiać to normalne ich zajęcie. Kobieta nie jest kobietą, jeśli odmawia takich usług. Mężczyźni jednak nie mają tyle blagi, siły, wytrwałości: znudzeni, usychają i giną marnie albo dla pociechy uciekają do klubu czy szynku.

Pragnę wyrazić tak delikatnie, jak tylko potrafię, bo za nic nie chcę używać szorstkich słów pod adresem przystojnej kobiety, że pani Mackenzie, sama ciesząc się wybornym zdrowiem i humorem, gasiła swego przyrodniego brata, Jakuba Binnie’ego. Była dlań czymś w rodzaju malarii: zatruwała atmosferę, w której przebywał, odbierała mu siły, pozbawiała snu. Dzień po dniu, gdy przy śniadaniu obsypywała czułymi komunałami najdroższego Jakuba, najdroższy Jakub coraz srożej cierpiał pod jej władzą. Nikt nie mógł stwierdzić natury jego dolegliwości. Biedak radził się wszystkich starych lekarzy w klubie. Kurował się odwarem z maku, mandragorą, pigułkami na przeczyszczenie, ale barometr jego zdrowia opadał niżej i niżej. Jeżeli przyszło mu do głowy wyjechać do Brighton lub Cheltenham, to bardzo pięknie, ale... „Nie dbam o własne obowiązki towarzyskie ani nawet o rozrywki mojej najdroższej Rózi (w jej wieku, droga pani Newcome, winna mieć przecie każdą przyjemność, o jakiej zamarzy!)... Ale za nic na świecie nie mogłabym opuścić mego biednego brata.“

Pani Mackenzie sądziła oczywiście, że jest niewiastą najlepszych zasad. Pani Newcome była o niej równie wysokiego mniemania. W ciągu kilku minionych miesięcy damy te zawarły serdeczną przyjaźń. Wdowa po kapitanie żywiła szczere uwielbienie dla pani bankierowej i miała ją za jedną z najbardziej niepospolitych i najlepiej edukowanych kobiet świata, że zaś była osobą rozsądną, nigdy nie taiła swego wysokiego o kimś mniemania. Pani Newcome ze swej strony uważała panią Mack za osobę rozsądną, przyjemną, o manierach damy — niezbyt wprawdzie wykształconą, lecz nie ma chyba ludzi obdarzonych wszystkimi zaletami.

— Słusznie, słusznie, moja droga — mówił prostoduszny Hobson. — Cóż by to było za nieszczęście, gdyby wszystkie kobiety były takie mądre jak ty, Mario. Wy musiałybyście wtedy rządzić światem!

Maria, zgodnie ze swym zwyczajem, złożyła pokorne dzięki Bogu za to, że jest taka cnotliwa i mądra, i łaskawie dopuściła panią Mackenzie z córką do grona czcicieli swych najwyższych cnót i talentów. Pani Newcome zabierała Różyczkę i jej mamę na rozmaite przyjęcia, kiedy zaś przyjęcia odbywały się przy Bryanstone Square, paniom tym wolno było zazwyczaj przychodzić na herbatkę.

Drugiego dnia po przyjeździe do Londynu wierny swym obowiązkom Clive zjawił się na obiedzie u pana Jakuba. Damy uradowały się wprawdzie powrotem sympatycznego młodzieńca i nie mogły się nacieszyć jego widokiem, musiały jednak wyjść na wieczór do ciotki pana Clive’a. Podczas obiadu rozmawiały wyłącznie o księżnej. Książę i księżna byli na obiedzie przy Bryanstone Square. Księżna zamówiła u jubilera takie to a takie klejnoty. Księżna jest oczywiście osobą wyżej postawioną niż córka angielskiego hrabiego... Wyżej na przykład niż lady Anna Newcome...

— Mój Boże, chciałbym, żeby waszego księcia z księżną uduszono w Tower! — posępnie mruknął Jakub Binnie. — Odkąd poznałyście się z nimi, nigdy nie słyszę o nikim innym.

Clive, jako człowiek rozumny, nie bąknął ni słowa o księciu i księżnie, z którymi jak nam wiadomo, miał zaszczyt rozmawiać tego samego dnia. Po obiedzie jednak Rózia obeszła stół, zbliżyła się do mamy i coś jej szepnęła, kiedy zaś Różyczka skończyła szeptać, mama zarzuciła ręce na szyję córeczki, ucałowała ją i nazwała „rozsądną pieszczotką“.

