Ród Indian Algonkinów - Arkady Fiedler, Marek Fiedler - ebook

Ród Indian Algonkinów ebook

Arkady Fiedler, Marek Fiedler

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Etnonim „Algonkinowie” ma podwójne znaczenie. Algonkinowie w szerszym rozumieniu - to rozległa indiańska rodzina językowa należąca do najbardziej rozprzestrzenionych w Ameryce Północnej. Liczne plemiona posługujące się dialektami tej rodziny w drugiej połowie XVII w. zajmowały - poza terenami zasiedlonymi przez Irokezów - cały niemal obszar między Oceanem Atlantyckim, Zatoką Hudsona, Wielkimi Jeziorami Kanadyjskimi i rzeką Ohio, jak również zamieszkiwały prerię, np. Czarne Stopy. Szejenowie. Plemiona te reprezentowały różne kultury, np. w północnych lasach żyły wyłącznie z myślistwa i rybołówstwa - Kri, Montagnais, Naskapi, podczas gdy w Krainie WielkichJezior i nad Atlantykiem zajmowały się częściowo kopieniactwem (m. in. Delawarowie).

Algonkinowie - to równieżjedno z algonkińskich plemion, które do dziś żyje pośrodku leśnych obszarów między Zatoką Hudsona a rzeką Świętego Wawrzyńca. Im właśnie poświęcona jest niniejsza opowieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 Arkady Fiedler, Marek Fiedler

RÓD INDIAN ALGONKINÓW

WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE 1984 

Opracował graficznie ZBIGNIEW KAJA

Fotografie ze zbioru autorów

 Copyright by Arkady Fiedler and Marek Fiedler, Poznań 1984

ISBN 83-21O-O392-3

 1.CHŁOPAK ZWANY RUSK

Właściwie nie wiadomo, jak mu naprawdę było na imię: Iwan, może Wasyl, może Fiodor. Ale raczej Iwan. Gdy któregoś roku angielska brygantyna wpłynęła na Morze Bałtyckie, marynarze porwali Iwana z karczmy w którymś tam porcie - gałgańskie łotrostwo wtedy, w drugiej połowie siedemnastego wieku, było pospolite w zachodniej Europie - i oszołomionego dwudziestoletniego chłystka przemocą zabrali jako chłopca okrętowego do Anglii. Jeńca nazwali Rusk i traktowali jak niewolnika. W Londynie wpakowali go na inny statek, dążący jeszcze dalej na zachód, do Ameryki Północnej, a był to statek obsługujący Anglików, ludzi tak zwanej Kompanii Zatoki Hudsona. Tam, w Ameryce Północnej, bryg, na którym trzymano Ruska, dobrnął do samego południowego skraju owej Zatoki Hudsona, gdzie u ujścia rzeki Abitibi do James Bay, Zatoki Jakuba, od kilkunastu lat istniała warowna faktoria Moose.

Tu, w Moose Factory, agenci Kompanii skupywali od okolicznych Indian Kri cenne skórki zwierzęce za bezcen, za błyskotki, zgrzebne sukno i rum. Skórek zaś owych, także tych najcenniejszych w świecie, bobrowych, lisich, kunowatych, było w tych stronach co niemiara.

W Moose Factory można było Ruska uwolnić i nawet wypuszczać trochę na ląd, bo nie było dla niego ucieczki. Pobliscy Indianie, wojownicy z plemienia Kri, byli sojusznikami Anglików i każdego zbiega złapaliby natychmiast; natomiast całe ogromne wnętrze kraju pokrywała wroga puszcza, zupełnie nieprzebyta, chyba wzdłuż rzek i jezior, ale do tego konieczne były łodzie.

Rusk nie miał łodzi, za to miał nieustraszoną naturę i był waleczny. Pewnej ciemnej nocy grzmotnął Indianina kijem w łeb i zabrał jego kanu. Jak szalony wiosłował w górę rzeki, a gdy zaczęło świtać, ukrył się i swe kanu w nabrzeżnym gąszczu. Następnej nocy, gdy oddalił się od James Bay już o kilkanaście mil, czterech Indian go doścignęło i złapało. Anglicy wyznaczyli cenę na jego głowę, ale żywą głowę, więc łowcy nie zgładzili go, jeno powiązali jak dzikiego zwierza.

