Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Witamy w pisowskiej Polsce!
Od 2015 roku równym krokiem maszerujemy w stronę dyktatury. Czy czeka nas taki los, jaki Węgrom i Turcji zgotowali Orbán i Erdoğan?
Rząd okłamuje nas, że naszymi wrogami są zgniły Zachód i lewacka Unia Europejska, ale może prawdziwe zagrożenie dla demokracji w Polsce jest gdzie indziej?
Czy partia rządząca realizuje interesy Rosji?
Czy rząd prowadzi z nami wojnę informacyjną?
Kto odpowiada za demontaż systemu sprawiedliwości w Polsce?
Czy „wstaliśmy z kolan” po to, by wdepnąć w bagno afer, ustrojowej rewolucji i państwa policyjnego?
Czy czeka nas polexit i powrót do ruskiego miru?
Czym grozi romans z dyktaturą i komu jest na rękę?
Próbuje się nas zwieść programami+, loteriami covidowymi, dodatkowymi emeryturami i bonami turystycznymi, żebyśmy przymknęli oko na to, jak w Polsce – bez żadnego oporu z naszej strony – rozkwita autorytaryzm.
Poznaj wiarygodną, opartą na faktach, merytoryczną analizę tego, co naprawdę dzieje się w Polsce.
O TYM NIE USŁYSZYSZ W RZĄDOWYCH MEDIACH.
Fascynująca książka, która otwiera oczy.
Adam Sokołowski przedstawia, jak Polskę zmieniono w kopię putinowskiej Rosji z 2010 roku, i nie pozostawia złudzeń, że na tym etapie się zatrzymamy. Autor z wielką dokładnością podaje stuprocentowo sprawdzone fakty. Pisze prosto i przejrzyście. Po lekturze nie da się ponownie schować głowy w piasek. Chce się działać.
TOMASZ PIĄTEK
Adam Sokołowski – autor bloga „Doniesienia z putinowskiej Polski”. Krytyczny obserwator polskiej sceny politycznej, wyczulony na wszystkie jej absurdy i patologie. Nie boi się punktować polityków i demaskować skrywanych afer i kombinacji. Jego analitycznym i bezkompromisowym postom ufa stale powiększająca się rzesza obserwatorów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Data ważności licencji: 9/27/2028
Niedługo przed wyborami parlamentarnymi w 2015 roku dziennikarz z doświadczeniem solidarnościowym Krzysztof Łoziński wraz z konstytucjonalistą Piotrem Rachtanem wydali książkę zatytułowaną Raport gęgaczy1. Rzecz ukazała się nakładem niewielkiego wydawnictwa Scriptorium i przeszła raczej niezauważona. Szkoda, bo na około 200 stronach zebrano tam znaczną część tego, co już wtedy było wiadomo o Jarosławie Kaczyńskim i jego Partii.
Wyszło z tego wielkie ostrzeżenie ustrojowo-cywilizacyjne. Raport o ugrupowaniu, które kilka tygodni później miało zacząć rewolucję. Łoziński i Rachtan nie dokonali w swojej książce żadnego cudu ani nie oparli jej na żadnej wiedzy tajemnej. Pokazali po prostu czarno na białym, że już wtedy Prawo i Sprawiedliwość miało na koncie przejmowanie mediów, masowe i bezczelne kłamstwa, toporną propagandę, generowanie afer, zarządzanie przez kryzys, używanie służb jako policji politycznej, skłócanie Polski z Zachodem i demontowanie elementów ustroju demokratycznego. To było osiem lat temu. Zbyt wielu z nas zamknęło wtedy na to oczy.
Ta książka ukazuje się przed niezwykle ważnymi wyborami parlamentarnymi. Wyborami, od których wyniku zależy, czy Polska pozostanie demokratycznym państwem prawa i członkiem cywilizacji zachodniej czy osunie się w bagno autorytaryzmu, zmieni w faszyzującą dyktaturę, w której prawem będzie to, co ośrodek władzy uzna danego dnia za prawo. Nadchodzące wybory zadecydują również o tym, czy Polska dokona historycznego zwrotu na Wschód, wychodząc tym samym ze wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa i wartości, na których zbudowano kulturę euroatlantycką. Wartości będących nie jakąś lewacko-liberalną fanaberią, lecz rezultatem setek lat ciężkich doświadczeń i tysięcy błędów, które kosztowały życie milionów i powodowały cierpienia kolejnych pokoleń.
Może to brzmieć złowieszczo. Niektórzy powiedzą, że to bezzasadne straszenie albo histeria. Wystarczy jednak cofnąć się pamięcią raptem osiem lat, by zobaczyć, że większość zjawisk charakterystycznych dla pisowskiej Polski jest po prostu konsekwencją wcześniejszych deklaracji, działań i celów środowiska Jarosława Kaczyńskiego. Że to, co się teraz dzieje, było do przewidzenia, tylko nie wszyscy patrzyliśmy dość uważnie. Że nie brakowało jednoznacznych wskazówek, które pozwalałyby twierdzić, iż rządy PiS będą oznaczały autokratyzację Polski. Odejście od zasad państwa prawa. Demontaż ustrojowych bezpieczników. Uruchomienie mechanizmów, które dawniej zmieniały państwa demokratyczne w totalitarne, a dziś zmieniają je w tak zwane demokratury. Działania zbieżne z kremlowską doktryną destabilizacji Zachodu. Książka Łozińskiego i Rachtana to fizyczny dowód na to, że o tym mówiono i pisano, że przedstawiano na to dowody, że można to było przewidzieć, że dzisiaj też można…
Zanim więc rozbierzemy pisowską Polskę na czynniki pierwsze, dokonajmy szybkiego przeglądu czasów sprzed 2015 roku. Zobaczymy wtedy, że to, co się dzieje w Polsce „Dobrej Zmiany”, nie jest przypadkiem czy aberracją, lecz tworzy logiczną ciągłość i wprost wynika z charakteru tej władzy. Bo to nie jest „zwykła partia konserwatywna”.
Kłamstwo nie jest zjawiskiem o charakterze binarnym. Można mierzyć częstotliwość stosowania kłamstwa. Jeden polityk kłamie co drugie zdanie, inny sporadycznie. Zrównywanie ich byłoby po prostu błędem. Można ocenić wagę kłamstwa, na przykład, czy dotyczy opłacenia wartego tysiąc złotych obiadu służbową kartą czy może zorganizowania nielegalnych wyborów za 70 milionów. Można wreszcie, w sposób mniej sparametryzowany, a bardziej opisowy, spróbować ocenić bezczelność kłamstwa, jego kaliber emocjonalny, wywołane przez nie szkody moralne i wynikające z niego konsekwencje prawne. Krótko mówiąc, kłamstwo i kłamanie są stopniowalne, tworzą spektrum.
Wbrew temu, co twierdzą symetryści i niektórzy antysystemowcy, Prawo i Sprawiedliwość nie jest jak inne polskie partie. Na wspomnianym wyżej spektrum pod niemal każdym względem lokuje się w pobliżu wartości maksymalnej. Kłamie najczęściej, najbardziej bezczelnie i bez rozróżnienia na kłamstwa małe i wielkie. Nie traktuje bowiem kłamstwa jako ucieczki przed niewygodnymi pytaniami dziennikarzy, lecz jako narzędzie uprawiania polityki. Wiedzieliśmy o tym już przed Rewolucją Wstawania z Kolan, ale nie wszystko dziś pamiętamy. Rzućmy więc okiem na co ciekawsze kłamstwa tego środowiska z ostatnich lat.
Niektóre kłamstwa były wagi ciężkiej, bo uderzały w podstawy funkcjonowania państwa. Jednym ze stałych motywów propagandowych środowiska Prawa i Sprawiedliwości oraz samego Naczelnika było notoryczne podważanie legalności polskich wyborów. Na przykład Jarosław Gowin oznajmił w TVN24: „absolutnie się tego [czyli tezy o sfałszowaniu wyborów samorządowych w 2014 roku – A.S.] trzymam. Mówiłem jasno, nie mam na to dowodów empirycznych”2. Czyli mocne przekonanie zamiast dowodów. W dawnych czasach nazywano to po prostu „byciem w błędzie”. A jakie Gowin miał poszlaki? Takie, że wyniki Polskiego Stronnictwa Ludowego i PiS były inne, niż przewidywały sondaże3. Tylko tyle. W normalnych okolicznościach nikt nie brałby na poważnie tak potężnego zarzutu popartego tak lichym dowodem.
Jarosław Kaczyński jednak – uwięziony w swoim ciasnym umyśle autokraty – nie przejmuje się takimi detalami jak prawda czy uczciwość, bo w imię politycznego zysku jest gotów zrobić i powiedzieć wszystko. Dlatego temat sfałszowanych wyborów wpisał na sztandary i rozpoczął wokół niego ogromną kampanię szkalującą państwo, zrównującą rząd Platformy Obywatelskiej z autorytarnymi reżimami, które ustawiają wybory, oraz podważającą porządek prawny.
Wybory zostały sfałszowane. Trzeba tylko ustalić dokładnie, w jakim zakresie i kto bezpośrednio za to odpowiada, bo kto jest profitentem, widać gołym okiem. […] Doszło do takiej sytuacji, która w gruncie rzeczy jest zmianą ustroju, bo państwo, gdzie fałszuje się wybory, nie jest już państwem demokratycznym. To początek drogi – mówiąc najkrócej – na Wschód, w sensie politycznym
– oznajmił 25 listopada 2014 roku na antenie Radia Maryja4. Dzień później powtórzył to z sejmowej mównicy:
Z tej najważniejszej w Polsce trybuny muszą paść słowa prawdy: te wybory zostały sfałszowane. Ale nawet jeżeliby ktoś nie chciał w to uwierzyć, z różnych względów, to i tak ilość głosów nieważnych, a także to ogromne zamieszanie, które powstało w trakcie liczenia głosów, delegitymizuje te władze5.
Następnego dnia kontynuował temat w Częstochowie, podbijając przy tym stawkę: „Do sądów trafiają protesty wyborcze, w których są dowody na sfałszowanie wyborów samorządowych”6. Oczywiście do dziś takich dowodów nie odnaleziono. W wywiadzie dla radiowej Jedynki Kaczyński dodał pikantne szczegóły: w trakcie wyborów miano masowo dosypywać karty, stawiać dodatkowe krzyżyki i dowozić ludzi do lokali wyborczych, by głosowali za pieniądze7. Szczególnie że pod koniec 2014 roku wszyscy mieli w pamięci zorganizowane niewiele wcześniej „referendum” na zabranym Ukrainie Krymie. Takie kłamstwa grały wtedy na żywych emocjach.
Wszystko było starannie zaplanowaną operacją dezinformacyjną. Prezes przez kolejne dni ujawniał swoją „prawdę” o wyborach kawałek po kawałku, nie dostarczając przy tym nawet skrawka dowodu. Pozwalał napięciu rosnąć, zasiewając z głowach wielu Polek i Polaków ziarno niepewności, które zakiełkowało rok później, na kolejne wybory. Apogeum operacji przypadło na 13 grudnia, czyli rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Prezes zorganizował tego dnia marsz, który miał mieć „charakter obywatelskiego sprzeciwu […] wobec zabiegów, które łącznie – niezależnie od tego, jak to było zorganizowane, czy centralnie, czy w sposób rozproszony – były sfałszowaniem wyborów”8. Tym samym rząd PO został wprost porównany do junty Wojciecha Jaruzelskiego, a 13 grudnia miał zostać nowym świętem walki z platformersami. Dowodów rzekomego fałszerstwa oczywiście nie ujawniono9.