— Nigdy pan nie odgadnie, Clive, co ta dziecina powiedziała — zawołała pani Mack nie wypuszczając z dłoni rączki dzieciny. — Nie mam pojęcia, czemu samej mi to nie przyszło do głowy?

— A cóż to takiego, droga pani? — roześmiał się Clive.

— Rózia powiedziała, że pan przecież mógłby pójść z nami do swojej ciotki. Na pewno pani Newcome powita pana ze szczerą radością.

— Już wszystko wypaplałaś, nieznośna mamo! — zawołała Rózia i położyła rączkę na ustach mamy. — Ach, wujaszku! Jaka to nieznośna mama!

Po tym żarcie nastąpiły dalsze pocałunki, z których jeden otrzymał wujaszek i przyjął go z udaną obojętnością.

— Ach, ukochane dziecię! Zawsze myśli tylko o innych! — zawołała mama, gdy Różyczka wyszła, aby się przebrać.

Clive powiedział, że jeśli panie pozwolą „posiedzi raczej z panem Binniem i spokojnie wypali cygarko“. Twarz Jakuba spochmurniała.

— Od dawna już zaniechaliśmy tutaj podobnych rzeczy, Clive — zawołała pani Mackenzie wychodząc z jadalni.

— Poprawiliśmy za to gatunek wina, drogi chłopcze — szepnął wuj Jakub. — Wypijemy jeszcze jedną butelkę za zdrowie i rychły powrót kochanego pułkownika; oby Bóg miał go w swej opiece! Moim zdaniem, Clive, Tom szczęśliwie wywinął się z rąk firmy Winter, a udało mu się to dzięki naszemu przyjacielowi Rummunowi Loll. No, a z tym bankiem Bundlecund zrobił naprawdę kapitalny interes! Dobrze mówią o tym przedsięwzięciu przy Hannover Square, a „Hurkaru“ , jak widzę, notuje już akcje powyżej pari.

Clive wiedział o banku Bundlecund tylko z kilku słów wyczytanych w ojcowskim liście, który tego ranka otrzymał w City.

— Kochany staruszek przysłał mi do kraju niesłychanie hojne zaopatrzenie — oznajmił młody człowiek i dwaj przyjaciele pułkownika raz jeszcze naleli kieliszki, aby wypić jego zdrowie.

Mama i Różyczka weszły na chwilę do jadalni, aby przed odjazdem do pani Newcome pokazać się w pięknych różowych sukniach.

Clive wypalił cygaro w hallu.

W „Jaskini“ gromka owacja powitała młodego malarza, gdy jego roześmiana twarz wykwitła nad kłębiącymi się tam chmurami dymu.

Rozdział czterdziesty pierwszy

Stara historia.

W tym mniej więcej czasie wielu rzymskich przyjaciół Clive’a zjechało do Londynu i młody człowiek, odnowiwszy znajomości, rychło nawiązał własne a liczne stosunki towarzyskie. Uważał za stosowne zaopatrzyć się w jednego i drugiego dobrego konia i często pojawiał się w Parku pośród innych młodych dandysów. On i książę de Montcontour byli najbliższymi przyjaciółmi. Lord Fareham, nabywca obrazu Jotjota, utrzymywał z Clive’em zażyłe stosunki, a nawet sam major Pendennis mówił, że to młody człowiek o poprawnych manierach i bien vu (major wiedział o tym co nieco) w pewnych wysoko postawionych kołach.

Niebawem młody człowiek wybrał się do Brighton, aby odwiedzić lady Annę, sir Briana i zacną ciotkę Honeyman, (w której domu baronet rezydował), i tak czy inaczej dowiedział się adresu lady Kew w Mayfair.

Ale pani hrabiny nie zastał w domu, nie zastał jej też dnia następnego, a od Ethel nie nadchodził jakoś liścik do kuzyna. Panienka nie odbywała też, jak dawniej, konnych przejażdżek po Parku. Clive — jakkowiek bien vu — nie należał jeszcze do tego wielkiego świata, gdzie mógłby co wieczór spotkać Ethel na jednym z przyjęć, na których bywają wszyscy. Każdego ranka czytał jej nazwisko w porannych gazetach, które wymieniały pannę Newcome pośród uczestników balu lady Takiej-to albo oficjalnego rautu lady Owakiej. Zrazu był zbyt nieśmiały, aby mówić o tym stanie rzeczy, i nikogo nie czynił powiernikiem swego niewinnego romansu.