Działo się to na rzece Abitibi latem 1686 roku. Indianie chcieli już wracać z jeńcem do Moose Factory, gdy dobiegł ich z góry rzeki podejrzany plusk i zanim zdołali się schronić, ujrzeli nadpływającą flotyllę kilkunastu dużych łodzi ze zbrojnymi białymi ludźmi. Byli to Francuzi pod wodzą Chevaliera de Troyes i głośnego wojaka d’lberville’a, którzy z południa, z francuskiej kolonii Quebec nad rzeką Świętego Wawrzyńca przywędrowali tu w tym celu, by wypędzić lub wytłuc wszystkich Anglików nad Zatoką Hudsona i zburzyć ich faktorie. Francuzi w Quebecu uważali całe te ostępy lasów za swoją wyłączną domenę, a bezprawnie wdzierających się Anglików za wrogich najeźdźców.

Czterech Indian szybko pojmano i na razie trzymano ich jako jeńców, natomiast ów Rusk przydał się Francuzom znakomicie. W czasie niewoli na statkach liznął nieco słów angielskich, więc teraz okazał się wcale pożytecznym sojusznikiem. Znał w pobliżu Moose Factory nieduży wądół, którym niepostrzeżenie można było dostać się do samej faktorii. Zanim załoga Moose się zmiarkowała, napastnicy wzięli wszystkich Anglików do niewoli. W Moose Factory było ich wtedy szesnastu.

Gdy przybysze zaczęli penetrować faktorię, osłupieli na widok spichlerzy pęczniejących od całych stert skórek zwierzęcych, które tej wiosny wytargowano od Indian.

- Toż to ogromny majątek! Dranie wszystko zrabowali tu w naszych lasach! - biesili się Francuzi.

Oczywiście zagarnęli ów cały zapas skórek i poza tym wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, po czym faktorię spalili do szczętu. Zrównana z ziemią, przestała istnieć.

Tak samo sprawnie i gładko poszło z dwiema innymi faktoriami Kompanii Zatoki Hudsona leżącymi niedaleko, mianowicie z Albany i z Fortem Rupert’s House. Francuzi, uradowani tymi osiągnięciami, wracali łodziami ku swym siedzibom na południu. Anglikom pozostała już tylko jedna faktoria. York leżący nad samą Zatoką Hudsona, lecz leżała zbyt daleko, by można ją było w tej kampanii zdobyć i zburzyć..

Francuzi załadowali tęgi łup na zdobyte łodzie, którymi wiosłować musieli wzięci do niewoli Anglicy. Po kilku dniach przedostali się przez dział wód między Zatoką Hudsona a dorzeczem Świętego Wawrzyńca. W górnym biegu rzeki Świętego Maurycego flotylla dobrnęła do pierwszej siedziby zaprzyjaźnionych Algonkinów  i u nich Francuzi postanowili przez kilka dni odpocząć.

Rusk płynąc z Francuzami podziwiał w tych lasach ogromne, wręcz nieprzebrane: bogactwo wszelkiej zwierzyny - łosi, niedźwiedzi, bobrów, lisów, przeróżnych, kun, a także Wilków i rosomaków, przede wszystkim zaś zajęcy i łownych ptaków. A gdy w tym wypoczynkowym obozowisku Algonkinów napotkał w pierwszym dniu młodziutką, życzliwie uśmiechniętą Indiankę o ponętnych kształtach, poczuł do niej wiele ciepła.

- Jak ci na imię? - zapytał ją jakimś zrozumiałym tylko dla młodych zakochanych językiem.

- Kwitnąca Gałąź.

- Czy masz już kogoś? Jesteś z kimś związana?

- Nie.

- Czy chcesz być moją?

- To zależy...

- Odpowiedz jasno: czy chcesz być moją?

- Chcę.

Tak mu przypadła do gustu, że postanowił pozostać u tych Indian dłużej i pojąć dziewczynę na stałe. Zawiadomił o tym francuskiego kapitana. 

Chevalier de Troyes, mający Ruska w czasie całej powrotnej rzecznej wędrówki nieustannie przy sobie w łodzi, przekonał się, że to chłopak na schwał i że mu dobrze i bystro patrzy z oczu. Więc był mu życzliwy. W pamięci miał jego zasługi przy zdobyciu faktorii Moose, a teraz przecież widział, jak tej powabnej Indiance i Ruskowi iskrzyły się ślepia wzajemnie ku sobie.

- Eh bien! Pozostań tu! Zgadzam się! - rzeki Chevalier de Troyes do  Ruska. - Ale nie darmo tu pozostaniesz! Będziesz miał ważne zadanie!

- Rozkazuj, kapitanie! T zawołał młodzian.

Chevalier de Troyes dobrze znał dzieje angielskiej Hudson’s Bay Company, istniejącej już kilkanaście lat, od 1670 roku, i wiedział, że Anglicy w Londynie pomimo zadanej im obecnie nad James Bay porażki nie poniechają myśli o tym kraju. Wielkie ilości cennych skórek zwierzęcych w owych północnych lasach Kanady i sowite stąd zarobki będą Anglików nadal wabiły w te strony.

