Targowisko próżności (ekskluzywna edycja) - William Makepeace Thackeray - ebook

Targowisko próżności (ekskluzywna edycja) ebook

William Makepeace Thackeray

4,5

Opis

W miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone

Losy dwóch młodych dziewcząt: Rebeki Sharp - sprytnej, ambitnej, pozbawionej skrupułów córki francuskiej tancerki i podrzędnego malarza, oraz Amelii Sedley - ujmującej, naiwnej panienki z dobrego domu, ukazują dowcipny i przenikliwy obraz społeczeństwa angielskiego u schyłku czasów napoleońskich. W przewrotny sposób kapryśne uwodzicielki, bezwzględne intrygantki i rozwiązłe ladacznice budzą większe zainteresowanie niż urocze, cnotliwe i szlachetne dziewczątka. Być może dlatego, że złożoność ludzkiej natury jest zawsze bardziej intrygująca niż przewidywalna prostota.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
72urszula

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść
00

Popularność




I. Chi­swick Mall

I

Chi­swick Mall

W sło­neczny czerw­cowy ranek, kiedy nasz wiek liczył nie wię­cej niż lat dzie­sięć, przed oka­załą żela­zną bramę pen­sji dla dziew­cząt z dobrych domów, pro­wa­dzo­nej przez pannę Pin­ker­ton, a poło­żo­nej przy ulicy Mall w Chi­swick, zaje­chała z szyb­ko­ścią czte­rech mil na godzinę ciężka kolasa fami­lijna. Kolasę cią­gnęły dwa tłu­ste konie w lśnią­cej uprzęży, na koźle zaś sie­dział tłu­sty stan­gret w peruce i trój­gra­nia­stym kape­lu­szu. Gdy ekwi­paż zatrzy­mał się przed błysz­czą­cym mosięż­nym szyl­dzi­kiem panny Pin­ker­ton, czarny lokaj, który drze­mał obok stan­greta, roz­pro­sto­wał kabłą­ko­wate nogi, a kiedy pocią­gnął za dzwo­nek, co naj­mniej dwa­dzie­ścia głów ozdo­biło wąskie okna sta­rej, sza­cow­nej budowli z czer­wo­nej cegły. Ba! Uważny obser­wa­tor mógłby zoba­czyć nawet per­katy, czer­wony nosek panny Jemimy Pin­ker­ton ster­czący nad donicz­kami pelar­go­nii w oknie pry­wat­nego salonu pani prze­ło­żo­nej.

– Kareta pani Sedley, pro­szę sio­stry – oznaj­miła panna Jemima. – Sambo, czarny lokaj, zadzwo­nił wła­śnie, a stan­gret ma nową, pąsową kami­zelkę.

– Czy ukoń­czy­łaś, Jemimo, wszel­kie przy­go­to­wa­nia zwią­zane z wyjaz­dem panny Sedley? – zapy­tała star­sza panna Pin­ker­ton, maje­sta­tyczna dama, owa Semi­ra­mida Ham­mer­smith, zaprzy­jaź­niona z dok­to­rem John­so­nem i kore­spon­dentka samej pani Cha­pone.

– Poko­jowe, pro­szę sio­stry, wstały dziś o czwar­tej. Kufry panny Sedley już spa­ko­wane – odrze­kła panna Jemima. – Zro­bi­ły­śmy też wią­zankę kwia­tów…

– Mówi się bukiet, Jemimo. To bar­dziej wykwint­nie.

– A więc, pro­szę sio­stry, bukiet pra­wie taki jak stóg siana. Do sepetu Ame­lii wło­ży­łam dwie fla­szeczki wody goź­dzi­ko­wej dla pani Sedley, a także prze­pis na tę wodę.

– Mam nadzieję, Jemimo, że nie zapo­mnia­łaś o rachunku panny Sedley. Aha! Oto kopia. Bar­dzo dobrze. Dzie­więć­dzie­siąt trzy funty, cztery szy­lingi. Bar­dzo dobrze. Bądź łaskawa zaadre­so­wać: Wiel­możny Pan John Sedley. Zapie­czę­tuj też mój liścik do jego mał­żonki.

Dla panny Jemimy odręczny list jej sio­stry, panny Pin­ker­ton, zasłu­gi­wał na sza­cu­nek nie mniej­szy niż auto­graf monar­chy. Jak wia­domo, sama pani prze­ło­żona pisy­wała oso­bi­ście do rodzi­ców wycho­wa­nek tylko w przy­pad­kach, kiedy wycho­wanki te opusz­czały pen­sję albo wybie­rały się za mąż, i raz jeden, gdy biedna panna Birch zmarła na szkar­la­tynę. Panna Jemima była prze­ko­nana, że jeśli cokol­wiek zdo­ła­łoby pocie­szyć panią Birch po stra­cie córki, to chyba wymowne i pobożne arcy­dzieło, w któ­rym panna Pin­ker­ton dono­siła o smut­nym wyda­rze­niu.

W danym przy­padku „bile­cik” panny Pin­ker­ton brzmiał, jak nastę­puje:

Chi­swick 15 czerwca 18.. r.

Wielce Sza­nowna Pani!

Po sze­ściu latach zwra­cam Jej Rodzi­com Pannę Ame­lię Sedley jako młodą damę godną zająć sto­sowne miej­sce w wyso­kich i wykwint­nych kołach towa­rzy­skich, do któ­rych słusz­nie przy­na­leży. Oczy­wi­ście nie potrze­buję zapew­niać Wielce Sza­now­nej Pani, iż uwa­żam to sobie za nie­wąt­pliwą przy­jem­ność i praw­dziwy zaszczyt. Cnót cha­rak­te­ry­stycz­nych dla mło­dych Angie­lek z dobrych domów oraz wykształ­ce­nia odpo­wia­da­ją­cego jej uro­dze­niu i pozy­cji na pewno nie brak­nie prze­mi­łej Pan­nie Sedley, któ­rej pil­ność i posłu­szeń­stwo zyskały serca wycho­waw­ców, a wro­dzony wdzięk i nie­zwy­kła łagod­ność uspo­so­bie­nia ocza­ro­wały wszyst­kie kole­żanki – star­sze i młod­sze.

Co do muzyki, tańca, orto­gra­fii oraz wsze­la­kich haftów i robó­tek nie­wie­ścich Panna Ame­lia speł­niła naj­go­ręt­sze pra­gnie­nia życz­li­wych jej osób. Geo­gra­fia nato­miast zosta­wia jesz­cze wiele do życze­nia, ponadto zaś pozwa­lam sobie zale­cić na naj­bliż­sze trzy lata regu­larne sto­so­wa­nie (przez cztery godziny dnia każ­dego) deski do pro­sto­wa­nia ple­ców, bez któ­rej uży­cia nikt nie zdoła opa­no­wać tej wdzięcz­nej god­no­ści ruchów i postawy, tak nie­odzow­nej każ­dej wykwint­nej damie.

Poboż­ność i zasady moralne Panny Sedley osią­gnęły nie­wąt­pli­wie poziom godny zakładu nauko­wego, który bywał zaszczy­cany wizy­tami Wiel­kiego Twórcy Słow­nika i znaj­do­wał się pod łaska­wym patro­na­tem Pani Cha­pone.

Opusz­cza­jąc moją szkołę, Panna Ame­lia Sedley uwozi ze sobą serca kole­ża­nek oraz życz­liwe względy prze­ło­żo­nej, która ma zaszczyt kre­ślić się uni­żoną sługą Wielce Sza­now­nej Pani.

Bar­bara Pin­ker­ton

PS. Pan­nie Sedley towa­rzy­szy panna Sharp. Uprzej­mie pro­szę, aby jej wizyta na Rus­sell Squ­are nie prze­cią­gnęła się ponad okres dzie­się­cio­dniowy, gdyż ary­sto­kra­tyczna rodzina, która zaan­ga­żo­wała pannę Sharp, życzy sobie roz­po­cząć korzy­sta­nie z jej usług w ter­mi­nie moż­li­wie naj­wcze­śniej­szym.

Zakoń­czyw­szy ową epi­stołę, panna Pin­ker­ton napi­sała imię i nazwi­sko panny Sedley oraz swoje wła­sne na kar­cie tytu­ło­wej Słow­nika John­sona, któ­rym to wybit­nym dzie­łem obda­rzała z reguły roz­sta­jące się z jej pen­sją wycho­wanki. Na okładce książki przy­le­piony był kar­ton z kopią „Kilku słów do Mło­dej Damy opusz­cza­ją­cej pen­sję panny Pin­ker­ton przy ulicy Mail w Chi­swick – pióra nie­od­ża­ło­wa­nej pamięci Wie­leb­nego Dok­tora Samu­ela John­sona”. Prawdę rze­kł­szy, panna Pin­ker­ton miała usta­wicz­nie na ustach nazwi­sko autora Słow­nika, jako że jedy­nej jego wizy­cie zawdzię­czała repu­ta­cję i mają­tek.

Otrzy­maw­szy od star­szej sio­stry roz­kaz wydo­by­cia Słow­nika ze schowka, panna Jemima przy­nio­sła dwa egzem­pla­rze, kiedy zaś maje­sta­tyczna dama opa­trzyła auto­gra­fem pierw­szy, Jemima z nie­wy­raźną i zalęk­nioną miną pod­su­nęła jej drugi.

– Dla kogóż to, Jemimo? – zapy­tała panna Pin­ker­ton tonem mro­żą­cego chłodu.

Potulna nie­wia­sta odwró­ciła się ple­cami do panny Pin­ker­ton i zadrżała, a gorący rumie­niec oblał jej zwię­dłą twarz i szyję.

– Dla Becky Sharp, pro­szę sio­stry – bąk­nęła. – Dla Becky Sharp. Prze­cież i ona wyjeż­dża.

– Jemimo! – zawo­łała maje­sta­tycz­nie dama takim tonem, jak gdyby to imię wypi­sy­wała dużymi dru­ko­wa­nymi lite­rami. – Jemimo! Czy postra­da­łaś zmy­sły? Odłóż egzem­plarz do schowka i na przy­szłość nie pozwa­laj sobie, pro­szę, na tego rodzaju wybryki.

– Pro­szę sio­stry, to kosz­tuje tylko dwa szy­lingi i dzie­więć pen­sów, a biedna Becky będzie okrop­nie zawie­dziona, jak nic nie dosta­nie.

– Pro­szę mi zaraz przy­słać pannę Sedley – zako­men­de­ro­wała prze­ło­żona, a jej sio­stra, nie odwa­żyw­szy się powie­dzieć już ni słowa, wyszła drob­nym krocz­kiem z salonu, bar­dzo zmar­twiona i zde­ner­wo­wana.

Cóż, panna Sedley była córką zamoż­nego lon­dyń­skiego kupca, a Becky Sharp bez­płatną prak­ty­kantką, a zatem (zda­niem panny Pin­ker­ton) dość już dostała i sta­now­czo mogła się obejść bez zaszczyt­nego obda­ro­wa­nia Słow­ni­kiem na poże­gna­nie.

Na ogół bio­rąc, podobne listy wła­ści­cieli żeń­skich i męskich zakła­dów nauko­wych zasłu­gują na wiarę nie bar­dziej niż cmen­tarne epi­ta­fia. Zda­rza się jed­nak nie­kiedy, iż osoba, co poże­gnała nasz padół, miała zalety cha­rak­teru i chrze­ści­jań­skie cnoty uwiecz­nione nad jej kośćmi kamie­niar­skim dłu­tem. Mógł to naprawdę być dobry ojciec, mąż czy syn lub dobra matka, żona albo córka – i rodzina pogrą­żona w rze­czy­wi­ście nie­utu­lo­nym żalu mogła szcze­rze opła­ki­wać nie­bosz­czyka lub nie­boszczkę. Podob­nie w szko­łach wycho­wa­nek lub wycho­wanka może cza­sami zaro­bić rze­tel­nie na pochwały sza­fo­wane tak hoj­nie przez bez­in­te­re­sow­nych pre­cep­to­rów. Otóż Ame­lia Sedley nale­żała do panie­nek szcze­gól­nego pokroju, nie tylko bowiem zasłu­gi­wała w pełni na wyrazy uzna­nia zamiesz­czone w liście prze­ło­żo­nej, lecz zdo­biły ją ponadto liczne, pełne uroku cechy, któ­rych maje­sta­tyczna Minerwa nie potra­fiła dostrzec ze względu na znaczne róż­nice wieku i pozy­cji.

Otóż panna Sedley nie tylko śpie­wała niczym skow­ro­nek albo pani Bil­ling­ton, nie tylko tań­czyła niczym Hil­lis­berg albo Pari­sot, nie tylko hafto­wała prze­pięk­nie, a z orto­gra­fią radziła sobie nie gorzej niż sam Słow­nik. Miała także tkliwe, zacne, rado­sne, szla­chetne ser­duszko i dzięki niemu zyski­wała miłość każ­dego, kto się do niej zbli­żył – od samej suro­wej Minerwy do zahu­ka­nej dziewki kre­den­so­wej czy jed­no­okiej sprze­daw­czyni cia­stek, któ­rej raz w tygo­dniu zezwa­lano je dostar­czać mło­dym damom z reno­mo­wa­nej pen­sji. Pośród dwu­dzie­stu czte­rech tych mło­dych dam panna Sedley liczyła co naj­mniej dwa­na­ście naj­bliż­szych przy­ja­ció­łek od serca. Nawet zazdro­sna panna Briggs ni­gdy się o niej uszczy­pli­wie nie wyra­żała. Wynio­sła i kostyczna panna Sal­tire (wnuczka lorda Dextera) przy­zna­wała łaska­wie, że Ame­lia ma piękną figurę. Panna Swartz pocho­dząca z St Kitt, bar­dzo bogata Mulatka o weł­ni­stych wło­sach, tak roz­sz­lo­chała się w dniu odjazdu przy­ja­ciółki, że trzeba było wezwać dok­tora Flossa i solami trzeź­wią­cymi z lekka odu­rzyć bie­daczkę. Spo­kojna god­ność cecho­wała oczy­wi­ście zacho­wa­nie panny Pin­ker­ton, damy na eks­po­no­wa­nym sta­no­wi­sku i obda­rzo­nej wypró­bo­wa­nymi cno­tami, ale panna Jemima pochli­py­wała od czasu do czasu na myśl o roz­sta­niu z fawo­rytką i gdyby nie strach przed sio­strą, dosta­łaby zapewne ataku histe­rycz­nego, jak bogaczka z St Kitt, która pła­ciła podwój­nie za naukę i pen­sjo­nat. Ale na tak zbyt­kowne objawy żalu mogą sobie pozwo­lić jedy­nie pen­sjo­narki zasia­da­jące przy stole pani prze­ło­żo­nej. Tym­cza­sem biedna Jemima miała na gło­wie rachunki, pra­nie, wszel­kie repe­ra­cje, desery, sre­bra sto­łowe, por­ce­lanę i usta­wiczne dozo­ro­wa­nie służby. Czy warto wszakże mówić o pan­nie Jemi­mie? Czy­tel­nik nie usły­szy o niej zapewne do dnia Sądu Osta­tecz­nego i kiedy zostawi ją za ażu­rową żela­zną bramą pen­sji przy ulicy Mail, ona i jej zło­wroga sio­stra ni­gdy już nie prze­kro­czą gra­nic szczu­płego światka naszej opo­wie­ści.

