52,99 zł
Nazwano ich repatriantami, wrzucono do tygla i próbowano przetopić na jednolitą masę.
Jedni jechali tu z niemieckich obozów koncentracyjnych, bo nie mieli dokąd wracać – ich domy po wojnie nie stały już w Polsce. Innych przez Syberię wygnano z Kresów Rzeczypospolitej. Byli też i tacy, którzy sami wyruszyli w podróż w nieznane z centralnej Polski, Podhala i Wielkopolski. Łączyło ich tylko jedno – wszystkich propagandziści przekonywali, że przybywają na bogate „Ziemie Odzyskane”. Ale one okazały się „dzikim zachodem”, obcą planetą.
Ich trudnych przeżyć nie dało się opisać wykwintnym językiem poematów. Odtwarzali więc swoje doświadczenia, jak tylko potrafili i czuli – każdy inaczej, ale zawsze całym sobą.
Oto opowieści o naszych przodkach przybywających od 1945 roku na nową „ziemię obiecaną”, nie do szklanych, lecz ceglanych, poniemieckich domów i kamienic. Do kosmopolitycznego Repatrlandu, w którym mieli zatrzymać się tylko na chwilę, a zostali na pokolenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 330
Data ważności licencji: 4/30/2030
Projekt okładkiMarcin Słociński
Fotografie na okładceNarodowe Archiwum Cyfrowe
Opieka redakcyjnaRafał SzmytkaEwelina Olaszek
Menadżer projektuMarianna Starzyk
Opieka promocyjnaKarolina Domańska
Wybór ilustracjiTomasz Bonek
AdiustacjaWitold Kowalczyk
KorektaMarta StochmiałekJoanna KłosAgnieszka Mąka
Copyright © by Tomasz BonekCopyright © for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-862-7
Znak Horyzontwww.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Mojej mamie.
Nie strać ostatniej szansy.Jeśli jeszcze żyją, zapytaj swoich rodziców lub dziadków…
17 września 1939 r. – ZSRR napada na Polskę.
28 września 1939 r. – Niemcy i ZSRR zawierają w Moskwie traktat o granicach i przyjaźni III Rzesza–ZSRR, dokonując czwartego rozbioru Polski.
8 i 12 października 1939 r. – Adolf Hitler wciela zachodnią część Polski do III Rzeszy, jednocześnie tworząc z centralnych ziem Rzeczypospolitej Generalne Gubernatorstwo.
Październik 1939 r. – W ramach tzw. rozładowywania miast kresowych do wschodnich obwodów Białoruskiej i Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej przesiedlonych zostaje około 55 tys. „bieżeńców”, jak NKWD określa Polaków, głównie Żydów, którzy uciekli na Wschód przed Niemcami.
25 listopada 1939 r. – Erhard Wetzel i Günther Hecht w Urzędzie Polityki Rasowej NSDAP opracowują dokument zatytułowany: Traktowanie ludności byłych obszarów Polski z punktu widzenia polityki rasowej. Planują w nim wysiedlenia 6,6 mln Polaków oraz 530 tys. Żydów z terenów wcielonych do III Rzeszy, w pierwszej kolejności z Pomorza, Śląska i Wielkopolski. Ci natomiast, którzy wykażą sympatię do Niemców lub są Kaszubami, Mazurami albo Ślązakami (szacunkowo 1,2 mln), mają zostać całkowicie zniemczeni1.
Koniec 1939 r. – Ponad 60 tys. Niemców przesiedlanych jest osiemdziesięcioma siedmioma rejsami z krajów bałtyckich przede wszystkim do Kraju Warty. Po 50 tys. wyjedzie również z Wołynia i z Galicji, a prawie 10 tys. z Podlasia.
Armia Czerwona przetrzymuje w niewoli około 240 tys. polskich jeńców wojennych. 125 tys. z nich wysłanych zostaje do obozów pracy i obozów koncentracyjnych NKWD. Nie wiadomo, ilu żołnierzy stracono, gdy tylko zostali wzięci do niewoli.