- To obozowisko zwie się Obidżuan i tu pozostaniesz wśród Algonkinów - rzeki oficer do Ruska, trzymając go mocno za ramię. - Tu będziesz czujnie pilnował, ażeby żaden Anglik nie wtargnął na nasz teren. A naszym terenem są wszystkie tu dokoła lasy aż po Zatokę Hudsona, nad którą wkraść się chcą Anglicy. Nie można ich tu wpuścić! Wara im od tego! Czyś mnie dobrze zrozumiał?

— Tak jest, kapitanie!

- Dam ci trzech wypróbowanych ludzi do pomocy. Jeden z nich nauczy cię francuskiego języka, bo tu nikt oprócz mnie angielskiego nie zna, a tych dwóch innych będzie gońcami na wypadek pojawienia się tu Anglików. Wtedy gońcy przypłyną do mnie rzeką Świętego Maurycego do Trois Rivieres, nad rzeką Świętego Wawrzyńca, gdzie moja siedziba, i powiedzą mi, co się u was dzieje...

- Przysięgam, panie! Spełnię wszystko, co mi mówisz!

Chevalier de Troyes serdecznie uśmiechnął się do młodzieńca:

- Wiem, że mogę na ciebie liczyć. Dostaniecie strzelby, pistolety i inną broń oraz amunicję,, a także prowiant, byście nie byli zależni od polowania. Obowiązkiem was czterech^ a głównie twoim będzie zaprzyjaźnić się ze wszystkimi tutaj Indianami i namówić ich, żeby przypływali do nas nad rzekę Świętego Wawrzyńca i tylko nam sprzedawali skórki zwierzęce, nikomu innemu...

- Rozumiem!

Tu Chevalier de Troyes umilkł i po chwili rzekł żartobliwym tonem:

- Chłopcze, do diabła, jesteś, jak mówisz, Rosjaninem, ale jak właściwie mamy ciebie nazywać? Przecież nie Rusk!

- Na imię mi Iwan, panie, Iwan Iserhoff. 

- Iserhoff? - zdziwił się Francuz. - To niemieckie nazwisko, nie rosyjskie, o ile się nie mylę?

- Tak, panie, niemieckie. Noszę je po mym przybranym ojcu, który przygarnął mnie i wychował jak syna, gdy w dzieciństwie odumarli mnie rodzice. Ten mój dobroczyńca był niemieckim marynarzem pływającym na statku rosyjskim.

- Dobrze, będziesz Iwanem Iserhoffem!...

Osobliwymi, a nieraz i cudacznymi ścieżkami toczyły się dzieje Ameryki Północnej. Chociażby ta wyprawa kawalera de Troyes. Przecież zrównał z ziemią trzy najważniejsze faktorie angielskie, najdalej na północy położone i najniebezpieczniejsze dla Francuzów, przekonany, że dokonał dobrego dzieła. Ale musiał wracać szybko do swoich, gdyż zbliżała się zima, zawsze tu bardzo groźna, a daleko na północnym zachodzie, o jakie dziewięćset mil oddalona, położona u ujścia rzeki Nelson do Zatoki Hudsona, pozostała w rękach angielskich ostatnia, czwarta faktoria, York, trudna na razie do osiągnięcia. Nikły punkcik, nieznaczny mączek w bezmiarze kanadyjskich lasów. A jednak ów pozornie mało ważny fakt, że paru głodomorów, wynędzniałych Anglików przetrwało przez kilka lat w Yorku, ów drobny fakt tak silnie zaciążył w dwadzieścia siedem lat później przy podpisywaniu traktatu pokojowego w Utrechcie, że Anglikom przyznano na wieczną własność całą północną Kanadę, kilka dobrych milionów mil kwadratowych niepoślednich obszarów leśnych.

A gest Francuza, Chevalier de la Salle, który dotarłszy na łodzi rzeką Missisipi do jej ujścia jako pierwszy Europejczyk, wywiesił tam na brzegu flagę francuską i wygłosił kilka patetycznych słów, którymi przysporzył swemu królowi, Ludwikowi XIV, Luizjanę, krainę chyba dziesięciokrotnie większą niż sama Francja?

A podróż dwóch śmiałków, Lewisa i Clarka, w latach 1805-6 na zachód poprzez amerykański kontynent do samego Pacyfiku, czy samo ich zwykłe pojawienie się tam nie pozwoliło zawładnąć Stanom Zjednoczonym Ameryki Północnej obszarami północno-zachodnimi, stanowiącymi niemal trzecią część dzisiejszego ich państwa?:

Jakże wtedy łatwo było bogacić się w ziemię prawem kaduka!