Ponie­waż jed­nak z Ame­lią będziemy mieć do czy­nie­nia długo i czę­sto, wypada wspo­mnieć w zara­niu zna­jo­mo­ści, że jest to prze­miła i uro­cza osóbka. Wia­do­mość, iż czeka nas usta­wiczne towa­rzy­stwo istoty nie­win­nej i poczci­wej, może nie­wąt­pli­wie dodać otu­chy zarówno w życiu, jak i przy czy­ta­niu powie­ści, gdyż życie i lite­ra­tura (zwłasz­cza ta ostat­nia) obfi­tują na ogół w czarne cha­rak­tery naj­po­dlej­szego gatunku. Ame­lia Sedley nie będzie hero­iną romansu, nie ma więc potrzeby opi­sy­wać jej wdzię­ków. Oba­wiam się nawet, że jej nosek jest zbyt krótki, a policzki o wiele za czer­stwe i puco­ło­wate – zwłasz­cza dla hero­iny romansu. Atoli jej przy­jemna twarz pro­mie­niuje zdrową cerą, świeże usta ujmu­ją­cym uśmie­chem, a piękne oczy rado­ścią i nie­zło­śli­wym humo­rem, jeżeli oczy­wi­ście nie prze­peł­niają ich łzy, co, nie­stety, zda­rza się nader czę­sto. Bo nie­mą­dra panienka ma zwy­czaj pła­kać nad zde­chłym kanar­kiem albo nad myszką pochwy­coną przez zwin­nego kota, albo nad smut­nym zakoń­cze­niem naj­głup­szej nawet powie­ści. A jeśliby się zna­lazł ktoś dość bez­względny, by ode­zwać się do niej szorstko… no to miałby się z pyszna! Nawet panna Pin­ker­ton – dama wyma­ga­jąca i podobna antycz­nym bogi­niom – prze­stała łajać Ame­lię. Spró­bo­wała to zro­bić raz jeden i cho­ciaż na wraż­li­wo­ści uczuć znała się nie lepiej niż na alge­brze, naka­zała nauczy­ciel­kom i metrom, by pannę Sedley trak­to­wali szcze­gól­nie wyro­zu­miale, ponie­waż wszelka suro­wość rani bole­śnie tę deli­katną młodą damę.

Jako się rze­kło, Ame­lia miała zwy­czaj albo śmiać się, albo pła­kać, kiedy więc wresz­cie nad­szedł dzień odjazdu, sta­nęła wobec trud­nego wyboru. Cie­szyła się ser­decz­nie, iż wraca do domu, zara­zem jed­nak cier­piała dotkli­wie z racji roz­sta­nia z pen­sją. Od trzech dni mała Laura Mar­tin, sie­rota, drep­tała za nią nie­ustan­nie niby wierny pie­sek. Ame­lia musiała ofia­ro­wać i przy­jąć przy­naj­mniej czter­na­ście pre­zen­tów, zło­żyć przy­naj­mniej czter­na­ście uro­czy­stych przy­rze­czeń, że będzie pisy­wać co tydzień.

– Listy do mnie możesz prze­sy­łać pod adre­sem mojego dzia­du­nia, hra­biego Dextera – powie­działa panna Sal­tire (nawia­sem mówiąc, młoda dama aż nazbyt skrom­nie ubrana).

– Nie martw się, ile wydam na porto! Wszystko jedno! Droga, naj­droż­sza! Pisuj codzien­nie! – wołała raz po raz weł­ni­sto­głowa panna Swartz, osóbka popę­dliwa, lecz uczu­ciowa i hojna.

Mała Laura Mar­tin, sie­rota, która zaczy­nała wła­śnie uczyć się pisa­nia ron­dem, ujęła rękę star­szej kole­żanki i nie­śmiało spo­glą­da­jąc jej w oczy, szep­nęła:

– Ame­lio, czy pozwo­lisz, że w listach będę cię nazy­wać mateczką?

Jestem prze­ko­nany, że Jones, który otwo­rzy tę książkę w swoim klu­bie, uzna wyżej przy­to­czone szcze­góły za idio­tyczne, try­wialne, dzie­cięco naiwne i okrut­nie sen­ty­men­talne. Widzę nawet, jak ów Jones (nieco zaczer­wie­niony po zje­dze­niu łopatki bara­niej i wypi­ciu pół butelki wina) wydo­bywa ołó­wek, pod­kre­śla wyrazy „idio­tyczne, try­wialne”, następ­nie zaś dodaje jako wła­sne zda­nie: „cał­kiem słusz­nie”. Cóż, Jones – osob­nik wyż­szy, o nie­prze­cięt­nym umy­śle – uznaje w życiu i powie­ści tylko to, co wiel­kie i boha­ter­skie. Nie­chaj więc lepiej z góry otrzyma prze­strogę i zain­te­re­so­wa­nie zwróci w inną stronę.

Ale do rze­czy! Kwiaty, upo­minki, kufry i pudła na kape­lu­sze panny Sedley zna­la­zły się we wnę­trzu i na dachu kolasy, a ich śla­dem powę­dro­wała bar­dzo mała i bar­dzo stara walizka z woło­wej skóry opa­trzona sta­ran­nie przy­mo­co­wa­nym bile­tem wizy­to­wym panny Sharp. Sambo z iro­nicz­nym uśmie­chem podał ów bagaż stan­gre­towi, stan­gret zaś z odpo­wied­nio drwiącą miną ulo­ko­wał go w sto­sow­nym miej­scu. Nade­szła chwila roz­sta­nia, któ­rego gorycz znacz­nie zła­go­dziła pod­nio­sła ora­cja wygło­szona do wycho­wanki przez pannę Pin­ker­ton. Prze­mó­wie­nie to nie natchnęło wpraw­dzie Ame­lii duchem filo­zo­ficz­nego spo­koju, było jed­nak nie­po­rów­na­nie nudne, napu­szone i roz­wle­kłe, a że uczen­nica nie otrzą­snęła się jesz­cze ze stra­chu przed maje­sta­tyczną damą, nie ważyła się w jej obec­no­ści dać upu­stu czy­sto oso­bi­stym wzru­sze­niom. Podob­nie jak przy uro­czy­stych oka­zjach odwie­dzin rodzi­ciel­skich, podano w salo­nie butelkę wina i kru­che cia­steczka, a po tym skrom­nym poczę­stunku panna Sedley mogła swo­bod­nie odje­chać.

– Idź na górę, Becky. Poże­gnaj pannę Pin­ker­ton – dora­dziła poczciwa Jemima mło­dej osóbce, która nie zwra­ca­jąc niczy­jej uwagi, scho­dziła po scho­dach z małą torbą podróżną w ręku.

– Trzeba będzie – odparła zagad­nięta ze spo­ko­jem, który wyda­wał się dziwny nawet dla sio­stry samej pani prze­ło­żo­nej.

Kiedy panna Jemima zastu­kała do drzwi i otrzy­mała pozwo­le­nie wej­ścia, Becky wkro­czyła do salonu pew­nym kro­kiem i wyrze­kła po fran­cu­sku gło­śno i z nie­na­gan­nym akcen­tem:

– Made­mo­iselle, je viens vous faire mes adieux1.

Panna Pin­ker­ton nie rozu­miała po fran­cu­sku, rzą­dziła jedy­nie tymi, któ­rzy znali ów język. Przy­gry­zła więc wargi, zadarła dum­nie w górę rzym­ski nos i dostojną głowę przy­stro­joną nader oka­za­łym tur­ba­nem i odpo­wie­działa:

– Panno Sharp, życzę powo­dze­nia.

Z tymi słowy mach­nęła ręką, aby przy oka­zji zwy­kłego gestu poże­gna­nia dać Becky spo­sob­ność uści­śnię­cia jed­nego ze swo­ich pal­ców, spe­cjal­nie w tym celu wysu­nię­tego. Ale panna Sharp nie sko­rzy­stała ze spo­sob­no­ści, lecz skrzy­żo­wała ramiona na piersi i z lodo­wa­tym uśmie­chem zło­żyła ukłon, który Semi­ra­mida z Ham­mer­smith pokwi­to­wała dostoj­nym a gniew­nym ruchem tur­bana. Oczy­wi­ście było to pod­jaz­dowe star­cie mię­dzy damą młodą i starą, w któ­rym ta ostat­nia doznała porażki.

– Nie­chaj cię Bóg ma w swo­jej pie­czy, dro­gie dzie­cię – rze­kła, ści­ska­jąc Ame­lię i nad jej ramie­niem mie­rząc zabój­czym spoj­rze­niem pannę Sharp.

– Chodź ze mną, Becky – szep­nęła panna Jemima i spiesz­nie wypro­wa­dziła z salonu młodą osobę, za którą drzwi salonu zamknęły się raz na zawsze.

Potem nastą­piło burz­liwe poże­gna­nie w sieni i przed domem. Brała w nim udział cała służba i wszyst­kie naj­lep­sze przy­ja­ciółki, i wszyst­kie inne młode damy, i nawet przy­były w danym momen­cie metr tańca. Uści­sków, poca­łun­ków, okrzy­ków, wybu­chów pła­czu i histe­rycz­nego wycia doby­wa­ją­cego się z pokoju panny Swartz (pen­sjo­narki zasia­da­ją­cej u stołu pani prze­ło­żo­nej) nie zdoła opi­sać żadne pióro i żadne tkliwe serce nie potrafi znieść spo­koj­nie. Ale zawie­ru­cha minęła wresz­cie i nastą­piło osta­teczne roz­sta­nie – to zna­czy Ame­lia Sedley roz­stała się z przy­ja­ciół­kami. Panna Sharp od kilku minut sie­działa już skrom­nie w kola­sie i z racji jej odjazdu nikt nie zale­wał się łzami.

Sambo – wła­ści­ciel pary kabłą­ko­wa­tych nóg – zatrza­snął już drzwiczki pojazdu za pła­czącą jaśnie panienką i zwin­nie wspiął się na kozioł, gdy panna Jemima z paczką w ręku pod­bie­gła żywo do otwar­tej bramy.

– Stój, stój! – zawo­łała i zatrzy­maw­szy się koło kolasy, dodała ciszej: – Droga Ame­lio, oto parę kana­pek. Możesz być głodna w podróży. A dla cie­bie, Becky… panno Sharp… książka, którą moja sio­stra… albo raczej ja… Wiesz już, to Słow­nik John­sona. Nie możesz prze­cież odje­chać bez upo­minku. No, do widze­nia… Żegnaj. Jazda, stan­gre­cie! Niech was obie Bóg bło­go­sławi!

Zacna nie­wia­sta, drżąc ze wzru­sze­nia, ucie­kła do ogrodu. Lecz co się stało? W chwili gdy konie ruszały, panna Sharp wychy­liła bladą twarz z okna kolasy i rzu­ciła, naprawdę rzu­ciła książkę w kie­runku bramy!

Panna Jemima omal nie zemdlała z prze­ra­że­nia.

– Jak żyję, nie widzia­łam… – wyją­kała. – Co za nie­by­wała… – Wzbu­rze­nie nie pozwo­liło jej dokoń­czyć ani jed­nego, ani dru­giego z roz­po­czę­tych zdań.

Kolasa odjeż­dża szparko. Z trza­skiem zamyka się żela­zna brama. Dzwo­nek wzywa na lek­cję tańca.

Świat staje otwo­rem przed dwoma panien­kami, my zaś żegnamy na dobre Chi­swick.

II. W któ­rym panna Sharp i panna Sedley spo­so­bią się do bata­lii

II

W któ­rym panna Sharp i panna Sedley spo­so­bią się do bata­lii

Kiedy panna Sharp speł­niała opi­sany w poprzed­nim roz­dziale czyn boha­ter­ski i rzu­ciw­szy Słow­nik na bru­ko­waną ścieżkę, patrzyła, jak padał u stóp zdu­mio­nej panny Jemimy, z jej twa­rzy znik­nął wyraz zacię­tej nie­na­wi­ści, poja­wił się nato­miast pra­wie rów­nie nie­przy­jemny uśmiech. Młoda dama cof­nęła się w głąb kolasy, zasia­dła wygod­nie i wielce widać kon­tenta z sie­bie rze­kła:

– Słow­nik zała­twiony. No i, chwała Bogu, wydo­sta­łam się z Chi­swick.

Ame­lia była nie­mal rów­nie zgor­szona jak sio­stra pani prze­ło­żo­nej, należy jed­nak pamię­tać, że szkołę opu­ściła zale­d­wie przed minutą, a zbyt to krótki okres, by zatrzeć sze­ścio­let­nie wra­że­nia. Ba! U nie­któ­rych osób strach poczęty w mło­do­ści trwa do końca życia. Na przy­kład mój zna­jomy – pan liczący sobie lat sześć­dzie­siąt osiem – powie­dział mi pew­nego ranka przy śnia­da­niu: „Śniło mi się, że bra­łem w skórę od dok­tora Raine’a”. Twarz miał przy tym wzbu­rzoną, gdyż w ciągu tej nocy wyobraź­nia cof­nęła go o pięć­dzie­siąt pięć lat. W głębi serca bał się dok­tora Raine’a i jego rózgi tak samo, gdy miał lat sześć­dzie­siąt osiem, jak nie­gdyś jako trzy­na­sto­letni urwis. Gdyby nawet w wieku lat sześć­dzie­się­ciu ośmiu ujrzał swo­jego wycho­wawcę w całej oka­za­ło­ści i uzbro­jo­nego w wielką rózgę, gdyby usły­szał sakra­men­talne: „Spuść spodnie, chłop­cze!”, wów­czas… Zresztą, mniej­sza o to! Tak czy ina­czej, panna Sedley była wstrzą­śnięta rażą­cym obja­wem nie­sub­or­dy­na­cji.

