Rodzina Monet - Marczak Weronika - ebook + audiobook
BESTSELLER

Rodzina Monet ebook i audiobook

Marczak Weronika

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

358 osób interesuje się tą książką

Opis

Zagubiona i odnaleziona jesteś jak skarb.

Hailie Monet ma niespełna piętnaście lat, gdy w wypadku samochodowym traci dwie najukochańsze osoby: mamę i babcię. Ze skromnego, ale pełnego miłości i ciepła domu trafia do luksusowej willi w Pensylwanii zamieszkanej przez pięciu władczych i zdystansowanych mężczyzn. Oni raczej chłodno przyjmują nastolatkę.

Will, Vincent, Dylan, Shane i Tony to starsi bracia Hailie, o których istnieniu dziewczyna nie miała pojęcia. Tęsknota za ukochaną mamą, zagubienie w obcej rzeczywistości i brak zrozumienia ze strony rodzeństwa są trudne do udźwignięcia. I choć w nowym domu jest wszystko, o czym może marzyć nastolatka, prywatne liceum jest najlepsze w stanie, a stylowy mundurek i drogie ubrania leżą idealnie, Hailie czuje się bardzo samotna. Jakby tego było mało, z każdym dniem odkrywa, że życie jej braci pełne jest mrocznych sekretów, których będą strzec, zwłaszcza przed swoją młodszą siostrzyczką.

Pierwszy tom serii, która podbiła serca czytelników polskiego Wattpada.

Oto wciągająca historia, od której nie sposób się oderwać.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 494

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 56 min

Lektor: Weronika Marczak

Oceny
4,3 (8096 ocen)
4844
1678
888
444
242
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ana174

Z braku laku…

Naprawdę nie rozumiem fenomenu tej książki. Wynudziłam się okropnie i do połowy jeszcze dawałam jej szansę, jednak ciągłość opisów mnie przerosła i po prostu zaczęłam przerzucać strony, żeby dobrnąć do końca. W książce praktycznie nic się nie dzieje. Głowna bohaterka ma 15 lat i prawie non stop płacze i większość książki to jej przemyślenia, opisy sytuacji i żali, że nikt z nią nie rozmawia i większość czasu spędza czytając książki. Coś tam zaczęło się dziać pod koniec, ale i tak nie wyjaśnia nic czytelnikowi. Książka polecana dla nastolatków, bo może gdzieś znajdą coś dla siebie, ale nie zaintrygowała mnie sobą w ogóle.
12239
Moonatyczka

Nie polecam

Najgorsza książka 2022 roku. Brak przyczyn, brak skutków. Brak jakiejkolwiek logicznej akcji. Brak jakichkolwiek wytłumaczeń. Pamietajmy, że na wszystko można reagować płaczem. Relacja brat-siostra to ma jakiś dziwny podtekst jakby autorka nie mogła się zdecydować czy to ma być brat czy sexniewolnik. Żenada.
Klon213

Nie polecam

to jedna z najgorszych, najnudniejszych książek jakie ostatnio czytałem, do tego nie ma tu absolutnie żadnej postaci, którą można polubić. wszyscy są kompletnie irytujący i toksyczni
7828
OneRose

Nie polecam

Infantylny, popularny gniocior z wattpada. Jak tak dalej pójdzie, to na polskim rynku książki, braknie dobrych książek do czytania.
6015
Izkaa92

Nie polecam

Tak irytujacej ksiazki jeszcze nie czytalam. A zachowanie bohaterki godne 6latki. Placz i zgrzytanie zebami. Zero akcji. Zero fabuty. Tylko uzalanie sie nad swoim losem nieszczesliwej ksiezniczki
5529

Popularność




Ilustracja i projekt okładki: Dixie Leota

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Marta Stochmiałek, Katarzyna Szajowska

Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku, ponieważ niektóre motywy i zachowania opisane w książce mogą urazić uczucia odbiorców, zalecamy ostrożność podczas czytania. Wszystkie wydarzenia i postacie przedstawione w powieści są fikcyjne.

Życzymy dobrej lektury, Autorka i Wydawnictwo

© for the text by Weronika Anna Marczak

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022

ISBN 978-83-287-2509-6

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2022

–fragment–

Dla bliskich mi osób: Asi K., Dominiki M., Sylwii W., Nikoli M., Nikoli G., Karoliny K., Zuzi P., Basi A., za to, że Was mam, i że szczerze życzycie mi dobrze.

Dla moich ukochanych Rodziców, których wsparcie jest niezastąpione.

Dla Czytelników, którym zawdzięczam spełnienie marzenia.

1 Rezydencja Monetów

Wcześniej tamtego dnia moja kochana babcia zasłabła. Upadła z kubkiem gorącej herbaty w dłoniach. Zrobiło się zamieszanie. Mama wołała do mnie, żebym uważała na ostre skorupki rozbitego naczynia, sama klęcząc w nich przy babci, której szeroko otwarte oczy i upiornie zbielała twarz prześladowały mnie potem w koszmarach. Bardzo chciałam pomóc, ale ostatecznie poprzestałam na usuwaniu się mamie z drogi, gdy w pośpiechu szykowała się do wyjścia. Pamiętam, jak okrywała ramiona babci płaszczem i wyprowadzała jej słabą postać z mieszkania, rzucając do mnie przez ramię, bym nie czekała i najlepiej kładła się spać, bo już późno, a jutro mam przecież szkołę. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, i na koniec nakazała zamknąć za sobą drzwi na klucz.

Kilka długich godzin później otworzyłam je dwóm ponurym panom policjantom. Stałam przed nimi w znoszonej koszulce i kraciastych spodenkach. Przecierałam ciążące mi powieki, gdy jeden z nich przekazywał napiętym głosem, że w samochód mojej mamy wjechał pijany kierowca. Po długich godzinach spędzonych w szpitalu wracały z babcią do domu.