 2.PIERWSZE KROKI WŚRÓD INDIAN

Iwan Iserhoff skoro tylko uzyskał zgodę Chevaliera de Troyes na pozostanie u Algonkinów, nie zwlekając wybrał się do ojca Kwitnącej Gałęzi, która tak bardzo wpadła mu w oko; chciał go o nią prosić.

Przedtem wdział na siebie pstrą kraciastą koszulę i nowe spodnie z wyprawionej jeleniej skóry; rzeczy te, zdobyte na Anglikach, otrzyma! od Francuzów. Sposobiąc się do rozmowy, był raczej pewny swego: tutejsi Algonkinowie przecież wiedzieli, że Chevalier de Troyes mu sprzyja i darzy go zaufaniem. De Troyes ponownie dał wyraz temu wysyłając jednego ze swych ludzi, by szedł razem z Iwanem do Indianina. Ów towarzyszący mu Francuz władał trochę językiem angielskim i znał również nieźle mowę Algonkinów; miał zatem dopomóc w pomyślnym ubiciu sprawy.

Ojciec kwitnącej Gałęzi zwał się Orli Puch i przewodził licznemu i dumnemu rodowi Czajczaj. Stanąwszy przed nim, młodzieniec w układnych słowach - przekładanych na język indiański przez towarzysza - wyłuszczył mu cel swej wizyty. Mówił, że chciałby osiąść na stałe wśród Algonkinów i dzielić z nimi ich losy w tych lasach. Przede wszystkim zaś pragnąłby dzielić swe życie i pomyślność z Kwitnącą Gałęzią. Dziewczyna ta od pierwszych chwil przypadła mu do serca. Także i on - o czym wie - nie jest jej obojętny. Zatem prosi, aby Orli Puch oddał mu córkę.

Indianin zrazu nic nie odpowiedział; miał twarz nieprzeniknioną, nieruchomą, trudno było wniknąć w jego myśli. Gdy wreszcie po dłuższej chwili przemówił, w głosie jego brzmiała niechęć:

- Tyś biały, z dalekich stron... Nikt z naszych nie zna ciebie. Jesteś nam obcy.

Młodzieniec zgoła nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Wykrzyknął:

- Jakże to! ? Czyżby Orli Puch nie wiedział, że przybyłem do was z oddziałem Chevaliera de Troyes, wielkiego wodza Francuzów, który żywi tyle przyjaźni do Algonkinów? Moje zamiary są uczciwe!

Orli Puch chwilę ważył coś w myślach, a potem zaczął jakby z innej beczki:

- W tych lasach niełatwo żyć - warknął.

Iwan już coś niecoś wiedział, że w niektóre lata sroży się tu głód, wszystko zamiera, zwierzyna przepada na całe miesiące. Wówczas jeno najdoświadczeńsi myśliwi zdolni są utrzymać jako tako przy życiu rodziny...

- Zdołam utrzymać swą rodzinę! - zaperzył się junak. - Przecież w drodze znad Zatoki Jamesa sam jeden ubiłem niedźwiedzia i łosia! Chyba tylko kiepski myśliwy - dodał zadziornie - może martwić się w tych lasach o łowną zwierzynę!

Przez twarz Orlego Pucha przemknął cień ponurego uśmiechu.

- A jednak ginął tu z głodu nieraz zimą i dobry myśliwy, na pewno lepszy niż ty! - rzeki Indianin, po czym uchylił się od dalszej rozmowy. O oddaniu Kwitnącej Gałęzi nie chciał słyszeć.

Iwan nie ukrywał swego rozczarowania. Na szczęście tłumacz, który był razem z nim, miał długi język i doniósł o jego sercowych tarapatach Chevalierowi de Troyes, a ten, będąc przecież życzliwej natury, postanowił cały ambaras załatwić na krótkim toporzysku. Wezwał Orlego Pucha do swego namiotu i prosił go, by rządząc się rozumem, nie tracił najpiękniejszej okazji, jaką dał mu Manitu.

- Przecież ten Iwan to jeden z najdzielniejszych moich ludzi! - oznajmił gromkim głosem kapitan.

- Ale za wiele gada o sobie - odmruknął z kąśliwym uśmiechem Orli Puch. - Młody, a gaduła!

- Ale mimo to dzielny wojownik! - upierał się de Troyes. - Młody, a już dobry żołnierz...

Indianin spoglądał na kapitana z ledwo ukrywanym niedowierzaniem i nawet drwiną.