5 grudnia 1939 r. – Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podejmuje uchwałę o wysiedleniu polskich osadników i służby leśnej z zachodnich obwodów Białoruskiej i Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Kilka dni później zarządza się przeprowadzenie spisów rodzin podlegających deportacji.
10 lutego 1940 r. – Rusza pierwsza wywózka z Kresów osadników wojskowych, urzędników państwowych niższego i średniego szczebla, służby leśnej oraz pracowników PKP. Zabierane są całe rodziny. Około 140 tys. osób jedzie do Republiki Komi i do północnych obwodów Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, a także do republik Jakuckiej i Baszkirskiej oraz krajów Krasnojarskiego i Ałtajskiego. Około 4 proc. zesłańców umiera z powodu mrozów, głodu i morderczej pracy przy wyrębie lasów.
13–14 kwietnia 1940 r. – Wysiedlane są „rodziny wrogów ustroju”: urzędników państwowych, żołnierzy, policjantów, służby więziennej, nauczycieli, działaczy społecznych, kupców, przemysłowców i bankierów oraz rodziny osób aresztowanych przez NKWD i zatrzymanych przy nielegalnej próbie przekroczenia granicy – w sumie około 61 tys. osób, z czego 80 proc. to kobiety i dzieci. Jadą przede wszystkim do północnego Kazachstanu.
Maj–lipiec 1940 r. – Znów wywożeni są przede wszystkim uchodźcy ze środkowej i zachodniej Polski, którzy próbowali się schronić na Kresach Wschodnich. Tym razem około 80 proc. deportowanych stanowią Żydzi, Białorusini i Ukraińcy, w sumie to ponad 80 tys. osób. Jadą do autonomicznych republik radzieckich – Jakuckiej, Komijskiej i Maryjskiej, krajów Ałtajskiego i Krasnojarskiego – oraz do obwodów Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Maj–czerwiec 1941 r. – Na Wschód jadą przede wszystkim pozostali jeszcze na Kresach polscy inteligenci, uchodźcy, rodziny kolejarzy, rodziny osób aresztowanych przez NKWD w czasie drugiego roku okupacji, wykwalifikowani robotnicy oraz rzemieślnicy – w sumie ponad 85 tys. osób. Mają dotrzeć do krajów Ałtajskiego i Krasnojarskiego, Republiki Kazachskiej, obwodu nowosybirskiego oraz dorzecza Katuni i Bii.
Polscy historycy z IPN-u stwierdzą, że całkowita liczba deportowanych to około 800 tys. osób2. Po otwarciu archiwów sowieckich Rosjanie podadzą, że wszystkie wywózki objęły tylko 320 tys. osób, co zakwestionują m.in. brytyjscy historycy Roger Moorhouse i Norman Davies – oni oszacują tę liczbę na 1,5 mln3.
1940 r. – Zgodnie z porozumieniem Niemiec i ZSRR do nowej Lebensraum (przestrzeni życiowej) przesiedlani są Niemcy z Besarabii, Bukowiny i innych części Rumunii.
Od wiosny 1940 r. – Niemcy organizują coraz liczniejsze wywózki Polaków na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. W Generalnym Gubernatorstwie arbeitsamty wysyłają imienne wezwania do stawienia się w punktach zbiorczych. Za odmowę grożą surowe kary, np. wywiezienie najbliższej rodziny do obozu pracy lub obozu koncentracyjnego, konfiskata mienia, a nawet śmierć. Organizowane są także tzw. łapanki.
Do końca 1940 r. – Z Kraju Warty Niemcy wysiedlają w głąb Rzeszy ponad 250 tys. Polaków i Żydów, głównie młodych, często nastolatków, jako robotników przymusowych. Na ich miejsce napływają Niemcy ze Wschodu, z terenów zajętych przez ZSRR. Do zakończenia wojny na robotach przymusowych w Niemczech przebywać będzie około 1,6 mln polskich cywilów i około 300 tys. polskich jeńców wojennych4.