Odziany we wspaniały strój, przejeżdżał konno przez Queen Street w Mayfair, o właściwej porze był zawsze w Parku, chodził nawet do kościołów w najbliższym sąsiedztwie i uczęszczał do opery, a wszystko to było oczywistym marnowaniem czasu, niezbyt zrozumiałym w młodzieńcu o tak bujnym usposobieniu. Wreszcie pewien znawca natury ludzkiej dostrzegł niepokojący stan rzeczy i słusznie się domyśliwszy, że młody człowiek musi być zakochany, czynił mu łagodne wymówki. Clive, który pragnął niewątpliwie otworzyć przed kimś serce, wyśpiewał całą historię opowiedzianą już wyżej. Mówił, jak to się łudził, że jest człowiekiem uleczonym z niefortunnej miłości, i był nim naprawdę, kiedy jednak w Neapolu dowiedział się od Kew o zerwaniu zaręczyn pomiędzy młodym hrabią a panną Newcome, odkrył, iż płomień rozgorzał w nim z nową siłą. Gorąco zapragnął ujrzeć kuzynkę. Z Neapolu uciekł natychmiast po otrzymaniu nowiny, że ona odzyskała wolność. A teraz od dziesięciu dni siedzi w Londynie i nie miał nawet okazji rzucić na nią okiem.

— Pani Mackenzie zanudza mnie tak okropnie, że nie wiem po prostu dokąd się schować — mówił nieszczęsny młodzieniec. — A biedna Różyczka musi dwa razy dziennie pisywać do mnie liściki pod takim lub innym pretekstem. To dobra, miła dziewczyna, ta mała Rózia... Naprawdę zdawało mi się niegdyś, że... że... No, mniejsza o to! Ach, Pen! Teraz ulokowałem swe uczucia gdzie indziej i... i... jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwy!

W taki oto sposób pan Pendennis został formalnie mianowany powiernikiem w zastępstwie urlopowanego chwilowo Jotjota.

Rola ta — zwłaszcza przez pierwsze kilka dni — odpowiadała piszącemu obecnie tę kronikę. Wydaje mi się, że — na krótko przynajmniej — każdy niemal zakochany mężczyzna czy zakochana kobieta są interesujący. Jeżeli wiesz o dwóch lub trzech takich sprawach, które rozgrywają się na balu, bal jest dla ciebie doskonałą zabawą. Oto August Tomkins brnie przez salony zmierzając do odległego kącika, gdzie zasiada posępna panna Hopkins, do której zaleca się niemądrze uśmiechnięty Bumpkins sądząc zapewne, że sprawia towarzyszce wielką przyjemność. Panna Fanny siedzi roztargniona próbując odpowiadać miłym uśmiechem na brednie kapitana i gładkie komplementy młodego pastora. Spójrzcie jednak! Twarz panny Hopkins rozjaśnia się nagle, oczy błyszczą radośnie, zadowolona jest z anegdotek kapitana i towarzystwa przemiłego duchownego. Przyczyną tego jest obecność Augusta; oczy ich spotkały się na pół sekundy, ale to wystarczy pannie Fanny! Pleć swoje brednie kapitanie! Praw dalej swe ocukrzone komunały, wielebny przyjacielu! W ciągu ostatnich dwóch minut świat zmienił się dla panny Fanny. Nadeszła oto chwila, do której tęskniła i dążyła skrycie przez dzień cały. O ile bardziej interesujące są spotkania ludzi dla filozofa świadomego kilku takich małych tajemnic niż dla pospolitego widza, który przychodzi na przyjęcie po to jedynie, aby jeść lody lub gapić się na urodę i stroje dam. Pod dwoma tylko warunkami londyńskie towarzystwo jest znośne dla człowieka; trzeba być aktorem w jednym z takich sentymentalnych widowisk albo obserwować je jako uważny, świadomy rzeczy widz. Gdyby nie dessus des cartes, wolałbym wygodny fotel i najnudniejszą choćby książkę niż tę nudną grę towarzyską.