- Dzielny wojownik? - parsknął rozbawiony. - Dobry żołnierz? A tyle gada, gada?...

- A jednak zapęwniam cię - rzucił kapitan - że nie pożałujesz, gdy dasz mu córkę...

Stanowczość, z jaką dowódca Francuzów brał stronę młokosa, zastanowiła trochę Orlego Pucha i zrobiła swoje. Indianin już nie kiwał głową. 

- Czemu do licha, robisz jemu i mnie tyle trudności? - nalegał kapitan.

Orli Puch odetchnął głęboko:

- Już nie robię, okemaw, biały wodzu! - odrzekł. - Nie robię, jeśli za nim wstawia się taka siła, taki możny poplecznik. Ale...

- Jakie znowu ale?

- On tak strasznie obcy... Nie zna lasów ani ludzi, ani nawet języka!...

- Ale umie jedno! - łypnął de Troyes wesołym okiem ku Indianinowi.

- Że dobrze strzela?...

- Nie tylko. Umiał zadurzyć się w twojej córce...

Prawem wszystkich leśnych plemion indiańskich przyszły mąż winien złożyć przyszłemu teściowi godziwy okup za żonę, a Orli Puch widział, że Iwan nic nie posiada, że jest golcem. Ale tu znowu wdał się Chevalier de Troyes. Ofiarował tak szczodre wynagrodzenie w zamian za dziewczynę, że powściągliwy zazwyczaj Orli Puch z trudem tylko ukrywał swe zadowolenie.

Kuszący widok czterech angielskich strzelb, sporego zapasu prochu i kul, kilku wełnianych kocy i jeszcze beczki smalcu, worka mąki i cukru był nie do odparcia. Była to część łupu zdobytego na Anglikach nad James Bay.

- Zgadzam się! - kiwnął głową Orli Puch,

Więc młodzi pobrali się. Ona przeniosła się do jego wigwamu.

Iwan szybko poznał, jak dobrze trafił: Kwitnąca Gałąź była nie tylko smukła i miła, lecz również rezolutna i pracowita, a przede wszystkim okazała się niezmiernie mu oddana i pomocna w nowym, obcym dlań otoczeniu. Wszakże szczęśliwy młodożeniec pewnej rzeczy nie dostrzegł: tego, że podczas gdy wszyscy bliscy w czasie ucztowania okazywali radość i zadowolenie, jeden z młodych Indian, który trzymał się na uboczu, był chmurny i spozierał na niego ponuro. Zwał się Czarny Wilk i należał do rodu Ałaszisza. Był wściekły, bo od dawna zawracał sobie głowę Kwitnącą Gałęzią i chociaż ona była mu niechętna, to jednak obiecywał sobie, że ją zdobędzie.

Obozowisko Obidżuan, którego indiańska nazwa znaczyła Zwężona Rzeka, leżało na wysokim brzegu rzeki Świętego Maurycego i liczyło wtedy około trzystu mieszkańców, Indian z plemienia Algonkinów. Mieszkańcy Obidżuanu należeli do dwóch głównych rodów, Czajczaj i Ałaszisz, rodów, które nie zawsze były sobie przyjazne, choć nigdy wrogie.

Nadszedł dzień wyjazdu Chevaliera de Troyes z Obidżuanu. Wcześniej wybrał on spośród swoich ludzi trzech dzielnych, którzy mieli zostać z Iserhoffem. Owej trójce i Iserhoffowi zostawił dwadzieścia strzelb oraz moc innej broni i prowiantu. Przy pożegnaniu de Troyes wziął Iwana na bok i patrząc mu uważnie w oczy, rzeki:

- Pamiętaj o wszystkim, co ci mówiłem. Anglicy to parszywi wrogowie! A te lasy są nasze i pozostaną nasze! Mam do ciebie, Iwanie, jeszcze jedno. Spróbuj założyć tutaj oddział młodych, zbrojnych Algonkinów pod twoim dowództwem. Taki niewielki, a bitny hufiec mógłby się nam tu przydać w razie potrzeby. Pamiętaj, chłopcze, liczę na ciebie!...

- Panie, nie będę szczędził sił! Wszystko wykonam! - wzruszony młodzieniec złapał rękę Francuza i bez wahania do ust przycisnął. Czuł tak ogromną wdzięczność za wszystko, co ten dla niego uczynił, że w ogień za nim by poszedł.