Nie przeżył nikt.

Moje serce zatrzymało się na chwilę, a potem zabiło mocniej. Nagle moje próby rozbudzenia przerodziły się w głęboką rozpacz. Nawet nie wiem, w którym momencie zjawiła się opieka społeczna. Obcy ludzie uspokajali mnie łagodnymi głosami, gdy siedziałam na kanapie i płakałam. Wpatrywałam się tępo w podłogę i drgałam za każdym razem, gdy ktoś muskał moje ramię. Niekończący się potok łez spływał po moich policzkach, mocząc mi górę od piżamy. Czyjaś dłoń podała mi chusteczki, a ja nie wiedziałam za bardzo, co mam z nimi zrobić. Ból, jaki w tamtej chwili odczuwałam, nie powinien towarzyszyć nigdy nikomu, a już na pewno nie czternastoletniej dziewczynie. Straciłam mamę i babcię, najbliższe mi osoby, swoją jedyną rodzinę.

Byłam pewna, że będę się teraz błąkać po domach zastępczych jak te wszystkie sieroty, które znałam z książek i filmów. Zamiast tego wkrótce usłyszałam coś, co zmieniło moje życie jeszcze bardziej.

Vincent Monet będzie moim nowym opiekunem prawnym. Przez jedną bolesną chwilę myślałam, że odnalazł się właśnie mój biologiczny ojciec, o którym nie wiedziałam nic. Okazało się jednak, że Vincent to mój przyrodni brat. Usłyszawszy tę rewelację, aż zakręciło mi się w głowie. Brat. Miałam brata. Wychowywana przez całe życie jako jedynaczka, teraz dowiedziałam się, że mam starszego brata, który zgodził się przyjąć mnie pod swój dach.

Wkrótce siedziałam w samolocie, zmierzając ku nowej rzeczywistości. Wtedy dysponowałam już obszerniejszymi informacjami. Wiedziałam, że braci miałam aż pięciu, że wszyscy byli ode mnie starsi i wciąż mieszkali razem w rodzinnym domu w Pensylwanii. Czułam, że robi mi się słabo, bo do tej pory nie miałam w swoim życiu do czynienia z wieloma mężczyznami. Wychowywana bez ojca, chyba nigdy nie poznałam choćby jednego wujka. Jedyni dorośli przedstawiciele płci przeciwnej, których znałam i w miarę regularnie widywałam, to kilku nauczycieli w szkole, mój lekarz i sąsiad, który udawał, że nie widzi, jak podbierałam czereśnie z jego ogrodu.

Podróż minęła mi szybciej, niżbym sobie tego życzyła. Te niecałe osiem godzin spędzone nad Atlantykiem tylko spotęgowały moje zdenerwowanie. A gdy pilot oznajmił, że już za kilka minut podejdziemy do lądowania, mimowolnie zaczęłam się trząść. Siedząca obok mnie kobieta pomyślała zapewne, że ta reakcja to rezultat strachu przed lataniem, i rzuciła mi kojący uśmiech. Cóż, dużo bym dała, żeby przyczyna mojego niepokoju była tak błaha.

Stałam w kolejce do kontroli celnej, zaciskając obie dłonie na pasku wiszącej na moim ramieniu sportowej torby. W uszach słyszałam dudnienie swojego spanikowanego serca i zdawało mi się, że jestem o krok od zawału. Od czasu do czasu starałam się brać dyskretne, głębokie wdechy, żeby się uspokoić. Gdyby ktoś z tłumu ludzi wokół uważnie mnie obserwował, na pewno pomyślałby sobie, że przemycam coś nielegalnego. A co, jeśli urzędnicy nie przepuszczą mnie przez granicę, bo wydam im się podejrzana?

Zagryzałam wargę tak mocno, że aż zabolało. Skrzywiłam się i szybko oblizałam spierzchnięte usta, które ostatnimi czasy były w opłakanym stanie. Od kiedy życie, które znałam, się skończyło, na przemian płakałam i dawałam pożerać się nerwom, dlatego mój brzydki nawyk żucia warg bardzo się nasilił.

Pomadka ochronna leżała gdzieś w kosmetyczce upchniętej w wielkiej walizie, do której musiałam spakować prawie cały swój świat. Okropne to było uczucie, gdy po wszystkim stanęłam w progu mieszkania, w którym żyłam z mamą i babcią niemal od zawsze, i zrozumiałam, że oto straciłam dom w każdym tego słowa znaczeniu. Jego właściciel złożył mi najszczersze kondolencje, po czym od razu poprosił o opróżnienie go. Nie mieściło mi się w głowie, że moja noga stała w nim wtedy po raz ostatni. Bardzo doceniłam pomoc empatycznej pracownicy opieki społecznej, która z ogromną cierpliwością i łagodnością wyręczyła mnie w tej przykrej czynności, podczas gdy ja sama tylko rozglądałam się bezradnie po kątach, nie wiedząc, w co włożyć ręce.

Westchnęłam cicho i rozejrzałam się wkoło. Wśród otaczających mnie ludzi miałam nadzieję dostrzec kogoś tak samo samotnego jak ja. Zauważyłam kilku podróżników bez towarzystwa, ale żaden z nich nie sprawiał wrażenia podobnie zagubionego. Poza tym przeważały tu grupy – znajomych, par, a także rodzin z dziećmi, na których widok czułam ucisk w klatce piersiowej.

Wysunęłam z kieszeni komórkę i zerknęłam na ekran. Żadnych wiadomości ani nowych połączeń. Nikt nawet nie zapytał, czy doleciałam. Wtedy okrutna rzeczywistość wyszeptała mi do ucha powód tego milczenia: Hailie Monet, nie pozostawiłaś za sobą nikogo, kogo by to obchodziło.