– Jak mogłaś, Rebecco? – ode­zwała się po dłu­giej pau­zie.

– Myślisz, że panna Pin­ker­ton wyłoni się ze swej jaskini, zawróci mnie i każe pójść do kozy? – roze­śmiała się panna Sharp.

– Nie… Ale…

– Nie cier­pię tego domu – cią­gnęła zbun­to­wana panna, ule­ga­jąc coraz gwał­tow­niej­szej zło­ści. – Mam nadzieję, że nie zoba­czę go póki życia. Niech­by się zapadł na dno Tamizy! A gdyby panna Pin­ker­ton też się tam dostała, nie zro­bi­ła­bym nic, abso­lut­nie nic, aby ją wycią­gnąć. Możesz być pewna! Ach, cóż by to była za frajda patrzeć, jak się ta jędza pławi ze swoim tur­ba­nem, tre­nem i wszyst­kim! Cha, cha, cha! Jej nos ster­czałby nad wodą niczym dziób łódki!

– Daj spo­kój! – obru­szyła się panna Sedley.

– Dla­czego? Czy twój czarny fagas narobi plo­tek? – wybuch­nęła śmie­chem ziry­to­wana młoda dama. – Wolna droga! Niech wróci. Niech powie pan­nie Pin­ker­ton, że nie­na­wi­dzę jej z całej duszy. Chcia­ła­bym, żeby wró­cił. Chcia­ła­bym zna­leźć oka­zję, żeby dowieść swo­jej nie­na­wi­ści. Rozu­miesz? Przez dwa lata spo­ty­kały mnie same znie­wagi i obe­lgi. Byłam trak­to­wana gorzej niż ostat­nia pomy­waczka kuchenna. Ni­gdy nie mia­łam przy­ja­ció­łek i od nikogo, prócz cie­bie, Ame­lio, nie sły­sza­łam dobrego słowa. Musia­łam opie­ko­wać się smar­ka­tymi z niż­szych klas i ze star­szymi panien­kami gadać po fran­cu­sku, aż zbrzydł mi wresz­cie język macie­rzy­sty. Jedną mia­łam satys­fak­cję: roz­mówki fran­cu­skie z panną Pin­ker­ton! To była kapi­talna zabawa. Jędza nie rozu­mie ni słowa, a jest zbyt dumna, by się do tego przy­znać. Myślę, że to jeden z powo­dów, dla któ­rych chęt­nie się mnie pozbyła. Hura! Dzię­kuję Bogu za swoją ojczy­znę. Vive la France! Vive l’Empe­reur! Vive Bona­parte!

– Ach, Rebecco! Wstyd! Doprawdy wstyd! – zawo­łała panna Sedley, gdyż jej przy­ja­ciółka wyrze­kła potworne bluź­nier­stwo. W owe lata w Anglii okrzyk: „Niech żyje Bona­parte!” był chyba gor­szy niż: „Niech żyje Lucy­per!” – Jak możesz, jak śmiesz wyra­żać tak grzeszne, mściwe myśli?

– Cóż, zemsta może być grzeszna, ale w grun­cie rze­czy jest zupeł­nie natu­ralna. Daleko mi do anioła!

Ostat­nie zda­nie panny Sharp zawie­rało bez­sprzecz­nie znaczną dozę prawdy. Mło­dej damie daleko było do anioła. W ciągu przy­to­czo­nej roz­mowy dwu­krot­nie dzię­ko­wała Bogu, lecz po raz pierw­szy z racji uwol­nie­nia się od nie­mi­łej sobie osoby, a po raz wtóry dla­tego, że miała moż­ność poni­że­nia czy zawsty­dze­nia nie­przy­ja­ciółki. Oba te motywy nie sta­no­wią wyrazu chrze­ści­jań­skich uczuć i są raczej sprzeczne z oby­cza­jami nie­wiast o miłym i łagod­nym cha­rak­te­rze. Tak! Becky Sharp nie była łagodna ani miła. Młoda mizan­tropka zwy­kła twier­dzić, że świat źle się z nią obszedł, a nie ulega wąt­pli­wo­ści, że ludzie surowo przez cały świat trak­to­wani na los taki w pełni zasłu­gują. Świat to zwier­cia­dło uka­zu­jące każ­demu odbi­cie jego wła­snej twa­rzy. Zrób nadą­saną minę, a świat odpo­wie ci posęp­nym, nie­życz­li­wym wzro­kiem. Śmiej się do niego i z nim razem, a okaże się przy­jem­nym, weso­łym kom­pa­nem. Mło­dzież ma wolną wolę i swo­bodny wybór! Jeżeli nawet świat trak­to­wał po maco­szemu pannę Sharp, to i panna Sharp nie przy­słu­żyła się ni­gdy i nikomu żad­nym dobrym uczyn­kiem, nie mogła więc wyma­gać, by wszyst­kie młode damy pobie­ra­jące nauki w Chi­swick były rów­nie deli­katne i sub­telne jak nasza boha­terka, by miały aniel­ski cha­rak­ter Ame­lii i na jej wzór sta­rały się uśmie­chem i dobrym sło­wem łago­dzić nie­chęć Rebeki Sharp wobec rodzaju ludz­kiego. Dla tych wła­śnie powo­dów i dla takich przy­mio­tów cha­rak­teru wybra­li­śmy pannę Sedley na boha­terkę powie­ści, gdyż w odmien­nym przy­padku nic nie mogłoby nam prze­szko­dzić w posta­wie­niu na jej miej­scu panny Swartz albo Crump, albo Hop­kins.

Ojciec Rebeki był mala­rzem i w swoim cza­sie nauczy­cie­lem rysun­ków w szkole panny Pin­ker­ton. Czło­wiek inte­li­gentny i przy­jemny kom­pan, żywił nie­chęć do grun­tow­nych stu­diów i obok skłon­no­ści do popa­da­nia w długi miał wybitne zami­ło­wa­nie do knajpy. Po pija­nemu bijał żonę i córkę, a następ­nego dnia rano cier­piał na migrenę, urą­gał więc ludz­ko­ści, zapo­zna­ją­cej jego geniusz, oraz z wro­dzoną inte­li­gen­cją i czę­sto z zupełną słusz­no­ścią lżył tych durni, kole­gów po pędzlu. Na utrzy­ma­nie zara­biał z nie­sły­cha­nym tru­dem, że zaś w kawa­ler­skich cza­sach winien był pie­nią­dze wszyst­kim w pro­mie­niu mili od Soho (gdzie zamiesz­ki­wał), przy­szło mu na myśl, iż polep­szy swoją sytu­ację, żeniąc się z młodą Fran­cuzką, która pra­co­wała jako ope­rowa sta­tystka. Panna Rebecca Sharp nie mówiła ni­gdy o skrom­nym zawo­dzie swo­jej rodzi­cielki, lecz twier­dziła, że ród Entre­chat zaj­mo­wał pocze­sne miej­sce wśród gaskoń­skiej szlachty, i była bar­dzo dumna z takiego pocho­dze­nia. I – rzecz szcze­gólna – im bar­dziej młoda dama posu­wała się w latach, tym wię­cej jej przod­ko­wie po kądzieli zyski­wali majątku i splen­do­rów.

Sta­tystka ope­rowa zdo­była gdzieś jakie takie wykształ­ce­nie, toteż jej córka mówiła po fran­cu­sku bie­gle, z czy­sto pary­skim akcen­tem i dzięki tej rzad­kiej w owe lata umie­jęt­no­ści zna­la­zła miej­sce u wyma­ga­ją­cej panny Pin­ker­ton. Matkę pocho­wała wcze­śnie, a ojciec, utra­ciw­szy wszelką nadzieję na odzy­ska­nie zdro­wia, po trze­cim ataku deli­rium tre­mens napi­sał do panny Pin­ker­ton męski i pate­tyczny list i opiece jej pole­cił osie­ro­cone dzie­cię. Doko­naw­szy tego dzieła, wyzio­nął ducha i po kłótni dwóch komor­ni­ków nad zwło­kami został zło­żony do grobu.

Panna Sharp liczyła sie­dem­na­ście lat, kiedy przy­była do Chi­swick jako uboga pen­sjo­narka. Jak nam już wia­domo, obo­wiąz­kiem jej była kon­wer­sa­cja fran­cu­ska, w zamian za co korzy­stała z miesz­ka­nia i wyży­wie­nia, otrzy­my­wała kilka gwi­nei rocz­nie oraz miała prawo zbie­rać okru­chy wie­dzy sza­fo­wane przez pro­fe­so­rów wykła­da­ją­cych w szkole panny Pin­ker­ton.

Rebecca była drobna, szczu­pła, blada, jasno­włosa i oczy miała zazwy­czaj skrom­nie spusz­czone. Kiedy jed­nak unio­sła je i otwo­rzyła sze­roko, były bar­dzo duże, dziwne i nie­po­ko­jące – tak nie­po­ko­jące, że spoj­rze­nia ich, wystrze­li­wane przez całą dłu­gość kościoła w Chi­swick (od ławki szkol­nej do pul­pitu kazno­dziei), prze­szyły na wskroś serce przy­by­łego pro­sto z Oks­fordu wie­leb­nego Cri­spa, wika­rego przy pro­bosz­czu Chi­swick, wie­leb­nym Flo­wer­dew. Ów młody czło­wiek, przed­sta­wiony w swoim cza­sie przez mamu­się pan­nie Pin­ker­ton, bywał nie­kiedy na her­batce w szkole przy ulicy Mail, kiedy więc zako­chał się w pan­nie Sharp, pra­wie się jej oświad­czył w nie­śmia­łym liściku, który miał być dorę­czony przez jed­no­oką han­dlarkę sło­dy­czy, na nie­szczę­ście jed­nak został prze­jęty. Pani Crisp wezwana nagląco z Buxton wywio­zła z Chi­swick naj­droż­szego chłopca, lecz serce panny Pin­ker­ton trze­po­tało nie­spo­koj­nie na samą myśl, iż choćby takiej miary uwo­dzi­ciel tra­fił do jej gołęb­nika. Cno­tliwa panna prze­pę­dzi­łaby nie­bez­pieczną pupilkę, gdyby nie czuła się wobec niej zobo­wią­zana, ale nie mogła uwie­rzyć solen­nym zapew­nie­niom, że panna Sharp nie zamie­niła słowa z wika­rym, nie licząc dwóch oka­zji, gdy ten ostatni skła­dał wizyty pan­nie Pin­ker­ton.

W porów­na­niu z nie­jedną wysoką i tęgą pen­sjo­narką z zakładu nauko­wego panny Pin­ker­ton, Rebecca Sharp wyglą­dała jak małe dziecko. Posia­dała jed­nak żało­sną mądrość nędzy. Wielu komor­ni­ków potra­fiła prze­gnać chy­trze i odpę­dzić od drzwi swo­jego ojca. Wielu kup­ców potra­fiła wpro­wa­dzić w dobry humor, ugła­skać i skło­nić do udzie­le­nia kre­dytu wystar­cza­ją­cego na jeden wię­cej posi­łek. Czę­sto sia­dy­wała u boku ojca (który pysz­nił się inte­li­gen­cją i dow­ci­pem córki) i słu­chała roz­mów jego roz­pa­sa­nych przy­ja­ciół – roz­mów bar­dzo nie­od­po­wied­nich dla panień­skiego ucha. Ale Becky ni­gdy nie była panienką. Sama zwy­kła mawiać, że w dzie­wią­tym roku życia czuła się doj­rzałą kobietą. Ach, cze­muż panna Pin­ker­ton wpu­ściła do swo­jej klatki tak nie­bez­piecz­nego ptaszka?

Zagadkę tę nie­trudno wyja­śnić. Panna Pin­ker­ton była prze­ko­nana, że ma do czy­nie­nia z naj­skrom­niej­szą pod słoń­cem dziew­czyną, gdyż Rebecca potra­fiła wybor­nie grać rolę naiw­nej, kiedy ojciec przy­pro­wa­dzał ją do szkoły w Chi­swick. Wystar­czy powie­dzieć, że na rok przed jej przy­ję­ciem do zakładu, kiedy panna Sharp liczyła szes­na­ście lat, pani prze­ło­żona uro­czy­ście i z krótką mówką oko­licz­no­ściową poda­ro­wała jej lalkę – nawia­sem mówiąc, skon­fi­sko­waną pan­nie Swin­dle, która niań­czyła fawo­rytkę pod­czas lek­cji! Ojciec i córka pękali ze śmie­chu, wra­ca­jąc pie­szo z przy­ję­cia wyda­nego w szkole z oka­zji roz­da­wa­nia nagród, a uświet­nio­nego obec­no­ścią wszyst­kich pro­fe­so­rów. Jakże wście­ka­łaby się panna Pin­ker­ton, gdyby mogła zoba­czyć wła­sną kary­ka­turę uczy­nioną póź­niej z lalki przez tę małą kome­diantkę Becky! Młoda osóbka chęt­nie pro­wa­dziła dia­logi ze swoim dzie­łem, czym wielce bawiła miesz­kań­ców New­man Street, Gerard Street i innych uli­czek w dziel­nicy mala­rzy. Mło­dzi arty­ści, przy­cho­dząc na dżin z wodą do sie­dziby swo­jego star­szego kolegi – jowial­nego i dow­cip­nego lenia, pana Sharpa – zwy­kli pytać Rebeccę, czy panna Pin­ker­ton jest w domu. Bie­dacy znali tę damę nie gorzej niż pana Law­rence’a2 lub Ben­ja­mina Westa3, pre­zesa Aka­de­mii Kró­lew­skiej.