Zostałem więc nie tylko powiernikiem Clive’a w owej sprawie, lecz miałem również przyjemność dobywania z niego sekretów albo raczej zachęcania go do zwierzeń. W ten sposób doszło do mojej wiadomości wiele opowiedzianych już wydarzeń, chociażby niefortunne przygody Jacka Belsize’a, o których pierwszej tylko części słyszeliśmy w Londynie, dokąd Jack powrócił niedawno, aby po śmierci starszego brata pogodzić się z ojcem. Nie inaczej przeniknąłem tajemnicę lorda Kew, która — miejmy nadzieję — będzie w przyszłości rozrywką szerokich kół czytelników, kronikarzowi zaś przyniesie zyski. W niejedną noc, aż do świtu, Clive przemierzał nerwowym krokiem swój albo mój pokój i opisywał swoje dzieje, niedole i wzloty. Z młodzieńczym zapałem cytował powiedzenia i opisywał uczynki Ethel, opiewał jej urodę i szalał wspominając okrutne ciosy, których mu nie szczędziła.

Od chwili gdy nowy powiernik usłyszał imię uwodzicielki zakochanego młodzieńca, starał się (oddajmy panu Pendennisowi tę sprawiedliwość) oblewać płomienne uczucia przyjaciela taką ilością zimnej wody, jaką mała prywatna sikawka może wylać na gwałtowny pożar.

— Panna Newcome, kochany Clivie! — mówił pan Pendennis. — Czy wiesz, po co sięgasz? Od trzech miesięcy twoja kuzynka jest najsroższą lwicą w całym Londynie, ukoronowaną pięknością, zwycięskim koniem wyścigowym, pierwszą faworytą pośród całego haremu z Belgravii! Nie dorównała jej żadna z panien wprowadzonych w świat w tym roku, a bohaterki minionych sezonów zostały przez nią zaćmione, przywiedzione do hańby i upadku. Panna Blackcap, córka lady Blanki Blackcap, uznawana była przez swoją mamę (o czym zapewne nie wiesz) za największą piękność zeszłego sezonu; uważano nawet, że młody markiz Farintosh postąpił nienajpiękniej, gdy wyjechał z Londynu nie proponując pannie Blackcap zmiany nazwiska. Ale, wielkie nieba! w tym roku Farintosh nie patrzy nawet na pannę Blackcap. Markiz Farintosh zastaje panie w domu (ha, widzę, jak nachmurzyłeś się, biedne, zbolałe niewiniątko!), kiedy składa wizyty przy Queen Street. Tak, a lady Kew, jedna z najinteligentniejszych kobiet w Anglii, godzinami słucha paplaniny lorda Farintosha, choć trudno znaleźć większego osła na Rotten Row w Hyde Parku. Panna Blackcap może pójść na ofiarę, niby córa Jeftego , a Farintosh nie pospieszy jej z pomocą. Prócz panny Blackcap, kochany chłopcze, były urocze bliźniaczki, córki lady Rackstraw, lady Hermengilda i lady Izolda, o których też ci zapewne nie wiadomo. Pojawienie się ich na pierwszym (czy to było pierwsze, czy drugie?)... tak, na pierwszym galowym śniadaniu wydanym przez lady Hautbois, wywołało nie lada sensację. Za kogóż nie miały powychodzić za mąż! Crackthorpe szalał podobno za obydwiema. Bustington, sir John Fobsby, młody baronet, właściciel olbrzymich dóbr na północy — ba! nawet biskup Windsoru uległ, jak mówiono, wdziękom jednej z nich, ale nie oświadczył się, gdyż nasza obecna Najjaśniejsza Pani, podobnie jak świetlanej pamięci królowa Elżbieta, jest jakoby niechętną biskupim małżeństwom. Gdzież jest teraz Bustington? Gdzie Crackthorpe? Gdzie Fobsby, młody baronet z północy? Kochany chłopcze, kiedy te dwie panienki wchodzą dziś do salonu, nie większe wywołują wrażenie niż ty albo ja! Panna Newcome odebrała im wielbicieli. Fobsby, jak powiadają, oświadczył się o jej rękę, a prawdziwym powodem nieporozumienia między lordem Bustingtonem i kapitanem Crackthorpem z królewskiej gwardii konnej miały być słowa Bustingtona, który napomknął, że panna Newcome nie postąpiła ładnie odrzucając lorda Kew. Czy wiesz, Clivię, co lady Kew uczyni z tą dziewczyną? Wyda ją za najlepszego konkurenta. Jeśli trafi się świetniejsza i bogatsza partia niż lord Farintosh, wówczas Farintosh dowie się z kolei, że lady Kew nie ma w domu. Czy w Księdze Parów jest nieżonaty młody człowiek bogatszy od Farintosha? Nie pamiętam. Czemu nie wyda ktoś rejestru młodych parów i baronetów z ich nazwiskami, wagą i przypuszczalnym szacunkiem majątku?... Oczywiście nie dla matron z Mayfair (one przestudiowały ów rejestr w sekrecie i znają go na pamięć), lecz dla młodych ludzi z wielkiego świata, którzy wiedzieliby wówczas, jakie mają szanse i kto naturalnym rzeczy porządkiem przed nimi dobiegnie mety. Zaraz, zaraz... Jest przecie młody lord Gaunt... Odziedziczy on znaczną fortunę i jest szczególnie pożądany, ponieważ ma ubezwłasnowolnionego ojca... Tak, ale lord Gaunt liczy sobie dopiero dziesięć lat, trudno go więc wysuwać jako rywala Farintosha.