Ciekawie przedstawia się domknięcie operacji. Otóż dwa lata później, świeżo po parlamentarnym zwycięstwie PiS, Kaczyński oznajmił w radiowej Trójce, że… nie organizował demonstracji przeciwko sfałszowaniu wyrobów10. Najpierw więc postawił tezę o fałszerstwie wyborów. Potem intensywnie ją propagował, skutecznie podważając w ten sposób zaufanie Polaków do państwa i rządu, czyli działał destabilizująco. Wszystko to robił w sposób przemyślany i skalkulowany na sianie fermentu. Następnie wprost stworzył nowy podział my – oni, w którym „oni” oznaczało PO, Jaruzelskiego, Putina i Aleksandra Łukaszenkę. Na koniec zaś, gdy temat nie był mu już potrzebny, ogłosił, że wcale go nie było i sprawa jest zamknięta. Jeśli ktoś widzi w tym symetrię do jakichkolwiek zachowań partii, które po wyborach z 2015 roku znalazły się w opozycji, to musi bardzo chcieć ją zobaczyć. Warto podkreślić, że oskarżenie przeciwnika o niecny cel, by móc potem z tym przeciwnikiem walczyć, to klasyczna technika dezinformacyjna Kremla, znana pod angielską nazwą straw man, czyli po polsku „strach na wróble” lub „chochoł”.
Wyobraźmy sobie hipotetyczny kraj, w którym grupka przyjaciół zakłada sieć parabanków. Ponieważ są to ludzie wpływowi, państwo uchwala prawo dające im nad tymi tworami niemal nieograniczoną i niekontrolowaną władzę. Parabankowa sieć zaczyna być dojona ze składek, a naiwni spółdzielcy są po prostu okradani. Wydatny udział ma w tym jeden z przyjaciół, który w pewnym momencie zostaje… prezydentem. Piastując swój urząd, robi wszystko, by jego wspólnicy mogli kontynuować swój proceder. Gdy prawda w końcu wychodzi na jaw i zbliżają się następne wybory, przyjaciele wpadają na genialny w swej prostocie pomysł. Otóż oskarżają swojego przeciwnika dokładnie o to, o co sami są oskarżeni przez niezależne instytucje śledcze. Podstęp się udaje, miliony obywateli dają się nabrać. Wygrywa kandydat przyjaciół od parabanków. Brzmi niewiarygodnie? A przecież to historia Prawa i Sprawiedliwości oraz spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych.
Afera SKOK-ów jak w soczewce pokazuje istotę pisowskiego rozumienia państwa. Są w tej układance konszachty towarzysko-biznesowo-polityczne, nielegalne przejmowanie instytucji, ustawy pisane przez kolegów dla kolegów, polityczna protekcja, mafijne mechanizmy dojenia pieniędzy, gangsterskie metody ich defraudowania oraz iście kremlowska operacja dezinformacyjna, która na koniec skutecznie odwróciła uwagę opinii publicznej od prawdziwych sprawców. Ci ostatni do dziś nie ponieśli żadnej odpowiedzialności, a wielu dostało intratne posady w państwowych spółkach. O skuteczności tej operacji może świadczyć to, że zbitka „Komorowski i WSI” (albo wręcz „Komoruski”) co jakiś czas wraca w przekazie propagandowym PiS i – podobnie jak rzekomo wyprzedawane lasy – jest traktowana niczym dogmat, którego większość ludzi nie kwestionuje. Tymczasem prawda jest powszechnie dostępna.
O tym, że Lech Kaczyński z przyjaciółmi Adamem Jedlińskim, Grzegorzem Biereckim i Grzegorzem Buczkowskim tworzyli w 1990 roku polski system SKOK-ów, dowiemy się nawet z Wikipedii. O tym, że Fundacja na rzecz Polskich Związków Kredytowych, której radzie od 1990 roku przewodniczył Lech Kaczyński, de facto przejęła całą sieć kas w swoje władanie – także. O tym, że ustawa powstała w kancelarii Jedlińskiego – również. A to dopiero początek.
Od około 2004 roku, gdy SKOK-i funkcjonowały już od ponad dekady, w mediach zaczęły się pojawiać doniesienia o nieprawidłowościach, znikających pieniądzach i na poły gangsterskich metodach działania Kasy Krajowej, przejętej przez przyjaciół Lecha Kaczyńskiego. Również mniej więcej wtedy stanowiska dyrektorskie w niektórych kasach zaczęli dostawać regularni gangsterzy, którzy wkrótce rozpoczęli proceder masowego udzielania lewych kredytów11. Całym systemem ciągle zarządzała ta sama grupa, z Grzegorzem Biereckim na czele.
Gdy PiS doszło do władzy po raz pierwszy, a prezydentem został Lech Kaczyński, próbowano przepchnąć nowelizację ustawy o kasach, która jeszcze zwiększałaby władzę Kasy Krajowej, co zmieniłoby całą sieć niemal w udzielne, niekontrolowane przez nikogo księstwo. Oczywiście również tę ustawę współtworzył Jedliński – jeden z założycieli SKOK-ów. Równolegle świadomie wyłączono kasy spod nadzoru powstającej akurat Komisji Nadzoru Finansowego.
Szczęśliwie PiS nie zdążyło przepchnąć ustawy przed wyborami w 2007 roku. Rząd koalicyjny Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego zaproponował projekt nowelizacji, który miał objąć SKOK-i nadzorem KNF. W tym czasie Grzegorz Bierecki miał już założoną spółkę w Luksemburgu, w którą pompował pieniądze wyciągane za pośrednictwem pajęczyny firm z systemu kas, a w niektórych kasach (jak w Wołominie) dochodziło już do masowego procederu udzielania lewych kredytów.
Prezydentem jednak wciąż był Lech Kaczyński, który jesienią 2009 roku zaskarżył platformerską ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Żeby TK przypadkiem nie rozpatrzył sprawy zbyt szybko, prezydent podał w wątpliwość aż 71 punktów ustawy – liczbę dotąd niespotykaną. Jednym z prawników, którzy w kancelarii Lecha Kaczyńskiego opracowywali skargę, był mało wtedy znany Andrzej Duda.
Skierowanie ustawy do TK zamroziło ją na trzy lata. W tym czasie w SKOK Wołomin udzielono lewych kredytów na setki milionów złotych, do Luksemburga płynął szeroki strumień pieniędzy, a kilkadziesiąt kas doprowadzono do finansowej ruiny, co tuszowano, uprawiając kreatywną księgowość12. W ciągu tych trzech lat depozyty i pożyczki w samym SKOK Wołomin wzrosły ponadtrzykrotnie, odpowiednio o 1,2 miliarda i miliard złotych. Było z czego kraść. Nad tym wszystkim pieczę sprawowali niepodzielnie panujący i nieusuwalny Grzegorz Bierecki z przyjaciółmi oraz kontrolowaną przez nich Kasą Krajową. Ich zaś nie kontrolował już nikt, o czym Lech Kaczyński doskonale wiedział, gdy świadomie opóźniał objęcie systemu kas niezależnym nadzorem.
Trybunał uznał ustawę za konstytucyjną dopiero w styczniu 2012 roku, a w życie weszła ona dopiero w październiku. Tuż przed wyrokiem Kasa Krajowa „nagle dostrzegła” nieprawidłowości w systemie i zgłosiła je do KNF. Zostało to potem wykorzystane przez pisowską propagandę jako „dowód” niewinności Grzegorza Biereckiego. Po wyroku KNF natychmiast objęła system kas swoim nadzorem. Od początku 2013 do końca 2014 roku przeprowadziła w SKOK-ach szereg kontroli, które ujawniły powszechne nadużycia13. W kasach stosowano kreatywną księgowość, nie panowano nad finansami, nie potrafiono egzekwować spłaty kredytów, nie przestrzegano niemal żadnych procedur. Okazało się, że na 55 kas aż 22 były w tak koszmarnym stanie, że musiały zostać zamknięte lub wchłonięte przez banki14. By ratować klientów (formalnie: spółdzielców) przed utratą majątku, rząd Donalda Tuska objął SKOK-i ochroną Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, przenosząc de facto ciężar wyrównania strat na państwo.
Najbardziej spektakularnym przypadkiem był jednak SKOK Wołomin, czyli druga największa kasa w całej sieci, z której grupa menedżerów wyciągała setki milionów złotych metodami rodem z gangsterskich filmów. Pracownicy wołomińskiej kasy zwozili do jej oddziałów osoby bezdomne lub miejscowych pijaczków, płacili im po kilkaset czy kilka tysięcy złotych, kazali składać fałszywe oświadczenia kosmicznie zawyżające ich zarobki (znane są przypadki, że bezdomny bez majątku nagle okazywał się prezesem dużej firmy z pensją na poziomie kilkudziesięciu tysięcy złotych) i często posuwali się przy tym nawet do używania podrobionych dokumentów tożsamości. Następnie taki świeżo upieczony prezes czy dyrektor formalnie dostawał od SKOK Wołomin pożyczkę w wysokości kilkuset tysięcy złotych, którą w rzeczywistości zabierali sobie menedżerowie kasy i ich koledzy, a delikwentowi wypłacali obiecane 2 tysiące15.
Krótko mówiąc, kasa była po prostu okradana przez jej własnych szefów. Proceder ten trwał przynajmniej od 2007 roku. Wszystko to wyszłoby na jaw niedługo później, bo w roku 2009, gdyby Lech Kaczyński nie zamroził ustawy w TK. Ponieważ to zrobił, kontrole rozpoczęto dopiero na początku 2013 roku, czyli po wyprowadzeniu z systemu kolejnych setek milionów. Dalsze sumy (do dziś nie wiadomo dokładnie jakie, ale prawdopodobnie nie mniej niż 80 milionów) szły na różne usługi świadczone przez paletę firm i firemek zakładanych i kierowanych niezmiennie przez braci Grzegorza i Jarosława Biereckich i Grzegorza Buczkowskiego. Spółek, o których wiemy, jest aż 42! Koniec końców wszystkie ścieżki prowadziły do spółki SKOK Holding s.à.r.l., zarejestrowanej w Luksemburgu (czyli poza zasięgiem kontroli polskich organów) i należącej oczywiście do Grzegorza Biereckiego.
Do końca 2014 roku wszystko było już jasne. Kasa Krajowa albo przez lata nie panowała nad kasami i nie wiedziała, co się w nich dzieje, albo – co bardziej prawdopodobne – wiedziała i nic z tym nie robiła. Warto wspomnieć, że w międzyczasie pierwszy prezes Kasy Krajowej został senatorem PiS. Jest nim do dziś, dzierżąc zaszczytny tytuł trzeciego najbogatszego polskiego parlamentarzysty16.