Pew­nego razu Becky miała zaszczyt spę­dzić kilka dni w Chi­swick i z tej wizyty przy­wio­zła drugą lalkę, którą nazwała Jemimą i na swój spo­sób upodob­niła do sio­stry pani prze­ło­żo­nej. Wpraw­dzie zacna nie­wia­sta przy­rzą­dzała gala­retki owo­cowe i pie­kła ciastka, które dawała pan­nie Sharp w ilo­ściach wystar­cza­ją­cych dla trójki łako­mych dzieci, a na poże­gna­nie wrę­czyła jej aż sie­dem szy­lin­gów, lecz swa­wolna dziew­czyna miała wię­cej poczu­cia komi­zmu niż wdzięcz­no­ści i pannę Jemimę paro­dio­wała rów­nie bez­li­to­śnie jak jej sio­strę.

Potem przy­szła kata­strofa. Becky została spro­wa­dzona do Chi­swick i szkoła stała się jej domem. Dła­wiła ją bez­duszna rutyna tego zakładu, nie­zno­śnie drę­czyły modli­twy, posiłki, lek­cje, spa­cery odby­wane zgod­nie z usta­lo­nym raz na zawsze rytu­ałem. Biedna dziew­czyna tęsk­niła tak bar­dzo do swo­body i nędzy obskur­nej pra­cowni w Soho, że wszy­scy, nie wyłą­cza­jąc jej samej, uwie­rzyli, iż pożera ją roz­pacz po stra­cie ojca. Zaj­mo­wała małą izdebkę na pod­da­szu i słu­żące sły­szały nie­raz w nocy, że cho­dzi tam z kąta w kąt i szlo­cha. Ale Becky pła­kała ze zło­ści, nie z żalu. Prawdę mówiąc, nie była obłudna, póki samot­ność nie nauczyła jej sztuki uda­wa­nia. Ni­gdy dotych­czas nie prze­by­wała w towa­rzy­stwie kobiet, a jej ojciec, choć nic­poń, był czło­wie­kiem uta­len­to­wa­nym i roz­mowy z nim były tysiąc razy cie­kaw­sze niż papla­nina tego rodzaju osób płci żeń­skiej, z jakimi panna Sharp zetknęła się ostat­nio. Nudziła ją zarówno pom­pa­tyczna próż­ność pani prze­ło­żo­nej czy idio­tyczna pogoda ducha jej sio­stry, jak lodo­wata popraw­ność guwer­nan­tek albo głu­pie plotki i świń­stewka star­szych pen­sjo­na­rek. Bie­daczka nie posia­dała tkli­wego, macie­rzyń­skiego serca, nie mógł więc uła­go­dzić jej i pojed­nać z życiem szcze­biot naj­młod­szych pen­sjo­na­rek, tak czę­sto powie­rza­nych jej opiece. W szkole spę­dziła dwa lata, lecz ani jedna z małych dziew­czy­nek nie zmar­twiła się w dniu jej odjazdu. Dopiero pod koniec pobytu w Chi­swick Becky przy­wią­zała się do dobrej, obda­rzo­nej gołę­bim ser­cem Ame­lii Sedley. Któż jed­nak potra­fiłby nie przy­wią­zać się do Ame­lii?

Szczę­ście czy też przy­wi­leje będące udzia­łem panie­nek z jej oto­cze­nia spra­wiały Rebece nie­zno­śne męki zazdro­ści.

– Ale ta się nadyma i zadziera nosa! Dla­czego? Bo ma dziadka hra­biego! – mawiała o jed­nej z pen­sjo­na­rek. „Wszyst­kie głu­pie gęsi płasz­czą się i umi­zgają do tej Kre­olki albo raczej do jej stu tysięcy fun­tów! Ja jestem tysiąc razy mądrzej­sza i bar­dziej ujmu­jąca mimo wszyst­kich jej bogactw. Jestem rów­nie dobrze wycho­wana jak wnuczka hra­biego mimo całego jej ary­sto­kra­tycz­nego pocho­dze­nia. A prze­cież ludzie mijają mnie tutaj, jak gdy­bym była powie­trzem. Daw­niej, u ojca, ina­czej to wyglą­dało. Nie­je­den męż­czy­zna rezy­gno­wał chęt­nie z balu lub weso­łej zabawy po to, by ze mną spę­dzić wie­czór”.

Tak czy ina­czej, Rebecca posta­no­wiła wyzwo­lić się z wię­zie­nia i snu­jąc po raz pierw­szy świa­dome plany na przy­szłość, zaczęła samo­dziel­nie zmie­rzać do celu.

Pil­nie korzy­stała z nada­rza­ją­cej się oka­zji naby­wa­nia wie­dzy, a że była muzy­kalna i bie­gle mówiła po fran­cu­sku, szybko prze­brnęła skromny zakres nauk potrzebny, ówcze­snym zda­niem, damom z towa­rzy­stwa. Grę na for­te­pia­nie ćwi­czyła wytrwale i pew­nego dnia, gdy pen­sjo­narki udały się na prze­chadzkę, ona zaś została w domu, Minerwa pod­słu­chała jej nader poprawne wyko­na­nie jakie­goś utworu i pomy­ślała roz­sąd­nie, że mogłaby oszczę­dzić wydatku na nauczy­cielkę muzyki dla młod­szych wycho­wa­nek. Wobec tego oznaj­miła pan­nie Sharp, iż w przy­szło­ści ona będzie udzie­lać lek­cji małym dziew­czyn­kom. Ku nie­opi­sa­nemu zdu­mie­niu dostoj­nej pani prze­ło­żo­nej śmiała dziew­czyna odmó­wiła.

– Jestem tu po to, żeby roz­ma­wiać z dziećmi po fran­cu­sku, nie by uczyć muzyki – wybuch­nęła gwał­tow­nie. – Na mnie nie zaosz­czę­dzi pani pie­nię­dzy. Pro­szę mi pła­cić, a będę dawać lek­cje.

Minerwa musiała ustą­pić i oczy­wi­ście znie­na­wi­dziła Becky od tej pory.

– Od trzy­dzie­stu pię­ciu lat – odrze­kła nie bez znacz­nej dozy słusz­no­ści – nie spo­tka­łam nikogo, kto ważyłby się kwe­stio­no­wać mój auto­ry­tet w moim domu. Na wła­snym łonie wyho­do­wa­łam żmiję.

– Żmiję! Dobre sobie! – zawo­łała Becky, a star­sza dama zdzi­wiła się tak bar­dzo, że omal nie zemdlała. – Przy­jęła mnie pani tylko dla­tego, że mogłam się przy­dać. Mię­dzy nami nie ma mowy o wdzięcz­no­ści. Nie cier­pię tego domu. Pra­gnę się stąd wydo­stać. Nie będę robić nic, co nie należy do moich obo­wiąz­ków.

Darem­nie maje­sta­tyczna dama pytała Becky, czy zdaje sobie sprawę, iż roz­ma­wia z panną Pin­ker­ton. Krnąbrna dziew­czyna roze­śmiała się jej w nos tak bez­czel­nie i drwiąco, że pani prze­ło­żo­nej gro­ził atak histe­ryczny.

– Może mi pani dać jakąś okrą­głą sumkę i raz na zawsze odcze­pić się ode mnie – powie­działa Becky. – Albo jeżeli pani woli, pro­szę mi zna­leźć dobre miej­sce guwer­nantki w ary­sto­kra­tycz­nym domu. To nic trud­nego, jeśli tylko pani zechce.

Do takiego roz­wią­za­nia panna Sharp powra­cała wytrwale we wszyst­kich póź­niej­szych spo­rach.

– Niech mi pani znaj­dzie posadę – mówiła. – Nie­na­wi­dzimy się wza­jem­nie, a ja gotowa jestem odejść w każ­dej chwili.

Sza­cowna panna Pin­ker­ton miała rzym­ski nos, tur­ban, wzrost gre­na­diera i od dawna przy­wy­kła do nie­ogra­ni­czo­nej wła­dzy udziel­nej księż­nej. Ale cha­rak­te­rem i siłą woli nie dorów­ny­wała swo­jej wycho­wance i pro­wa­dząc walkę, darem­nie pró­bo­wała prze­jąć ją grozą i poskro­mić. Pew­nego razu zaczęła stro­fo­wać ją publicz­nie, lecz Rebecca zasto­so­wała wów­czas wspo­mnianą już metodę odpo­wia­da­nia po fran­cu­sku, czym z kre­te­sem pognę­biła star­szą damę. Dla utrzy­ma­nia powagi we wła­snej szkole nale­żało pozbyć się rebe­lianta, potwora, węża, zarze­wia buntu, ponie­waż zaś Minerwa usły­szała wła­śnie, że nie­jaki sir Pitt Craw­ley szuka guwer­nantki, bez skru­pu­łów zare­ko­men­do­wała pannę Sharp, choć ta ostat­nia była zarze­wiem buntu i wężem.

Bez wąt­pie­nia – rozu­mo­wała – nie mogę jej zarzu­cić nic, z wyjąt­kiem postę­po­wa­nia wobec mojej osoby. Muszę też przy­znać, że jej wykształ­ce­nie i uzdol­nie­nia kwa­li­fi­kują ją wysoko, bar­dzo wysoko. Tak! Panna Sharp ma głowę nie od parady i przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem zrobi dobrą renomę sys­te­mowi nauko­wemu sto­so­wa­nemu w moim zakła­dzie.

W taki spo­sób pani prze­ło­żona pogo­dziła reko­men­da­cję z wła­snym sumie­niem, umowa z Becky została roz­wią­zana i młoda osóbka odzy­skała wyma­rzoną wol­ność dzięki bata­lii, która trwała kilka mie­sięcy, cho­ciaż została tutaj opi­sana w nie­wielu zda­niach. W tym cza­sie panna Sedley koń­czyła sie­dem­na­sty rok życia i miała opu­ścić szkołę, że zaś przy­jaź­niła się z Becky (Pod tym jed­nym wzglę­dem – myślała Minerwa – wycho­waw­czyni może być nie­za­do­wo­lona z postę­po­wa­nia poczci­wej Ame­lii), upro­siła przy­ja­ciółkę, by przed obję­ciem sta­no­wi­ska guwer­nantki w ary­sto­kra­tycz­nej rodzi­nie spę­dziła tydzień w jej domu.

Dzięki takiemu zbie­gowi oko­licz­no­ści panienki jed­no­cze­śnie wcho­dziły w świat. Dla Ame­lii był to świat nowy, olśnie­wa­jący, spo­wity we wszyst­kie wdzięki świe­żo­ści. Dla Rebeki krył, być może, mniej zaga­dek, jeżeli bowiem wyznać całą prawdę o spra­wie z wie­leb­nym Cri­spem, wypada wspo­mnieć, że han­dlarka sło­dy­czy szep­nęła komuś, a ten ktoś powtó­rzył komuś innemu, iż nie wszystko, co się tyczy panny Sharp i wie­leb­nego Cri­spa, prze­nik­nęło do publicz­nej wia­do­mo­ści, gdyż jego list nie sta­no­wił początku, lecz ciąg dal­szy i był odpo­wie­dzią. Ale któż roze­zna całą prawdę w takich spra­wach? Tak czy ina­czej, Rebecca nie wcho­dziła może w świat po raz pierw­szy, lecz w każ­dym razie wcho­dziła weń od nowa.

Zanim panienki prze­je­chały rogatkę ken­sing­toń­ską, panna Sedley nie zapo­mniała wpraw­dzie o przy­ja­ciół­kach, lecz zdą­żyła już osu­szyć oczy, a jakiś młody ofi­cer gwar­dii, który mija­jąc konno karetę, wypa­trzył w niej panienkę i powie­dział gło­śno: „Pie­kiel­nie ładna dzie­wuszka!”, wywo­łał gorący rumie­niec na lica Ame­lii i spra­wił jej wiele przy­jem­no­ści. Po dro­dze na Rus­sell Squ­are przy­ja­ciółki wiele mówiły o dwo­rze kró­lew­skim. Zasta­na­wiały się, czy debiu­tantki noszą pod­czas pre­zen­ta­cji kry­no­liny i pudro­wane peruki i czy ten zaszczyt spo­tka Ame­lię, która wie­działa już, oczy­wi­ście, że wystąpi na balu wyda­nym przez lorda majora.

Kiedy wresz­cie kareta sta­nęła przed jej domem rodzin­nym, panna Sedley wsparła się na ramie­niu Sambo i z ekwi­pażu wysko­czyła tak rado­sna i roze­śmiana, że w całym Lon­dy­nie trudno by było zna­leźć ład­niej­szą i wesel­szą dziew­czynę. Takiego przy­naj­mniej zda­nia był czarny lokaj i stan­gret, a także ojciec i matka oraz cała służba, która zgro­ma­dziła się w hallu, aby ukło­nem, miłym sło­wem i uśmie­chem witać młodą panią.

Oczy­wi­ście, Ame­lia opro­wa­dziła zaraz przy­ja­ciółkę po całym domu i poka­zała jej zawar­tość wszyst­kich swo­ich szaf i szu­flad, a także wszyst­kie swoje książki, stroje i broszki, i naszyj­niki, i koronki, i dro­bia­zgi, i natu­ral­nie for­te­pian. Przy spo­sob­no­ści zmu­siła Rebeccę do przy­ję­cia naszyj­nika z bia­łych krwaw­ni­ków, pier­ścionka z tur­ku­sem oraz prze­ślicz­nej sukienki z tiulu w deli­katny rzu­cik, zbyt cia­snej wpraw­dzie dla wła­ści­cielki, lecz dosko­nale leżą­cej na jej przy­ja­ciółce. Ponadto zade­cy­do­wała, iż poprosi matkę o pozwo­le­nie ofia­ro­wa­nia Becky bia­łego kasz­mi­ro­wego szala. Prze­cież bez tego szala mogła się dosko­nale obejść, bo brat Joseph przy­wiózł jej ostat­nio z Indii aż dwa nowe!

Kiedy Rebecca zoba­czyła owe dwa wspa­niałe kasz­mir­skie szale, przy­wie­zione dla sio­stry przez Jose­pha Sedleya, powie­działa zupeł­nie szcze­rze, iż „to musi być cudow­nie mieć brata”. Dzięki temu łatwo zyskała współ­czu­cie obda­rzo­nej tkli­wym ser­cem Ame­lii, przy­po­mi­na­jąc dys­kret­nie, że jest sama na świe­cie – sie­rota bez krew­nych ni przy­ja­ciół.

– Ty nie jesteś prze­cież sama, Rebecco – powie­działa Ame­lia. – Widzisz, ja zawsze będę twoją przy­ja­ciółką i będę cię kochała jak sio­strę. Nie wąt­pisz chyba?