Kiedy wreszcie przyszła kolej na mnie, starszy urzędnik zerknął na moje zdjęcie w paszporcie, po czym zadał mi jakieś proste pytanie, na które odpowiedziałam drżącym, zachrypniętym głosem. Na szczęście nie był nadto podejrzliwy i z sympatycznym uśmiechem powitał mnie w Stanach Zjednoczonych.

Odczekałam swoje przy taśmie z bagażami. Gdy nadjechała moja ciężka walizka, pomógł mi z nią pewien mężczyzna, którego kojarzyłam z samolotu. Kiedy wymieniałam z nim uprzejmości, moje uszy ucieszył jego mocno brytyjski akcent. Po chwili ów człowiek zniknął w tłumie, przepadł na zawsze w tym wielkim kraju, a ja poczułam, że wraz z nim zerwały się moje ostatnie, symboliczne więzi z Anglią.

Zmęczonym wzrokiem omiotłam stojącą u mego boku ciemnozieloną torbę na kółkach, którą babcia zawsze zabierała na wyjazdy do uzdrowiska. Potrzebowałam chwili, by zebrać się w sobie i złapać za jej uchwyt. Gdybym mogła, położyłabym się obok, wpatrzyła w sufit i ignorując ludzi wkoło, zastygła tak już na wieki. Tak bardzo w tamtej chwili wszystko było mi obojętne. Nawet zaczęłam poważnie rozważać, by choć na chwilę sobie gdzieś przycupnąć, gdy nagle zawibrował mój telefon.

Mechanicznym ruchem wyciągnęłam komórkę, próbując ignorować lęk kotłujący się w moim sercu. Na widok wiadomości wysłanej z długiego, nieznanego mi numeru najpierw się ono zatrzymało, a potem zakołatało przeciągle. To mój brat napisał do mnie: „Czekam w hali przylotów, obok apteki”. Po prostu tyle, nic więcej. Żadnego przywitania, pozdrowień czy żartu dla rozluźnienia atmosfery, nawet głupiej emotki.

Jedną dłonią podtrzymywałam torbę na ramieniu, a palce drugiej zacisnęłam mocno na uchwycie walizki. Stawiałam powolne kroki w stronę rozsuwanych drzwi, a całe moje ciało napinało się z każdym kolejnym coraz mocniej i mocniej. Czułam, jakbym w nieśpiesznym tempie wkraczała do lwiej paszczy. Naczytałam się za dużo książek o złych macochach, surowych ojczymach i złośliwym przyszywanym rodzeństwie. A przecież ludzie, których miałam zaraz poznać, to moi przyrodni bracia. Nie ma powodu, żeby zakładać, że będą dla mnie niemili.

Właśnie tak, szeptałam do siebie w myślach, głowa do góry. Przed samym przejściem przystanęłam na chwilę, by odrzucić na plecy zawadzający mi warkocz i upewnić się, że na pewno wcisnęłam telefon do kieszeni bluzy, a potem jeszcze tylko wypuściłam powietrze z ust i ruszyłam dalej.

Hala przylotów to było potężne pomieszczenie pełne gwaru generowanego przez kręcących się tu podróżujących. W nozdrza uderzyły mnie mieszające się zapachy dochodzące z licznych restauracji i kawiarni, ludzie wpadali sobie w ramiona, śmiali się na widok swoich rodzin. A ja, gdyby to było możliwe, chyba wycofałabym się stąd i najlepiej znowu wsiadła do samolotu, żeby zabrał mnie z powrotem do rodzinnego kraju.

Wtedy obok witryny znanej na całym świecie sieci restauracji fastfoodowych dostrzegłam charakterystyczny symbol apteki i mrużąc powieki, pośpieszyłam w tamtą stronę. Mój wzrok przesunął się po twarzach stojących tam osób, ale nie zauważyłam, by czyjeś oczy rozbłysły na mój widok. Wszystkie spojrzenia obojętnie się po mnie prześlizgiwały, a ja nie wiedziałam nawet, za kim się rozglądać, więc w końcu spuściłam brodę, żeby przynajmniej skupić się na stawianiu przemyślanych kroków, aby czasem nie zahaczyć butem o kółko walizki i się nie wywrócić.

– Hailie.

Zatrzymałam się i odwróciłam gwałtownie. Pierwsze, co zobaczyłam, to szpic płytkiego dekoltu w serek granatowej polówki mężczyzny, który stał teraz tuż przede mną. Zadarłam głowę i spojrzałam w ciepłe błękitne oczy, które wpatrywały się we mnie zaskakująco przyjaźnie.

Otworzyłam usta, by się przywitać, ale zanim wydusiłam z siebie choćby słowo, ponownie je zamknęłam. Nawet nie znałam imienia tego człowieka.

– Dobrze cię widzieć – przywitał się, od razu częstując mnie próbką swojego amerykańskiego akcentu. Wyciągnął też ręce i zamknął mnie w uścisku. Wszelkie gesty wykonywał powoli, chyba z rozmysłem, bo nie chciał mnie spłoszyć, a jednocześnie nie brakło im naturalności. Jakbym naprawdę była jego siostrą. Taką, którą zna od zawsze i odbiera z lotniska po dłuższej rozłące.

Zaskoczył mnie tak miłym powitaniem i nie mogę powiedzieć, że mi się nie spodobało. Od śmierci mamy i babci nikt mnie nie przytulał. Na dodatek on tak ładnie i świeżo pachniał, a w jego ramionach poczułam stabilność i siłę, na których poważny niedobór cierpiałam ja sama, zwłaszcza teraz.