Masz przerażoną minę, biedny chłopcze. Wydaje ci się, że to nieładnie opowiadać bez ogródek o kupnie i sprzedaży; mówić, że damę twego serca oprowadzają w tej chwili po targowisku Mayfair i chcą oddać najlepszemu nabywcy. Czy możesz porównać swą kieskę z trzosem sułtana Farintosha? Czy możesz rywalizować chociażby z sir Johnem Fobsby z północy? Słowa moje są niemiłe, ordynarne? Niewątpliwie! Ale prawdziwe, tak jak prawdziwy jest targ koński, jak prawdziwe są Wirginia i kraj Czerkiesów. Czy wiesz, że dziewczęta czerkieskie są dumne z swego wychowania i że szacuje się ich stanowisko wedle osiągniętej ceny? A ty sprawiasz sobie nowe ubranie, kupujesz konia za pięćdziesiąt funtów, a za pensa różę do butonierki, odbywasz przejażdżkę pod oknem bogdanki i łudzisz się, że zdobędziesz tę wysoką nagrodę. Ach, idioto! Za tanią różę chcesz ją zdobyć! Napchaj pieniędzy do sakiewki. Szkapa za pięćdziesiąt funtów! Przecie rzeźnik dosiada równie dobrej! Napchaj pieniędzy do sakiewki. Dzielne młode serce, odwaga, miłość, honor! Napchaj pieniędzy do sakiewki! Inne monety nie mają kursu na tym rynku — przynajmniej tam, gdzie stara lady Kew ma swój kramik.

Przy pomocy tych żartobliwie poważnych uwag światły doradca chciał nauczyć przyjaciela prawdy o jego miłości, lecz rady te zostały przyjęte tak, jak zwykle przyjmowane są rady w podobnych wypadkach.

Clive trzy razy był na Queen Street i napisał do panny Newcome, po czym otrzymał bilecik od tej młodej damy.

„Drogi Clivie — pisała Ethel. — Bardzo nam przykro, że nie zastałeś nas w domu. Będziemy jutro w porze obiadowej i lady Kew ma nadzieję, że zechcesz przyjść, aby odwiedzić szczerze oddaną

E. N.“

Clive poszedł. Biedny Clive. Miął przyjemność uściśnięcia ręki Ethel i jednego palca lady Kew. Zjadł kotlet barani w towarzystwie kuzynki, rozmawiał z lady Kew o aktualnym stanie sztuk pięknych w Rzymie i opisywał ostatnie dzieła Gibsona i Macdonalda . Wizyta trwała pół godziny, lecz ani na minutę nie pozostawiona Clive’a samego z Ethel. O trzeciej lokaj oznajmił, że kareta lady Kew zajechała, wobec czego nasz młody dżentelmen wstał, aby się pożegnać, na schodach zaś miał przyjemność spotkać szlachetnie urodzonego para, markiza Farintosha, hrabiego Rossmont. Wysiadł on ze swego wielkopańskiego pojazdu i przestąpił próg domu lady Kew, a lokaj niósł przed nim niewielki stóg kwiatów z Covent Garden.

Tak się złożyło, że poczciwa lady Fareham wydawała bal w owym czasie, a pan jej i małżonek, sputkawszy Clive’a w Parku, zaprosił go na to przyjęcie. Pan Pendennis był również zaszczycony pisemnym zaproszeniem. Wobec tego Clive zajechał po mnie do klubu „Bays“, skąd razem udaliśmy się na bal.