Zbliżały się wybory prezydenckie w 2015 roku. Media rozpisywały się o procesach dyrektorów SKOK Wołomin i całym systemie kas. Zadawano niewygodne pytania o udział w całym procederze środowiska PiS, o rolę Grzegorza Biereckiego i Lecha Kaczyńskiego. Licznik Bankowego Funduszu Gwarancyjnego bił, kwoty z milionów zmieniły się w miliardy (ostatecznie w roku 2021 w zawrotną sumę 4,3 miliarda złotych). W styczniu 2015 roku PiS przedstawiło swojego kandydata, mało komu wcześniej znanego prawnika Andrzeja Dudę, który nie dość, że cały czas powoływał się na mityczną spuściznę po Lechu Kaczyńskim, to jeszcze przyczynił się do blokowania objęcia kas nadzorem KNF. No i Partia miała problem, bo jej kandydat mógł zostać powiązany z potężnym przekrętem, kilkukrotnie większym od mielonej w pisowskich mediach do znudzenia afery Amber Gold. Trzeba więc było coś wymyślić. I wymyślono – wyjątkowo paskudną operację dezinformacyjną rodem z putinowskiej Rosji.
19 marca 2015 roku odbyło się ostatnie posiedzenie Parlamentarnego Zespołu do spraw skutków działalności Komisji Weryfikacyjnej, kierowanego przez – jakżeby inaczej – Antoniego Macierewicza17. Jego zaufany, poseł Bartosz Kownacki, nagle oznajmił, że winnym afery w SKOK-ach jest… Bronisław Komorowski. Urzędujący prezydent i kontrkandydat Dudy. „Dowodem” miała być przeszłość niektórych autorów przestępczej karuzeli w Wojskowych Służbach Informacyjnych, czyli zlikwidowanej w czasie pierwszych rządów PiS (przez, a jakże, Macierewicza) służbie kontrwywiadowczej, która w świecie pisowskiej propagandy od lat jest w zasadzie utożsamiana z rosyjską agenturą w Polsce. Co ciekawe, nigdy nie przedstawiono żadnych poważnych dowodów na głęboką infiltrację WSI przez rosyjskie służby. Mimo to PiS od lat namiętnie używa tego zarzutu, by uderzać we wszystkich politycznych wrogów. Komorowski, dawniej szef Ministerstwa Obrony Narodowej, urasta w tej opowieści do rangi potężnego protektora agentów-zdrajców, co jest wierutną bzdurą. Partia, ustami Macierewicza i Kownackiego, kreowała nową informacyjną rzeczywistość (czyli po prostu kłamała), uzasadniając to bardzo podobną operacją, przeprowadzoną kilka lat wcześniej. Jedno kłamstwo „udowodniono” więc innym. Niestety, to zadziałało.
Żeby wzmocnić efekt, pisowcy wyciągnęli różne wypowiedzi Komorowskiego z poprzednich 15 lat, które miały udowadniać jakieś mroczne uwikłanie prezydenta w WSI. Na dodatek wplątano w to jego syna Tadeusza. Powód? Młody Komorowski był prokurentem w firmie, która kupiła grunt od firmy, która kupiła go od firmy, w której zarządzie był dyrektor SKOK Wołomin. To był ten „dowód”.
Nikt nigdy nie negował, że Piotr P. – menedżer wołomińskiej kasy, który został głównym oskarżonym w związku z aferą – był w przeszłości oficerem WSI. Nikt nawet nie negował, że miał on już na koncie inne przestępstwa, łudząco podobne do tego z Wołomina (chodzi o tak zwaną aferę Pro Civili). Natomiast łączenie go, a wraz z nim całej sprawy SKOK-ów, z Komorowskim było i jest podręcznikowym przykładem dezinformacji.
Jedynym realnym „dowodem” przedstawionym przez PiS na związki Komorowskiego z Piotrem P. było bowiem… jedno zdjęcie18. Wykonano je na premierze filmu 1920 Bitwa Warszawska, na którą Komorowski został zaproszony i na której – jak to prezydent – pozwalał sobie robić zdjęcia z różnymi ludźmi. Wśród nich było dwóch dyrektorów SKOK Wołomin. Ponieważ ani wtedy, ani dziś, po ośmiu latach rządów PiS, nie przedstawiono żadnego innego dowodu na rzekomą znajomość byłego prezydenta z przestępcami, możemy spokojnie założyć, że takowe po prostu nie istnieją. Komorowski podawał ręce tysiącom ludzi, z których większości nie znał, jak każdy prezydent.
Nie przeszkodziło to obecnemu na posiedzeniu parlamentarnego zespołu Jackowi Kurskiemu oznajmić, że Piotr P. był rzekomo częstym gościem pałacu prezydenckiego, gdzie nie podlegał żadnej kontroli. Dowody? Brak, bo – jakże wygodnie – jego wizyty rzekomo nie zostały zapisane w księdze wejść i wyjść. Czyli Kurski po prostu tak powiedział i my mamy mu uwierzyć. Niestety, wielu uwierzyło.
Z jednej strony mamy więc senatora Grzegorza Biereckiego, który zakładał SKOK-i, zarządzał nimi przez 20 lat, którego przyjaciele brali udział w pisaniu ustaw ułatwiających dojenie systemu kas z pieniędzy. Obok Biereckiego mamy również kandydata Dudę, który brał udział w przykrywaniu całego tego procederu politycznym parasolem na zlecenie Lecha Kaczyńskiego – przyjaciela Biereckiego i współzałożyciela SKOK-ów oraz ich politycznego protektora. Z drugiej strony mamy jedno zdjęcie, na którym Komorowski podał komuś rękę, kilka całkowicie wyrwanych z kontekstu cytatów sprzed lat i bardzo naciągane, wielowarstwowe „koneksje”.
Według PiS oznacza to, że prawdziwym skandalem jest „afera WSI”. Oczywiście taka operacja nie udałaby się bez pomocy mediów. Szczęśliwie senator Bierecki, jak na prawdziwego oligarchę przystało, jest właścicielem konglomeratu medialnego braci Jacka i Michała Karnowskich (o czym więcej w podrozdziale Bracia Niepokorni). Nie jest zatem żadnym zaskoczeniem, że to właśnie ich media stworzyły aferę, rozdmuchały ją i wykreowały nową rzeczywistość.
Efekty były porażająco skuteczne. Każdy, kto pamięta wiosnę 2015 roku, z pewnością pamięta również nagłą modę na nazywanie ówczesnego prezydenta „Komoruskim” i szerzące się jak pożar przekonanie, że jest on „w coś zamieszany”. Dowodów nikt na oczy nie widział (bo ich nie było i nie ma), ale odpowiednio nakręcana przez pisowskie media histeria odniosła skutek, przyczyniając się do zwycięstwa wyborczego Dudy.
Ważne jest zrozumienie, że nie mieliśmy tu do czynienia ze zwykłym kłamstwem. Politykom zdarza się kłamać, czasem także w sprawach istotnych. To, co się stało wiosną 2015 roku, było czymś znacznie większym. Biorący udział w tym procederze politycy PiS świadomie oskarżali urzędującego prezydenta o mafijne koneksje, nie przedstawiając na to żadnych dowodów. Należące do PiS media świadomie te brednie propagowały i wzbogacały o kolejne, grające na najniższych emocjach detale. Szybko uznano niczym niepoparte oskarżenia i bardzo mgliste przypuszczenia za prawdę, dogmat, którego nie wolno podważać, i zbudowano wokół nich nową rzeczywistość informacyjną, by skutecznie zmanipulować miliony Polaków.
Nowego dogmatu nikt nie mógł nawet próbować racjonalizować, poddać go jakiejkolwiek krytyce.
Wszystko zaś zaczęło się od kliki polityków i biznesmenów, którzy po prostu załatwiali sobie polityczną ochronę. Od ludzi z PiS i okolic, na czele z traktowanym dziś na równi z papieżem bratem Prezesa. To przecież typowa oligarchia. Takiej historii spodziewalibyśmy się w książce o putinowskiej Rosji lub Białorusi Łukaszenki. To, co PiS zrobiło wokół SKOK-ów, nie mieści się w żadnych cywilizacyjnych normach świata zachodniego. Polakom tak skutecznie wmówiono, że na szczytach władzy działa jakiś potężny Układ, iż w efekcie wybraliśmy na prezydenta człowieka, który właśnie z takiego Układu pochodził.
Od „operacji Komoruski” minęło osiem lat. Żaden z politycznych autorów całej afery SKOK-ów nie został nigdy pociągnięty do odpowiedzialności, a cały szereg wysokich rangą pracowników kas znalazł ciepłe posadki w spółkach Skarbu Państwa. Grzegorz Bierecki wciąż kieruje SKOK-ami i kończy właśnie trzecią kadencję jako senator. Dalej ma nieznanej wielkości majątek w Luksemburgu. Nikt też nie wytoczył żadnego procesu Komorowskiemu, bo oczywiście nigdy nie było żadnych dowodów na jego rzekome koneksje z Wołominem. Bracia Karnowscy dalej pracują dla PiS, a ich media są za to sowicie wynagradzane przelewami z kontrolowanych przez Partię państwowych spółek. Kurski krótko po zwycięstwie wyborczym PiS został wpływowym prezesem Telewizji Polskiej. Kownacki był wiceministrem obrony narodowej. PiS już wtedy było gotowe posuwać się do wszystkiego, by zdobyć władzę.
Rozpętali ją w 2015 roku Jarosław Kaczyński i jego aparat medialny, a łączy ona w sobie wiele elementów realnego pisizmu. Było więc klasyczne manipulowanie danymi, zakłamywanie rzeczywistości i oskarżanie przeciwników politycznych o jakieś straszne zamiary. Było rozpowszechnianie fake newsów i teorii spiskowych. Było odwoływanie się do poczucia wiecznego zagrożenia i kultywowanie mentalności oblężonej twierdzy. Wreszcie było klasyczne putinowskie szczucie na Zachód i przedstawianie Unii Europejskiej jako jakiejś oszalałej lewackiej organizacji, która chce wynaradawiać Europejczyków. Znalazło się także miejsce na zwykły rasizm, dehumanizację ludzi i wzbudzanie w nas najgorszych odruchów. Ta operacja była jakby wprost wyjęta z kremlowskich podręczników do dezinformacji, ale przyniosła pożądany efekt i pomogła Prawu i Sprawiedliwości zdobyć władzę.
Polska, kraj liczący 38 milionów mieszkańców, negocjowała przyjęcie 10–12 tysięcy uchodźców, a ostatecznie zobowiązała się przyjąć ich zaledwie 2 tysiące19. W skrajnym wypadku do naszego kraju przybyłby jeden uchodźca na ponad 3 tysiące obywateli. Czyli raptem 30 osób na stutysięczne miasto, takie jak Wałbrzych, Włocławek, Tarnów czy Koszalin. W liczącym niecałe 800 tysięcy ludzi Krakowie byłoby to 250 osób, w liczącej oficjalnie 1,8 miliona mieszkańców Warszawie – powalające 600 osób. Przecież to są liczby niezauważalne. Na niejednym meczu Ekstraklasy pojawia się więcej ludzi, niż miała wówczas przyjąć Polska.