– Jestem Will – przedstawił się, gdy już się ode mnie odsunął. Przechylał brodę w dół, zapewne, by widzieć wyraz mojej twarzy, który starałam się dyskretnie przed nim ukryć. Wyczuwałam bowiem, że jego oczy, poza ogólnym urokiem, charakteryzują się też nie lada bystrością.

Zajęłam się analizą stworzonej w głowie listy moich nowych braci, w której wciąż się gubiłam. O ile dobrze pamiętałam, Will nie był najstarszy z rodzeństwa.

– To Vince został twoim opiekunem prawnym – pośpieszył z wyjaśnieniami, jakby czytał w moich w myślach. – Miał cię odebrać, ale coś mu wyskoczyło w pracy. Często mu się to zdarza, jeszcze się przyzwyczaisz. Na pewno go dzisiaj poznasz.

Machnął też dłonią, podkreślając nieistotność tego tematu, a ja skinęłam ze zrozumieniem. Szczerze, w tym momencie było mi obojętne, który z nich po mnie przyjechał. Pragnęłam już tylko wydostać się z tego zatłoczonego lotniska, dlatego gdy Will zaoferował, żebym coś zjadła w jednej z knajpek, bo droga do domu miała nam zająć dobre dwie godziny, podziękowałam i uprzejmie, acz stanowczo odmówiłam.

Will otworzył usta, żeby postawić na swoim, ale ostatecznie się rozmyślił i ku mojej uldze odpuścił. Zerknął na tarczę wypasionego zegarka, który błyszczał elegancko na jego lewym nadgarstku, po czym tę samą rękę wyciągnął po mój bagaż. Nie dość, że przejął ode mnie walizkę, to jeszcze się uparł, żebym oddała mu również swoją torbę na ramię. Był głuchy na moje protesty i w końcu, po raz pierwszy od dłuższego czasu, mogłam odetchnąć, pozbywszy się całego podróżnego balastu. Szłam za nim, obserwując, z jaką wprawą niesie moje bagaże.

Gdy wyszliśmy na dwór, wzięłam kolejny głęboki, głośny wdech. Przymknęłam powieki, czując lekką bryzę na twarzy. Pierwszy raz w życiu stałam na innym kontynencie i zdecydowanie wyczuwałam w powietrzu trudną do opisania różnicę. Ameryka po prostu pachniała inaczej, wyraziściej.

Will zaprowadził mnie do swojego auta, które było czarne, wielkie i luksusowe. To musiał być jakiś jeep, ale wolałam nie wychylać się z nazewnictwem, bo moja wiedza o motoryzacji oscylowała w okolicach zera. W każdym razie był to samochód, jakim zdecydowanie nie zwykłam podróżować. Przeżyłam też chwilę zdezorientowania, gdy mężczyzna otworzył mi drzwi po prawej stronie, bym zasiadła na miejscu pasażera. Głupia zapomniałam, że w Stanach obowiązuje ruch prawostronny. To była pierwsza rażąca różnica między moją rodzinną Anglią a tym nowym dla mnie krajem, którą odnotowałam.

Will nie skomentował mojego zmieszania, ale uśmiechał się pod nosem, najwidoczniej wyrozumiały na wszelkie gafy, które miałam popełnić. Dodało mi to otuchy, bo teraz jak nigdy desperacko potrzebowałam łagodnego i wyrozumiałego traktowania. Tym milej zaskoczyły mnie drobne gesty brata, na przykład gdy upewnił się, czy klimatyzacja za bardzo na mnie nie dmucha, lub gdy podał mi zapieczętowaną butelkę wody. Zupełnie nie oczekiwałam nawet takiej podstawowej troski i od razu poczułam sympatię do tego nieznajomego człowieka, który był moją rodziną.

Wyjazd z lotniska wiązał się z pokonaniem istnego labiryntu dróg, co wymagało od Willa chwili maksymalnego skupienia. Dzięki temu mogłam kilka razy zawiesić na nim dłuższe spojrzenie bez obawy, że je odwzajemni. Mój nowo poznany brat ciągle wprawiał mnie w osłupienie. Nie wiedziałam wcześniej, czego się spodziewać, ale żadne z różnorakich wyobrażeń mojego nowego rodzeństwa, które pojawiały się w mojej głowie, nie dorastało do pięt oryginałowi. Już nie chodzi o to, że Will był przystojny, bo przecież był moim bratem i nie poświęcałam czasu na szczegółową ocenę jego atrakcyjności, ale na przykład miał w sobie jakąś taką naturalną schludność, którą mój wrodzony perfekcjonizm bardzo doceniał.

Włosy w kolorze ciemnoblond może i sprawiały wrażenie rozczochranych, jednak coś mi mówiło, że ich właściciel sam ułożył je, by tak wyglądały. Byłam też uprzedzona do mężczyzn z brodami, bo budziły one mój niepokój, ale akceptowałam delikatny i idealnie zadbany zarost Willa. Swoje błękitne oczy przysłonił teraz szpanerskimi okularami przeciwsłonecznymi, choć na niebie raczej się chmurzyło.

Wkrótce wyjechaliśmy na prostą drogę i wtedy nawiązałam z nim coś na kształt rozmowy. Na jego uprzejme i bardzo ogólne pytania odpowiadałam krótko i cicho, z żałością odkrywając, jak bardzo zachrypł mi głos, podczas gdy jego własny był wyraźny i zdradzał nieskończone pokłady pewności siebie.

Dowiedziałam się, że Will ma dwadzieścia cztery lata i że z rodzeństwa starszy jest tylko Vince (dopiero po chwili zorientowałam się, że to skrót od Vincenta), który liczy ich dwadzieścia osiem. Najstarszy brat słynie też ze swojego pracoholizmu i wiecznie napiętego grafiku. Will wypowiadał się o nim jednak z szacunkiem, zaznaczając, że Vincent odwala kawał dobrej roboty jako główny zarządca rodzinnych interesów, które był zmuszony przejąć w młodym wieku. Potwierdził też, że całą piątką mieszkają w ich rodzinnej willi, a młodsi chłopcy jeszcze się uczą.