– Tak… Natu­ral­nie. Ale to zupeł­nie coś innego mieć takich jak ty rodzi­ców, dobrych, tkli­wych, ser­decz­nych, któ­rzy dają ci wszystko, o co popro­sisz, a przede wszyst­kim swoją miłość, skarb naj­cen­niej­szy. Mój biedny papa nie mógł mi dać niczego i ni­gdy nie mia­łam wię­cej niż dwie sukienki. A na doda­tek mieć brata, dro­giego brata! Ach, jak go musisz kochać, Ame­lio!

Panna Sedley wybuch­nęła śmie­chem.

– Co? – zdzi­wiła się Rebecca. – Nie kochasz brata?! Ty, tak skora do miło­ści do wszyst­kich i wszyst­kiego?

– Tak… Oczy­wi­ście… Kocham go, ale…

– Ale co?

– Ale Joseph mało, zdaje się, dba o to, czy go kocham, czy nie kocham. Jak wró­cił do kraju po dzie­się­ciu latach, ledwo mi podał dwa palce. Jest bar­dzo miły i dobry, ale pra­wie się do mnie nie odzywa i o swoją fajkę dba chyba znacz­nie bar­dziej niż… – urwała, gdyż nie chciała mówić źle o wła­snym bra­cie. – Był dla mnie bar­dzo dobry, jak byłam mała – dorzu­ciła żywo. – Widzisz, mia­łam pięć lat, kiedy wyje­chał.

– Musi być boga­czem – pod­jęła panna Sharp. – Sły­sza­łam, że wszy­scy indyj­scy naba­bo­wie są nie­sły­cha­nie bogaci.

– Jak mi się zdaje, Joseph ma znaczne dochody.

– A twoja bra­towa? Czy to przy­jemna, ładna pani?

– Cha, cha, cha! – roze­śmiała się znowu Ame­lia. – Prze­cież Joseph jest kawa­le­rem!

Być może Ame­lia mówiła już o tym, lecz Becky zupeł­nie zapo­mniała i była raczej prze­ko­nana, że brat Ame­lii ma żonę, a Ame­lia sporą gro­madkę bra­tan­ków i bra­ta­nic. Jaka szkoda, że pan Sedley jest kawa­le­rem! Rebecca sądziła, iż od przy­ja­ciółki sły­szała coś prze­ciw­nego. Ona tak prze­cież uwiel­bia małe dzieci!

– Czyżby? Zda­wało mi się, że w Chi­swick mia­łaś ich zupeł­nie dosyć – powie­działa panna Sedley, zdzi­wiona nie­ocze­ki­waną tkli­wo­ścią przy­ja­ciółki.

Prawdę rze­kł­szy, w nie­da­le­kiej przy­szło­ści panna Sharp ni­gdy nie wypo­wie­dzia­łaby zda­nia, któ­rego nie­szcze­rość tak wyraź­nie rzuca się w oczy. Należy jed­nak pamię­tać, że biedna, naiwna dziew­czyna miała dopiero dzie­więt­na­ście lat i kunsztu uda­wa­nia musiała się uczyć wła­snym kosz­tem.

Sens przy­to­czo­nej ostat­nio wymiany zdań kształ­to­wał się w sercu owej mło­dej damy w nastę­pu­jący pro­sty spo­sób: „Jeżeli pan Joseph Sedley jest bogaty i wolny, dla­czego ja nie mia­ła­bym się za niego wydać? Mam przed sobą tylko dwa tygo­dnie, ale popró­bo­wać nie zawa­dzi”. Wobec tego Rebecca posta­no­wiła wsz­cząć wła­ściwe kroki i na począ­tek zdwo­iła czu­łość wobec przy­ja­ciółki. Nakła­da­jąc naszyj­nik z bia­łych krwaw­ni­ków, uca­ło­wała go tkli­wie i oznaj­miła, że ni­gdy, przeni­gdy się z nim nie roz­sta­nie. Kiedy zaś ode­zwał się dzwon na obiad, zeszła po scho­dach, ota­cza­jąc ramie­niem kibić kole­żanki, jak to panienki mają w zwy­czaju. Przed drzwiami salonu opa­no­wało ją takie wzru­sze­nie, że oba­wiała się tknąć klamki.

– Dotknij mojego serca – szep­nęła przy­ja­ciółce. – Prawda, jak bije?

– Cał­kiem zwy­czaj­nie – odpo­wie­działa Ame­lia. – Chodź, nie bój się. Papa na pewno nie zrobi ci krzywdy.

III. Rebecca w obli­czu prze­ciw­nika

III

Rebecca w obli­czu prze­ciw­nika

Gdy przy­ja­ciółki wkro­czyły do salonu, przed komin­kiem czy­tał gazetę bar­dzo tęgi, pękaty męż­czy­zna w obci­słych ircho­wych spodniach i dłu­gich butach ozdo­bio­nych z przodu chwo­stami. Miał na sobie kami­zelkę w czer­wone prążki i żół­to­zie­lony sur­dut ze sta­lo­wymi guzami roz­mia­rów monet pię­cio­szy­lin­go­wych. Szyję jego zdo­biło kilka jedwab­nych halsz­tu­ków tak sutych, że nie­mal zasła­niały nos i dół twa­rzy. Dżen­tel­men w mod­nym naów­czas poran­nym stroju wykwint­nego dan­dysa gwał­tow­nie ode­pchnął fotel, mocno się zaru­mie­nił i sta­nął przed komin­kiem, kry­jąc w fał­dach swych halsz­tu­ków resztę obli­cza.

– To tylko twoja sio­stra, Jose­phie – Ame­lia roze­śmiała się i uści­snęła dwa palce, które do niej wycią­gnął. – Wiesz, na stałe przy­je­cha­łam do domu. A to moja przy­ja­ciółka, panna Sharp. Na pewno już o niej sły­sza­łeś.

– Nie! Ni­gdy! Jak Boga kocham! – głowa spo­wita w halsz­tuki wyko­nała kilka ner­wo­wych prze­czą­cych ruchów. – Eee… Raczej tak… Natu­ral­nie. Sły­sza­łem. Strasz­nie dziś zimno, panno Sharp.

Z tymi słowy Joseph Sedley odwró­cił się i pogrze­ba­czem zaata­ko­wał komi­nek, cho­ciaż działo się to w poło­wie czerwca.

– Jaki przy­stojny! – szep­nęła Rebecca przy­ja­ciółce, nie usi­łu­jąc zni­żyć głosu.

– Tak sądzisz? – roze­śmiała się Ame­lia. – Zaraz mu to powtó­rzę.

– Za nic, kocha­nie! Za nic na świe­cie!

Rebecca cof­nęła się trwoż­li­wie niczym łania. Uprzed­nio już zło­żyła skromny, dziew­częcy ukłon i przez cały czas spo­glą­dała w dywan tak upar­cie, że nie­po­dobna pojąć, jakim cudem zdo­łała oce­nić urodę nowego zna­jo­mego.

– Dzię­kuję, bra­cie, za piękne szale – pod­jęła panna Sedley, zwra­ca­jąc się do dżen­tel­mena z pogrze­ba­czem. – Prawda, Rebecco, że są prze­śliczne?

– Boskie! – szep­nęła panna Sharp, a jej wzrok powę­dro­wał od dywanu pro­sto ku żyran­do­lowi.

Joseph na­dal hała­so­wał pogrze­ba­czem i szczyp­cami do węgla, wzdy­chał, sapał i czer­wie­nił się tak, jak to było moż­liwe przy jego żół­ta­wej cerze.

– Nie stać mnie, Jose­phie, na tak cenne podarki dla cie­bie – cią­gnęła sio­stra. – Ale jesz­cze w szkole wyha­fto­wa­łam ci bar­dzo ładne szelki i…

– Słowo daję, Ame­lio! Jak można? – wybuch­nął zanie­po­ko­jony na serio dżen­tel­men i z całej siły pocią­gnął za sznur dzwonka, który pozo­stał mu w ręku, powięk­sza­jąc i tak już znaczne jego zmie­sza­nie. – Jak Boga kocham! Spójrz, czy moja kariolka stoi przed domem. Nie mogę dłu­żej cze­kać. Słowo daję, nie mogę. Muszę już jechać. Niech dia…! Eee… Gdzie ten mój stan­gret? Muszę zaraz jechać!

W tej chwili wszedł do salonu ojciec rodziny, pobrzę­ku­jąc bre­lo­kami, jak przy­stało praw­dzi­wemu angiel­skiemu kup­cowi.

– Co się stało, Amy? – zapy­tał.

– Joseph życzy sobie, abym spoj­rzała, czy­jego kariolka stoi przed domem. Co to jest kariolka, papo?

– Jed­no­konny palan­kin – odrzekł star­szy pan, który na swój spo­sób był dow­cip­ni­siem.

Młod­szy Sedley wybuch­nął wów­czas dono­śnym śmie­chem, lecz napo­tkaw­szy wzrok Rebeki, umilkł nagle, jak gdyby śmier­tel­nie ugo­dzony kulą.

– To twoja młoda przy­ja­ciółka, prawda, Ame­lio? Bar­dzo mi miło poznać pannę Sharp. Czy posprze­czały się już panie z Jose­phem i dla­tego tak mu pilno wyje­chać? – spy­tał uśmiech­nięty gospo­darz.

– Nie, pro­szę ojca – ode­zwał się Joseph. – Ale… eee… Umó­wi­łem się na obiad z jed­nym kolegą z kom­pa­nii… Eee… Nazywa się Bonamy.

– A, fe! Prze­cież mówi­łeś matce, że zjesz dziś obiad z nami.

– W takim stroju! Nie­moż­liwe!

– Pro­szę spoj­rzeć na niego, panno Sharp. Chyba jest dosyć ele­gancki i przy­stojny, by zasiąść do każ­dego stołu?

Oczy­wi­ście panna Sharp zer­k­nęła na Ame­lię i przy­ja­ciółki zachi­cho­tały ku nie­ma­łej ucie­sze star­szego pana.

– Sądzę – cią­gnął ten ostatni, wyko­rzy­stu­jąc dotych­cza­sowy suk­ces – że w szkole panny Pin­ker­ton nie widzia­ły­ście ni­gdy takich ircho­wych spodni?

– Jak Boga kocham, ojcze! – wybuch­nął Joseph Sedley.

– Cóż, ura­zi­łem jego deli­katne uczu­cia – wes­tchnął gospo­darz i zwró­cił się do żony, która weszła wła­śnie do bawialni. – Moja droga, ura­zi­łem wła­śnie deli­katne uczu­cia two­jego syna. Nie­bacz­nie wspo­mnia­łem o jego ircho­wych spodniach. Zapy­taj panny Sharp, czy to nie­prawda? No, Jose­phie, pogódź się z panną Sharp i chodźmy wszy­scy na obiad.

– Mamy dziś pilaw, Jose­phie, taki jak lubisz – powie­działa matka. – A ojciec przy­wiózł z Bil­lings­gate pięk­nego tuń­czyka.

– No, chodźmy, chodźmy, synku – pod­jął pan Sedley. – Ty w pierw­szą parę z panną Sharp, a za wami ja i te dwie dzier­latki. – Z tymi słowy jowialny dżen­tel­men podał ramię żonie i córce i raź­nie wyszedł z salonu.

Jak wiemy, panna Rebecca posta­no­wiła w głębi duszy, że zawo­juje oty­łego galanta. Ale, łaskawe panie, czy wolno nam czy­nić jej z tej racji jakie­kol­wiek zarzuty? Wpraw­dzie na ogół, zgod­nie z zasa­dami skrom­no­ści, młode osoby powie­rzają mamu­siom łowy na mężów, pamię­tać jed­nak należy, że biedna Becky nie miała tro­skli­wej opie­kunki, która zała­twi­łaby za nią tę deli­katną sprawę, i że nikt na świe­cie nie zechciałby jej wyrę­czyć, gdyby samo­dziel­nie nie posta­rała się o męża. Prze­cież tylko szczytne ambi­cje matry­mo­nialne skła­niają panienki do „bywa­nia”. Co każe im wędro­wać gro­mad­nie do wód i uzdro­wisk? Dla­czego tań­czą do pią­tej rano przez cały śmier­tel­nie długi sezon? Dla­czego pra­cują w pocie czoła nad for­te­pia­no­wymi sona­tami i uczą się czte­rech pie­śni u mod­nego metra, pła­cąc po gwi­nei za godzinę? Dla­czego gry­wają na har­fie, jeżeli mają kształtne ramiona i krą­głe łok­cie? Dla­czego noszą wyso­kie kape­lu­sze przy­brane w zie­lone woalki i pióra? Dla­tego jedy­nie, by przy pomocy owych nie­wie­ścich gro­tów i łuków ustrze­lić jakie­goś mło­dego czło­wieka będą­cego tak zwaną dobrą par­tią. W imię czego sza­nowni, poważni rodzice zwi­jają dywany, prze­wra­cają wła­sne domy do góry nogami i trwo­nią piątą część rocz­nego dochodu na bal z wystawną kola­cją i mro­żo­nym szam­pa­nem? Czy w grę wcho­dzi czy­sta miłość bliź­niego i bez­in­te­re­sowne pra­gnie­nie oglą­da­nia roz­tań­czo­nej, weso­łej mło­dzieży? Nie! Ci ludzie chcą wydać za mąż córki.

Poczciwa pani Sedley uknuła już w skry­to­ści serca dwa­dzie­ścia chy­trych pla­nów, zmie­rza­ją­cych do zabez­pie­cze­nia przy­szło­ści kocha­nej Ame­lii. Podob­nie więc pozba­wiona tkli­wej opieki Rebecca zde­cy­do­wała, iż uczyni wszystko, co w ludz­kiej mocy, by zdo­być męża potrzeb­nego jej nie­po­rów­na­nie bar­dziej niż przy­ja­ciółce. Miała bujną fan­ta­zję, ponadto zaś czy­tała Baśnie z tysiąca i jed­nej nocy i Geo­gra­fię pana Guth­riego4, kiedy więc po roz­mo­wie z Ame­lią na temat bogactw jej brata prze­bie­rała się do obiadu, zdą­żyła zbu­do­wać oka­zały i piękny zamek na lodzie. Oczy­wi­ście była panią tego zamku, mał­żo­nek zaś znaj­do­wał się na dal­szym pla­nie, bo Rebecca nie widziała go jesz­cze, nie mogła więc wyobra­zić sobie dokład­nie tej postaci. Stro­iła się w nie­zli­czone szale, tur­bany, dia­men­towe kolie i przy dźwię­kach mar­sza z Sino­bro­dego dosia­dała sło­nia, aby udać się z ofi­cjalną wizytą do Wiel­kiego Mogoła. O, cza­ru­jące wizje Alna­schara5! Jeste­ście przy­wi­le­jem bez­tro­skiej wio­sny życia, i takie sny na jawie rado­wały i będą rado­wać zawsze istoty młode i wraż­liwe.