Równocześnie w naszym kraju żyło i pracowało wtedy około miliona Ukraińców20, około 50 tysięcy Wietnamczyków21 i 80 tysięcy przyjmowanych od lat 90. XX wieku Czeczenów22. W spisie powszechnym z 2011 roku ponad 800 tysięcy ludzi zadeklarowało narodowość śląską, z czego ponad 350 tysięcy wskazało ją jako jedyną. Za Kaszubów łącznie uważało się ponad 200 tysięcy ludzi23. Przecież Polacy w 2015 roku nie czuli się „zalewani” Czeczenami, Ukraińcami i Wietnamczykami czy zdominowani przez Kaszubów czy Ślązaków, prawda? A mimo to ekipie Kaczyńskiego udało się skutecznie przekonać miliony z nas, że kilka czy kilkanaście tysięcy Syryjczyków doprowadzi do jakichś koszmarnych zmian demograficznych i zagrozi naszej – rzekomo przecież potężnej – kulturze.
We wrześniu 2015 roku Kaczyński straszył, że przybysze mogą masowo nie przestrzegać polskiego prawa i zwyczajów, a jako przykład przytaczał Francję i Szwecję, gdzie podobno miał być wprowadzany szariat24. W tym miejscu wypada zacytować sejmową wypowiedź Naczelnika:
Najpierw liczba cudzoziemców gwałtownie się zwiększa, później deklarują oni, że nie będą przestrzegać naszego prawa, naszych obyczajów, a później – albo równolegle – narzucają swoją wrażliwość i swoje wymogi w przestrzeni publicznej, w różnych dziedzinach życia. W Szwecji są 54 strefy, gdzie obowiązuje szariat i nie ma żadnej kontroli państwa. Czy tego chcecie w Polsce?25
Przecież to jest szczucie na Obcego i budowanie wizji utraty tożsamości. Albo taki cytat:
Co się dzieje we Włoszech? Pozajmowane kościoły, traktowane niekiedy jako toalety. Co się dzieje we Francji? Nieustanna awantura, też wprowadzany szariat, patrole, które pilnują przestrzegania szariatu. To samo w Londynie. Także w najmocniejszych, najtwardszych pod tym względem Niemczech tego rodzaju zjawiska mają miejsce26.
Władimirowi Putinowi musiała się nad poranną prasówką zakręcić w oku łza wzruszenia na wieść o tym, że rzekomo antyrosyjska partia w Polsce mówi językiem kremlowskiej propagandy. Dalej Kaczyński kłamał, że przyjęcie uchodźców wojennych będzie prowadziło do przyjmowania wszystkich „ubogich z różnych stron świata”27, choć nikt takiego pomysłu nawet nie przedstawiał. Oczywiście były to ordynarne kłamstwa. W żadnym zachodnim państwie nie funkcjonuje prawo szariatu. Nie ma kalifatów Bawarii czy Szwecji. Podobnie słynne no-go zones, czyli niemal eksterytorialne dzielnice zachodnich miast, do których boi się zapuszczać tamtejsza policja, istnieją tylko w głowach histeryzującej prawicy.
Kaczyńskiemu wtórowały pisowskie media. Należący do senatora PiS Grzegorza Biereckiego tygodnik „Sieci” straszył z okładki, że ówczesna szefowa rządu Ewa Kopacz, którą przedstawiono w hidżabie i z pasem szahida, „urządzi nam piekło na rozkaz Berlina”28. Pięknie tu wszystko połączono: wizję „piekła”, skandaliczne przedstawienie urzędującej premierki jako terrorystki, a także stałą w repertuarze pisowskiej propagandy tezę, że w Unii Europejskiej wszystko dzieje się „na rozkaz Berlina”.
Apogeum osiągnięto tuż przed wyborami. Na wiecu 13 października Kaczyński oznajmił, że uchodźcy roznoszą „różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, [ale – A.S.] mogą tutaj być groźne”29, co było po prostu obrzydliwe. Naprawdę trudno uciec od porównań do nazistowskiej propagandy, gdy idący po wyborcze zwycięstwo człowiek przenosi zagrożenie z płaszczyzny kulturowej na czysto biologiczną. Przecież ta wypowiedź z powodzeniem mogłaby znaleźć się w przedwojennym wydaniu nazistowskiego tygodnika „Der Stürmer”.
Dzień przed tym wydarzeniem tygodnik „Sieci” (wówczas „wSieci”) ogłosił, że „nawet 100 tys. imigrantów może po wyborach trafić do Polski”, strasząc dodatkowo spiskiem, jakoby „decyzja już zapadła. Rząd jednak ukrywa tę prawdę przed Polakami ze względu na zbliżające się wybory parlamentarne”30. Gdy następnego dnia Kaczyński groził Polakom pierwotniakami, przy okazji zapytał retorycznie, czy wrzutka braci Jacka i Michała Karnowskich to prawda. Oczywiście, że nie, ale dzięki Kaczyńskiemu stała się prawdą. Doskonała dezinformacja.
Być może nie dowiemy się, czy Kaczyński kłamał świadomie czy tylko powielał krążące w jego kręgu politycznym fake newsy, których postanowił użyć do wprowadzenia społeczeństwa w stan lękowy. Na dobrą sprawę nie ma to wielkiego znaczenia, bo liczy się efekt. Ten był taki, że Polacy zostali przez PiS zmanipulowani w czysto kremlowskim stylu. Miliony uwierzyły, że grozi nam jakaś potężna inwazja kulturowa, a może wręcz biologiczna eksterminacja. W sondażu panelu Ariadna z września 2015 roku aż dwie trzecie ankietowanych opowiedziało się przeciw przyjmowaniu uchodźców. Kluczowe jest to, że odsetek negatywnych opinii był niemal identyczny w elektoratach PiS i Platformy Obywatelskiej. Kaczyński skutecznie zdezinformował wyborców ówczesnego rządu31. Aż 80% respondentów bało się wzrostu zagrożenia terrorystycznego, a jedna czwarta uważała, że uchodźcy są tak naprawdę migrantami zarobkowymi. Partia mająca na ustach chrześcijańskie wartości okłamała miliony Polaków i odmówiła pomocy potrzebującym.
Ponieważ operacja się powiodła, Kaczyński co jakiś czas wracał z antyuchodźczym przekazem. W 2016 roku niemiecki Instytut Roberta Kocha wydał kolejny roczny raport epidemiologii chorób zakaźnych, w którym stwierdzono: „Wzrost liczby uchodźców w 2015 i 2016 roku należy uwzględniać przy interpretacji i porównywaniu danych statystycznych dotyczących konkretnych chorób wymienionych w raporcie”32. Rok później dokument odkopała należąca do PiS „Gazeta Polska”, która zinterpretowała to po swojemu, kłamiąc, że oto Niemcy przyznali, iż uchodźcy powodują biologiczne zagrożenie dla Europejczyków33. Oczywiście swobodnie wyjęto z raportu tylko te dane, które pasowały do tezy. Koniec końców wychodziłoby na to, że uchodźcy – w liczbie ponad miliona ludzi – spowodowali „epidemię” 1400 przypadków gruźlicy ponad średnią z poprzedniego roku. Oczywiście te choroby, w których Instytut Kocha zanotował spadki, zostały przez propagandystów „Gazety Polskiej” po prostu zignorowane. Na okładce numeru, w którym ukazał się omawiany tekst, grupka brązowych ludzi w zniszczonych ubraniach i z wykrzywionymi minami otaczała ciało białego mężczyzny przykrytego prześcieradłem – wypisz wymaluj jak Jezus na całunie34. Coś takiego również pasowałoby do „Stürmera”. Chyba zgodzimy się, że mamy do czynienia z wyjątkowo obrzydliwym kłamstwem i sianiem nienawiści, prawda?
Ciąg dalszy tej paskudnej kampanii nastąpił przed wyborami samorządowymi w 2018 roku, gdy PiS opublikowało spot, w którym na całego wieszczono kolejny najazd uchodźców. Na tle dramatycznej muzyki pokazywano urywki z ulicznych burd oraz (zarówno prawdziwych, jak i zmyślonych) ataków migrantów na Europejczyków, a lektor straszył, że
w ramach przydziałów pojawiły się enklawy muzułmańskich uchodźców. Dziś mieszkańcy boją się wychodzić po zmroku na ulice. Napady na tle seksualnym, akty agresji stały się codziennością mieszkańców35.
I retoryczna puenta: „Czy będziemy się czuli bezpiecznie, jeśli PO to zrealizuje?”36. Nienawistna retoryka poszła tak daleko, że spot skrytykowali nawet Jerzy Kwaśniewski z Ordo Iuris i Krzysztof Bosak37. Dokładnie to samo przećwiczono znów jesienią i zimą 2021 roku, gdy reżim Aleksandra Łukaszenki przepychał uchodźców do Polski, a dwaj ministrowie polskiego rządu publikowali na konferencji zdjęcia mające udowodnić zoofilię przybyszów38.
Historia okołouchodźczej dezinformacji Nowogrodzkiej uczy nas, że prawdopodobnie nie ma takiej granicy moralnej, której Kaczyński nie byłby w stanie przekroczyć, byleby zdobyć i utrzymać władzę. Wzmożone moralnie PiS gotowe jest kłamać od rana do wieczora przez siedem dni w tygodniu. Broniące chrześcijańskich wartości PiS nie ma problemu z dehumanizowaniem milionów ludzi. Stojące na straży Prawdy PiS bez wyrzutów sumienia buduje równoległą rzeczywistość informacyjną, w której pół kontynentu stoi na skraju humanitarnej, biologicznej i cywilizacyjnej katastrofy. Troszczące się o „zwykłych Polaków” PiS świadomie wprowadza miliony z nich w stan histerii i wydobywa z nich najgorsze, najbardziej antyludzkie odruchy. Używa do tego dokładnie tych samych narzędzi manipulowania społeczeństwem, które wykorzystywali Adolf Hitler czy Józef Stalin, niejednokrotnie zresztą wypełniając je tą samą treścią. Czyli także narzędzi, których dziś używa Putin. Nie oszukujmy się: żadna demokratyczna partia w Polsce nie ma na koncie takiej operacji.
Jeśli kogoś jeszcze dziwi, że Kaczyński i ramię jego propagandy nie mają oporów przed wyzywaniem Donalda Tuska od niemieckiej piątej kolumny, bezdzietnych kobiet od alkoholiczek, mniejszości seksualnych od dewiantów, a ateistów od nihilistów, to niech już nie dziwi – PiS takie jest i było, PiS to robiło zawsze. I będzie to robiło dalej.
Największym sukcesem smoleńskiego kłamstwa było nazwanie smoleńskiej prawdy smoleńskim kłamstwem, a smoleńskiego kłamstwa smoleńską prawdą. Nie był to jednak sukces jedyny. Oprócz tego Antoni Macierewicz konsekwentnie praktykował jedną z kremlowskich technik dezinformacyjnych, polegającą na równoczesnym puszczaniu w obieg wielu wykluczających się narracji. Kolejne kłamstwa przeczyły sobie nawzajem, inne „udowadniano” poprzednimi kłamstwami, jeszcze kolejne puszczano w obieg, by potem udawać, że nigdy nie istniały. Wszystko to wywołało totalny informacyjny chaos, którego pielęgnowanie jest rzeczywistym celem tej metody. Gdy taki chaos na dobre wejdzie w obieg, ludzie stają się zdezorientowani i podatni na manipulację. Nie tylko znika im z oczu prawda, lecz także – a raczej przede wszystkim – tracą poczucie, że coś takiego jak obiektywna prawda w ogóle istnieje. Autokraci pokroju Jarosława Kaczyńskiego uwielbiają taką sytuację, ponieważ z tak zmanipulowanymi odbiorcami można zrobić niemal wszystko. Prawo i Sprawiedliwość uprawia smoleńską dezinformację od 13 lat, de facto tocząc w ten sposób wojnę informacyjną z polskim społeczeństwem. W kwestii Smoleńska traktuje Polaków jak Władimir Putin Rosjan. Nie jest przypadkiem, że kluczowym aktorem tej operacji jest akurat Macierewicz.