Jechaliśmy rzeczywiście ponad dwie godziny i przez zdecydowanie większą część drogi po prostu milczeliśmy. Moja wina, bo byłam wyjątkowo mało rozmowna, a Will chyba nie chciał na mnie naciskać, za co w głębi ducha bardzo mu dziękowałam. W pewnym momencie nawet dyskretnie pogłośnił muzykę. Leciała składanka największych hitów Depeche Mode i choć sama nie znałam ich piosenek za dobrze, to dziwnym trafem zdały mi się idealnym podkładem pod moje pierwsze chwile w Stanach. Dużo gapiłam się w okno, rozmyślając. Do niedawna odwiedzenie Nowego Jorku było moim największym marzeniem. Teraz gdy patrzyłam na majaczące w oddali manhattańskie wieżowce, robiło mi się niedobrze. To nie tak, że nie chciałam tu być. Po prostu okoliczności się nie zgadzały.

Na kolejnym etapie podróży po obu stronach drogi zaczął towarzyszyć nam ładny, choć na dłuższą metę nudny widok gęsto posadzonych drzew o złocistych koronach, kryjących w swoich szeregach z pewnością mnóstwo cudów natury. Jak się okazało, podobny las otaczał rezydencję, w której miałam zamieszkać wraz ze swoimi nowymi braćmi. Wkrótce zjechaliśmy z głównej drogi i zatrzymaliśmy się przed wielką bramą – bardzo wysoką i bardzo szeroką. Otworzyła się przed nami automatycznie, a potem jechaliśmy jeszcze kawałek dalej, aż zza drzew wyłonił się budynek.

Pojawił się jakby znikąd i natychmiast mnie przytłoczył. Wyglądał, jakby był integralną częścią lasu, tak idealnie wpasowywał się w scenerię. Nawet nie dało się ocenić jego rozmiarów; mogłam jedynie powiedzieć, że zdawał się naprawdę duży. Drzewa rosnące na jego tyłach sprawiały wrażenie wielkiej złocistej fali tsunami, która zawisła za nim na wieki. Nie była to nowoczesna, świeżo wybudowana willa, raczej coś o wiele bardziej klimatycznego. Fasada budynku kolorem przypominała piasek na rajskiej plaży, strzelisty dach był zaś szary i w tak pochmurny dzień jak dziś niemal zlewał się z niebem. Podwórko było bardzo duże, ale oprócz tego nie robiło specjalnego wrażenia, przynajmniej nie od frontu. Ot, ładnie i równo ścięta trawa, którą w niektórych miejscach przyozdabiały krzewy lub kupki zgrabionych liści. Chodnik łączył się z podjazdem, tworząc przed domem spory placyk. Z lewej strony znajdował się garaż, który lekko się odróżniał od domu, przez co zgadywałam, że został dobudowany. Miał dwie pary szerokich drzwi w kolorze jasnego brązu i zapewne sporo miejsca w środku, ale nie było mi dane się dzisiaj o tym przekonać, bo Will zdecydował się zaparkować na zewnątrz.

Mrugnął do mnie z sympatią, gdy zgasił silnik.

– Witaj w domu.

Odpowiedziałam mu szybkim, zdenerwowanym uśmiechem. Will wysiadł, a ja zerknęłam przelotnie na swoje zwykłe czarne legginsy, takie z wielopaku, który mama dorwała dla mnie gdzieś w supermarkecie. Na granatową bluzę, która z kolei pochodziła z przeceny. Na ciemne włosy zebrane w luźny, długi i nieco wytargany po podróży warkocz. Co tu dużo mówić, czułam, że wyglądam jak mała zabiedzona dziewczynka i zupełnie nie pasuję do tego otoczenia.

A jeśli miałabym co do tego jeszcze jakieś wątpliwości, to rozwiał je widok wnętrza domu. Byłam kiedyś na klasowej wycieczce w muzeum, którego korytarze prezentowały się równie ekskluzywnie, i w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś zamieszkam w podobnie urządzonym miejscu. Bałam się wręcz stawiać kroki po błyszczącej marmurowej podłodze, jakbym miała ją zabrudzić lub uszkodzić. A największe wrażenie robiły tu chyba szerokie schody. Wyglądały jak klawisze pianina, które rozsypane niczym domino pięły się w górę łagodnym półkolem.

Zapatrzyłam się na wielki obraz wiszący na jednej ze ścian. Do namalowania go użyto chyba całej palety kolorów, ale wszystkie one były dziwnie wyblakłe. Dodawało to upiorności malunkowi mężczyzny, którego przystojna twarz widniała na pierwszym planie. Tuż za nim zaś czaiła się okropna kolorowa zmora, tak przerażająca, że gdy Will musnął moje ramię, bym poszła za nim, z ulgą odwróciłam od niej wzrok.

Na prawo znajdowało się przejście ze sklepieniem w kształcie łuku, prowadzące do kuchni, która lśniła czystością i świeżością. Zwłaszcza to pierwsze mile mnie zaskoczyło, bo nie tego spodziewałam się po miejscu, w którym mieszkało aż pięciu chłopaków. Pomieszczenie było duże i urządzone w bieli. Szerokie blaty wyglądały jak oprószone śniegiem. Tuż za wysepką znajdował się wielki stół, a przy nim ładne i proste krzesła. Tę część kuchni oświetlało olbrzymie okno, za którym jesienne barwy pięknie kontrastowały z panującą tu jasnością. Moją uwagę jednak natychmiast przykuł chłopak, który zajmował jedno ze wspomnianych krzeseł. Wystarczyło szybkie spojrzenie i już wiedziałam, że to mój kolejny brat.