Po 22 czerwca 1941 r. – Po agresji Niemiec na ZSRR NKWD dokonuje masowych mordów na Polakach.
11 marca 1942 r. – w Krakowie gubernator Generalnego Gubernatorstwa Hans Frank stwierdza: „celem naszym […] winno być opróżnienie dla osadnictwa niemieckiego całego Kraju Wisły (Weichselland) włącznie z Galicją. Będzie to oczywiście możliwe tylko wówczas, jeśli się z biegiem czasu usunie stąd obce narodowości – Polaków i Ukraińców. Nie ulega wątpliwości, że przeprowadzenie takich zmian potrwa dziesiątki lat; jest to jednakże jedynie słuszna linia postępowania; każda inna jest błędna”.
Do 1943 r. – Z Pomorza wysiedlanych jest do Generalnego Gubernatorstwa od 120 do 170 tys. Polaków, a na ich miejsce sprowadzanych jest około 200 tys. Niemców.
Od 28 listopada do 1 grudnia 1943 r. – W Teheranie odbywa się konferencja wielkiej trójki – Stalin, Roosevelt i Churchill ustalają nową granicę wschodnią Polski i ZSRR na tzw. linii Curzona. Stalin żąda dodatkowo wydzielenia sowieckiej strefy wpływów w Europie Wschodniej i krajach nadbałtyckich. Ustalony zostaje podział krajów Europy na alianckie strefy operacyjne – Polska ma się znaleźć w strefie podległej Armii Czerwonej. Po wojnie natomiast Niemcy mają zostać podzielone na strefy okupacyjne – radziecka przylegać będzie do Polski.
Sierpień 1944 r. – Po wybuchu powstania warszawskiego Hitler wydaje rozkaz mordowania i wywożenia warszawian. Poprzez obozy przejściowe, głównie w Pruszkowie, przechodzi od 390 tys. do 410 tys. mieszkańców stolicy5.
1944 r. – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego z trzema republikami radzieckimi: Białoruską, Ukraińską i Litewską, zawiera tzw. układy republikańskie, na których mocy z międzywojennych Kresów przymusowo przesiedlani są Polacy i Żydzi. Jednocześnie ludność litewska, białoruska, a przede wszystkim ukraińska deportowana jest do odpowiednich republik radzieckich. To następstwo porozumienia między PKWN a rządem ZSRR o polsko-radzieckiej granicy – podpisanego 27 lipca 1944 w Moskwie przez Edwarda Osóbkę-Morawskiego i Wiaczesława Mołotowa.
Od lata 1944 r. – W miarę przesuwania się frontu wschodniego na zachód przesiedleni Polacy mają nadzieję na szybki powrót do domów.
Od stycznia 1945 r. – Z wyzwalanych obozów koncentracyjnych wracają do swoich miast nieliczni, którym udało się w nich przetrwać. Niektórzy nie mają dokąd wracać, zostają więc w miastach i wsiach w okolicach kacetów. Tak dzieje się m.in. na Dolnym Śląsku.
Od 4 do 11 lutego 1945 r. – Podczas konferencji jałtańskiej dochodzi do spotkania przywódców koalicji antyhitlerowskiej. Już ostatecznie wielka trójka ustala, że Polska utraci Kresy Wschodnie na rzecz ZSRR.
Od 17 lipca do 2 sierpnia 1945 r. – podczas konferencji poczdamskiej wielka trójka postanawia, że ludność niemiecka zostanie wysiedlona z Czechosłowacji, Polski i Węgier, a wschodnia granica Niemiec zostaje tymczasowo wyznaczona na linii Odry i Nysy.
Lata 1955–1959 – Następują kolejne masowe wysiedlenia Polaków z Kresów Wschodnich.