Zacznijmy zatem od prawdy obiektywnej. 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku doszło do katastrofy lotniczej, w której piloci sprowadzili sprawny samolot w las. Banalne, ale prawdziwe. Prezydencki tupolew nie został zestrzelony. Nie wleciał też w sztuczną mgłę, którą Rosjanie jakimś niecnym sposobem utworzyli na obszarze 500 kilometrów kwadratowych. Nie wleciał również w chmurę helu ani żadnej innej „rozpylonej” substancji. Urządzenia pokładowe nie zostały „ogłupione” falami elektromagnetycznymi. Nie doszło do eksplozji ani w lewym, ani w prawym skrzydle, ani w obu. Nie było jednego, dwóch czy pięciu wybuchów. Na pokładzie nie zdetonowano bomby termobarycznej. Nie doszło też do pożaru. Samolot nie rozpadł się 15, 20 czy 50 metrów nad ziemią. Nie było żadnych ocaleńców, których ktoś dobijał strzałami w tył głowy. Nie przeżył również oficer Biura Ochrony Rządu Jacek Surówka, który nie dzwonił po katastrofie do żony, by powiedzieć jej, że „dzieją się tu rzeczy straszne”. Ponieważ nie doszło do zamachu, nie doszło też do zbrodniczego spisku Donalda Tuska z Putinem i Angelą Merkel. Pasażerowie nie zostali zamordowani jeszcze przed startem. Nie było drugiego, fałszywego tupolewa. Szczątki samolotu nie zostały „ułożone ludzką ręką”. Rosjanie nie ukradli nam czarnych skrzynek ani ich nie podmienili. Nagrania z kokpitu nie zostały zmanipulowane. W maszynie nie zamontowano „blokady lotek”. I tak dalej, i tak dalej. Taka jest prawda. Obrażanie się na nią nie spowoduje, że zniknie.
Wymienione wyżej teorie spiskowe nie przeczą tylko sobie nawzajem – przeczą także prawom fizyki i zwykłej logice. Oczywiście na żadną z nich nigdy nie przedstawiono choćby skrawka dowodu. Kaczyńskiemu i Macierewiczowi to nie przeszkadzało. Jak zaraz wykażę, potrzebne „dowody” po prostu tworzono.
Pierwszym kłamstwem przedstawionym jako prawda była pielęgnowana do dziś39 narracja, jakoby Polska oddała śledztwo Rosjanom. Kłamstwo wyjątkowo łatwo weryfikowalne, nawet na Wikipedii przeczytamy bowiem, że już 15 kwietnia katastrofą zajęła się Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (znana publicznie jako „komisja Jerzego Millera”, ówczesnego szefa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji)40, która od końca kwietnia podlegała i raportowała bezpośrednio premierowi. W jej skład weszli uznani eksperci od ruchu lotniczego, szkoleń pilotów, łączności, nawigacji, meteorologii, awioniki, techniki lotniczej, logistyki, informatyki, eksploatacji statków powietrznych, medycyny lotniczej i patomorfologii. Łącznie mieli oni setki lat doświadczenia w podobnych sprawach, a ich kompetencji żaden poważny autorytet nie kwestionował. 29 lipca 2011 roku, a więc po 15 miesiącach, komisja Millera opublikowała raport dotyczący okoliczności i przyczyn katastrofy tupolewa41. Nie znaleziono żadnych dowodów na zamach, choć za jedną z przyczyn katastrofy uznano niekompetencję rosyjskich kontrolerów. Tym samym oficjalnie zakończono pierwsze polskie śledztwo dotyczące Smoleńska. Raport był przez bite cztery lata dostępny na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Każdy mógł go przeczytać. Prawda była publicznie znana.
Równolegle Macierewicz zaczął tworzyć własny obieg dezinformacyjny, zakładając parlamentarny zespół, w którym znajdowali się niemal wyłącznie posłowie PiS i Solidarnej Polski42. Do zespołu zapraszano zewnętrznych „ekspertów”, zwykle bez żadnego doświadczenia w badaniu katastrof lotniczych, którzy puszczali w obieg coraz to głupsze teorie. Wspólnym mianownikiem wszystkich tych bredni była jedna nadnarracja, że w Smoleńsku doszło do zamachu, a winę za to ponoszą Putin i polski rząd.
Zespół Macierewicza powstał w listopadzie 2011 roku. Przez następne cztery lata skutecznie okłamywał miliony ludzi w sprawie Smoleńska. Polakom wmawiano, że żyją w kraju, którego rząd, do spółki z Putinem, brał udział w zamordowaniu prezydenta. W szczytowym momencie w teorię zamachu wierzyła jedna trzecia z nas43. Jedna trzecia! To była starannie zaplanowana operacja dezinformacyjna, żywcem wyjęta z kremlowskich podręczników, która zakończyła się spektakularnym sukcesem. Miała też kolosalny wpływ na wybory, bo przecież nikt nie zagłosuje na partię, która ma na rękach krew prezydenta.
Jesienią 2015 roku PiS doszło do władzy. Jedną z pierwszych decyzji kancelarii premier Beaty Szydło (z 24 listopada) było… usunięcie raportu Millera z rządowych stron44. Ważne, by to zrozumieć w kontekście kłamstwa o oddaniu śledztwa Rosjanom: Polska przeprowadziła śledztwo, sprawę badali najlepsi eksperci w kraju, opublikowano raport, wisiał on na rządowej stronie przez cztery lata, po czym PiS go stamtąd usunęło, by móc mówić, że polskiego śledztwa nigdy nie było. Oczywiście w internecie nic nie ginie, cały raport Millera nadal jest dostępny w sieci45. Niedługo potem, 4 lutego 2016 roku, powołano sejmową podkomisję Macierewicza46, do której zaraz wrócimy.
W czerwcu 2017 roku kierowane przez Macierewicza Ministerstwo Obrony Narodowej złożyło do kierowanej przez Zbigniewa Ziobrę prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przez komisję Millera przestępstwa „przeciw działalności instytucji państwowych”47. Tym samym rozpoczęło się już drugie polskie postępowanie wyjaśniające przyczyny katastrofy. W kwietniu 2022 roku dalej trwało, a prokurator krajowy Dariusz Barski mówił „Rzeczpospolitej”, że „niczego nie wyklucza”48.
W Polsce nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy pracowali eksperci od wypadków lotniczych i śledczy. Ci pierwsi w raporcie Millera stwierdzili, że doszło do katastrofy spowodowanej licznymi ludzkimi błędami i nieprzestrzeganiem procedur. Ci drudzy, po przejęciu prokuratury przez Zbigniewa Ziobrę, od lat nie potrafią zakończyć śledztwa i wydać w tej sprawie spójnego komunikatu. Nie oddano śledztwa Rosjanom. Prowadzili oni własne w swoim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (Mieżgosudarstwiennyj Awiacionnyj Komitiet, MAK), znanym w polskim obiegu jako „komisja Tatiany Anodiny”. W styczniu 2011 roku MAK opublikował swój raport, który został przez polskich ekspertów uznany za niekompletny49. Choć do raportu dodano aneks z rozbieżnościami wskazanymi przez stronę Polską – a była ich ponad setka – PiS przez lata kłamało, że Miller „przepisał” raport MAK50. Polskiego śledztwa więc albo nie było, albo jego ustalenia przepisano za śledztwem rosyjskim – taka to logika.
W tym samym czasie prężnie rozwijała się religia smoleńska, której papieżem był prowadzący swoje „śledztwo” Macierewicz. O jego działaniach w tym względzie można napisać oddzielną książkę, bo przez całe lata starał się on jak najbardziej zamulić prawdę. Skład utworzonej przezeń podkomisji owiany był tajemnicą. Długo nie było wiadomo, kim są Macierewiczowi „eksperci” ani na czym polega ich praca. W 2018 roku ze strony podkomisji zniknęła nawet zakładka z jej składem. Politykom opozycji i dziennikarzom wielokrotnie odmawiano ujawnienia, kto „bada” katastrofę. Dopiero w 2022 roku TVN24 otrzymał od MON aktualną listę członków, na podstawie której dziennikarzom udało się policzyć, że łącznie przewinęło się przez nią 31 osób51. Teoretycznie minister obrony narodowej co roku wyznaczał skład podkomisji, ale w Dzienniku Urzędowym MON nie zachował się ślad po ani jednej takiej decyzji52.
Wiadomo, że ludzi jakkolwiek powiązanych z badaniem katastrof lotniczych było w podkomisji Macierewicza jak na lekarstwo. A ci, którzy już się w niej znaleźli, zwykle później odchodzili, jak choćby brytyjski badacz Frank Taylor, który spędził w niej ledwie rok53. Resztę stanowiła luźna zbieranina ludzi bez doświadczenia w analizowaniu takich wypadków, których łączyła tylko lojalność wobec Macierewiczowej „prawdy”. Niektórym dorabiano fejkowe osiągnięcia i tytuły. Na przykład Kazimierz Nowaczyk, fizyk i jeden z twórców „teorii wybuchu”, był notorycznie nazywany profesorem, choć nim nie był, a profesorowi Wiesławowi Biniendzie dopisano do życiorysu badanie katastrofy promu kosmicznego Columbia, mimo że nie brał w nim udziału. Macierewicz posuwał się nawet do stwierdzeń, że w prace zespołu włączył się amerykański University of Maryland, na którym pracował Nowaczyk, co zostało przez uczelnię szybko zdementowane i zakończyło się zwolnieniem „eksperta”54. Wkrótce pisowska „Gazeta Polska” uhonorowała go tytułem „Człowieka Roku”, wraz z trzema innymi osobami z podkomisji. Oficjalna propaganda Partii nagradzała za lojalność.