– Hailie, to Dylan. Dylan… to nasza siostra Hailie – przedstawił nas Will i odsunął dla mnie siedzenie, które z grzeczności zajęłam, choć gdyby to ode mnie zależało, wybrałabym inne miejsce niż to naprzeciwko Dylana, który zerknął na mnie znad laptopa i przez kilka długich sekund badał wzrokiem. Spodziewałam się, że chociaż uściśniemy sobie dłoń na powitanie, ale jemu nie śpieszyło się do inicjowania takich gestów, a mnie za bardzo speszyło już samo jego spojrzenie, bym pierwsza wyciągnęła do niego rękę.

Jego oczy były ciemne i o wiele mniej sympatyczne niż u Willa, chociaż między tymi dwoma istniało też kilka podobieństw, jak wysokie kości policzkowe czy też równie wyraziście skrojona górna warga. Chyba nigdy w życiu nie czułam się tak nieswojo jak w tamtej chwili, lustrowana intensywnym spojrzeniem Dylana. Miał w sobie coś, co mnie zaniepokoiło. Może onieśmielała mnie jego imponująca muskulatura, uwypuklona przez obcisłą koszulkę? A może po prostu brak serdeczności, z jaką powitał mnie Will…

Zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu, byle uciec przed siłą jego oczu. Przy okazji zwróciłam uwagę na kilka rzeczy, jak ogromna dwudrzwiowa lodówka, która w moim starym mieszkaniu zajęłaby jedną trzecią powierzchni kuchni. Na blacie w rogu ustawiono nowoczesny ekspres do kawy z miliardem przycisków i pokręteł, a tuż obok niego kolejne wymyślne urządzenie, które wyglądało jak zmodyfikowana sokowirówka. Will stanął teraz przy mikrofalówce, która pracowała cicho, i skupił się na chwilę na swoim telefonie, wystukując coś energicznie na klawiaturze.

Gdy po chwili znowu ostrożnie zerknęłam na Dylana, ten na powrót wpatrywał się w ekran komputera, a na jego ustach błądził cień złośliwego uśmiechu. Przeniosłam wzrok na wielkie okno, za którym widoczny był zielony, równo skoszony trawnik, w niektórych miejscach zasypany zwiędłymi liśćmi, a nieco dalej w tle drzewa. Wśród nich można było wyróżnić te zielone, iglaste, a także liściaste, rude i złociste czy łyse i zbrązowiałe. Bawiąc się palcami swoich dłoni, gapiłam się na nie bezmyślnie, dopóki nie brzęknęła mikrofalówka.

– Nasza gosposia nie pracuje w niedziele, ale przygotowała to wczoraj specjalnie dla ciebie. Jeśli nie będzie ci smakowało, to śmiało mi powiedz. Zawsze możemy coś zamówić. Cokolwiek tylko będziesz chciała – oznajmił Will, gdy po chwili stawiał przede mną parujący talerz smacznie wyglądającej potrawy z zapiekanym makaronem. Jak tylko przetrawiłam wzmiankę o pomocy domowej, złapałam za widelec.

Czułam się zestresowana, jedząc tak sama, w obcym miejscu, obserwowana przez obcych ludzi, dlatego szło mi to bardzo powoli. Żałowałam, że mój przełyk jest ściśnięty z nerwów i nie mogę się prawdziwie cieszyć smakiem obłędnego posiłku. Zdołałam jedynie poparzyć sobie język.

Starałam się być grzeczna i poukładana, tak jak zawsze uczyła mnie mama. Jadłam nożem i widelcem, siedziałam wyprostowana ze ściągniętymi łopatkami i pilnowałam, żeby nie nabrudzić. Uważałam nawet, żeby nie opierać łokci na stole. Will opuścił nas na chwilę, gdy zadzwonił jego telefon, a ja, zostawszy sam na sam z Dylanem, poczułam jeszcze większy dyskomfort. Żałowałam teraz, że nie przystałam na propozycję, by zjeść coś na lotnisku, bez krępującej obecności tego chłopaka. On nie odezwał się do mnie ani słowem, jedynie od czasu do czasu czułam na sobie jego spojrzenie. Nie wiedziałam, czy powinnam być zawiedziona jego chłodem, czy zadowolona, że mnie nie zaczepia. Tak czy inaczej, poczułam ulgę, gdy wrócił Will.

– Pokażę ci twoją sypialnię, dobrze? – zaproponował, gdy odłożyłam widelec.

Mimo szczerych chęci nie udało mi się pochłonąć wszystkiego, co miałam na talerzu, bo naprawdę doświadczałam trudności z przełykaniem, a zaserwowana mi porcja była przesadnie ogromna. Na szczęście Will się nie obraził. Wstając, złapałam naczynie, by po sobie posprzątać, a on natychmiast je ode mnie odebrał, prosząc, bym się nie kłopotała. Wydawał się jednak zadowolony z mojej postawy. To dobrze, bo naprawdę zależało mi na zrobieniu jak najlepszego wrażenia.

Wyluzowałam się, jak tylko wyszliśmy z kuchni, zostawiając sprawiającego nieprzyjemne wrażenie Dylana za sobą. Chyba nie zamaskowałam tych odczuć wystarczająco dobrze, bo Will od razu cicho skomentował:

– Dylan jest trudny, ale w ogóle się nim nie przejmuj. Potrzebuje chwili, żeby oswoić się z sytuacją. Wiesz, dla nas też jest ona zupełnie nowa.

Pokiwałam głową, starając się wykazać odpowiednią ilością empatii. Will chyba to docenił, bo kąciki jego ust uniosły się wyżej, po czym wskazał za moje plecy.