Nie zwlekając, następnego dnia po wypłynięciu francuskiego oddziału przystąpił z werwą do dzieła. Szła już jesień i dowiedział się, że niebawem Obidżuan opustoszeje, a Indianie rozproszą się w ostępach leśnych, by podjąć polowanie na swych łowiskach. Jeżeli chciał zjednać sobie junaków do oddziału, musiał się spieszyć. Poduczony, przez Kwitnącą Gałąź, znał już wiele słów indiańskich. Rozgłosił wśród wigwamów, że szuka młodych wojowników, którzy zechcieliby do niego przystąpić. Zapowiedział też, że każdemu chętnemu gotów będzie oddać jakąś porządną broń, może nawet strzelbę.

Zapaleniec mniemał, że znalezienie grupy skorych do współdziałania z nim wojowników nie nastręczy większych trudności. Widział przecież, jak Algonkinom płonęły oczy do broni palnej.

Indianin tych stron, jeszcze do niedawna posługujący się tylko włócznią i łukiem, wraz z przybyciem tu białego człowieka wnet poznał, jak bardzo broń palna góruje nad jego dotychczasowym orężem, jak ułatwia zdobywanie mięsa czy obronę przed wrogiem. Odtąd każdego Indianina myśliwego paliło przemożne pragnienie zdobycia tej broni, za którą płacił białym handlarzom wielkie sumy w cennych skórach.

Angielskie rusznice, które Iserhoff obecnie przyrzekał junakom, należały do najprzedniejszej broni w tych północnych lasach. Chociaż ciężkie i dość nieporęczne, jak zresztą i inne ówczesne strzelby, jednak z reguły biły celniej i pozwalały .ubić łosia z odległości nawet stu kroków.

Minął dzień, i drugi, i następny, a żaden Indianin nie zgłosił się do młodzieńca, coraz bardziej tym zaniepokojonego. Mężczyźni w wiosce wyraźnie stronili od niego i byli głusi na jego słowa.

Iwan zaczął sobie uświadamiać błąd, jaki popełnił, licząc na łatwe pozyskanie młodych Indian.

- Byłem naiwny, niemądry! - powtarzał sobie.

Kwitnąca Gałąź, widząc jego niepowodzenie, chciała mu pomóc. Zwróciła mu uwagę na swych dwóch braci, Szarego Jastrzębia i Białego Obłoka. Obydwaj nieco starsi niż Iwan, byli rosłymi zuchami, którzy jeszcze nie pozakładali swych rodzin. Iserhoff często ich teraz widywał w swym wigwamie. Chętnie rozmawiali i od nich usłyszał, że jest w obozie ktoś, kto wszczął cichą wojnę przeciw niemu. To Czarny Wilk, ów odpalony rywal. Chodził wśród młodzieży, gadał źle o nim, mącił wodę.

Któregoś dnia Iwan szedł w. stronę niedalekiego jeziora, by łowić ryby, gdy ujrzał przed sobą grupę kilku młodych Indian, wśród których był Czarny Wilk. Powodowany nagłą przekorą czy też chęcią sprawdzenia, jak bardzo Czarny Wilk był mu niechętny - zbliżył się do gromady. Stanąwszy przed Indianami, głośno zagadnął łamanym językiem, czy któryś z nich gotów byłby z nim współdziałać. Indianie unikali wzroku przybysza i milczeli. Iserhoff powtórzył pytanie. Wówczas jeden z tamtych odezwał się niechętnie:

- Po jakie licho mielibyśmy się z tobą zadawać? Mamy się zbroić przeciwko Anglikom? Oni nie są nam wrodzy, chcą Z nami tylko handlować...

- Handlować równie dobrze możecie z Francuzami! - odparł Iserhoff. - Anglików już nie ma nad James Bay.

Raptem Czarny Wilk zmierzył go wrogim spojrzeniem i wycedził gniewnie:

- Ty chcesz dowodzić Indianami?

- Chciałbym...

- Wiedz zatem - warknął tamten - że u nas, jeśli ktoś chce przewodzić innym, najpierw musi dowieść, że na to zasługuje! A ty, kim ty jesteś? Umiesz choć strzelać? - spytał pogardliwie.

- Umiem - odrzekł spokojnie Iwan.

- No to pewnie trafisz z tego miejsca w ten tam drąg, wbity w ziemię, do którego uwiązałem mojego psa? - na twarzy Czarnego Wilka pojawił się złośliwy uśmiech.

Ów drąg, który wskazał, był trudnym celem: oddalony o dobre trzydzieści kroków, był cienki i kiepsko widoczny.

- Czemużby nie? - odpowiedział Iserhoff ciągle spokojnym tonem.

- Więc strzelaj! - rzucił któryś z Indian stojących z boku.

- Dobrze, idę po broń.