„Eksperci” – najpierw w zespole, a później w podkomisji – wydalali z siebie coraz to nowsze teorie, popierane coraz to bardziej absurdalnymi „dowodami”. Nowaczyk raz twierdził, że doszło do wybuchu55, innym razem, że do niesprawności silnika i wysokościomierzy, przy czym tę drugą teorię przedstawił jako nowo odkrytą dwukrotnie: w latach 2012 i 2015. Zarówno Nowaczyk, jak i Wacław Berczyński mówili o „kilkudziesięciu świadkach” eksplozji56, choć do dziś nikt tej pokaźnej grupy na oczy nie widział. Innym ekspertem był Chris Cieszewski, kolejny „profesor z Ameryki”, który oznajmił światu, że kluczowa dla przebiegu katastrofy brzoza była złamana już pięć dni wcześniej57. Wybuchy wędrowały po tupolewie, jak chciały – dochodziło do nich a to w skrzydle, a to w drzwiach lub w kokpicie, a nawet na zewnątrz58. Raz ładunki były termobaryczne i potężne, innym razem ważyły tylko kilogram, a jeszcze kiedy indziej były to ładunki liniowe lub „wybuchowe kocyki”. Przy pewnej okazji „anonimowi eksperci” mieli „ustalić”, że maszynę jednak zestrzelono59. Do historii przeszły kuriozalne „eksperymenty”, jak słynne detonowanie blaszanego baraku, który miał imitować kabinę tupolewa i udowadniać teorię bomby termobarycznej. Kluczowe dla tego doświadczenia okna po prostu… namalowano. Wybuch „zwykły” miał być dowiedziony zdjęciami pękających podczas gotowania parówek i zgniecionej puszki po napoju energetycznym60.
Wszystko to jednak tylko kwestie techniczne. Bo skoro doszło do zamachu, to trzeba było zbudować wokół tego narrację polityczną. Prawo i Sprawiedliwość zrobiło to bez mrugnięcia okiem. Do dziś temat rzekomej zmowy Tuska z Putinem (czasem z dodatkowym udziałem Merkel) powraca obsesyjnie na antenę Telewizji Polskiej61. Spisek miał ponoć zostać zawiązany w 2009 roku podczas oficjalnej wizyty ówczesnego premiera Rosji w Polsce, na co jedynym dowodem są zdjęcia wykonane podczas publicznego spotkania obu polityków na molo w Sopocie. Przy innych okazjach twierdzono (a TVP twierdzi tak nadal), że Tusk „wziął udział w operacji Władimira Putina przeciwko polskiemu prezydentowi”62, co miało polegać na tym, że jego wizyta w Katyniu została oddzielona od wizyty Lecha Kaczyńskiego. To ostatnie jest kłamstwem wyjątkowo perfidnym, wizyty bowiem od początku były przygotowywane niezależnie, przy czym to kancelaria Tuska poinformowała Rosjan o swoich planach jako pierwsza63. Co więcej, pisowska propaganda oskarżała kancelarię Tuska o organizowanie lotu prezydenta. Absurd polega na tym, że zgodnie z instrukcją HEAD dokładnie tak powinno to wyglądać i urzędnicy Tuska nie dopełnili swoich obowiązków w tym względzie. Doszło więc do wykroczenia (za które skazano nawet Tomasza Arabskiego, jednego ze wspomnianych urzędników)64, ale polegało ono na czymś dokładnie odwrotnym niż zarzuty PiS65. Gdzie zatem był organizowany lot Lecha Kaczyńskiego? W jego własnej kancelarii. Do dziś nie pociągnięto do odpowiedzialności żadnego z prezydenckich urzędników, nawet tych, którzy bezpośrednio podejmowali decyzje z naruszeniem prawa. Prawdopodobnie pozostaje to bez związku z tym, że jednym z nich jest Jacek Sasin66.
Gdy we wrześniu 2022 roku dziennikarze TVN24 odkryli, że podkomisja Macierewicza manipulowała wynikami badań amerykańskiego National Institute for Aviation Research, a nawet zdjęciami i nagraniami z własnych „eksperymentów”67, Macierewicz zastosował klasyczną kremlowską technikę wojny informacyjnej i oskarżył stację o realizowanie interesów Putina. Wszystkie tego rodzaju kłamstwa były powielane i mnożone przez pisowskie media. Wielokrotnie o zamachu pisała „Gazeta Polska”68, niekiedy wprost twierdząc, że „polski polityk T. zlecił zamach rosyjskiemu generałowi”69. Podobnie siały dezinformację należące do senatora Grzegorza Biereckiego media braci Jacka i Michała Karnowskich, które do dziś mają na głównej stronie oddzielną zakładkę poświęconą Smoleńskowi70. Już po rewolucji 2015 roku i uputinowieniu TVP także na jej antenie masowo kolportowano kłamstwa o zamachu71.
Nad wszystkim tym stał sam Jarosław Kaczyński, który przemienił teorię spiskową w oficjalną linię Partii, a po przejęciu władzy – państwa. To on dawał przyzwolenie operacji dezinformacyjnej Macierewicza, a przecież musiał wiedzieć, że skoro kolejne teorie przeczą sobie nawzajem, oznacza to, iż są po prostu kłamstwami. To on zrytualizował smoleńskie miesięcznice. To on błogosławił kolejne smoleńskie filmy, niezależnie od tego, jak bardzo przedstawiona w nich wersja zdarzeń odbiegała od rzeczywistości. To Kaczyński w sposób moralnie obrzydliwy uprawiał politykę na grobie swojego brata, z niego czyniąc zamordowanego męczennika, a z siebie – depozytariusza jego „dziedzictwa”. To on, w sposób coraz bardziej komiczny, co miesiąc oznajmiał, że zna prawdę, że dociera do prawdy, że prawda musi być odkryta, że on ją ujawni, że jest nieznana, że ktoś ją ukrywa72. To on przez 13 lat budował wielopoziomową teorię spiskową, w ramach której oskarżał, kogo chciał, o mord, spisek, zdradę narodową, kolaborację z Rosją, fałszowanie dokumentów, fałszowanie dowodów czy nawet skrytobójcze usuwanie niewygodnych świadków. Nie miejmy też złudzeń, że to Kaczyński jest odpowiedzialny za stworzenie niespotykanego po 1989 roku podziału w polskim społeczeństwie. Jedna trzecia Polaków jest lub była przekonana, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Zajmowanie takiego stanowiska uniemożliwia nawiązanie jakiegokolwiek porozumienia z drugą stroną. No bo jak dogadywać się z mordercami i zdrajcami? Nie trzeba dodawać, że dzielenie Polaków poprzez wzbudzanie tak głębokich emocji i przekonań jest niezwykle destrukcyjne i bardzo na rękę wszystkim wrogo do nas nastawionym państwom, na przykład putinowskiej Rosji.
Oczywiście przez 13 lat kultywowania tego piramidalnego kłamstwa Partia ani razu nie postawiła formalnych oskarżeń ani Tuskowi, ani Putinowi. Wokół katastrofy smoleńskiej stworzono natomiast ogromny i alternatywny wobec faktów obieg dezinformacyjny, w który wciągnięto miliony Polek i Polaków. PiS od lat zachowuje się wobec obywateli jak Putin wobec Rosjan. Normalnym politykom w krajach demokratycznych zdarza się mówić, że obniżą podatki, by potem je podnieść, albo obiecywać reformy, których nie planują wprowadzać. Umysły autokratyczne, takie jak Prezes czy Putin, wchodzą z kłamstwem na zupełnie inny poziom. Celowo wprowadzają traktowanych niczym poddanych wyborców w stan histerii, pozbawiają ich przekonania o istnieniu jakiejkolwiek obiektywnej prawdy oraz wmawiają im, że świat jest wrogim miejscem, pełnym przemocy, spisków, politycznych mordów i kłamstw. Putin od lat wciska Rosjanom, że Zachód genetycznie ich nienawidzi, że demokracja to ukryta dyktatura, a NATO lada moment na nich napadnie. Dzięki temu może spokojnie trzymać ich dalej za twarz, rozkradać publiczny majątek i wysyłać setki tysięcy młodych mężczyzn na rzeź. Putin usprawiedliwia swój totalitaryzm narracjami o rzekomym totalitaryzmie innych. Prezes z kolei od lat wmawia swoim wyborcom, że w Polsce normalnie funkcjonuje duża partia polityczna, której lider zlecił zamordowanie prezydenta, oraz że wokół tego mordu zawiązał się jakiś ogromny spisek mediów, polityków, służb i biznesu. Dzięki temu może legitymizować swoje autorytarne działania i trzymać za twarz pokaźną część naszego społeczeństwa, rozkradać publiczny majątek i napuszczać jednych Polaków na drugich, których przedstawia jako popleczników mordercy. Prezes usprawiedliwia swoje kłamstwa i spiski narracjami o rzekomych kłamstwach i spiskach innych. Przykra prawda jest taka, że choć skala jest inna, to mechanizm – dokładnie ten sam. Przed 2015 rokiem wiedział o tym każdy, kto chciał wiedzieć. To, co dzieje się teraz, naprawdę można było przewidzieć.
Sposób, w jaki Prawo i Sprawiedliwość od 2015 roku demontuje demokrację i wprowadza ustrój dyktatorski, pod wieloma względami będący łagodniejszą wersją reżimu kremlowskiego, nie był nie do przewidzenia. Zarówno w czasie swoich pierwszych rządów, w latach 2005–2007, jak i podczas ośmiu chudych lat w opozycji Jarosław Kaczyński wielokrotnie i dość otwarcie dawał znać, że jego celem jest zbudowanie w Polsce dyktatury całkiem podobnej do reżimu Władimira Putina. Niestety opinia publiczna nie przywiązywała do tego wystarczająco wielkiej wagi. A materiału do analizy naprawdę nie brakowało.
Wiosną 2010 roku, a więc w trzeciej ćwiartce pierwszej kadencji rządu koalicji Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego i pod koniec urzędowania Lecha Kaczyńskiego jako Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, PiS zaproponowało swój projekt konstytucji73. Projekt, który w wypadku reelekcji Lecha Kaczyńskiego dawałby mu władzę stricte dyktatorską. Oczywiście niedługo potem doszło do katastrofy smoleńskiej i przyspieszonych wyborów, więc pisowska konstytucja sama się zdezaktualizowała i została zapomniana. Niesłusznie. Prawdopodobnie nigdzie Prezes nie wyłożył bowiem tak jasno i w takich szczegółach, jak według niego powinno wyglądać państwo polskie.
Artykuł 94 mówił na przykład, że prezydent może rozwiązać Sejm po roku jego działania. Kropka. Bez żadnego szczególnego powodu. Wystarczy, że „zasięgnie opinii” marszałków obu izb i premiera. I tyle, słuchać ich już nie musi. Zatem prezydent może sobie wedle uznania rozwiązać Sejm. Podobnie może postąpić z rządem. Artykuł 122 propozycji wprost dawał mu prawo niepowołania rządu lub dowolnego ministra i wiceministra. Powód? „Uzasadnione podejrzenie, że nie będzie on przestrzegać prawa”. Oczywiście nie dodano żadnych reguł określających, kiedy podejrzenia są uzasadnione, a kiedy nie, wszystko zależy od widzimisię prezydenta, czyli wedle planu Jarosława Kaczyńskiego – jego brata Lecha. Sam ten pomysł jest postawieniem na głowie całej idei zachodniej demokracji, która powstała dokładnie po to, by nie umieszczać zbyt dużej władzy w rękach jednego człowieka. Takie założenie jest wynikiem ponurych doświadczeń setek lat monarchii absolutystycznych, dyktatur, rządów Króla Słońce i innych pomazańców bożych. Tymczasem Jarosław Kaczyński właśnie tak wyobraża sobie państwo w XXI wieku.