– Tam, zaraz na prawo, jest salon. Dużo tam przesiadujemy. A jak pójdziesz prosto, znajdziesz łazienkę i bibliotekę. Lubisz czytać?

– Uwielbiam.

Po raz pierwszy tego dnia udało mi się zabrzmieć głośno i pewnie. Czytanie było moją prawdziwą pasją, a jako największa książkara świata uznawałam posiadanie w domu osobnego pomieszczenia na książki za spełnienie najśmielszych marzeń.

– W takim razie świetnie się składa. Mamy całkiem pokaźne zbiory, może wkrótce je uzupełnisz? Nie krępuj się, zaglądaj tam, gdy tylko najdzie cię ochota. – Will gestem wskazał na ciągnący się korytarz. – Dalej dotrzesz do siłowni. Mamy tam też saunę i kolejną łazienkę. To wszystko też jest do twojej dyspozycji.

Domyślałam się, że ten cały Dylan musi być częstym gościem w tamtej części domu, przynajmniej sądząc po wielkości jego bicepsa, więc od razu sobie zaplanowałam, by omijać tamte rejony szerokim łukiem. Zresztą nie był to dla mnie problem – nie należałam do wielkich fanek sportu.

– Z siłowni i salonu można wyjść na taras – kontynuował Will. – Jest tam basen, ale niestety został już zabezpieczony na zimę.

Nawet gdybym chciała to jakoś skomentować, to nie wiedziałabym jak. Milczałam więc i pozwoliłam Willowi poprowadzić się na schody. Szłam, przytrzymując się gładkiej czarnej balustrady, a gdy mijałam ten niepokojący, wspomniany wcześniej obraz, odwróciłam wzrok.

– Tutaj, na piętrze, wszyscy mamy swoje sypialnie. Na końcu są pokoje gościnne – wyjaśnił mi mój przewodnik, gdy stanęliśmy u szczytu schodów. Hol wyglądał dość prosto. Podłogę wyłożono ciemnym drewnem, ściany były białe, wisiały na nich gustowne świeczniki. – Korytarz z prawej prowadzi do innej części domu. Tam pracujemy, więc najlepiej by było, żebyś go omijała, dobrze? Często przyjmujemy klientów, potrzebujemy ciszy i nikt nie powinien się tam kręcić. – Błękitne oczy Willa błysnęły intensywnie.

Korytarz, o którym mówił, wyglądał niepozornie i zaraz zakręcał, nie było więc mowy, żeby zobaczyć, dokąd prowadzi, nie zapuszczając się w jego głąb. Pokiwałam obojętnie głową.

– Świetnie.

Następnie dotarliśmy do przydzielonej mi sypialni. Po drodze mijaliśmy rzędy drzwi, które odróżniały się od siebie tylko tym, że mniej więcej na wysokości twarzy mojego wyższego ode mnie przynajmniej o głowę brata przymocowane były literki, które, jak wytłumaczył mi Will, były pierwszymi literami imion lokatorów. Aż zadrżałam na widok tych oznaczonych dużym srebrnym „H”.

– To twój pokój. Zapraszam.

Moje palce trzęsły się lekko, gdy zaciskałam je na srebrnej klamce. Wstrzymałam też oddech i poczułam się, jakbym miała właśnie wkroczyć do Narnii. Brakowało jeszcze, żeby oślepiła mnie dolatująca ze środka tajemnicza poświata, choć gdy weszłam do swojego nowego, małego i bardzo jasnego królestwa, faktycznie zmrużyłam oczy.

Jednym z powodów tej jasności były kremowe ściany, innym – równoległe do wielkiego łoża okna, które ciągnęły się od podłogi aż po sufit. Dzięki nim wpadało do środka mnóstwo światła dziennego, nawet w tak mało słoneczne dni jak dziś. Białe muślinowe zasłony zbierały po bokach wstążki w kolorze zwiędłej zieleni związane w wielkie piękne kokardy. Meble nie zagracały tu przestrzeni, bo nie było ich za wiele. Białe biurko z giętymi nogami wzorowane na styl wiktoriański stało niedaleko okien, więc jego pusty blat był idealnie oświetlony. Spory fotel również stał blisko okna i przyznam, że na sam jego widok zapragnęłam usadowić się w nim z kocem i książką, a pobliski niski stoliczek z namalowanymi techniką dekupażu różami wykorzystać jako miejsce do odstawienia kubka z herbatą lub kakao. Przy łóżku stała oczywiście obowiązkowo szafka nocna, a na niej lampka z zupełnie białym szerokim kloszem pokrytym rysunkami złotych kwiatów.

Zanim zdążyłam zastanowić się, gdzie z kolei upchnę swoje ubrania, skoro nie ma tu żadnej szafy, dostrzegłam dwoje drzwi. Znajdowały się tuż obok siebie, na jednej ścianie, idealnie w nią wkomponowane i jeszcze zanim Will podszedł i przedstawił mi dodatkowe pomieszczenia, już wiedziałam, co się za nimi kryje. Jednym z nich była, oczywiście, garderoba. Nie onieśmielała niepotrzebnie wielkimi rozmiarami. Wręcz przeciwnie, była idealna, choć dla mnie i mojego ubraniowego dobytku i tak za duża. Naprzeciwko wejścia wisiało lustro w cienkiej złotej ramie, w którym będę mogła przeglądać się od stóp do głów, po jego bokach umocowano zaś drążki z dziesiątkami wieszaków, a także powieszono mnóstwo półek, szuflad, a nawet poustawiano kilka mniejszych szkatułek na biżuterię i dodatki.