Wkrótce wrócił ze swą rusznicą. Indian stało tam teraz już kilkunastu. Dobył zza pazuchy woreczek z prochem i kulami. Nabijając strzelbę, starannie wsypał miarkę prochu, wepchnął pakuły, ubijając dokładnie stemplem, potem wprowadził kulę i znowu pakuły, i jeszcze raz bez pośpiechu ubił. Na koniec podsypał świeży proch na panewkę. W owym czasie nadeszło jeszcze kilku zaciekawionych Indian i wszyscy otoczyli go półkolem.

Iserhoff wreszcie złożył się do strzału. Opuścił jednak broń i zwrócił się do Czarnego Wilka:

- Spróbuję trafić w powróz zawiązany na palu.

- Nie gadaj tyle, strzelaj - sarknął tamten.

Rozległ się huk. Pies pod drągiem skulił się i przypłaszczył do ziemi. A potem dał susa i jął wyrywać ile sił w stronę lasu, za nim po ziemi sunął powróz rozerwany kulą.

Ten i ów pośród obecnych chrząknął z uznaniem.

Iserhoff bez słowa podniósł woreczek, schował go za pazuchę i ze strzelbą w garści oddalił się.

Szary Jastrząb i Biały Obłok, przyjaźni mu bracia Kwitnącej Gałęzi, donieśli nazajutrz, że Czarnego Wilka krew zalewała. Na domiar jego pies, którego trzymał dotychczas na uwięzi, przepadł gdzieś w lesie i już nie wrócił.

- Wszakże kilku naszych w obozowisku - dodał Szary Jastrząb - chwaliło ciebie jako dobrego Strzelca.

- Czy sądzisz - zagadnął go Iwan - że teraz któryś z nich do mnie przystąpi?

Szary Jastrząb przez chwilę jakby się wahał i nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Nasi ludzie - rzekł wreszcie cichym głosem - chadzają własnymi ścieżkami. Nie w ich naturze uległość, poddawanie się komukolwiek... Niekiedy bywa jednak, że idą za kimś. Ale musi on prześcignąć innych jako wielki myśliwy albo zasłynąć szczególnie walecznym czynem...

 3. IROKEZI

Niedaleko było do świtu, a nad rzeką Świętego Maurycego snuła się słaba mgła. Na dwóch brzozowych łodziach wypłynęło ich z obozowiska Qbidżuan sześciu, Iwan Iserhoff i jego pięciu przyjaciół: Szary Jastrząb, najstarszy z nich, Biały Obłok,- Duży Orzeł, Krwawa Ręka i najmłodszy, młokos jeszcze, Czerwony Mokasyn. Zapowiadała się dobra zabawa, pomyślne polowanie. Przed kilku godzinami, wieczorem ó zachodzie słońca, Szary Jastrząb odkrył na błotnistej łące przy rzece, nie dalej niż półtora mili od Obidżuanu, trzy spokojnie żerujące łosie, dalej ujrzał świeży trop niedźwiedzia. Muskwa był gdzieś w pobliżu.

Uzbroili się rzetelnie nie tylko w strzelby, mieli ze sobą i pistolety, i luki, siekiery-tomahawki, nawet włócznie, oczywiście także i noże. Z niedźwiedziem sprawa nie była łatwa. Więc teraz dziarsko wiosłowali, pełni dobrego ducha. W każdym kanu trzymali po dwa najlepsze psy myśliwskie, cięte jak sto rosomaków na niedźwiedzia.

Około trzystu długich, bo cichych uderzeń wioseł od ostatnich wigwamów Obidżuanu przepływali obok miejsca, gdzie rosły na brzegu rzeki gęste szuwary, a las dochodził do samej wody. Tu nagle ich psy zaniepokoiły się. Zaczęły groźnie, acz głucho warczeć, wyszczerzać kły, jeżyć sierść na grzbiecie.

- Czego się tak złoszczą? - szepnął Czerwony Mokasyn.

- Pewnie rosomaka poczuły! - ktoś zaszemrał.

- A może niedźwiedzia? - mruknął ktoś inny.

I płynęli dalej. Noc się kończyła, mgła nad wodą wyraźnie rzedła.

Gdy oddalili się prawie o milę od swych sadyb, doznali wstrząsu: w opuszczonym przed pół godziną obozowisku wybuchł pożar i łuna oświetliła niebo. A zaraz obok w drugim miejscu wystrzeliła nowa łuna i w trzecim miejscu jeszcze jedna. I potem coraz ich więcej.

Sześciu myśliwych zdjęła zgroza: to był wrogi napad! Błyskawicznie zawrócili kanu i jak szaleni zaczęli wiosłować ku osiedlu.