Przywołane artykuły oznaczają, że Lech Kaczyński miałby niemal totalną kontrolę nad władzą ustawodawczą i wykonawczą. Skoro mógłby odmawiać powołania wyłonionego przez Sejm rządu, potem rozwiązać sam Sejm, a następnie kręcić tą karuzelą dowolną liczbę razy (bo w projekcie nie zapisano żadnych ograniczeń), to ostatecznie albo państwo zostałoby długotrwale pozbawione rządu i większości sejmowej (czyli sparaliżowane), albo rząd i większość stałyby się pisowskie. Brzmi to jak legalizowany zamach stanu? Powinno, bo tym w istocie jest.
Na tym jednak nie koniec. Wedle artykułu 62 prezydent może wydać rozporządzenie z mocą ustawy. To z kolei całkowicie wypacza ideę procesu legislacyjnego, czyli w zasadzie całego zachodniego parlamentaryzmu. Po to ustawy są zgłaszane, dyskutowane, przegłosowywane w Sejmie, potem w Senacie, potem z poprawkami znów w Sejmie, a na koniec podpisywane (lub wetowane) przez prezydenta, żeby na każdym etapie legislacji wyeliminować potencjalne błędy i w ten sposób otrzymać dobre prawo. Prezydent samodzielnie uchwalający rozporządzenia, które z automatu stają się ustawami, to w praktyce powrót do zamordystycznych satrapii, w których car czy chan oznajmia z wysokiego tronu swoją mądrość na dziś, a jego słowo natychmiast staje się prawem. Europa naprawdę próbowała już tego systemu i on nie działał. Jedyna różnica polega na tym, że w projekcie PiS potrzebny jest wniosek rządu i akceptacja Sejmu. Jak jednak już wiemy, prezydent de facto może sobie wybrać taki rząd i Sejm, jakie tylko będzie chciał.
Wspomniany artykuł 94 ma jeszcze podpunkt, który pozwala prezydentowi rozwiązać Sejm w „innych przypadkach określonych w Konstytucji”. Te inne przypadki to artykuły 103 i 105. Pierwszy mówi, że prezydent może poddać sejmową ustawę głosowaniu w referendum, a gdy Polacy taki przepis odrzucą – może rozwiązać Sejm. Znowu bez powodu. Jedyny wymóg? Ustawa musi mieć „istotne znaczenie dla finansów publicznych lub wolności i praw obywatelskich”. Oczywiście nigdzie nie zdefiniowano żadnego z tych pojęć ani nie określono, kto to ocenia. Czyli znowu mógłby to robić wedle własnego widzimisię Lech Kaczyński. Drugi z artykułów jest w zasadzie dopełnieniem pierwszego. Otóż brat Prezesa mógłby rozpisać referendum dotyczące własnego projektu. Jeśli Polacy by go poparli, to Sejm i Senat nie mogłyby już nawet wnosić do niego poprawek. Przy czym Sejm musiałby uchwalić ustawę w ciągu 90 dni, bo później – zgadliście – prezydent mógłby go rozwiązać. Czyli znowu prawo dekretowe, jak za króla Ćwieczka, tyle że w tym wypadku z dodatkowym wykorzystaniem instytucji referendum, która – co wiemy z praktyki działań PiS – jest bardzo podatna na manipulacje.
Mimo opisanych wyżej autokratyzujących ustrój przepisów Kaczyńscy chcieli dodatkowo wykastrować Sejm z możliwości składania projektów ustaw. Liczba posłów miała być ograniczona z 460 do 360, ale liczba wymagana do złożenia projektu zwiększona z 15 do 36. Mniejsze ugrupowania, choćby reprezentowały miliony wyborców, mają w wizji Kaczyńskich na posiedzenia Sejmu przychodzić, ale zgłaszać projektów już im nie wolno. W trzech ostatnich kadencjach tego prawa pozbawione byłyby niemal wszystkie partie poza PiS i PO.
Wiemy zatem, że Lech Kaczyński miałby wedle omawianego projektu niemal całkowitą kontrolę nad parlamentem i rządem. Oczywiście trzeci filar władzy, czyli sądy, nie zostały zapomniane. PiS proponowało w swoim projekcie zastąpienie Krajowej Rady Sądownictwa nowym organem, czyli Radą do Spraw Sądownictwa. Bez zaskoczenia: skład nowej rady niemal całkowicie wybierałby prezydent, czyli wedle planów Jarosława Kaczyńskiego – jego brat Lech. Ta podległa prezydentowi rada mogłaby złożyć do niego wniosek, wedle artykułu 143, na podstawie którego odwoływałby on – uwaga – dowolnego sędziego w Polsce. Dowolnego! Jedyny warunek jest rozmyty podobnie jak w poprzednich artykułach. Otóż Lech Kaczyński mógłby odwołać sędziego, którego „postępowanie świadczy o niezdolności lub braku woli rzetelnego sprawowania urzędu”. To może znaczyć wszystko. W realiach pisowskiej urawniłowki znaczyłoby po prostu „każdego sędziego, który nie podoba się Kaczyńskim”. Oczywiście następny artykuł (144) dawałby PiS analogiczną władzę w mianowaniu sędziów.
Warto pamiętać, że dotyczyło to wszystkich sędziów. Tych z Państwowej Komisji Wyborczej też. Czy cokolwiek w tym projekcie stało na przeszkodzie, by Prezes z bratem po prostu wymienili sobie sędziów PKW na takich, którzy byliby im przychylni, a w ekstremalnym wypadku pomogli sfałszować wybory? Nie. Jeśli ktoś się zastanawia, jak wygląda zamach na jądro demokracji, jakim są wybory, to tutaj mamy jedną z opcji. To parę linijek tekstu w projekcie konstytucji plus człowiek z obsesją na punkcie władzy.
Sędziami są również członkowie Trybunału Konstytucyjnego, który ustala, czy uchwalane ustawy są zgodne z konstytucją. Tych także Lech Kaczyński mógłby wedle własnego (i brata) uznania wymieniać na miernych, biernych, ale wiernych. Dziś, w 2023 roku, aż za dobrze wiemy, czym to się kończy, choć dzisiejsze mechanizmy są mniej sformalizowane niż te proponowane przez Partię w 2010 roku. A i tak działają. Strach pomyśleć, jak działałyby tamte.
Jako dodatkowe zabezpieczenie funkcjonowała kombinacja artykułów 129 i 135, które narzucały, że wyroki TK muszą być zasądzane głosami przynajmniej 12 z 15 sędziów. Tymczasem Lech Kaczyński miał mieć pierwszeństwo w wyborze sędziów TK, a także prawo powoływania jego prezesa i dwóch wiceprezesów. Wystarczyłoby zatem, że tylko jednemu sędziemu skończyłaby się kadencja, a PiS już miałoby w TK czwórkę wybranych lub awansowanych przez siebie ludzi, którzy mogliby zablokować każdy wyrok. Gdyby zaś, mimo awansu, nie chcieli oni orzekać po linii Partii, to na mocy wspomnianych wyżej artykułów Lech Kaczyński mógłby ich swobodnie odwoływać i mianować. Jak zobaczymy w następnym podrozdziale, Kaczyńscy doskonale wiedzieli, że niezależny i stojący na straży konstytucji TK jest tylko przeszkodą w osiągnięciu władzy absolutnej. Dlatego już w 2007 roku zapowiadali jego podporządkowanie, wprost proponowali to w projekcie konstytucji w roku 2010, a ostatecznie zdemontowali go w latach 2015–2016. Dziś Polska nie ma TK z prawdziwego zdarzenia.
W tym miejscu ktoś mógłby zaoponować, że w takim ustroju ludzie by się zbuntowali i dyktatora wywieźli na taczkach. To niestety nie takie proste. Ustroje takie jak ten, który buduje w Polsce PiS, są hybrydami, zwane są anokracjami, a potocznie: demokraturami. W teorii wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Tyle że prawo jest napisane tak, by legalizować władzę absolutną. W rzeczywistości są to więc dyktatury upudrowane na demokracje, w których cała władza należy do Wodza i ewentualnie kilku jego dworzan. Brzmi znajomo? Dlatego PiS zabezpieczyło się również na możliwość protestu. W ich projekcie konstytucji nie ma ani słowa o prawie do strajku. A jeśli ludzie i tak wyjdą na ulice? To można to potraktować jako „poważne zamieszki zagrażające bezpieczeństwu państwa lub porządkowi publicznemu” i wyprowadzić na ulicę wojsko, co Lech Kaczyński mógłby zrobić na podstawie artykułu 183. Nawet nie musiałby w tym celu wprowadzać stanu wojennego jak Wojciech Jaruzelski. Taki bonus.
No i na koniec cebula na torcie. Wedle pisowskiej konstytucji prezydent, czyli Lech Kaczyński, nie byłby w żaden sposób ograniczony czasowo z rozpisaniem terminu nowych wyborów. Jak wiemy, w każdej chwili mógłby rozwiązać Sejm, a wybory odłożyć na wieczne nigdy. I nie ograniczałaby go nawet jego własna kadencja, bo wybory prezydenckie rozpisuje z kolei marszałek Sejmu. A jak nie ma Sejmu, to nie ma marszałka i prezydent może rządzić wiecznie, podległy tylko swojemu bratu.
Z powyższych pomysłów wyłania się posępny obraz państwa kontrolowanego przez jednego człowieka. Przy czym przed kwietniem 2010 roku nikt nie miał wątpliwości, że tak naprawdę chodzi o dwóch ludzi. To było 13 lat temu. Prezes i Partia powiedzieli nam wprost, że ich wymarzona Polska to po prostu dyktatura. Nie ma na to innego określenia.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
1 Wszystkie zamieszczone w książce informacje oraz źródła są aktualne w dniu 3 sierpnia 2023 roku (przyp. red.).
2Wybory sfałszowane? Gowin: nie mam dowodów empirycznych, 4.12.2014, tvn24.pl, online: bit.ly/3NNLFGa [dostęp: 27.06.2023].
3 Tamże.
4Wybory zostały sfałszowane, 25.11.2014, radiomaryja.pl, online: bit.ly/3YbtX32 [dostęp: 27.06.2023].
5Jarosław Kaczyński: „Te wybory zostały sfałszowane!”. O wyborach samorządowych 2014, 20.01.2016, youtube.com/@prawicowyinternet, online: bit.ly/43ZorTa [dostęp: 27.06.2023].
6Wybory 2014, Jarosław Kaczyński: Są dowody na sfałszowanie wyborów samorządowych, 27.11.2014, portalsamorzadowy.pl, online: bit.ly/3NOUDCO [dostęp: 27.06.2023].
7Jarosław Kaczyński potwierdza: Wybory zostały sfałszowane, 12.12.2014, dziennik.pl, online: bit.ly/3Nv4CMb [dostęp: 27.06.2023]. Zob. również: Kaczyński: wybory jednak były sfałszowane, 12.12.2014, polskieradio.pl, online: bit.ly/3DB3pyq [dostęp: 27.06.2023].
8Kaczyński: marsz 13 grudnia to sprzeciw przeciwko sfałszowanym wyborom, 4.12.2014, tvn24.pl, online: bit.ly/46tBfTd [dostęp: 27.06.2023].