– Twoje szkolne mundurki – poinformował mnie Will, gdy zauważył, że wpatruję się w komplet identycznych zestawów ubrań, schludnie zawieszonych jeden przy drugim w jednym z kątów garderoby. – Jest też piżama, coś wygodnego do noszenia po domu, bluza, na wypadek gdybyś zmarzła… – wymieniał, wskazując pojedyncze rzeczy, które zajmowały poszczególne miejsca w garderobie. – Powiedzmy, że to taki zestaw powitalny. Nic się nie martw, jeśli będziesz miała taką potrzebę, resztę ubrań zamówimy ci przez internet.

– Dziękuję – wymamrotałam uprzejmie, zerkając na sztywne ciemne marynarki, które przypomniały mi o kolejnej zmianie, jaką przyszykowało dla mnie życie. Sama myśl o nowej szkole sprawiała, że chwilowo uśpione nerwy z lotniska zaczęły się przebudzać, dlatego szybko się jej pozbyłam. Jeszcze przyjdzie czas, by się tym zamartwiać.

Pomieszczenie obok było nieco większe i okazało się łazienką. Kafle tu były duże, szare i połyskujące. Szklane drzwi prowadziły pod prysznic, gdzie znajdowały się miejsce, by usiąść, półka na żele i szampony oraz nawet wnęka do odłożenia ubrań i ręcznika tak, aby nie zamokły podczas kąpieli. Wisiał tutaj też biały puszysty szlafrok, który wyglądał na tak delikatny, jakby miał się rozpaść w ręku. Oczywiście nie zabrakło prostej białej ubikacji, wbudowanej w ścianę szafeczki na kolorystycznie poukładane ręczniki, a także okrągłej białej misy, która robiła za umywalkę, z wiszącym nad nią lustrem.

Od razu poczułam ulgę, że w domu pełnym mężczyzn będę miała swoją prywatną łazienkę. Will co chwilę rzucał komentarze uzupełniające to, co widzieliśmy. Poinformował mnie na przykład, że sprząta tu i wymienia ręczniki gosposia, że w szafce powinnam znaleźć różne podstawowe przybory łazienkowe, ale zapewnił mnie, że dokupimy to, czego będę potrzebowała.

Kiwałam grzecznie głową na znak, że słucham i rozumiem, ale w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl. Szaleństwo. To istne szaleństwo. Chyba mam zamieszkać w jakimś luksusowym hotelu, bo jak inaczej wyjaśnić te szlafroki i wymianę ręczników? Rozmyślając nad tym, z powrotem stanęłam z Willem na środku sypialni.

– Zaraz przyniosę twoje bagaże. Odśwież się, prześpij… Cokolwiek zechcesz. Pamiętaj, że to twój dom. Czuj się tutaj swobodnie. – Z tymi słowami mój nowo poznany brat zostawił mnie samą.

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. To mój dom. Ta chata rodem z programu MTV Cribs to mój nowy dom. W którym miałam się czuć swobodnie. Nie wierzyłam, że kiedykolwiek mi się to uda. Rozejrzałam się raz jeszcze. Na samą myśl, że będę codziennie zasypiać i budzić się w takim pomieszczeniu, chwilowo poczułam się jak księżniczka i nie mogłam pozbyć się mrocznego wrażenia niepokoju i obcości. Może jestem tu, bo we śnie podpisałam cyrograf z diabłem?

Zadrżałam.

Zamknęłam się w łazience, by wziąć prysznic, uprzednio przez jakieś pięć minut ucząc się jego obsługi. Z szafki wyciągnęłam pierwszy lepszy żel. A potem świeża i pachnąca zawinęłam się w ten cudownie miękki szlafrok i boso potruchtałam do garderoby obok. Wskoczyłam w nad wyraz komfortowe, podarowane mi dresy, a gdy nareszcie padłam na niezwykle wygodny materac, wciskając losową poduchę pod głowę, mój wzrok padł na torby, które Will zdążył ustawić pod ścianą. To wszystko było niesamowite i koniecznie musiałam opowiedzieć o tym mamie.

Na szczęście zasnęłam, zanim zdążyłam przypomnieć sobie o tym, że ja przecież nie mam już mamy.

Obudziłam się w ciemności. Zamrugałam, po czym uniosłam się na łokciu, by przyśpieszyć w ten sposób procesy myślowe i przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Gdy zalała mnie fala wspomnień o niedawnych wydarzeniach, a ja się z nimi oswoiłam, zwlekłam się z łóżka i po omacku poszukałam telefonu. Było już po dziewiątej wieczorem. Trochę pospałam. Will mówił, że jeszcze dzisiaj zobaczę Vincenta i choć nie miałam najmniejszej ochoty, by opuszczać swój pokój i poznawać kolejnych braci, wiedziałam, że byłoby to niegrzeczne.

Wyściubiłam nos za drzwi na pusty i pogrążony w mroku korytarz. Pomagając sobie latarką w telefonie, przemknęłam przez niego dość prędko, bo tak cichy i ciemny hol w nieznanym mi domu tylko prowokował moją i tak już nadto wybujałą wyobraźnię. Na całe szczęście na dole było jaśniej i zaraz usłyszałam dobiegające stamtąd głosy. Szybko jednak poczułam się nieswojo, bo brzmiały one na dość wzburzone. Wyłączyłam latarkę i znieruchomiałam, stojąc niepewnie pośrodku schodów i debatując w myślach nad tym, czy to aby dobry moment na zejście do salonu.

– Nigdzie się nie wałęsamy– powiedział jeden z głosów.

– I wcale nie po nocach – dodał drugi, brzmiący podobnie, ale bardziej mrukliwie.

– Mhm, jesteście nieostrożni i nie podoba mi się to – warknął trzeci, zdecydowanie najbardziej opanowany, ale i najchłodniejszy.

Przełknęłam ślinę i już na poważnie zaczęłam rozważać powrót do sypialni, gdy nagle usłyszałam szept za swoimi plecami.

– Podsłuchujesz?

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz