Republika pobożnych. Chasydzka historia Polski - Bidzińska Dorota - ebook + audiobook + książka

Republika pobożnych. Chasydzka historia Polski ebook

Bidzińska Dorota

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W logo Lublina przenikają się dwie bramy. Miejsce ich przecięcia tworzy oko, symboliczne, ale i konkretne. Oko Widzącego. Mistyka, którego wzrok sięgał dalej niż wzrok innych. Jakub Izaak Horowitz istniał naprawdę. Jego grób, ukryty na starym cmentarzu, to dziś jeden z ostatnich śladów po żydowskim Lublinie – mieście, z którego niegdyś promieniowała mistyczna siła.

Stąd Dorota Bidzińska rozpoczyna podróż przez Polskę chasydzką – niegdyś duchowe centrum Europy, dziś zbiór na wpół zapomnianych opowieści i atlas cmentarzy. Odwiedza miejsca naznaczone obecnością mistyków, tropi nie tylko ślady najważniejszych przywódców i nauczycieli, ale też innych, bez których ta historia byłaby niepełna: kobiet, współczesnych chasydów, artystów i opiekunów pamięci.

Tak powstała książka o kulturze, w której pieśń była modlitwą, a taniec – świętem. O wierze, która oznaczała wspólnotę, wyobraźnię i bunt. O pamięci, która trwa w opowieściach, w muzyce, w powracających co roku pielgrzymkach do grobów cadyków. I o Zagładzie, która przerwała ten świat, ale go nie unieważniła.

To nie podróż w przeszłość. To spotkanie z tym, co zostało i wciąż wraca.

Jak pisać o żydowskim życiu tu w Polsce bez pożerającego wszystko co żywe słowa „Zagłada”? A równocześnie nie zamykać się w szufladce z etykietą „skrzypek na dachu i gęsie pipki”? Nie utopić tych wszystkich żywotów utkanych z krwi i mięsa w przestrzeni skrojonej na miarę folkloru, gdzie na zawsze zastygli w chałatach, z kieliszkiem pejsachówki i błyskotliwym szmoncesem. Z kozą w izbie lub bez. Absolutnie papierowi i martwi.

fragment Wstępu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 496

Data ważności licencji: 10/29/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dorota Bidzińska

Republika pobożnych. Chasydzka historia Polski.

Znak Horyzont

Kraków 2025

Projekt okładki

Kira Pietrek

Redaktor inicjujący

Bartłomiej Nawrocki

Opieka redakcyjna

Karolina Pawlik, Ewelina Olaszek

Opieka promocyjna

Maria Adamik-Kubala

Koordynacja procesu wydawniczego

Agata Błasiak

Weryfikacja merytoryczna

dr Wojciech Tworek

Redakcja i korekty

CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Copyright © by Dorota Bidzińska

Copyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025

ISBN 978-83-8427-516-0

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2025

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

moim Rodzicom,

mojej duchowej Matce

„Szukasz ognia? Znajdziesz go w popiele”. cadyk Mosze Lejb z Sasowa

Po co to robię? Tak naprawdę moja motywacja jest bardzo egoistyczna.

– My tu, w Polsce, mieliśmy stado mistyków, tylko nikt o tym nie wie – powiedział mi Symcha Keller, a ja wciąż zastanawiam się, jak by to było, gdyby żyli tu ich praprawnukowie. Czy byłoby inaczej?

Stary cmentarz żydowski w Lublinie tonie w zieleni. Od profesora Andrzeja Trzcińskiego wiem, że to siedlisko rzadkich i endemicznych roślin – po wojnie była tu stacja nasiennictwa. Na wilgotnych omszałych macewach trwają wyścigi ślimaków. Stoję przy ohelu, bogato zdobionym nagrobku cadyka Jaakowa Icchaka Horowica – Widzącego z Lublina. Dotykam żelaznych okuć i czuję, jakbym próbowała się przebić przez ponad dwieście lat historii, zakłamywania i mitologizowania, budowania stereotypów i zamiatania pod dywan. Prawdę mówiąc, jestem wściekła, że coś, co mogło być częścią mojej historii, zostało mi tak po prostu odebrane.

Czuję, że brakuje mi języka (i wyobraźni, co na jedno wychodzi). Jak pisać o żydowskim życiu tu, w Polsce, bez pożerającego wszystko, co żywe, słowa „Zagłada”? A równocześnie nie zamykać się w szufladce z etykietą „skrzypek na dachu i gęsie pipki”? Nie utopić tych wszystkich żywotów utkanych z krwi i mięsa w przestrzeni skrojonej na miarę folkloru, gdzie na zawsze zastygły w chałatach, z kieliszkiem pejsachówki i błyskotliwym szmoncesem. Z kozą w izbie lub bez. Absolutnie papierowe i martwe.

„Chybić jeszcze raz. Chybić lepiej” – powtarzam za Martínem Capparósem cytującym Becketta, co tylko jeszcze bardziej mnie paraliżuje i odbiera mi śmiałość. W ohelu Widzącego, w załomach murów, błyszczą pozwijane, sfatygowane białe karteczki. To kwit­lech, na których przyjeżdżający z Izraela, ze Stanów, z całego świata chasydzi zapisują swoje prośby. Wierzą, że ich nauczyciel wstawi się za nimi u Najwyższego. Czy żydowski cadyk z przełomu XVIII i XIX wieku wstawi się też za dwudziestopierwszowieczną polską dziewczyną? Podobno na dwory chasydzkich przywódców przychodzili również chrześcijanie – prosili o zdrowie, pomyślność w interesach, udany poród. Jeden z cadyków miał w zwyczaju modlić się w takich momentach: „Panie Boże! Jest tak wielu gojów, co Ci za różnica, że będzie jeszcze jeden”.

Sama nie wiedząc, czy do końca w to wierzę, szepczę parę słów – najpierw po polsku, potem dla pewności, żeby mnie zrozumiał, przekładam je na łamany hebrajski. Wijącą się ścieżką zbliżam się do bramy i opuszczam cmentarz. Zaczynam swoją podróż.

Rozdział I

W którym odwiedzamy Jerozolimę Wschodu, wyruszamy na poszukiwanie pępka świata, Grażyna Stankiewicz z ulgą pozbywa się pewnej książki, cadyk puszcza do nas oko, Symcha Keller odnajduje dziesięć dolarów, a ja gubię połowę nagrania.

Patrzy na mnie tysiącem oczu niemal z każdego miejsca.

Tak, kusi mnie, żeby tę opowieść zacząć od czegoś niesamowitego. Od historii o zagubionych miedziorytach i spadających figurkach. O błędnym krążeniu po mieście w poszukiwaniu synagogi. O dziesięciu dolarach cudownie odnalezionych w wyniku żarliwej modlitwy. O twarzy wymykającej się obrazom. Od śmierci z tak symboliczną datą, że bardziej już się nie da.

Ale pierwszy ślad Widzącego, na który trafiam po przyjeździe do Lublina, jest dość prozaiczny: to „oko cadyka”, jego oko, umieszczone w logo miasta.

*

Zacznijmy jednak od początku. Kim jest człowiek, którego wzrok śledzi lublinian i przy którego grobie zaczyna się ta opowieść?

Dla świata dwaj najbardziej znani lublinianie to Jasza Mazur i Jaakow Icchak Horowic – pisał profesor Władysław Panas, filolog i miłośnik Lublina. – Mówiąc, że są oni najbardziej znani, mam na myśli to, że można o nich przeczytać w najmniej kilkunastu najważniejszych językach; że usłyszy się o nich w Nowym Jorku, w Londynie, Paryżu, Monachium, Uppsali, w Jerozolimie. Może się to wydawać przykre, ale poza wyjątkiem Henryka Wieniawskiego są to w ogóle jedyni znani na świecie mieszkańcy tego miasta w całej jego dotychczasowej historii.

Jasza Mazur to oczywiście tytułowy bohater Sztukmistrza z Lub­lina, powieści Isaaca Bashevisa Singera. A Jaakow Icchak Horowic, zwany też Jasnowidzem lub Widzącym? Żył naprawdę. To wielki chasydzki nauczyciel, przewodnik duchowy, słynny uzdrowiciel i mistyk. Ilu współczesnych mieszkańców miasta zdaje sobie w ogóle sprawę z jego istnienia?

„Kto zna Lublin, ten wie, iż jest to kraj Izraela” – mawiali jego uczniowie. Podwórko, przy którym stał jego dom, porównywali do świętego miasta, Jerozolimy, izbę modlitewną do wzgórza świątynnego, pokój mistrza – do Świętego Świętych. „A Szechina – wyznawali z wiarą – mówi przez jego usta”.

„Biada temu pokoleniu, albowiem jestem jego drogowskazem” – mawiał sam Widzący.

*

Niewielu współczesnych obywateli Lublina i turystów odwiedzających to miasto zdaje sobie sprawę, że dokładnie tutaj, za sprawą Jaakowa Icchaka Horowica, rozgrywały się wydarzenia dramatyczne, tajemnicze i głęboko duchowe.

– Spotykali się we trójkę: Widzący, rabin Mendel z Rymanowa i Israel, Magid (kaznodzieja) z Kozienic – opowiada mi Symcha Keller, muzyk, dawny łódzki rabin i, jak sam siebie określa, neochasyd. – W swojej naiwności, świętej naiwności, uważali, że wojna cara z Napoleonem to wojna światów. Że takiej wojny nie było i już nie będzie. Sądzili, że świat jest już tak zmęczony bólem, płaczem, udręką ludu Izraela, że trzeba zrobić wszystko, by przyspieszyć przyjście Mesjasza.

Jak to robili?

– Dokładnie nie wiemy – wyjaśnia Keller. – Odprawiali jakieś obrzędy, „magiczne” rytuały. Prorocy zapowiadali, że Mesjasz objawi się w Jerozolimie. Ale Widzący głosił coś niesamowitego i rewolucyjnego. Coś, co absolutnie mnie przekonuje: Mesjasz przyjdzie tam, gdzie ludzie będą gotowi Go przyjąć.

Czy Lublin był na to gotowy?

Simchat Tora – Radość Tory – to święto zamykające cykl rozpisanych na rok czytań z Pięcioksięgu i rozpoczynające nowy. W tym dniu zwoje Tory obnoszone są w radosnej procesji, wśród śpiewów i tańców. Tego właśnie dnia w roku 5575 (według chrześcijańskiej rachuby był to październik 1814), po obchodach w synagodze i hucznej, mocno zakrapianej wieczerzy, rebe Horowic zamknął się w swoim pokoju. Tak, to miał być ten dzień.

– Jeśli będziemy mieli dobrą Radość Tory, dobry też będzie dla nas „dziewiąty aw” – zapowiedział swoim uczniom. Oznaczało to, że jeśli dzieło się powiedzie i zapanuje Mesjasz, dziewiąty aw, corocznie obchodzony dzień żałoby upamiętniający upadek świątyni jerozolimskiej, zamieni się w święto radości.

I rzeczywiście, dziewiąty aw był tamtego roku wyjątkowy. Choć nie tak, jak przewidział to lubelski Jasnowidz.

*

Ponad dwieście lat później wyruszam do Lublina na poszukiwanie jego śladów.

Wydawać by się mogło, że postać takiego pokroju objawi się przede mną w jakiś spektakularny sposób, a nie na banerach, biletach, ulotkach. A już na pewno nie na tapicerce miejskich auto­busów.

Tak zwane oko cadyka to element identyfikacji wizualnej miasta. Logo, które powstało na przełomie 2007 i 2008 roku.

– W tym schematycznym znaku zakodowane zostały głębokie, ważne dla nas sensy, które można rozczytywać na wiele sposobów – tłumaczy mi Tomasz Rakowski, zastępca dyrektora kancelarii prezydenta Lublina. – Dwie nakładające się na siebie bramy, zielona i czerwona, to nie tylko odwzorowanie charakterystycznej architektury, ale też symbol otwartości. Ich wzajemne przenikanie się odnosi się do wielokulturowości, która kształtowała tożsamość Lublina od najdawniejszych lat. A umieszczone w centrum oko nawiązuje do postaci cadyka Jaakowa Icchaka Horowica, Widzącego z Lublina.

Rakowski przypomina, że przed II wojną światową czterdzieści procent ludności Lublina stanowili Żydzi, a w miejscu, gdzie dziś jest plac zamkowy, znajdowała się gęsto zabudowana dzielnica żydowska, wyburzona w 1942 roku, tuż po akcji „Reinhardt”.

– Zresztą te wydarzenia położyły się potężnym cieniem na wiekowej historii żydowskiego Lublina – mówi. – Przez długi czas jedynym miejscem kojarzonym z żydowską przeszłością miasta był obóz w Majdanku, do którego pielgrzymują grupy młodzieży żydowskiej z Izraela i ze Stanów Zjednoczonych. Zależało nam, żeby pokazać też inne wymiary. Związane nie tylko ze śmiercią, ale także z życiem. Owiana legendą i mistycyzmem postać cadyka wydawała się do tego celu idealna.

*

Sklejam jego biografię z wyrwanych zachowanych faktów. Urodził się w 1745 roku w Józefowie Biłgorajskim. Jego ojciec był rabinem. Jego dziadek, Jaakow Kopel, ponoć uczył się u samego Beszta, legendarnego założyciela ruchu chasydzkiego. Podobno od najmłodszych lat Jaakow Icchak przejawiał zamiłowanie do modlitwy i studiowania świętych pism. „W młodości, niemal przez siedem lat, rebe z Lublina trzymał zamknięte oczy, ażeby nie zobaczyły ani jednej rzeczy nieczystej. Tylko w czasie modlitwy i nauki oczy jego były otwarte i od tego stał się krótkowidzem” – zapisano w Księdze cudów Widzącego, zbiorze opowieści o życiu cadyka, co chyba niewiele zdradza prawdy o samym Jaakowie Icchaku, za to wyraźnie pokazuje, że hagiografowie to mistrzowie przesady.

Zaaranżowane przez ojca małżeństwo z córką krasnobrodzkiego szynkarza zakończyło się skandalem. Pan młody uciekł spod chupy. Przychylnie nastawieni kronikarze szybko znajdują usprawiedliwienie. Według relacji podczas wieczerzy w noc przed zaślubinami Jakub Izaak miał stwierdzić, że jego narzeczona wygląda jak gojka. Ojciec nie chciał słuchać tych wydumanych zarzutów i przymusił go do ślubu. Tymczasem po latach okazało się, że dziewczyna porzuciła wiarę ojców i przyjęła chrzest.

Zostawiwszy zdezorientowanych gości i rozżaloną młodą żonę, Jaakow Icchak wyruszył w daleką drogę. Podróżował z miasteczka do miasteczka, odwiedzając dwory chasydzkich nauczycieli. Na dłużej zatrzymał się u Szmuela Szmelkego Horowica z Nikolsburga. Spędził u niego na nauce dwa lata: „trzymał się zwykle na uboczu, nie zadawał pytań jak inni uczniowie, nigdy też nie rozglądał się na wszystkie strony, lecz chodził ze spuszczonymi oczami pełnymi dobroci”. Był też u Dow Bera z Międzyrzecza i Lewiego Icchaka ben Meira z Berdyczowa. W końcu zatrzymał się u Elimelecha z Leżajska, o którym mówiło się, że potrafi uleczyć niemal każdą chorobę i rozmawia ze zwierzętami.

*

To zdarzyło się podobno w drodze do Elimelecha. Gdy rebe Jaakow Icchak, zwany Widzącym, szedł głodny i zmarznięty przez las, ujrzał nagle, jak zza drzew wyłania się chatka z rozświetlonymi oknami. Zapukał do drzwi; otworzyła piękna dziewczyna, która zaprosiła go do środka. Od razu nakryła do stołu i poczęstowała go jedzeniem. Zaraz też przysiadła się do niego, zaczęła go uwodzić i namawiać, by został u niej na noc. Jaakow Icchak wyrecytował przepisy Prawa, które nie zezwalają żonatemu mężczyźnie na kontakty z innymi kobietami, ale to nie zrobiło na gospodyni żadnego wrażenia. Wówczas wezwał imienia Wszechmogącego. Zagrzmiało, uderzenie pioruna zawaliło dom, grzebiąc kusicielkę. Tylko Widzący wyszedł z tego bez szwanku i ruszył pospiesznie w dalszą drogę.

*

– Opowiadanie było dla chasydów jednym z najważniejszych elementów duchowości – zauważa Witek Dąbrowski, aktor i muzyk od lat związany z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie, kolejna osoba, do której trafiam, wędrując śladami Widzącego. – Wielu cadyków porównywało opowiadanie do studiowania Tory. Czas, w którym opowiadano, stawał się czasem świętym, przywracającym do życia opowiadane wydarzenia.

Witek sam jest opowiadaczem. Na pustej scenie, bez dekoracji i scenografii, albo po prostu na lubelskich podwórkach, otoczony wianuszkiem słuchaczy, snuje niezwykłe historie ze świata, którego już nie ma:

– Dawno, dawno temu do jednego z rabbich, którego dziad był uczniem Baal Szem Towa, zwrócono się z prośbą, aby opowiedział jakąś historię. „Historię – rzekł rabbi – należy tak opowiadać, aby była pomocą”. I oto co przedstawił: „Mój dziad był kulawy. Pewnego razu poproszono go, aby opowiedział coś o swoim nauczycielu Baalszemie. Podzielił się więc tym, jak to świątobliwy Baalszem, modląc się, miał zwyczaj tańczyć i podskakiwać. I kiedy to mówił, wstał, a opowieść tak go porwała, że zaczął skakać i tańczyć, by pokazać, jak to robił jego mistrz. Od tej chwili przestał kuleć. Oto co znaczy opowiadać historię”.

Witek twierdzi, że jest jak haczyk, który chwyta za oczka firanki. Jeśli pociągnie za sobą, odsłoni to, co zapomniane.

– W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to na mnie, nie na pracowniku Bramy Grodzkiej, ale na mnie, Witku Dąbrowskim, spoczywa odpowiedzialność. Znaleźć ślady, dowody na istnienie, jak to pięknie nazwała Hanna Krall, które w czasie Zagłady próbowano całkiem wymazać. Stąd nazwa „Teatr NN”, nomen nescio. Mówimy w imieniu tych, którzy utracili swoje nazwiska, swoją tożsamość. Szukamy jakichkolwiek, nawet najdrobniejszych okruchów ich życia. Wystarczy wyjrzeć przez którekolwiek okno w tym mieście, by zobaczyć miejsca i ludzi, których już nie ma. Nie ma, i to nie dlatego, że nagle wyjechali cygańskim wozem z muzyką. Coś się z nimi stało. Coś brutalnie konkretnego: wywieziono ich w nieznane, dziś już dobrze nam znane miejsca masowej zagłady. W moim opowiadaniu staram się przywołać atmosferę tego nieistniejącego świata. Staram się wzbudzić w słuchających empatię. Tak, by poczuli się jego częścią.

Sięga więc po opowieści chasydów. Jak ta o Widzącym, który podczas piątkowej wieczornej uczty rozpoczynającej szabat wpadł w głębokie uniesienie. Jego uczniowie przez długie godziny wpatrywali się onieśmieleni w nieobecną, jakby nie z tego świata twarz swojego rebego. „Gdy się ocknął – opowiada Witek – zaczął nucić hymn La-El aszer szabat na nową, nikomu nieznaną melodię, którą, jak wyznał to później uczniom, usłyszał w niebie”. I Witek też nuci z błyszczącymi oczami, wpatrzony gdzieś w punkt nad głowami słuchaczy.

Opowiada przepełnione żydowskim folklorem historie zapisane przez Isaaca Bashevisa Singera. Ale ostatnio coraz częściej sięga po te bardziej współczesne, prawdziwe, takie, które im – twórcom Teatru NN – powierzają ludzie. Razem z Tomaszem Pietrasiewiczem, założycielem i dyrektorem Ośrodka „Brama Grodzka”, stworzyli spektakl Opowieści z nocy. Jest wśród nich także ta, która nigdy nie została napisana:

Historię tę opowiedział mieszkający w Nowym Jorku i pochodzący z Polski stary rabin. Zdarzyła się ona w Lublinie. Podczas likwidacji przez Niemców getta została schwytana i wywieziona do obozu w Majdanku młoda Żydówka. Tam wkrótce zginęła. W dziewczynie zakochany był Polak. Nie mogąc pogodzić się z jej śmiercią, przed samym sobą udawał, że ona wciąż żyje, a on ją ukrywa. W piwnicy swojego domu wykopał nawet dla niej kryjówkę.

Opowieść tę rabin przekazał wcześniej Isaacowi Bashevisowi Singerowi, który na jej podstawie planował napisać opowiadanie. Zanim to się stało, zachorował i umarł.

Bo czasem jedyne, co pozostaje z człowieka, to kulawa, pełna luk, niedopowiedzeń i zatartych faktów opowieść. I to jest bardzo dużo.

– Kiedy Baal Szem Tow, Pan Dobrego Imienia, musiał rozwiązać jakieś trudne zadanie, coś sekretnego dla dobra ludzi, udawał się do lasu, w pewne dobrze znane sobie miejsce, zapalał ogień, odmawiał modlitwy, pogrążał się w medytacji i wszystko spełniało się według jego postanowienia – opisuje Witek Dąbrowski w spektaklu, tym poświęconym opowieściom chasydów. – Kiedy w następnym pokoleniu Magid z Międzyrzeca stawał przed identycznym zadaniem, szedł w to samo miejsce do lasu i mówił: „Nie możemy już rozpalać ognia, ale możemy odmawiać modlitwy”, i wszystko spełniało się według jego pragnienia. I znowu w następnym pokoleniu rebe Mosze Lejb z Sasowa musiał rozwiązać to samo zadanie. On też szedł do lasu i mówił: „Nie możemy zapalać ognia i nie znamy już sekretnych medytacji, które ożywiają modlitwę, ale znamy to miejsce w lesie, gdzie się to wszystko odbywało, i to musi wystarczyć”. I rzeczywiście wystarczało. Lecz kiedy znów w kolejnym pokoleniu rebe Israel z Rużyna musiał rozwiązać ten sam problem, siadał na złotym tronie w swojej siedzibie i mówił: „Nie możemy rozpalać ognia, nie możemy odmawiać modlitwy i nie znamy już tego miejsca w lesie, ale możemy o tym wszystkim opowiadać”. I już samo opowiadanie okazywało się podobnie skuteczne jak działania jego trzech poprzedników. Oto co znaczy opowiadać historię.

*

Jest też inna wersja opowieści o domku w lesie, w którym Jaakow Icchak Horowic, przyszły Widzący z Lublina, spotyka kusicielkę. Według niej nie było interwencji niebios, przynajmniej nie tak spektakularnej. Pod pretekstem wyjścia za potrzebą nasz bohater uciekł z przeklętego domu w samych skarpetkach.

Do chatki wrócili rodzice dziewczyny, zapytali ją o pozostawione w sieni buty, a ona, bojąc się wyjawić prawdę, wymyśliła historię o niegodziwcu, który próbował ją przymusić, by zaspokoiła jego grzeszną rządzę, ale wystraszył się jej krzyku i uciekł. Ojciec wyruszył w pogoń i szybko odnalazł młodzieńca bez butów, którego zabrali na swój wóz kupcy zmierzający w stronę Leżajska. Kazał go zrzucić z wozu i powtórzył historię córki. Zaczął go batożyć z taką siłą, że kupcy zlękli się o jego życie, szybko wciągnęli go z powrotem na wóz i uciekli. Przez całą jednak drogę przeklinali niegodziwego młodzieńca. Jaakow Icchak znosił to w milczeniu.

Dopiero pod samym Leżajskiem, gdy Elimelech „zobaczył to wszystko z daleka za sprawą swojego ducha świętego” i wyszedł młodzieńcowi naprzeciw, kupcy zrozumieli, co naprawdę się stało, i zawstydzili się tym, jak potraktowali niewinnego ucznia świętego nauczyciela.

Dobra, dobra, z tą nauką na dworze Elimelecha z Leżajska sprawa też nie jest tak jednoznaczna. Jan Doktór, historyk i badacz żydowskich ruchów mesjańskich, niekwestionowany autorytet w tematyce chasydyzmu, opisuje ich relację z dużą ostrożnością:

Nie przebywał tam długo i nie wyniósł dobrych wspomnień. Nigdy się o Elimelechu ani o swoim pobycie nie wypowiadał. Tym bardziej nie nazywał go swoim nauczycielem (rabi). To określenie rezerwował wyłącznie dla Szmelkego. Tymczasem późniejsza tradycja chasydzka podkreśla, że Widzący był uczniem Elimelecha, a ignoruje niemal zupełnie postać Samuela Szmelkego.

Doktór przekonuje, że hagiografowie musieli w jakiś sposób usankcjonować przywódczą i nauczycielską rolę Widzącego w świecie chasydyzmu. Sukcesja od Elimelecha, ucznia Dow Bera, ucznia samego Baal Szem Towa, po prostu najbardziej im odpowiadała.

Po raz kolejny czuję, że błądzę jak po korytarzu krzywych zwierciadeł. Odbijają mi się oblicza Jaakowa Icchaka Horowica zniekształcone, poszatkowane, dopasowane do interesów licznych kronikarzy jego dziejów, a ten prawdziwy nieodmiennie ucieka. Mimo to brnę dalej z nadzieją, że za którymś zakrętem złapię go wreszcie za rękaw.

*

– Proszę wziąć. – Grażyna Stankiewicz, dziennikarka i autorka filmów o Lubelszczyźnie, podsuwa w moją stronę cienką kwadratową książkę w czarnej okładce. – Chętnie się jej pozbędę. Zaraz wytłumaczę dlaczego – dodaje, widząc zdziwienie na mojej twarzy.

Najpierw opowie mi jednak o swojej skomplikowanej relacji z Lublinem, miastem, z którym połączyła całe swoje dorosłe życie.

– To nie była miłość od pierwszego wejrzenia – zaczyna.

Kiedy trzydzieści lat temu po raz pierwszy wysiadała na lubelskim dworcu, w głowie miała tylko pogrzebane marzenia o polonistyce na Uniwersytecie Jagiellońskim. W rodzinnym Gdańsku, jeszcze w liceum, zaangażowała się w działania opozycyjne. Na tyle poważnie, że nawet przesiedziała swoje w areszcie, a po maturze dostała wilczy bilet na wszystkie państwowe uczelnie.

– Pomógł mi wtedy ksiądz Jankowski – opowiada. – Dziś, po tym, jak wyszły na jaw jego okropne przestępstwa, jest to zdecydowanie postać niesławna. Ale w tamtym czasie o tym nie wiedzieliśmy. Był niezwykle szanowany i ważny dla środowiska opozycjonistów z Wybrzeża. Wspierał paczkami z Zachodu rodziny internowanych, a w moim przypadku przygotował list polecający, dzięki któremu mogłam rozpocząć studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Lublin to był prawdziwy szok kulturowy – wspomina. – Mój tata był marynarzem, z rejsów przywoził powiew świata zza żelaznej kurtyny. Rodzice obracali się w środowisku inteligencko-artystycznym. Nagle ja, dziewczyna wychowana wśród przedwojennych mebli, książek i obrazów, trafiłam na zaniedbany plac dworcowy, gdzie stały baby z kobiałkami, a z kobiałek wystawały kacze łebki. Kiedy szłam po ulicy w letniej, prześwitującej sukience i czerwonych szpilkach, ludzie na ulicy odwracali się na mój widok i wyzywali od „kurew”. W tamtym czasie na stare miasto niemal nikt się nie zapuszczał. Zwłaszcza wieczorem można tam było dostać kosę w brzuch. Właś­ciciel jedynej knajpy na starówce miał zaprzyjaźnionych lokalnych pijaczków, do których zadań należało bezpieczne przeprowadzanie jego klientów przez ciemne zaułki.

Nie, wtedy to miasto kompletnie jej nie interesowało. Odpychało. Nie chciała go poznawać. Gdyby ktoś powiedział jej, że będzie robić filmy dokumentalne i że znajdzie tu najlepszych bohaterów, nie uwierzyłaby. Wtedy jeszcze nie spodziewała się, że z tym miejscem mogą się wiązać prawdziwe perły, od których jej dziennikarskie serce zabije szybciej. Wtedy jeszcze nie słyszała o Widzącym.

*

„Widziałem wiele w naszej guberni miasteczek żydowskich, rażących swym brudnym wyglądem, lecz żadne z nich nie wywołało na mnie tak przykrego wrażenia, jak pod Lublinem położona Wieniawa” – pisał w 1892 roku dziennikarz „Gazety Lubelskiej”. Łaskawszy dla osady był Józef Czechowicz, który w jednym ze swoich wierszy z wdziękiem opisał, jak na miasteczko „biegną ciche niedźwiedzie nocy”: „Gną się, kucają domki, zajazdy, bożnice / pod mroku cichego łapą. / Ach, trzasnęłyby niskie pułapy – / ale już zajaśniało // Pejzaż: Wieniawa z księżycem”.

Dziś to środek Lublina, dzielnica uniwersytecka „o swobodnej atmosferze, pełna fast foodów, stylowych kawiarni, pubów i barów nastawionych na obsługę miejscowych studentów” – o czym zapewnia opis na Mapach Google. Z dawnego ubogiego sztetla nie pozostało nic. Jedyne ślady dawnego żydowskiego życia w tym miejscu to budynek Związku Głuchych na ulicy Leszczyńskiego 50, w którym dawniej mieścił się Urząd Gminy Konopnica, i upamiętniająca tablica z informacją:

W tej części miasta znajdowało się przedmieście Wieniawa, założone jako odrębne miasteczko na początku XVII w., a włączone do Lublina w 1916 r. W przededniu II wojny światowej Żydzi stanowili ok. 70 procent jego mieszkańców. Centrum Wieniawy sta­nowił rynek, obok którego znajdowała się synagoga, dom modlitwy i cmentarz. W maju 1940 r. Niemcy wysiedlili wieniawskich Żydów na Podzamcze, a większość zabudowań i cmentarz żydowski zniszczyli. Po wojnie na terenie części cmentarza i rynku otwarto stadion ­sportowy.

Trudno to sobie wyobrazić. W głowie odpalają się filmowe sceny z Austerii i Skrzypka na dachu, teatralne, hollywoodzkie, wygładzone i zakrzywiające rzeczywistość. Czy to możliwe, że nasz sposób patrzenia został raz na zawsze przycięty i wyrównany do wymiarów taśmy trzydziestopięciomilimetrowej? Jest więc rok tysiąc siedemset dziewięćdziesiąty któryś. Chałupy jak w skansenie. Nie, nie umiem przegonić z głowy tych plączących się pod nogami kur i kóz, przechadzających się tam i z powrotem statystów z brodami, w wyświechtanych chałatach, kobiet w przykurzonych czepkach i fartuchach. Po nierównej, pełnej kolein drodze skrzypiącym drewnianym wozem wjeżdża na scenę Jaakow Icchak Horowic. Nie jest już młodzieniaszkiem. Ma ponad czterdzieści lat. To nie jest wiek, w którym przyjeżdża się do nowego miejsca (zwłaszcza takiej dziury jak ta) i zaczyna od początku. Czy nasi statyści przystają i gapią się z zaciekawieniem? A może o nim słyszeli? Po tym, jak opuścił Leżajsk, a Elimelech go przeklął, Widzący osiadł na jakiś czas w Łańcucie, gdzie przyjmował uczniów i zyskał sławę cadyka, a teraz – jak głoszą legendy – ponaglany przez głos z niebios, ruszył do podlubelskiej Wieniawy.

Tu zdobył wielką sławę, ściągali do niego zwolennicy duchowości chasydzkiej. Coraz większe zainteresowanie Widzącym i jego naukami wzbudzało niepokój u lubelskiego rabina Azriela Horowica. Chasydzi nazywali go „Żelazna Głowa”, bo w jego poukładanym, wytresowanym przez wieloletnie studiowanie Pism umyśle nie mieś­ciło się zrozumienie dla spontanicznej, ekstatycznej chasydzkiej pobożności. Mistyczne transy Widzącego i jego uczniów Horowic sprowadzał do upojenia alkoholowego, a czynione przez cadyka cuda – do jarmarcznych sztuczek. Jaka musiała być jego wściekłość, gdy na zaproszenie jednego z majętnych i zasłużonych mieszkańców Lublina Jakub Izaak z prowincjonalnej Wieniawy przeniósł się do centrum żydowskiego życia – na lubelską ulicę Szeroką.

Według legendy człowiek ten był w Wieniawie świadkiem niezwykłego wydarzenia, które przekonało go o świętości Widzącego. Jak co rano szames, synagogalny sługa, stukał w drzwi i okiennice, budząc mężczyzn na poranną modlitwę. Nagle rebe Jakub Izaak zawołał go i przyszedł do niego z wiadrem wody. Kiedy bogaty lublinianin zapytał szamesa, co miała znaczyć ta dziwna scena, dowiedział się, że sługa tego ranka zaspał i tak się spieszył do wyjścia, że zapomniał dokonać rytualnego obmycia dłoni.

„Gdy lubelski dostojnik to zobaczył, nie mógł wyjść z podziwu dla świętości ducha rebego” – zapisał anonimowy biograf w Księdze cudów Widzącego. „Jeszcze większy podziw wzbudziła w nim jego prawowierność, to, że prawo Gemary i Szulchan aruchu [podstawowego kodeksu prawa żydowskiego] jest widocznie tak drogie jego sercu, iż nie bacząc na swoją godność, przyniósł wiadro wody niższemu pozycją szamesowi, aby ten dopełnił netiles jedaim [rytualnego obmycia rąk] przed wyjściem na ulicę” – dodawał, jakby celowo wytrącając argumenty z rąk zwolenników Żelaznej Głowy, zarzucających chasydom lekceważące podejście do Prawa.

Podobno sam Azriel Horowic nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że tak wielu ludzi przyjeżdża po nauki do Widzącego, skoro przecież o wiele więcej mogliby się nauczyć od niego. Kiedyś nawet zapytał o to swojego rywala wprost, a ten odpowiedział ze spokojem: „Mnie samego również dziwi, że przyjeżdżają. Wszak dobrze wiem, jak nikłą mam wartość i kim jestem, i dziwię się, iż tak wielu ludzi do mnie przyjeżdża, a także temu, że nie przyjeżdżają do was, wielki gaonie. Zapewne przyjeżdżają do mnie, bo wiem, jak mało znaczę, a nie do was, bo się dziwicie, dlaczego nie przyjeżdżają do was”.

*

Cwi Hirsz z Żydaczowa mawiał, że „takich oczu jak Lubliner nawet rebe Elimelech nie posiadał”. A Cwi Elimelech Szapiro wspominał, że gdy Widzący odczytywał kwitlech – kartki z prośbami od wiernych – od razu mocą swojego ducha widział dobre i złe uczynki interesanta. Gdy dano mu do odczytania kwitl z imieniem Aszera Jeszaja, powiedział tylko: „Piękna ofiara paschalna”. Sens tych słów wyjaśnił się po latach, gdy rebe Aszer zmarł dokładnie w wigilię święta Pesach.

Albo jeszcze jedno niezwykłe zdarzenie, prosto z Księgi cudów Widzącego:

Kiedy u świętego rebego z Lublina gościł święty rebe berdyczowski, święty Lewi, niechaj zasługi jego nas ochraniają, zadał mu takie oto pytanie: „Słyszeliśmy, że przemawia przez was duch święty. Czy przepowiesz coś dla nas?”. Odparł mu na to: „Nie będę przepowiadał wyroków boskich dla was, jeśli mi tego nie nakażecie”. Przeto nakazał mu święty Lewi: „Niechaj przemówi przez was duch święty!”. Po tych słowach cadyk, reb Josef, zwrócił się z pytaniem do swojego ojca, świętego rebego z Lublina: „Dlaczegóż to, święty ojcze, powiedziałeś, że nie przemówi przez ciebie duch święty, jeśli święty Lewi ci tego nie nakaże? Wszak przemawia twoimi ustami już od wielu lat. Czyżby nagle przestał?”. Odrzekł mu jego święty ojciec: „Już wcześniej mocą ducha świętego przewidziałem, iż święty Lewi nakaże mi, ażebym dalej przepowiadał wyroki boskie”.

A jednak jestem pewna, że nie rozpoznałby tego miejsca. Czy wzrok Widzącego sięgał tak daleko, żeby na miejscu lubelskiej dzielnicy żydowskiej, gęsto poprzecinanej ulicami z ciasną, niską zabudową, zobaczyć to, co ja widzę dzisiaj: pusty wybetonowany plac z parkingiem dla samochodów, z monumentalnym pomnikiem pamięci żołnierzy AK-WIN zgrupowania majora Hieronima Dekutowskiego, pseudonim „Zapora”, poległych – jak głosi wyryty w kamieniu napis – „w walce z hitlerowskim i komunistycznym zniewoleniem”, z lodziarnią i fryzjerem w stylizowanych na klasycystyczne kamienicach z lat pięćdziesiątych XX wieku, z siedzibą banku w miejscu, gdzie kiedyś stał jego dom?

– Mawiał, że gdy się urodził, ujrzał cały świat bardzo wyraźnie, od początku do końca – opowiada w jednej ze swoich historii o Widzącym Witek Dąbrowski. – Nie chciał jednak patrzeć na wszystko zło tego świata. Prosił więc Pana Boga, aby odebrał mu ten dar. Jego modlitwy zostały wysłuchane, ale nie do końca. Nadal widział wszystko, co działo się wokół, lecz tylko do czterystu mil od niego. A widział tak wyraźnie, jakby to było odległe zaledwie o cztery łokcie.

Teraz widział tak, „jakby patrzył przez rzeszoto” – dopowiada Księga cudów Widzącego.

Ja nawet przy operacji w drugą stronę mam spore trudności. Gdzie mi do widzenia przyszłości? Także przeszłość rysuje się przed moimi oczami poszatkowana przez gęste sito.

A więc gdzieś przez ten plac biegła ulica Szeroka? Jedyna brukowana w ciasno zabudowanej dzielnicy żydowskiej, za to – jak pozostałe – bez kanalizacji. Dwu- i trzypiętrowe kamienice, na okienni­cach szyldy z symbolami usług i asortymentu lokalnych rzemieślników i handlarzy. Duży ruch, uliczni sprzedawcy, nosiwody, wozy. „Tretuary z różnemi wiktuałami przez przekupniów zastawiane są tylko w ulicy Szerokiej, właśnie w tem punkcie, gdzie się cały handel koncentruje, gdzie codziennie kilka tysięcy krąży ludzi” – zapisano w dokumencie z 1860 roku, zachowanym w lubelskim Archiwum Państwowym. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym dominował tu język jidysz. Na ulicy mieściły się liczne synagogi, więc w sobotę czuć było świąteczny klimat. Widzący swój dwór urządził w kamienicy z numerem 28. W podwórzu stała drewniana bożnica, ponoć z miejscem dla kilkuset ludzi.

*

Grażyna Stankiewicz z postacią Jaakowa Icchaka Horowica po raz pierwszy zetknęła się w pewnym filmie. Stary, brodaty zaglądał w ciemną toń studni i widział w niej przyszłość: starcie francuskiego generała z rosyjskim carem – wojny napoleońskie. Ta filmowa scena, dziś – jak dodaje – trącąca myszką, podziałała na jej wyobraźnię. Dziennikarka chciała się zbliżyć do tej intrygującej postaci, opowiedzieć jej historię.

Mówi, że to w Lublinie po raz pierwszy usłyszała paskudne zwroty: „Masz tyle do powiedzenia co Żyd za okupacji”, „ruch jak u Żyda za kołnierzem”. Kiedy Lubelski Fundusz Filmowy ogłosił konkurs, zgłosiła swój projekt – opowieść o Widzącym miała być swoistym remedium na ten antysemityzm dnia codziennego.

– Ale odnosiłam wrażenie, że on wcale tego nie chce – oznajmia z powagą. – Przy żadnym dokumencie, nad którym pracowałam do tej pory, a uzbierało się już trochę tego, nawet nie przyszłoby mi do głowy, że mój nieżyjący przecież bohater jest niezadowolony z tego, że o nim opowiadam. Tymczasem w tym przypadku było to wręcz fizyczne uczucie, jakby ocierał się o mnie kot. Ktoś mi kiedyś powiedział, że koty, ocierając się o ciebie, okazują wcale nie sympatię, ale zniecierpliwienie i niechęć. Ej, odczep się ode mnie. Miałam wrażenie, że to samo chciał mi powiedzieć Widzący.

Przy pracy nad filmem bez przerwy pojawiały się jakieś przeszkody.

– Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Łodzi. W tamtejszej synagodze mieliśmy nagrać scenę z grupą śpiewających i modlących się Żydów. Nasz kierowca, który przecież był w tym mieście nie raz, jakoś nie mógł trafić na miejsce. Kluczyliśmy, ładowaliśmy się w korki, a ja siedziałam z komórką przyklejoną do ucha i przepraszałam rabina za nasze przeciągające się opóźnienie. Błagałam go, żeby zechcieli jeszcze trochę na nas poczekać, coraz bardziej zdając sobie sprawę, jak żałośnie brzmią moje tłumaczenia.

Śnił jej się bez przerwy.

– Wymarzyłam sobie na koniec taką scenę: Widzący oddala się od kamery, a na pierwszym planie tańczą drobinki kurzu. Znaleźliśmy idealne poddasze i aktora, który wcielił się w tę rolę. Tylko że dzień, w którym kręciliśmy tę scenę, był wyjątkowo upalny. Nasz Widzący chodził po rozgrzanym do czterdziestu stopni poddaszu w grubym chałacie i kapeluszu. Pot lał się z niego strumieniami, a my powtarzaliśmy i powtarzaliśmy ujęcie, bo to ciągle było nie to.

Zrodził się też pomysł, żeby specjalnie do filmu namalować portret tytułowego bohatera.

– Mam zaprzyjaźnioną malarkę, którą czasem prosiłam o portrety do moich filmów. Opisałam jej, jak wyobrażam sobie postać Widzącego. Miał być nieprzystępny, tajemniczy i trochę mroczny, tymczasem z gotowego płótna uśmiechał się do mnie pogodny mężczyzna z pejsami i brodą jak Święty Mikołaj. Gdy prosiłam o poprawki, bo Widzący wyszedł zbyt wesoły, dostałam portret o równie pogodnych rysach, tylko mocno poczerniony, jakby pobrudził się węglem. To bardzo utalentowana artystka, ale jej też jakoś ten Widzący się wymykał.

– A książka? – pytam o tę kwadratową, czarną, którą od początku naszej rozmowy trzymam na kolanach.

– Bez przerwy spada mi z półki. Ja już zamknęłam mój rozdział z Widzącym. Teraz pracuję nad innymi tematami. Proszę ją sobie wziąć.

*

Książka, którą dostałam od Grażyny Stankiewicz, to Oko cadyka – poetycki esej profesora Panasa, który przenosi nas prosto na ulicę Szeroką 28, gdzie znajdowały się dom i prywatny klojz Widzącego.

„Chociaż to fenomen tajemniczy i nieprawdopodobny, pewnie mistyczny, jest całkowicie postrzegalny zmysłowo” – czytam. „Po prostu widoczny gołym okiem. Trzeba tylko oderwać się od ziemi i unieść ciało i duszę – choćby samą duszę – ku niebu, do górnego świata. […] W ostateczności można posłużyć się fotografiami wykonanymi z lotu ptaka. Objawi się wówczas ów niezwykły obraz, nie mam wątpliwości największa osobliwość Miasta”.

– Chodzi o plac zamkowy, miejsce, gdzie kiedyś znajdowała się dzielnica żydowska – wyjaśnia Tomasz Rakowski. – Dziś to miejsce, przez które przewijają się turyści, a i mieszkańcy właśnie tu umawiają się na spotkania. Mówią „oko”, choć często nawet nie mają pojęcia, skąd się to wzięło. Otóż profesor Panas dowodzi, że ten plac widziany z lotu ptaka przypomina właśnie oko, a w centralnym jego punkcie, tam, gdzie źrenica, jest miejsce, w którym dawniej mieszkał słynny cadyk.

Kartkuję niedługi, ale pełen dygresji i dziwnych odniesień esej Panasa. Analogii, jak się okazuje, znajduję jeszcze więcej. Plac kształtem przypomina łuk macewy Jaakowa Icchaka Horowica na starym cmentarzu żydowskim, a znaczące punkty topografii przestrzeni pokrywają się z elementami ikonografii na starym nagrobku. Autor sięga też po kabałę, tak zapamiętale przecież studiowaną przez chasydów, i w obszar placu wrysowuje schemat drzewa sefirot – hierarchicznie ułożonych boskich emanacji, które kreują i uobecniają się w świecie. Tam, gdzie mieszkał Widzący, według Panasa umiejscowić można sefirę Jesod, utożsamianą z męskim pierwiastkiem, zbierającą i równoważącą przeciwstawne siły wyższych emanacji i przesyłającą je światu. A przecież według chasydzkiej doktryny to właśnie cadyk jest kimś, kto pośredniczy między światem Boskim i ludzkim. Poniżej na planie znajduje się sefira Malkut, zwana inaczej Szechiną – wyrażająca boską obecność rozproszoną w materialnym świecie. „Szechinę często wyobraża się w postaci wędrującej lub raczej tułającej się po świecie kobiety. Ruchliwa ulica, bazar, dworzec autobusowy – to, co jest dalej za placem, to, co zajęło miejsce drugiej połowy ulicy Szerokiej – zdaje się wprost idealnie symbolizować sytuację Szechiny” – podsumowuje swój kabalistyczny wywód Panas.

– Profesor twierdził też, że tam, gdzie usytuowany był dom Widzącego, znajduje się axis mundi, „oś kosmiczna, kolumna świata, jego centrum, absolutny środek, przestrzeń najświętsza”, miejsce, które łączy nasz świat z niebem i światem podziemnym – dodaje Tomasz Rakowski.

Przyznam, że zaczyna mi się trochę kręcić w głowie.

– Może pan wie, na ile profesor Panas podchodził do tego serio, a na ile traktował jako swego rodzaju licentia poetica? – pytam ostrożnie.

– Znałem go całkiem dobrze i myślę, że traktował to dość poważnie – oznajmia Rakowski. – Jako odkrywanie ukrytych sensów rzeczywistości. Choć bez wątpienia było to też z jego strony działanie literackie.

Odpowiedzi na moje pytanie udziela również sam Panas, na kartach swojej książki. W posłowiu znajduję zacytowany fragment jego wypowiedzi:

Pojmuję mitologię inaczej niż potocznie, nie jako bajki i baśnie, ale za Levi-Straussem rozumiem mitologię jako pewną opowieść. Lublin jest dla mnie pewną opowieścią, narracją, pewną fabułą. Nie tworzą jej gołe, suche fakty tak zwanej pozytywistycznej historii, uchodzące za przejaw obiektywizmu. Tak rozumiana mitologia jest otwarciem na to, co nie należy do sfery gołych faktów, otwarciem na dozę, powiedzmy, fikcyjności. Fikcyjności, ale nie kłamstwa.

– Na jego pogrzebie wówczas jeszcze ksiądz Jakub Weksler-Waszkinel nazwał go „Widzącym Lublin” – wspomina Rakowski. – To bardzo trafne określenie. Był bez wątpienia kimś, kto pozwolił nam zobaczyć nasze miasto na nowo, w sposób niezwykły.

Profesor Władysław Panas zmarł 24 stycznia 2005 roku po ciężkiej chorobie. Zostały po nim nazwany jego imieniem zaułek ze schodami łączący Podwale z Placem po Farze, szereg publikacji i niedokończone dzieło – alternatywny przewodnik po magicznych osobliwościach Lublina – Magiczne miasto. Oko cadyka miało być jednym z jego rozdziałów.

I jeszcze puenta, bo najwidoczniej w tej historii muszą się zdarzać zaskakujące zbiegi okoliczności, które są jak porozumiewawcze mrugnięcia. W Oku cadyka Panas opisał dwie rzeźby, które znalazły się na fasadzie współczesnego budynku zlokalizowanego pod dawnym adresem Szeroka 28. Dwa monstra w przeciwległych narożnikach. Jedno gorylowate, drugie bardziej podobne do niedźwiedzia, zaczajone na nagiego, a jednak uzbrojonego chłopca, który właśnie szykuje się do ciosu.

Artysta wykonujący socjalistyczne zamówienie nieświadomie, niechcący uformował swoje dzieło – lepiej chyba powiedzieć, że samo się tak ułożyło – według chasydzkiej opowieści o sprawiedliwym cadyku z Lublina. Opowiadają te rzeźby o tym, co było główną treścią wszystkich działań Świątobliwego, o tym, co go wyróżniało – dramatycznie i nader kontrowersyjnie – wśród innych cadyków chasydzkich. Jak wszyscy świątobliwi zwalczał zło, ale pragnął je pokonać i unicestwić na zawsze, ostatecznie, całkowicie

– interpretuje Panas, nawiązując do tajemniczych praktyk Widzącego, który poprzez rytuały usiłował wywołać przyjście na ziemię Mesjasza.

Z powodu właśnie tych rzeźb książkowe wydanie Oka cadyka opóźniło się o kilka lat – zaginęły miedzioryty przedstawiające monstra, które miały być umieszczone w publikacji. Gdy w końcu książka ukazała się wraz z odnalezionymi ilustracjami, jedna z rzeźb spadła z dachu i roztrzaskała się na wiele kawałków.

Zupełnie jak Oko cadyka z biblioteczki Grażyny Stankiewicz – przebiega mi przez głowę. Jak na razie na moim regale leży grzecznie na swoim miejscu…

*

Tamtego pamiętnego wieczoru w Simchat Tora roku 5575 w domu Widzącego panowała podniosła, napięta atmosfera. Zanim cadyk udał się do swojego pokoju, kilkakrotnie prosił uczniów, żeby stanęli pod jego drzwiami na straży. Coś niepokojącego się z nimi działo. Kiwali głowami, ale jakby go nie rozumieli – nawet nie ruszyli się z miejsca. W końcu poprosił o to swoją żonę, Bejlę, zaklinając, żeby pod żadnym pozorem nie opuszczała swojego posterunku.

Bejła wiernie stała na wyznaczonym miejscu, gdy nagle usłyszała pukanie do drzwi wejściowych, a za drzwiami – płacz dziecka. Niewiele myśląc, pobiegła sprawdzić, co się dzieje. Na dworze nie było nikogo. Wróciła pod pokój Widzącego, ale jego też nie było. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania. Dopiero po dłuższym czasie jeden z chasydów, obchodząc dom dookoła, usłyszał cichy jęk. Znalazł Jaakowa Icchaka leżącego na ziemi. Jakim cudem wypadł z lekko uchylonego okna? Na parapecie wciąż stały poustawiane puste butelki po miodzie, żadna się nie przewróciła.

Zdania na ten temat są jak zwykle podzielone. Uczniowie Widzącego mówili o interwencji nadprzyrodzonej. Jakaś tajemnicza siła wypchnęła rebego z okna. Przeciwnicy myśli chasydzkiej uważali, że przyczyna wypadku jest dużo bardziej prozaiczna. Icchak Erter, autor satyry Gilgul nefesz, najpewniej zainspirowany rzędem butelek na oknie w kamienicy przy ulicy Szerokiej, włożył w usta Jakuba Izaaka takie słowa: „Nie byłem zajęty żadną walką z Szatanem lub upadłym aniołem, gdyż borykałem się z gorejącym serafinem – palącym trunkiem w moich trzewiach. Po zamknięciu za sobą drzwi mojej komnaty, w nadziei otrzeźwienia, próbowałem zwymiotować wino przez okno i z powodu upicia i ciężkiej głowy wypadłem, łamiąc sobie szyję”.

Współczesny historyk, David Assaf, zaproponował jeszcze inne wyjaśnienie tajemniczego upadku. Według jego hipotezy Widzący miał cierpieć na depresję i usiłował w ten sposób popełnić samobójstwo. „Ale i to wyjaśnienie nie przekonuje, zważywszy na zupełnie nieracjonalne okoliczności lubelskiego wypadku” – twierdzi polski badacz chasydyzmu, Jan Doktór. „Uroczyste otwarcie mesjańskiej ery, kiedy to nastąpił upadek, miało przecież miejsce podczas święta radości (Simchat Tora). Właściwy przełom miał mieć miejsce kilka miesięcy później. Nie mogło być więc jeszcze wtedy mowy o zawodzie mesjańskim, co mogłoby ów upadek tłumaczyć”.

Sam Widzący opowiadał potem, że kiedy spadał, pochwyciła go jakaś siatka. Zobaczył obok siebie postać rebego Barucha z Między­borza. Wtedy zrozumiał, że rebe Baruch nie żyje (rzeczywiście, zmarł dwadzieścia dwa dni wcześniej) i że rozłożył dla niego swój tałes, żeby go uratować. Po wypadku Widzący już nie wstał z łóżka. Zmarł czterdzieści cztery tygodnie później.

– Dokładnie dziewiątego aw! – dopowiada podekscytowany Symcha Keller. – W tradycji chasydzkiej funkcjonuje taki zwyczaj, że w jorcajt, czyli w rocznicę śmierci cadyka, ucztuje się, tańczy, śpiewa i gorliwie modli przy jego grobie. Istnieje przekonanie, że właśnie tego dnia jego dusza jest w tym miejscu obecna. Tymczasem Widzący mówił swoim uczniom: „W rocznicę mojej śmierci nie będziecie ucztować, nie będziecie śpiewać ani tańczyć”. Dziwili się: „Rebe, jak to? Przecież to jorcajt”. Ale okazało się, że miał rację. Bo dziewiąty aw to dla Żydów czas największej żałoby i smutku.

To dlatego, podczas gdy w Leżajsku lub Lelowie przy grobie cadyka po dziś dzień gromadzą się rozmodlone i roztańczone tłumy, w Lublinie w jorcajt Widzącego cmentarz jest pusty i cichy.

*

Z dawnej dzielnicy żydowskiej w Lublinie zachowała się tylko studnia. Odnowiona w 2018 roku, stoi na starym placu dworcowym, wciśnięta między wiatę przystankową z krzywym dachem z blachy i postój taksówek. Pasuje tutaj jak kwiatek do kożucha. Tuż obok niej znajduje się wmurowana w bruk tablica, prawie niewidoczna, bo wokół niej spacerują pasażerowie z siatkami, wypalą papierosa, zanim wsiądą do busa, dreptają gołębie. Czytam: „Pamięci wszystkich tych, którzy kiedyś czerpali wodę z tej studni. Pamięci lubelskich Żydów wywiezionych do obozu zagłady w Bełżcu. Pamięci części mojej Rodziny, która została zgładzona. Łzy wysychają, pamięć jest wieczna”.

Próbuję sobie wyobrazić tych ludzi w ogonku po wodę. W fartuchach i czepkach. W spodniach z działowego materiału i łatanych kapotach. Te brody i pejsy. Przecież w gruncie rzeczy tak bardzo się od nas nie różnili. Gdyby tylko oczami wyobraźni podmienić nylonowe dresy na chałaty, czapki z daszkiem na kaszkiety, dżinsowe miniówki na zamaszyste spódnice. Równocześnie nie mogę przestać myśleć, że wśród tych w dresach, dżinsach i dżokejkach niemal na pewno nie ma potomków tamtych ze studni. A przecież mogliby być.

Czy Jakub Izaak przychodził tu po wodę? To możliwe. Co prawda wielcy cadycy prowadzili pełne przepychu dwory, na pewno od takich spraw mieli służbę, ale z Widzącym było inaczej. Podobno lubił zakładać sfatygowane robocze ubrania i w takim kamuflażu chodzić po ulicach, zagadywać do zwykłych ludzi albo siedzieć w karczmie.

– Był prawdziwym człowiekiem – mówi Symcha Keller. – Kimś, kto stale przełamywał sztampę. Na przykład kiedy przyjmował uczniów, pierwszy rytuał polegał na wypiciu szklanki wódki. Chodziło nie o to, żeby kogoś upić, ale o to, żeby pokonywać bariery. Na pewno nie był to aniołek. Charakter miał wybuchowy. Wydaje mi się, że stale napędzał go bunt wobec otaczającego go świata.

Mówi, że właśnie tego sam szuka w chasydyzmie.

– U swoich początków to był ruch nieokiełznany. Kompletnie wymykający się wszelkim standardom i szufladkom. Dziś spotkało go to, co z czasem dzieje się ze wszystkimi ideami: stał się monotonny, mechaniczny, pozbawiony tego nieskrępowanego szaleństwa, które napędzało go w pierwszych latach istnienia. Zawsze szukałem w chasydyzmie osobnej formy ideowej. Tradycyjny judaizm jest w gruncie rzeczy religią strasznie nudną, pełną ścisłych reguł i zasad. Dla mojego charakteru bliźniaka to na dłuższą metę nie do wytrzymania. – Keller się śmieje.

W młodości nie był religijny. Grał w łódzkiej kapeli Katharsis – mocne, zaangażowane, antysystemowe reggae.

– Gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem chodzić do synagogi – wspomina. – Poznałem starych Żydów. Jeden jedyny raz dziadek zabrał mnie ze sobą na jakieś święto. On zresztą nie był czynnie związany z religią. Wydarzyła się jakaś tragedia, o której nigdy mi nie opowiadał. Był w obozie całą wojnę. Nie chcę dalej w to wchodzić. W każdym razie już wtedy zacząłem śpiewać utwory z hebrajskim tekstem. Pierwszy mój nauczyciel to wywodzący się z grupy chasydów z Radoszyc Icchak Frojmowski. Jemu właśnie poświęciłem pierwszą płytę z albumu Brama.

Potem wyjechał z Łodzi. Zamieszkał w drewnianej chacie w Pryszczowej Górze pod Lublinem, w okolicy, którą upodobali sobie ludzie ze świata muzycznej alternatywy, antysystemowych kabaretów, jego przyjaciele z tamtych lat. Tutaj uczył się hebrajskiego, studiował pisma chasydzkie i jeździł do Lublina na grób Widzącego.

– Jedno z pierwszych zdań Widzącego, które mną wstrząsnęły – opowiada – brzmi: „wolę grzesznika, który wie, że jest grzesznikiem, niż świętego, który wie, że jest świętym”. Nie znosił fałszywego umartwiania się. Jak widział, że ktoś pości, to nieraz mówił: „Nie rób tego – i Bóg się z ciebie śmieje, i diabeł się z ciebie śmieje”. Dla Widzącego najważniejsze w człowieku było odkrywanie jego prawdziwej natury.

Zdarzało się, że rebe z Lublina w trakcie odprawiania modlitw zażywał tabakę. Któregoś razu jeden ze świadków tego zdarzenia, pobożny Żyd, zapytał go, czy religijne prawo zezwala na takie przerywanie modlitwy. Wtedy Widzący opowiedział mu historię o ubogim starcu, który grał na skrzypcach. Tak pięknie, że król, który go usłyszał, postanowił zabrać go na swój dwór, aby codziennie grał mu i śpiewał. Pewnego razu w skrzypcach zerwała się struna. Starzec przerwał, żeby ją wymienić, a jeden z dworzan zwrócił mu uwagę: „Przez ciebie nasz król musi czekać!”. Niezrażony grajek odparł, że na dworze jest przecież wielu utalentowanych muzyków, ale skoro król znajduje upodobanie w tym, żeby słuchać akurat jego, to bez wątpienia zniesie też towarzyszące temu niedogodności.

– A zatem skoro Stwórca, niechaj będzie błogosławiony, posiada milion aniołów, a mimo to wybiera właśnie nas, zwykłych śmiertelników, przeto ani chybi znosi nasze cielesne niedomagania – spuen­tował swą opowieść Jakub Izaak.

*

Symcha Keller mówi, że z Widzącym łączy go wyjątkowa, żywa więź. To jemu muzyk zawdzięcza bezpośrednią ingerencję w to, jak ostatecznie potoczyło się jego życie.

– Nagle okazało się, że muszę z dnia na dzień opuścić dom w Pryszczatej Górze. Nie miałem pieniędzy ani pomysłu, co ze sobą zrobić. Poszedłem wieczorem na grób Widzącego i po prostu zacząłem płakać. Kiedy już odchodziłem w stronę bramy, zauważyłem coś w krzakach. Dziesięć dolarów! W tamtych czasach to było naprawdę dużo. Na początek wystarczyło. Potem mój ojciec sprzedał auto i dał mi pieniądze. Mogłem spełnić swoje marzenie.

Wyjechał do Izraela, następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie uczył się u rabina Shlomy Carlenbacha, muzyka, kompozytora i odnowiciela myśli chasydzkiej.

– To był czas, gdy chodziłem pół metra nad ziemią! – wspomina.

Nie tylko poznawał melodie tradycyjnych nigunów, ale też coraz lepiej rozumiał, na czym polega istota chasydzkiej muzyki.

– Kabała luriańska, z której chasydyzm czerpie pełnymi garściami, uważa, że każda melodia ma swoje korzenie w świętym Jeruszalaim – tłumaczy. – Trzeba je tylko odnaleźć i odpowiednio wyśpiewać. Prawdziwy chasydyzm nie walczy ze złem, próbując się od niego odciąć, lecz roztapia je w dobru. To dlatego niguny czerpią z tej muzyki, którą chasydzi spotkali po drodze, od innych ludów, z innych kultur. Wychwytują poukrywane w nich Boskie piękno.

Sam w swoich nagraniach sięga chociażby po zasłyszane melodie górali z Pirenejów, a hymn Lecha dodi, śpiewany w piątkowy wieczór na powitanie szabatu, nieraz intonuje na popularną melodię Szła dzieweczka do laseczka.

Rozmawiamy długo. Nie tylko o Widzącym, ale też o Menachemie Mendlu z Kocka, który ostatnie dwadzieścia lat życia spędził zamknięty przed światem („Jestem fanem jednego i drugiego” – przyznaje Symcha Keller). Wymieniamy wrażenia z lektur Martina Bubera i Jiřiego Langera – dwóch najbardziej znanych popularyzatorów chasydyzmu, tłumaczonych na język polski. Dyskutujemy o rekonstrukcji dawnych żydowskich tradycji i ryzyku, by nie zrobić z tego kiczu, cepelii. W rozmowie zahaczamy nawet o astrologię. W końcu Symcha Keller zerka na zegarek.

– No, chyba wystarczy – ucina i żegna się ze mną szybko, a ja z przerażeniem zauważam, że dyktafon przez cały ten czas leżący między nami na kawiarnianym stoliku mimo świeżo wymienionej baterii w którymś, niezauważonym przeze mnie, momencie, po prostu się wyłączył.

Czyżby to cadyk mrugnął do mnie? – przemyka mi przez głowę dziwna myśl. Sama jestem zaskoczona, jak się znalazła w moim z reguły tak racjonalnym umyśle.

*

Po śmierci Jaakowa Icchaka Horowica nie znalazł się nikt, kto mógłby zająć jego pozycję przywódcy lubelskich chasydów. Owszem, jego synowie i wnukowie byli rabinami, ale żaden z nich nie pretendował do wyjątkowej roli cadyka. Miejscowi chasydzi stali się uczniami cadyków z Kocka i Izbicy.

W 1854 roku na ulicę Szeroką 40 wprowadził się Jehuda Lejb Eiger. Pochodził z rodziny z silnymi tradycjami rabinackimi, przeciwnej chasydyzmowi, lecz pod wpływem otoczenia i nauk Mordechaja Josefa z Izbicy stał się zwolennikiem tego nurtu, a wkrótce za przyzwoleniem swojego nauczyciela – lubelskim cadykiem. Nazywano go Płaczącym Cadykiem z powodu jego skłonności do ascezy. To był już inny typ nauczyciela. Uczony, swoim autorytetem budził szacunek nie tylko wśród chasydów, ale też u krytyków tego nurtu, asymilującej się inteligencji, a nawet chrześcijan. Udzielał się w sądzie rabinackim i w Komitecie Szkolnym, odpowiedzialnym za reformę tradycyjnej żydowskiej edukacji. Zmarł w 1888 roku, a cadykiem został jego syn. Potem o ten tytuł rywalizowali jego wnukowie. Koniec końców młodszy Szlomo zmusił brata do przeniesienia się do Warszawy, a sam osiadł w kamienicy przy Szerokiej 40.

To już były jednak inne czasy, o czym świadczą wspomnienia Aleksandra Szrifta, lublinianina żyjącego w Izraelu: „Dzieci Eigera chodziły bardzo elegancko i już całkiem po europejsku ubrane. […] Naprzeciwko jego okien, po drugiej stronie Szerokiej, pewna Żydówka miała sklep i otwierała go, ku zgrozie rebego i jego chasydów, w soboty. Nie pomagały żadne klątwy i moralne perswazje […]”.

W czasie II wojny światowej obaj bracia znaleźli się w Warszawie, gdzie zginęli (Alter Azriel w getcie). Na nich zakończyła się dynastia Eigerów. Ulica Szeroka i otaczająca ją dzielnica żydowska zostały doszczętnie zburzone. Chasydzki Lublin, taki, jaki widział swoimi sięgającymi w dal oczami Jaakow Icchak Horowic, zniknął na zawsze.

Dalsza część w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Spis treści

Rozdział I

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Spis treści

Dedykacja

Meritum publikacji