9 W komunikacie PKW można znaleźć informację o 1472 protestach, z których większość nie miała dalszego biegu. Ponowne wybory zorganizowano w pięciu gminach. Zob. Państwowa Komisja Wyborcza, Krajowe Biuro Wyborcze, Informacja o przygotowaniu i przeprowadzeniu wyborów do rad gmin, rad powiatów, sejmików województw, rad dzielnic m. st. Warszawy oraz wyborów wójtów, burmistrzów, prezydentów miast, przeprowadzonych w dniu 16 listopada 2014 r. i w głosowaniu ponownym w dniu 30 listopada 2014 r., pkw.gov.pl, online: bit.ly/3KkdSlw [dostęp: 23.06.2023].
10Kaczyński dwa lata temu: wybory sfałszowane. Dziś mówi, że takich protestów nie było, 13.12.2016, tvn24.pl, online: bit.ly/43W0pbw [dostęp: 27.06.2023].
11 Zob. Banki podwójnie ratująSKOK-i, 31.01.2019, rp.pl, online: bit.ly/44OzkaS [dostęp: 23.06.2023].
12 Zob. Spółdzielcza kasa oszczędnościowo-kredytowa [hasło w:] wikipedia.org, online: bit.ly/3qeIIVV [dostęp: 27.06.2023]; C. Martysz, K. Kleban, Nieprawidłowości w sektorze spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych, „Studia i Prace Kolegium Zarządzania i Finansów” 2019, z. 171, s. 37–59, online: bit.ly/3Yc1UjK [dostęp: 23.06.2023].
13Raport o sytuacji sektora SKOK w roku 2013, Komisja Nadzoru Finansowego, online: bit.ly/454P4pJ [dostęp: 26.06.2023].
14Banki podwójnie ratująSKOK-i…, dz. cyt. [dostęp: 23.06.2023].
15 M. Jałoszewski, Jak wypływały miliony ze SKOK Wołomin, wyborcza.pl, online: bit.ly/3KleCai [dostęp: 23.06.2023].
16 P. Bednarz, Polityczni krezusi. Sprawdziliśmy oświadczenia posłów i senatorów złożone w 2020 r., 6.03.2021, businessinsider.com.pl, online: bit.ly/3pmRvF3 [dostęp: 27.06.2023].
17 S. Żaryn, Silny cios w wiarygodność Bronisława Komorowskiego. Kto tworzył parasol ochronny nad przestępstwami ludzi WSI?, 19.03.2015, wpolityce.pl, online: bit.ly/430olJI [dostęp: 27.06.2023].
18 Tamże.
19Ilu uchodźców może przyjąć Polska? „10–12 tys. to mniej niż przychodzi na mecze Legii”, 19.09.2015, tvn24.pl, online: bit.ly/44ggSrr [dostęp: 27.06.2023]; To już pewne. Polska przyjmie 2000 uchodźców. Zostaną sprawdzeni, 20.07.2015, newsweek.pl, online: bit.ly/4530omg [dostęp: 23.06.2023].
20 I. Chmielewska, G. Dobroczek, J. Puzynkiewicz, Obywatele Ukrainy pracujący w Polsce – raport z badania. Badanie zrealizowane w 2015 r., Warszawa 2016, online: bit.ly/44iqaTa [dostęp: 27.06.2023].
21 K. Szczerbowska, Ba Lan, ziemia obiecana, 25.09.2015, rp.pl, online: bit.ly/3Nrwzod [dostęp: 27.06.2023].
22 K. Zuchowicz, Polska przyjęła już ponad 80 tysięcy Czeczenów i wciąż przyjmuje następnych. Czy komuś to przeszkadza?, 21.09.2015, natemat.pl, online: bit.ly/3Nx4o7g [dostęp: 27.06.2023].
23 P. Jedlecki, K. Katka, J. Pszon, Spis powszechny: Ślązaków jest ponad 800 tys., 23.03.2012, wyborcza.pl, online: bit.ly/436j0jU [dostęp: 27.06.2023].
24Kaczyński przeciwny przyjęciu imigrantów. Ostrzega przed szariatem: Czy tego chcecie?, 16.09.2015, dziennik.pl, online: bit.ly/44pD4it [dostęp: 27.06.2023].
25Kaczyński straszy szariatem. Jak jest naprawdę?, 18.09.2015, newsweek.pl, online: bit.ly/3XsCKgl [dostęp: 27.06.2023].
26 Tamże.
27Kaczyński przeciwny przyjęciu imigrantów…, dz. cyt. [dostęp: 27.06.2023].
28„W Sieci” krytykowane za okładkę z Kopacz jako uchodźcą-terrorystą. „Jak «Newsweek» z Macierewiczem i Kaczyńskim”, 20.09.2015, wirtualnemedia.pl, online: bit.ly/44pDe9z [dostęp: 27.06.2023].
29Kaczyński: Pasożyty i pierwotniaki w organizmach uchodźców groźne dla Polaków, 13.10.2015, newsweek.pl, online: bit.ly/3XsDaTX [dostęp: 27.06.2023].
30„wSieci”: Nawet 100 tys. imigrantów może po wyborach trafić do Polski, 12.10.2015, dziennik.pl, online: bit.ly/441rdY2 [dostęp: 27.06.2023].
31 N. Maliszewski, Sondaż: Polacy nie chcą przyjmować uchodźców, 11.09.2015, onet.pl, online: bit.ly/46n9dJc [dostęp: 27.06.2023].
32 M. Gostkiewicz, Uchodźcy jako roznosiciele chorób na okładce „Gazety Polskiej”. Jak wykorzystać tragedię do propagandy, 26.07.2017, weekend.gazeta.pl, online: bit.ly/3r3G0CQ [dostęp: 27.06.2023].
33 Tamże.
34Rasistowska okładka „Gazety Polskiej”? „Krytykujący jak ciemnota w średniowieczu”, 26.07.2017, wirtualnemedia.pl, online: bit.ly/3r7fLvq [dostęp: 27.06.2023].
35 Tweet z 17.10.2018, twitter.com/pisorgpl, online: bit.ly/3CMHmV8 [dostęp: 27.06.2023].
36 Tamże.
37 A. Kiedrzynek, Spot PiS o uchodźcach oburzył (prawie) wszystkich. Krytykuje go nawet Krzysztof Bosak, 19.10.2018, newsweek.pl, online: bit.ly/3PyEjaF [dostęp: 27.06.2023].
38 W. Karpieszuk, Zoofilskie i pedofilskie porno na konferencji Błaszczaka i Kamińskiego. Zawiadomienie do prokuratury, 28.09.2021, wyborcza.pl, online: bit.ly/3CQvOAk [dostęp: 27.06.2023].
39Dlaczego śledztwo smoleńskie zostało oddane Rosjanom? Przypominamy opozycji kompromitujące głosowanie z maja 2010!, 12.04.2022, wpolityce.pl, online: bit.ly/4446bba [dostęp: 27.06.2023].
40Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego [hasło w:] wikipedia.org, online: bit.ly/432k1cR [dostęp: 27.06.2023].
41Raport komisji Millera opublikowano w internecie, 29.07.2011, polskieradio.pl [web.archive.org], online: bit.ly/432QpMg [dostęp: 27.06.2023].
42Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 r., sejm.gov.pl, online: bit.ly/432QrUo [dostęp: 27.06.2023].
43Jak wielu Polaków wierzyło lub wierzy w zamach w Smoleńsku?, 19.03.2021, demagog.org, online: bit.ly/3PAH9fy [dostęp: 27.06.2023].
44Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Katastrofa polskiego Tu-154 w Smoleńsku [hasło w:] wikipedia.org, online: bit.ly/3NsKevo [dostęp: 27.06.2023].
45Komunikaty. Raport końcowy w sprawie ustalenia okoliczności i przyczyn katastrofy samolotu Tu-154M nr 101 pod Smoleńskiem, 3.08.2012, komisja.smolensk.gov.pl [archive.ph], online: bit.ly/3XvifQr [dostęp: 27.06.2023].
46 Dz.U. 2016, poz. 148, isap.sejm.gov.pl, online: bit.ly/3JzxT7E [dostęp: 27.06.2023].
47MON składa zawiadomienie do prokuratury, 12.06.2017, gov.pl, online: bit.ly/3po2Jci [dostęp: 27.06.2023].
48Raport smoleński przedstawiony, a co ze śledztwem prokuratury? „Na tę chwilę niczego nie wykluczamy”, 12.10.2022, wprost.pl, online: bit.ly/44EePx9 [dostęp: 27.06.2023].
49Międzypaństwowy Komitet Lotniczy. Kontrowersje po katastrofie polskiego Tu-154M w Smoleńsku (2010) [hasło w:] wikipedia.org, online: bit.ly/432QQWU [dostęp: 27.06.2023].
50Raport Millera kontra raport MAK – jakie różnice, 29.07.2011, gazetaprawna.pl, online: bit.ly/3XvowLC [dostęp: 27.06.2023].
51 J. Kunert, Wszyscy ludzie Macierewicza, czyli kto pracował w podkomisji smoleńskiej, 14.04.2022, konkret24.tvn24.pl, online: bit.ly/437IkG5 [dostęp: 27.06.2023].
52 Tamże.
53 Tamże.
54 R. Jurszo, Człowiek, który wymyślił wybuch. Dr Kazimierz Nowaczyk, nowy Berczyński ministra Macierewicza, 27.04.2017, oko.press, online: bit.ly/3XrlpV8 [dostęp: 27.06.2023].
55Oto dlaczego w Tupolewie miał miejsce wybuch! Nowaczyk udowadnia…, 11.04.2017, tvrepublika.pl, online: bit.ly/3r49W1E [dostęp: 27.06.2023].
56 Tamże.
57Prof. Cieszewski prezentuje swój materiał dowodowy, ale nie rozmawia z mediami, bo są „kłamliwe i niekulturalne”, 24.10.2013, gazetaprawna.pl, online: bit.ly/442n6uP [dostęp: 27.06.2023].
58 R. Jurszo, Bomba termobaryczna, puszka i parówka, czyli kosztowne fantazje Marszałka Seniora, 12.11.2019, oko.press, online: bit.ly/3XsPBPE [dostęp: 27.06.2023].
59 P. Skwieciński, Gazeta Polska Codziennie: katastrofa smoleńska to zamach, 27.09.2011, rp.pl, online: bit.ly/3XviTxl [dostęp: 27.06.2023].
60 Tamże.
61Wraca sprawa spotkania z Putinem na molo. Jak zmieniała się wersja Tuska, 3.08.2017, tvp.info, online: bit.ly/3NQFHEv [dostęp: 27.06.2023].
62 S. Pereira, 7 kwietnia. Podwójna rocznica, o której Donald Tusk chciałby, żebyśmy zapomnieli, 7.04.2022, tvp.info, online: bit.ly/3Px6y9G [dostęp: 27.06.2023].
63 P. Pacewicz, S. Skarżyński, Jak to się stało, że Tusk i Kaczyński nie polecieli razem? Inaczej niż twierdzi dysząca zemstą rzeczniczka Mazurek, 23.04.2018, oko.press, online: bit.ly/3r3GYis [dostęp: 27.06.2023].
64Jest wyrok w sprawie organizacji lotu do Smoleńska w kwietniu 2010 roku, 13.06.2019, tokfm.pl, online: bit.ly/3r3QQsv [dostęp: 27.06.2023].
65 S. Skarżyński,