Joseph Sedley był o dwa­na­ście lat star­szy od swo­jej jedy­nej sio­stry, Ame­lii. Pra­co­wał w służ­bie cywil­nej Kom­pa­nii Indii Wschod­nich, i w okre­sie, o któ­rym mowa, w ben­gal­skim dziale „Infor­ma­tora o Indiach Wschod­nich” obok jego nazwi­ska figu­ro­wał tytuł: poborca w Bog­gley Wol­lah, co – jak wia­domo – jest sta­no­wi­skiem zaszczyt­nym i lukra­tyw­nym. Wymie­niony już, uka­zu­jący się perio­dycz­nie „Infor­ma­tor” może wyja­śnić czy­tel­ni­kowi, czy i jakie wyż­sze god­no­ści osią­gnął w póź­niej­szym okre­sie Joseph Sedley.

Bog­gley Wol­lah – miej­sco­wość poło­żona wśród malow­ni­czej, bez­lud­nej, bagni­stej dżun­gli – sły­nie z polo­wań na gru­bego zwie­rza i nie­rzadko można się tam natknąć na tygrysa. Ram­gunge, gdzie rezy­duje naj­bliż­szy sędzia, leży w odle­gło­ści czter­dzie­stu mil, a o trzy­dzie­ści mil dalej sta­cjo­nuje nie­wielki oddział kawa­le­rii; tak przy­naj­mniej pisał Joseph do domu po obję­ciu urzędu. W tej uro­czej miej­sco­wo­ści młody czło­wiek spę­dził samot­nie osiem lat życia, pra­wie nie widu­jąc bia­łych ludzi, z wyjąt­kiem dwóch oka­zji w roku, kiedy do Bog­gley Wol­lah przy­by­wał kon­wój woj­skowy, aby odwieźć do Kal­kuty zebrane podatki i czyn­sze.

Po owych ośmiu latach Joseph mógł wró­cić do Europy, gdyż na szczę­ście zaczął cier­pieć na wątrobę, któ­rej lecze­nie sta­no­wiło dlań nie­wy­czer­pane źró­dło zado­wo­le­nia i roz­rywki w cza­sie pobytu w rodzin­nym kraju. Przy­byw­szy do Lon­dynu, nie zamiesz­kał u rodzi­ców, lecz jak przy­stało zło­temu mło­dzień­cowi, wyna­jął wła­sny apar­ta­ment. Przed wyjaz­dem do Indii był zbyt młody, aby korzy­stać z roz­ry­wek ele­ganc­kiego szli­fi­bruka, a więc roz­ryw­kom tym począł hoł­do­wać wytrwale w cza­sie prze­wle­kłej kura­cji. Powo­ził wła­snymi końmi po Hyde Parku, jadał obiady w mod­nych restau­ra­cjach (Klub Orien­talny nie został jesz­cze zało­żony), uczęsz­czał do teatrów lub poja­wiał się w ope­rze, sta­ran­nie wystro­jony w obci­słe spodnie i trój­gra­nia­sty kape­lusz.

Po powro­cie do Indii i póź­niej aż do końca życia zwykł z wiel­kim entu­zja­zmem opo­wia­dać o owym wspa­nia­łym okre­sie swo­jego życia i dys­kret­nie dawał do zro­zu­mie­nia, że on i Brum­mel6 byli wtedy pierw­szymi lwami salo­nów. Wsze­lako Joseph Sedley żył w Lon­dy­nie rów­nie odlud­nie jak w dżun­gli Bog­gley Wol­lah. W całej sto­licy nie znał żywego ducha i umarłby chyba z nudów w samot­no­ści, gdyby nie lekarz, pigułki i obo­lała wątroba. Był roz­mi­ło­wany w wygo­dach i zbytku, ale leniwy i nie­śmiały. Poja­wie­nie się damy przej­mo­wało go nie­wy­po­wie­dzia­nym lękiem, toteż rzadko odwie­dzał dom rodzinny przy Rus­sell Squ­are, gdzie nie bra­ko­wało szcze­rej weso­ło­ści, a żarty kro­to­chwil­nego sta­rego ojca raniły miłość wła­sną poborcy z Bog­gley Wol­lah. Nad­mierna tusza mar­twiła i nie­po­ko­iła Jose­pha, który od czasu do czasu podej­mo­wał roz­pacz­liwe sta­ra­nia, by stra­cić nieco zbęd­nego tłusz­czu. Ale wro­dzone nie­dbal­stwo i zami­ło­wa­nie do dobrej kuchni rychło brały górę nad poboż­nymi życze­niami i trzy obfite posiłki na dzień sta­wały się znów nie­odzowne. Sedley nie był ni­gdy dobrze ubrany, lecz nie szczę­dził tru­dów, by przy­ozdo­bić swoją oka­załą postać, i zaję­ciu temu poświę­cał dłu­gie godziny. Lokaj zbi­jał mają­tek na jego gar­de­ro­bie. Jego goto­wal­nię prze­peł­niały roz­ma­ite olejki i pomady w ilo­ści, jakiej nie powsty­dzi­łaby się pod­sta­rzała pięk­ność. Chcąc zyskać smu­kłą talię, bie­dak pró­bo­wał wszel­kich zna­nych w owe lata sznu­ró­wek i pasów. Jak wielu oty­łych męż­czyzn lubił ubra­nia przy­cia­sne, nader jaskrawe i skro­jone na bar­dzo mło­dzień­czą modłę. Kiedy odział się wresz­cie, wyru­szał po połu­dniu ze swo­ich poko­jów, aby odbyć samotną prze­jażdżkę po parku. Następ­nie wra­cał do domu, zmie­niał strój i wycho­dził, aby samot­nie zjeść obiad w mod­nej kawiarni „Piazza”. Był próżny jak dziew­czyna i być może jego zdu­mie­wa­jąca nie­śmia­łość wyni­kała przede wszyst­kim ze zdu­mie­wa­ją­cej próż­no­ści. Gdyby Rebecca, zale­d­wie wkra­cza­jąc w życie, potra­fiła wziąć górę nad takim czło­wie­kiem, dowio­dłaby nie­zbi­cie, iż jest młodą osóbką wyjąt­ko­wej inte­li­gen­cji.

Pierw­szy jej krok świad­czył o nie lada spry­cie. Szep­cąc: „Jaki przy­stojny!”, Becky zda­wała sobie sprawę, że Ame­lia wspo­mni o tym matce, ta zaś praw­do­po­dob­nie powtó­rzy pochlebne zda­nie synowi, w każ­dym zaś razie będzie mile połech­tana kom­ple­men­tem pod jego adre­sem. Gdyby ktoś rzekł Syko­rak­sie7, iż jej syn Kali­ban8 jest pięk­niej­szy niż Apollo, nawet taka wiedźma byłaby zado­wo­lona! Ponadto sam Joseph Sedley mógł posły­szeć miłe słówka, bo Becky nie sta­rała się mówić cicho. Posły­szał je istot­nie, ponie­waż zaś wie­rzył w głębi duszy, że jest wspa­nia­łym oka­zem rodu męskiego, rado­sny dreszcz wstrzą­snął całym jego opa­słym ciel­skiem. Rychło jed­nak przy­szły reflek­sje: „Na pewno ta mała drwi sobie ze mnie” – pomy­ślał i natych­miast chwy­cił sznur dzwonka. Stro­pił się i chciał ustą­pić z pola, lecz żarty ojca i mat­czyne obiet­nice kuli­narne skło­niły go do pozo­sta­nia w rodzin­nym domu. Kiedy pro­wa­dził młodą damę do poło­żo­nej na par­te­rze jadalni, był zmie­szany i uspo­so­biony podejrz­li­wie.

Czy ona naprawdę sądzi, że jestem przy­stojny? – myślał – czy też bawi się moim kosz­tem?

Powie­dzie­li­śmy wyżej, że ów otyły jego­mość był próżny jak dziew­czyna. Dobry Boże! Nie­jedna kobieta mogłaby odwró­cić sens tego zda­nia i ze znaczną słusz­no­ścią powie­dzieć o tej lub innej przed­sta­wi­cielce płci wła­snej: „Jest próżna jak męż­czy­zna!”. Płeć brzydka jest rów­nie żądna pochlebstw, rów­nie gry­ma­śna co do swo­ich toa­let, rów­nie dumna z wła­snych wdzię­ków, rów­nie świa­doma swo­ich oso­bi­stych uro­ków jak naj­więk­sze pod słoń­cem kokietki.

Scho­dzili więc po scho­dach – Joseph zmie­szany i cały w pąsach, Rebecca skromna i upar­cie kry­jąca pod rzę­sami zie­lone oczy. W bia­łej sukni, odsła­nia­ją­cej biel­sze niż śnieg ramiona, była wize­run­kiem mło­do­ści, bez­bron­nej nie­win­no­ści, ujmu­ją­cej dzie­wi­czej pro­stoty.

Muszę być bar­dzo spo­kojna – myślała – i bar­dzo inte­re­so­wać się Indiami.

Jako się rze­kło, tro­skliwa matka przy­go­to­wała dla syna wyborną hin­du­ską potrawę dopra­wioną curry, a w trak­cie obiadu daniem tym poczę­sto­wała Rebeccę.

– Co to? – zapy­tała młoda dama, zwra­ca­jąc ku sąsia­dowi nie­spo­kojne wej­rze­nie.

– Kapi­talne! – odparł.

Usta miał pełne, twarz zaczer­wie­nioną od miłego wysiłku prze­ły­ka­nia wiel­kich kęsów.

– Matko! To rów­nie dobre jak potrawa z curry, którą sam przy­rzą­dzi­łem w Indiach.

– Ach, muszę skosz­to­wać, jeśli to hin­du­ska potrawa – zapa­liła się panna Sharp. – Chyba wszystko, co stam­tąd pocho­dzi, jest dobre.

Pan Sedley roze­śmiał się i rzu­cił pod adre­sem żony:

– Moja droga, nałóż pan­nie Sharp tro­chę curry.

Rebecca ni­gdy dotych­czas nie pró­bo­wała tego przy­smaku.

– Czy znaj­duje pani, że to rów­nie dobre jak wszystko inne, co pocho­dzi z Indii? – spy­tał gospo­darz.

– Wyśmie­nite! – wes­tchnęła Becky, którą ostry biały pieprz piekł nie­zno­śnie.

– Panno Sharp – rzekł Joseph, zain­te­re­so­wany żywo gustami mło­dej damy – pro­szę popró­bo­wać dru­giego naszego spe­cjału. To solona papryka.

– Tak, tak, pro­szę – odrze­kła Becky, z tru­dem chwy­ta­jąc oddech. – Jaka ładna! Zie­lo­niutka! – dodała, kła­dąc do ust spory kąsek.

Zda­wało się jej, że papryka będzie łagodna i chłodna, przy­nie­sie więc ulgę. Naprawdę jed­nak pie­kła okrut­niej niż curry. Rebecca nie wytrzy­mała dłu­żej i odło­żyła gwał­tow­nie nóż i wide­lec.

– Wody! – jęk­nęła. – Na miłość boską, wody!

Pan Sedley wybuch­nął grom­kim śmie­chem. Był prze­cież rubasz­nym kup­cem, sta­łym bywal­cem giełdy, gdzie wiel­kim wzię­ciem cie­szyły się wszel­kie zło­śliwe kawały.

– Zapew­niam panią – zawo­łał – że ta papryka pocho­dzi z Indii. Sambo! Podaj pan­nie Sharp szklankę wody.

Rodzi­ciel­skiemu śmie­chowi zawtó­ro­wał jak echo Joseph, któ­remu żart z curry i papryką wydał się naprawdę kapi­talny. Panie uśmiech­nęły się tylko, sądziły bowiem, że biedna Becky wycier­piała zbyt wiele. Biedna Becky chęt­nie udu­si­łaby sta­rego dow­cip­ni­sia, lecz prze­łknęła obu­rze­nie tak samo, jak musiała prze­łknąć ohydne curry, i gdy odzy­skała mowę, powie­działa z zabawną, pogodną miną:

– Powin­nam była pamię­tać o pie­przu, któ­rym księż­niczka per­ska z Baśni z tysiąca i jed­nej nocy przy­pra­wiała swoje ciastka z kre­mem. Czy w Indiach, pro­szę pana, rów­nież przy­pra­wia się bia­łym pie­przem ciastka z kre­mem?

Gospo­darz roze­śmiał się i pomy­ślał, że Rebecca jest sym­pa­tyczną, wesołą panienką, a Joseph odpo­wie­dział z pro­stotą:

– Ciastka z kre­mem? W Ben­galu mamy bar­dzo podły krem. Na ogół uży­wamy koziego mleka i jak Boga kocham, panno Sharp, wie pani, że przy­zwy­cza­iłem się do tego!

– Teraz, panno Sharp, prze­sta­nie się pani podo­bać wszystko, co pocho­dzi z Indii – rzekł oględ­nie gospo­darz, lecz kiedy po obie­dzie damy ode­szły od stołu, stary kpiarz szep­nął, zwra­ca­jąc się do syna: – Uwa­żaj, Jos, ta smar­kata zarzuca na cie­bie sieci.