Zahamował ich Iwan.

- Broń! - krzyknął na całe gardło. - Przygotować wszelką broń do walki! Mieć ją pod ręką!...

I dalej pędzili, ile sił w ramionach.

Już dochodziły ich z daleka okrzyki i jęki, już widzieli w blasku palących się wigwamów gwałtowny ruch, frenetycznie migające postacie. Poznali: to byli Irokezi. Zdradzały ich znamienne czuby włosów na głowach i zawzięta, niesłychana ruchliwość.

Irokezi! Najwaleczniejsi wśród Indian, nieposkromieni wojownicy wśród wojowników, przerażający napastnicy, najupiorniejsi mordercy i nieubłagani zabójcy, specjaliści zadawania okrutnych tortur pojmanym jeńcom. Żyli na południe od rzeki Świętego Wawrzyńca i byli wiernymi sojusznikami, więcej: przyjaciółmi Anglików i Holendrów, przeto śmiertelnymi wrogami Francuzów i ich indiańskich sprzymierzeńców - to oni napadli znienacka wieś Algonkinów Obidżuan.

Młodych myśliwych przypływających z mrocznej rzeki było sześciu, tamtych znacznie więcej. Gdy obydwie łodzie dotarły do brzegu, Iwan pierwszy wyskoczył na ląd i z rusznicą w garści pędził co sił ku najbliższemu wigwamowi. Wigwam już się dopalał, dwóch Irokezów zaś bestialsko dobijało tomahawkami konających mieszkańców.

Iwan w odległości kilkunastu kroków przystanął i strzałem w łeb powalił pierwszego z napastników. Gdy drugi spostrzegł niebezpieczeństwo, zdążył tylko krzyknąć. Zanim się zmierzył do obrony, Iwan niby rozjuszony żbik przyskoczył do niego i rąbnął go kolbą w głowę.

Działo się to wszystko tak szybko, że dopiero teraz inni Irokezi w pobliżu, wciąż zajęci paleniem wigwamów i zabijaniem ludzi, podnieśli głowy i zauważyli Iwana. Nie zdążyli zadać mu ciosu, gdyż niemal jednocześnie huknęło kilka strzałów z rusznic pięciu przyjaciół, którzy dobiegli do Iwana. Palba skuteczna: najbliżsi Irokezi, trafieni, padli jak ścięci. Ale taka była zajadłość strasznych wojowników, że nawet śmiertelnie rażeni, jeszcze resztką sił starali się zabijać. Ranili Dużego Orła.

Ci z Irokezów, którzy zapędzili się dalej do środka obozowiska, natychmiast dostrzegli to, co rozgrywało się w pobliżu rzeki, i hurmem rzucili się na pomoc swoim. Ale ogień z pistoletów sześciu przyjaciół powalił ich dwóch, trzech, a innych nieco powstrzymał. Na szczęście dla Iwana i jego towarzyszy w tej chwili zwaliło się z głębi osiedla kilkunastu Algonkinów uzbrojonych w co kto miał pod ręką, w strzelby, dzidy, łuki i tomahawki, nawet w drągi - i rozgorzała straszliwa rąbanina. Krew tryskała na wszystkie strony.

Irokezów było chyba dwudziestu, a walczyli jak wściekłe wilki, ale mieszkańcy Obidżuanu, którzy tymczasem oprzytomnieli, przybywali zewsząd i walczyli jeszcze zacieklej niż tamte wilki. Walczyli do upadłego, chodziło o śmierć albo życie. To już nie był groźny bój, to była burza, to był szaf. Także kobiety chwytały za broń. Zgraja Irokezów, gromiona zewsząd, kurczyła się szybko i długo nie trwała ich walka. Większość padła trupem, było także kilku ciężko rannych.

Algonkini chcieli dobić tych półżywych, lecz obecni Francuzi nie dopuścili do tego. Cała ich trójka, Hebert, Lafiteau i Noyons, broniła dotychczas osiedla równie brawurowo jak inni, jednak teraz dobijaniu rannych ostro się przeciwstawiła.

- Nie zabijać ieh! - krzyknął rozkazująco Hebert. - Potrzebujemy zakładników! 

- Zakładników? Po co nam zakładnicy?! - gniewnie żachnął się Orli Puch, ojciec Kwitnącej Gałęzi.

-  Gubernator w Quebecu potrzebuje ich żywych!! - huknął Hebert.

Gubernator w Quebecu był wielkim władcą, z którym Algonkinowie woleli nie zadzierać, więc ulegli, choć opornie, żądaniu Heberta i pięciu rannych Irokezów zachowano przy życiu.