– Co? Non­sens! – obru­szył się Jos, nie­zmier­nie zado­wo­lony z sie­bie i z ojcow­skich pochleb­nych domy­słów. – Eee… Pamię­tam, pro­szę ojca, jedną dziew­czynę z Dum­dum. Była to córka nie­ja­kiego Cutlera z arty­le­rii. Póź­niej oże­nił się z nią Lance, chi­rurg woj­skowy, ale w czwar­tym roku uwzięła się na mnie… Taak… Na mnie i na Mul­li­ga­taw­neya, o któ­rym mówi­łem ojcu przed obia­dem. Ten Mul­li­ga­taw­ney to dia­bel­nie sym­pa­tyczny chło­pak, sędzia z Bud­ge­budge. Na pewno za pięć lat będzie w Radzie Nad­zor­czej Kom­pa­nii! Otóż, pro­szę ojca, arty­le­ria wydała bal i na tym balu Quin­tin z Czter­na­stego Pułku Kró­lew­skich Strzel­ców Pie­szych tak mi powiada: „Sedley – powiada – trzy­mam zakład trzy­na­ście do dzie­się­ciu, że przed porą desz­czową Sophie Cutler złowi cie­bie albo Mul­li­ga­taw­neya”. „Przyj­muję” – mówię i… jak Boga kocham! Wspa­niałe wino, pro­szę ojca. Skąd? Od Adam­sona czy od Car­bo­nella?

Odpo­wie­dzią było jedy­nie ciche chra­pa­nie. Poczciwy bywa­lec giełdy usnął, a więc dal­szy ciąg opo­wie­ści Jose­pha Sedleya prze­padł, przy­naj­mniej na ten dzień. Należy wspo­mnieć, że poborca z Bog­gley Wol­lah był bar­dzo wymowny wyłącz­nie w męskim towa­rzy­stwie i nie­do­koń­czoną obec­nie inte­re­su­jącą dyk­te­ryjką bawił już dzie­siątki razy swo­jego leka­rza, dok­tora Gol­lopa, który odwie­dzał go, aby zba­dać nad­we­rę­żoną wątrobę i dzia­ła­nie sła­wet­nych pigu­łek.

Jak wia­domo, Joseph był poważ­nie chory, toteż wypitą pod­czas obiadu maderę uzu­peł­nił tylko jedną butelką fran­cu­skiego wina, spo­żył zaś dwa tale­rze tru­ska­wek z bitą śmie­taną i dwa­dzie­ścia cztery drobne cia­steczka, któ­rych pełna patera stała pod ręką. Przy tym dese­rze na pewno (bo powie­ścio­pi­sarz ma prawo wie­dzieć wszystko o wszyst­kich) medy­to­wał wiele o mło­dej osóbce prze­by­wa­ją­cej o pię­tro wyżej.

Miła, pogodna, wesoła dziew­czyna – myślał w skry­to­ści ducha. – Jak spo­glą­dała na mnie, kiedy pod­no­si­łem jej chu­s­teczkę przy stole! Dwa razy ją upu­ściła… Cie­kawe, kto to tak śpiewa w salo­nie. Jak Boga kocham! Chyba pójdę zoba­czyć!

W tej chwili jed­nak wsty­dli­wość pod­jęła atak z nie­spo­ty­kaną siłą. Ojciec spał, kape­lusz leżał w hallu, bar­dzo bli­sko – przy Southamp­ton Row – znaj­do­wał się postój doro­żek.

– Pójdę lepiej zoba­czyć Czter­dzie­stu zło­dziei i popisy taneczne panny Decamp – mruk­nął do sie­bie poborca z Bog­gley Wol­lah i nie budząc zacnego ojca, ulot­nił się cicha­czem z jadalni.

– Joseph umyka! – oznaj­miła Ame­lia, która stała w otwar­tym oknie salonu, słu­cha­jąc śpie­wa­ją­cej przy for­te­pia­nie Rebeki.

– Wystra­szyła go panna Sharp – wes­tchnęła pani domu. – Biedny Jos! Czemu jest zawsze taki nie­śmiały?

IV. Zie­lona jedwabna sakiewka

IV

Zie­lona jedwabna sakiewka

Biedny Jos nie otrzą­snął się z panicz­nego lęku przez parę dni. W tym cza­sie nie odwie­dzał ojcow­skiego domu, a panna Rebecca ani razu nie wymie­niła jego imie­nia. Ocza­ro­wana nad miarę wido­kiem skle­pów, zdu­miona i olśniona teatrem, do któ­rego pro­wa­dzała ją pani Sedley, nie szczę­dziła zacnej matro­nie dowo­dów wdzięcz­no­ści i głę­bo­kiego sza­cunku. Pew­nego dnia Ame­lia cier­piała na ból głowy, nie mogła więc wybrać się na miłą wycieczkę, w któ­rej miały wziąć udział oby­dwie panienki. Wobec tego nic nie zdo­łało skło­nić Rebeki do opusz­cze­nia przy­ja­ciółki.

– Co? Cie­bie zosta­wić samą w domu? Cie­bie, Ame­lio, która pierw­sza na świe­cie poka­za­łaś bied­nej sie­ro­cie, co zna­czy szczę­ście i miłość? Ni­gdy! Prze­nigdy!

Pełne łez zie­lone oczy poboż­nie zwró­ciły się ku niebu, a pani Sedley pomy­ślała, że przy­ja­ciółka jej córki ma dobre, poczciwe ser­duszko.

Z żar­tów pana Sedleya Becky śmiała się cier­pli­wie i ser­decz­nie, dzięki czemu zyski­wała coraz więk­sze względy dobro­dusz­nego jego­mo­ścia. Ale sprytna panienka zabie­gała o łaski nie tylko pań­stwa domu. Panią Blen­kin­sop pozy­skała, inte­re­su­jąc się żywo przy­rzą­dza­niem gala­retki mali­no­wej, która to czyn­ność odby­wała się wła­śnie w pokoju gospo­dyni. Ku nie­zmier­nej ucie­sze czar­nego Sambo nazy­wała go wytrwale „panem” lub „panem Sambo”, a ile­kroć musiała zadzwo­nić na poko­jówkę, prze­pra­szała ją za kło­pot z takim wdzię­kiem i sło­dy­czą, że w jadalni dla służby zyskała popu­lar­ność nie mniej­szą niż w salo­nie.

Razu jed­nego, prze­glą­da­jąc rysunki, nad­sy­łane nie­gdyś ze szkoły przez pannę Sedley, Becky wybuch­nęła nagle pła­czem i zalana łzami wybie­gła z salonu. Stało się to w dniu, gdy Joseph zja­wił się ponow­nie w domu.

Ame­lia pospie­szyła śla­dem przy­ja­ciółki, aby wyja­śnić powód jej wzru­sze­nia, nie­ba­wem jed­nak wró­ciła smutna i bez Rebeki.

– Widzi mama – powie­działa – jej ojciec był nauczy­cie­lem rysun­ków w Chi­swick i robił za nas wszystko, aby nasze prace wypa­dały jak naj­le­piej.

– Kocha­nie! – zawo­łała pani Sedley. – Panna Pin­ker­ton nie­raz mnie zapew­niała, że pan Sharp nie dotyka waszych rysun­ków, tylko je tro­chę retu­szuje.

– To wła­śnie, pro­szę mamy, nazy­wało się retu­szo­wa­niem. Rebecca przy­po­mniała sobie jeden rysu­nek i ojca, który nad nim pra­co­wał… Widzi mama, wszystko to spa­dło na nią nie­ocze­ki­wa­nie i… i…

– Biedne dziecko! – wes­tchnęła zacna dama. – Ona ma naprawdę złote serce.

– Marzę, aby została u nas przez następny tydzień – szep­nęła Ame­lia.

– Jest dia­bel­nie podobna do panny Cutler, mojej daw­nej zna­jo­mej z Dum­dum. Tylko cerę i włosy ma jaśniej­sze – ode­zwał się Jos. – Z panną Cutler oże­nił się nie­jaki Lance, chi­rurg woj­skowy z arty­le­rii. Wie mama, pew­nego razu Quin­tin z Czter­na­stego Pułku zało­żył się ze mną…

– Ach, Joseph, wszy­scy znamy twoją powiastkę – roze­śmiała się Ame­lia. – Nie trudź się jej opo­wia­da­niem. Lepiej ubła­gaj mamę, by napi­sała do tego pana… jakże mu tam?… Craw­leya i popro­siła o tydzień urlopu dla bied­nej, kocha­nej Rebeki. Otóż i ona! Oczy ma cał­kiem czer­wone od pła­czu.

– Już mi lepiej – szep­nęła zapła­kana panienka i pokor­nie uca­ło­wała wycią­gniętą do sie­bie dłoń pani domu. – Wszy­scy pań­stwo są dla mnie tacy bar­dzo, bar­dzo dobrzy. Wszy­scy! – Roze­śmiała się nagle. – Oprócz pana Jose­pha!

– Oprócz mnie? – zdzi­wił się Joseph, marząc o natych­mia­sto­wej ucieczce. – Jak Boga kocham! Słowo daję, panno Sharp!

– Tak! Oprócz pana. Czemu pozwo­lił mi pan przy pierw­szym obie­dzie skosz­to­wać tej okrop­nej pie­prz­nej potrawy? Jak można było? Nie jest pan dla mnie taki życz­liwy jak kochana, naj­droż­sza Ame­lia.

– Bo nie zna cię tak dobrze jak ja! – zawo­łała Ame­lia.

– Sta­now­czo żądam – dodała pani Sedley – aby wszy­scy w moim domu byli dobrzy i życz­liwi dla cie­bie, dro­gie dziecko.

– Curry było kapi­talne, naprawdę kapi­talne – pod­jął Joseph tonem cał­kiem serio. – Zdaje mi się tylko, że w tej potra­wie bra­ko­wało tro­chę cytryny. Tak! Na pewno! Cytryny było za mało.

– A co pan sądzi o papryce?

– Jak Boga kocham! Ale się pani skrzy­wiła! – zawo­łał poborca z Bog­gley Wol­lah i przy­po­mniaw­szy sobie komiczną sytu­ację, wybuch­nął śmie­chem, który, jak zwy­kle, urwał się gwał­tow­nie.

– Następ­nym razem będę ostrożna, jeżeli pan mi coś zapro­po­nuje – rze­kła Becky, idąc z Jose­phem Sedleyem na drugi wspólny obiad. – Nie wie­dzia­łam, że męż­czyźni lubią drę­czyć biedne, bez­bronne dziew­częta i chęt­nie ból im spra­wiają.

– Jak Boga kocham, panno Rebecco! Za nic na świe­cie nie chciał­bym skrzyw­dzić pani.

– Tak, wiem, że nie chciałby pan mnie skrzyw­dzić.

Panna Sharp lekko, bar­dzo lekko przy­ci­snęła ramię part­nera małą, szczu­płą rączką i co tchu cof­nęła ją lękli­wie. Przy spo­sob­no­ści spoj­rzała mu wymow­nie w oczy, następ­nie zaś spu­ściła wzrok ku meta­lo­wym prę­tom przy­trzy­mu­ją­cym chod­nik na scho­dach. Nie odwa­żymy się twier­dzić, że serce w Jose­phie nie zało­mo­tało w wyniku tego bez­wied­nego dowodu sym­pa­tii oka­za­nego przez wraż­liwą, szczerą panienkę.

Ów postę­pek był nie­wąt­pli­wie awan­sem i wiele wytwor­nych dam, zwo­len­ni­czek nie­na­gan­nej popraw­no­ści, mia­łoby prawo uznać go za nie­skromny. Ale, łaskawe panie, biedna Becky musiała wyko­nać sama całą robotę. Osoba nawet naj­szy­kow­niej­sza, lecz zbyt uboga, by trzy­mać służbę, musi wła­sno­ręcz­nie zamia­tać swoje miesz­ka­nie. Podob­nie dziew­czę nie­po­sia­da­jące kocha­ją­cej mamusi, która aran­żuje deli­katne sprawy z mło­dymi ludźmi, musi te sprawy zała­twiać wła­snym sta­ra­niem. Wielki Boże! Jakie to szczę­ście, że takie wła­śnie przed­sta­wi­cielki płci pięk­nej nie wyko­rzy­stują czę­ściej swo­jej wła­dzy nad nami! W prze­ciw­nym razie ni­gdy nie zdo­ła­li­by­śmy się obro­nić. Nie­chaj okażą choć odro­binę sym­pa­tii, a męż­czyźni, nawet brzydcy i sta­rzy, w jed­nej chwili padają na klęczki! Pozwolę sobie sfor­mu­ło­wać bez­sporną prawdę: każda kobieta bez widocz­nego garbu potrafi w śred­nio sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach poślu­bić każ­dego, kogo zechce. My, męż­czyźni, powin­ni­śmy tylko dzię­ko­wać Opatrz­no­ści, że uro­cze istotki, podob­nie jak zwierz leśny, nie są świa­dome swo­jej wła­snej mocy, bo gdyby sobie zda­wały z niej sprawę, ujarz­mi­łyby nas osta­tecz­nie.

Jak Boga kocham – myślał Joseph, prze­stę­pu­jąc próg jadalni – zaczy­nam czuć się zupeł­nie podob­nie jak na początku histo­rii z panną Cutler w Dum­dum.

Pod­czas obiadu panna Sharp nie szczę­dziła sąsia­dowi peł­nych wdzięku i humoru uwag na temat roz­ma­itych potraw. Mogła sobie na to pozwo­lić, gdyż ze wszyst­kimi domow­ni­kami była już na poufa­łej sto­pie, a z Ame­lią łączyły ją iście sio­strzane uczu­cia. Tak się zawsze dzieje, gdy młode panienki mają oka­zję spę­dzić dzie­sięć dni pod jed­nym dachem.

Zda­wać się mogło, że panna Sedley posta­no­wiła współ­dzia­łać z przy­ja­ciółką pod każ­dym wzglę­dem, bo – jak gdyby nie mogła wymy­ślić nic lep­szego – przy­po­mniała bratu obiet­nicę z czasu ostat­nich ferii wiel­ka­noc­nych.

– Jak byłam jesz­cze pen­sjo­narką – powie­działa ze śmie­chem – przy­rze­kłeś, że zabie­rzesz mnie do ogro­dów Vau­xhall, prawda? Teraz, kiedy mamy w domu Rebeccę, jest chyba po temu naj­lep­sza pora!

– Cudow­nie! – zawo­łała panna Sharp i omal nie kla­snęła w dło­nie, lecz poha­mo­wała się, jak przy­stało skrom­nej mło­dej oso­bie.

– Dzi­siaj Vau­xhall zamknięte – oznaj­mił Joseph.

– A zatem jutro!

– Jutro papa i ja będziemy na pro­szo­nym obie­dzie – powie­działa pani Sedley.

– Nie wyobra­żaj sobie, moja droga, że ja tam pójdę – obru­szył się pan domu. – Lub że pozwolę nie­wie­ście two­ich lat i tuszy prze­zię­bić się w tak ohyd­nie wil­got­nym miej­scu.

– Ale panienki muszą mieć sta­now­czo opiekę! – zawo­łała zacna matrona.

– Jos pój­dzie z nimi. Chyba jest wystar­cza­jąco oka­zały? – roze­śmiał się pan Sedley.

Na te słowa zachi­cho­tał nawet pan Sambo sto­jący koło kre­densu, a biedny tłu­sty Jos poczuł nagłą skłon­ność do ojco­bój­stwa.

– Roz­sz­nu­ruj­cie mu gor­set! – cią­gnął stary żar­tow­niś bez­li­to­śnie. – Panno Sharp! Pro­szę mu spry­skać twarz wodą albo zanieść go na górę. Bie­da­czek mdleje. Nie­szczę­śliwa ofiara! Naj­le­piej odnieść go na górę. Jest prze­cież lekki jak piórko.

– Jak Boga kocham, pro­szę ojca! – wybuch­nął poborca z Bog­gley Wol­lah. – Niech mnie dia­bli, jeżeli zniosę dłu­żej…

– Sambo! Niech poda­dzą sło­nia pana Jose­pha! Sambo! Bie­gnij zaraz na giełdę! – wołał tro­skliwy ojciec, widząc jed­nak, że gru­bas jest bli­ski pła­czu ze zło­ści, prze­stał się śmiać i wycią­gnął do niego rękę. – Widzisz, Jos, na gieł­dzie ucho­dzą wszel­kie żarty… Sambo, nie martw się o sło­nia. Lepiej nalej po szklance szam­pana dla pana Jose­pha i dla mnie. Bądź pewien, synku, że lep­szego nie ma w swo­ich piw­ni­cach nawet sam Kor­sy­ka­nin.

Puchar szam­pana przy­wró­cił rów­no­wagę ducha Jose­phowi, który jesz­cze przed koń­cem butelki (jako ciężko chory wypił jej dwie trze­cie) zgo­dził się zabrać panienki do Vau­xhall.

– Dwie damy powinny mieć dwóch kawa­le­rów – orzekł star­szy dżen­tel­men. – A zresztą Jos na pewno zgubi Amy w tłoku, bo będzie cał­ko­wi­cie zajęty obecną tu panną Sharp. Trzeba posłać pod numer dzie­więć­dzie­siąt sześć i zapy­tać Geo­rge’a Osborne’a, czy wybie­rze się z naszą mło­dzieżą.

Na te słowa pani Sedley spoj­rzała na mał­żonka i roze­śmiała się z nie­wy­ja­śnio­nych powo­dów. Pan Sedley przy­mru­żył po łobu­zer­sku oko i zer­k­nął na córkę, ta zaś skrom­nie spu­ściła głowę i zaru­mie­niła się tak, jak zaru­mie­nić się potrafi tylko sie­dem­na­sto­let­nia młoda dama i jak Becky Sharp nie rumie­niła się ni­gdy od dnia, gdy jako ośmio­let­nia dziew­czynka została przy­ła­pana przez chrzestną matkę na kra­dzieży kon­fi­tur ze spi­żarni.

– Naj­le­piej – cią­gnął jowialny gospo­darz – niech Ame­lia skre­śli bile­cik i pokaże Geo­rge’owi, jak piękny cha­rak­ter pisma wynio­sła od panny Pin­ker­ton. Pamię­tasz, Amy, jak zapra­sza­łaś go do nas na wie­czór Trzech Króli i „Króli” napi­sa­łaś przez u otwarte?

– Ach, to było tyle lat temu! – zawo­łała Ame­lia.

– A mnie się zdaje, John, że led­wie wczo­raj – szep­nęła pani Sedley mał­żon­kowi.

Tegoż wie­czoru w sypialni na pierw­szym pię­trze, pod rodza­jem boga­tego namiotu z kre­tonu w efek­towny hin­du­ski deseń, pod­szy­tego bla­do­ró­żową satyną, leżał ide­al­nie miękki pier­nat, na któ­rym leżały dwie poduszki, na któ­rych leżały dwie puco­ło­wate, czer­wone twa­rze, ocie­nione – jedna cze­pecz­kiem noc­nym z koron­kami, druga baweł­nianą szlaf­mycą z sutym chwo­stem. W zaci­szu mał­żeń­skiego łoża, pod bal­da­chi­mem, toczyła się poufała kon­wer­sa­cja i pani Sedley łajała pana Sedleya za jego bez­li­to­sne obej­ście się z bied­nym Josem.

– Mój drogi – mówiła – postą­pi­łeś doprawdy bar­dzo brzydko, drę­cząc tak okrut­nie nie­szczę­śli­wego chłopca.

– Pani Sedley! – Baweł­niana szlaf­myca poru­szyła się gwał­tow­nie, jak gdyby zamie­rzała wystą­pić w obro­nie wła­ści­ciela. – Jos jest bar­dziej próżny, niż ty kie­dy­kol­wiek byłaś w życiu, a to ma chyba swoją wymowę. Ale ty, moja droga, tak ze trzy­dzie­ści lat temu… powiedzmy, w roku tysiąc sie­dem­set osiem­dzie­sią­tym, mia­łaś pewne powody do próż­no­ści. Nie będę się o to spie­rał. Tym­cza­sem Jos… Słowo daję, brak mi już cier­pli­wo­ści dla niego i jego dan­dy­sow­skiej cnoty. Widzisz, to Joseph, co skrom­no­ścią prze­ra­sta nawet swego biblij­nego imien­nika, a zara­zem myśli tylko o sobie i o tym, jaki z niego wspa­niały męż­czy­zna. Lękam się, moja droga, że cze­kają nas z nim nie lada kło­poty. Oto mała przy­ja­ciółka Amy umi­zga się do niego i robi słod­kie oczy. To oczy­wi­ste i widoczne. Jeśli ona go nie zła­pie, zła­pie go jakaś inna. Ten chło­pak musi paść łupem kobiety, jak ja muszę codzien­nie cho­dzić na giełdę. Chwała Bogu, moja droga, że nie przy­wiózł nam z Indii czar­nej syno­wej. Zapa­mię­taj jed­nak moje słowa: pierw­sza kobieta, która zarzuci nań wędkę, złowi tę rybę.

– Ta mała żmija jutro się od nas wynie­sie – powie­działa zacna matrona z nie­spo­ty­kaną u niej ener­gią.

– Pani Sedley! Dla­czego ona ma być gor­sza niż jakaś inna? W każ­dym razie to biała kobieta. Mnie wszystko jedno, z kim Jos się ożeni. Niech robi, co mu się podoba.

Nie­ba­wem głosy pod namio­tem umil­kły, a zastą­piła je mia­rowa, nie­ro­man­tyczna muzyka nosów. Gdy zegary kościelne wybiły godzinę i obwo­łali ją straż­nicy nocni, zupełna cisza spo­wi­jała dom jaśnie wiel­moż­nego Johna Sedleya, sta­łego bywalca giełdy, zamiesz­ka­łego przy Rus­sell Squ­are.

Gdy zawi­tał ranek, poczciwa pani Sedley nie myślała nawet o wypeł­nie­niu noc­nych pogró­żek pod adre­sem panny Sharp. Wpraw­dzie trudno sobie wyobra­zić uczu­cie gwał­tow­niej­sze niż mat­czyna zazdrość, bar­dziej roz­po­wszech­nione i łatwiej­sze do uspra­wie­dli­wie­nia, lecz zacna dama nie mogła naprawdę uwie­rzyć, by skromna, pokorna, pełna sza­cunku i wdzięcz­no­ści mała guwer­nantka ośmie­liła się pod­nieść wzrok na oso­bi­stość tak wysoko posta­wioną jak poborca z Bog­gley Wol­lah. Ponadto prośba o prze­dłu­że­nie urlopu mło­dej damy została już wysłana, a więc nie­ła­two byłoby wymy­ślić pre­tekst nagłego odpra­wie­nia jej z domu.

Można by pomy­śleć – cho­ciaż uro­cza Rebecca nie myślała tak zrazu – iż wszystko sprzy­się­gło się, by jej poma­gać, nawet ślepe żywioły. W dniu wycieczki do Vau­xhall Geo­rge Osborne przy­szedł na obiad, a pań­stwo Sedley udali się zgod­nie z pla­nem do rezy­den­cji ław­nika Bal­lsa w High­bury Bam. Wie­czo­rem jed­nak roz­sza­lała się burza z pio­ru­nami, taka, jakie zda­rzają się tylko w noce zabaw w Vau­xhall, wobec czego mło­dzież została przy­mu­sowo uwię­ziona w domu. Pan Osborne by­naj­mniej nie mar­twił się z tej racji. Pod­czas miłego tête-à-tête z Jose­phem wypił w jadalni przy­stojną ilość porto i słu­chał wszyst­kich naj­lep­szych dyk­te­ry­jek z Indii, gdyż poborca z Bog­gley Wol­lah był nader gada­tliwy, jak zwy­kle w ści­słym męskim towa­rzy­stwie. Następ­nie panna Ame­lia Sedley czy­niła honory pani domu i wie­czór upły­nął tak miło, że cała czwórka chwa­liła jed­nym gło­sem nawał­nicę, dzięki któ­rej eska­pada do Vau­xhall została odło­żona na ter­min póź­niej­szy.

Osborne był chrze­śnia­kiem zacnego kupca z Rus­sell Squ­are i od dwu­dzie­stu trzech lat jak gdyby człon­kiem rodziny. Kiedy miał sześć tygo­dni, otrzy­mał w pre­zen­cie od Johna Sedleya srebrny kubek, a po ukoń­cze­niu sze­ściu mie­sięcy – kora­lowe kółko ze zło­tym gwizd­kiem i taki­miż dzwo­necz­kami. Jako uczniak i póź­niej regu­lar­nie dosta­wał od chrzest­nego ojca „na cukierki” w okre­sie świąt Bożego Naro­dze­nia, a wra­ca­jąc do szkoły, dobrze pamię­tał cięgi, jakie brał od Jose­pha Sedleya, gdy ów był tłu­stym, nie­zgrab­nym, nad miarę wyro­śnię­tym mło­ko­sem, zaś Geo­rge – nie­zno­śnym dzie­się­cio­let­nim urwi­sem. Jed­nym sło­wem, Osborne był z całą rodziną na takiej sto­pie, jaką uspra­wie­dli­wić mogą tylko zażyłe codzienne sto­sunki.

– Pamię­tasz, Sedley, w jaką wpa­dłeś furię, kiedy obcią­łem ci chwo­sty przy dłu­gich butach? Od lania ura­to­wała mnie panna… hm… Ame­lia, bo padła na kolana przed doro­słym bra­tem i ze łzami w oczach bła­gała go, by uli­to­wał się nad małym Geo­rge’em.

Jos pamię­tał dosko­nale to ważne wyda­rze­nie, lecz zapew­nił uro­czy­ście, iż kom­plet­nie wywie­trzało mu z głowy.

– Hm… Może pamię­tasz cho­ciaż, jak przy­je­cha­łeś bre­kiem do szkoły dok­tora Swi­sh­ta­ila, aby poże­gnać się ze mną przed podróżą do Indii? Dałeś mi wtedy pół gwi­nei i pogła­ska­łeś po gło­wie. Zawsze zda­wało mi się, że musisz mieć przy­naj­mniej sie­dem stóp wzro­stu, i po twoim powro­cie do kraju okrop­nie się zdzi­wi­łem, że wcale nie jesteś wyż­szy ode mnie.

– Co? Pan Sedley odwie­dzał pana w szkole i dawał małemu przy­ja­cie­lowi pie­nią­dze? Jaki on dobry! – zawo­łała Rebecca ze szcze­rym entu­zja­zmem.

– I to potem, jak obcią­łem mu chwo­sty u dłu­gich butów. Chłopcy pamię­tają do końca życia pie­nią­dze otrzy­my­wane w szkole i ich ofia­ro­daw­ców.

– Uwiel­biam dłu­gie buty z chwo­stami – powie­działa panna Sharp, a Jos, który był wielce zado­wo­lony z wła­snych łydek i zawsze nosił ten efek­towny rodzaj obu­wia, wsu­nął nogi pod fotel, cho­ciaż poczuł się mile połech­tany.

– Panno Sharp – pod­jął Geo­rge Osborne. – Ma pani wielki talent, powinna więc pani nama­lo­wać wspa­niały obraz histo­ryczny ilu­stru­jący słynną scenę z butami. Widzę to płótno! Sedley, ubrany w obci­słe irchowe spodnie, dzierży uszko­dzony but w jed­nej ręce, drugą zaś trzyma mnie za koron­kowy koł­nie­rzyk koszuli. Na pierw­szym pla­nie mała Ame­lia klę­czy przed bra­tem i bła­gal­nie wznosi rączyny. Obraz musi mieć szumny, ale­go­ryczny pod­pis, jak tytu­łowe ilu­stra­cje w szkol­nych czy­tan­kach i ele­men­ta­rzach.

– Tutaj brak­nie mi czasu, aby się tym zająć – powie­działa Rebecca. – Nama­luję obraz po… po odjeź­dzie… – głos jej się zała­mał i zro­biła tak żało­sną minę, że wszy­scy uświa­do­mili sobie, jak srogi los przy­padł w udziale bied­nej sie­ro­cie i jak przy­kra im będzie chwila roz­sta­nia.

– Ach, Rebecco! Kochana Becky! Czemu nie możesz zostać z nami dłu­żej? – wes­tchnęła panna Sedley.

– Po co? – odparła przy­ja­ciółka nie mniej smut­nym tonem. – By tym dotkli­wiej cier… odczuć utratę tego domu?

Odwró­ciła głowę, Ame­lia zaś jęła dawać folgę skłon­no­ści do łez, co – jak wspo­mnie­li­śmy – było jedną z wro­dzo­nych przy­war tej dobrej, nie­mą­drej istotki. Geo­rge Osborne spoj­rzał z pew­nym roz­czu­le­niem na dwie młode damy, a poborca z Bog­gley Wol­lah dobył z potęż­nej piersi coś zbli­żo­nego do wes­tchnie­nia i skrom­nie spu­ścił wzrok ku swoim ulu­bio­nym dłu­gim butom z chwo­stami.