Momentami tragicznie, czasami tajemniczo, jednak przede wszystkim ulotnie. Niczym w poemacie. Urwany rodzinny celuloid
Z Wileńszczyzny przez Dachau
Z Breslau przez Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone
Z Bawarii przez Czechowice-Dziedzice
Domysły
1Okupacja i Ruch oporu w dzienniku Hansa Franka 1939–1945, t. I, 1939–1942, Warszawa 1972.
2 P. Szubarczyk, Czerwona Apokalipsa: agresja Związku Sowieckiego na Polskę i jej konsekwencje, Kraków 2014.
3 R. Moorhouse, Pakt Diabłów: jak dyktatorzy podzielili między siebie Polskę, Kraków 2015.
4Polen – der Beginn der militärischen Expansion, https://www.bundesarchiv.de/zwangsarbeit/geschichte/auslaendisch/polen/index.html [dostęp: 20 stycznia 2025].
5 M. Konarski, Niemieckie zbrodnie w trakcie Powstania Warszawskiego, https://www.konflikty.pl/historia/druga-wojna-swiatowa/niemieckie-zbrodnie-powstanie-warszawskie/ [dostęp: 20 stycznia 2025].
Rudzie • Pelikany • Opsa • Brasław • Wilno • Dachau • Monachium • Bergen • Kożuchów • Wołów
Na imię miała Helena, na nazwisko – Kraśnicka. Nieczęsto cokolwiek wspominała, ale jeśli już dała się namówić wnukom na opowieści o tym, jak to było przed wojną, zaczynała od tego, że pochodzi z rodziny szlacheckiej, a prababka nosiła nazwisko Poniatowska:
– Jestem rodowitą szlachcianką. Z Poniatowskich. Z tych Poniatowskich… – przekonywała.
– Tych od króla Stasia, babciu? – pytał ukochany wnuk, którego od urodzenia nazywała po wileńsku swoim Tuśkiem.
– Nie bezpośrednio, ale owszem… – odpowiadała. – Tyle że w którymś tam pokoleniu zdarzył się mezalians – dodawała po chwili – oczywiście z powodu wielkiej miłości, no i rodzina się schłopiła.
Szlachta stała się zaściankowa. A może wówczas nie była już szlachtą, tylko porządną polską rodziną chłopską, jakich w województwie wileńskim nie trzeba było ze świecą szukać. Mimo że prababka („Co za wstyd” – szeptali ponoć sąsiedzi) uparła się poślubić chłopa, to ojciec wyposażył ją w posag obfity w ziemię i życzył szczęścia. Któż jednak wie, jak to było naprawdę… Tak czy owak, ta opowieść po latach, już na ziemi odzyskanej, choć lepiej byłoby powiedzieć „obiecanej”, stała się rodzinną anegdotą i do dzisiaj z uśmiechem snuje się ją co roku przy wigilijnym stole, dodając z dobrodusznym przekąsem, że „babcia Helena była szlachcianką”.
Rodzice Heli, ona i jej brat Piotr mieszkali w odziedziczonym po „okrytej hańbą” przodkini drewnianym domu, lecz – niczym w Mickiewiczowskim poemacie, jak to i na Wileńszczyźnie, i w całej Litwie nierzadko bywało – podmurowanym. Stał w zaścianku Rudzie; tam Helena się urodziła i tam też szybko zaczęła marzyć, żeby się wyrwać w świat, zobaczyć wielkie morze, wysokie góry – poznać prawdziwe życie, którego według niej w Rudziu nigdy nie było, nie ma i nie będzie.
Jakieś pięćset metrów od „dworku” płynęła wartka i dzika, obrośnięta tatarakiem Dryświacica. Również pięćset metrów trzeba było pokonać, aby się wykąpać w malutkim, ale piekielnie głębokim jeziorze Łodeń. Do drugiego, ogromnego, falującego niczym morze, nazwanego od innej rzeki jeziora Obole (a może to rzeka wzięła nazwę od jeziora) też nie było daleko – zaledwie półtora kilometra. Tam Helena znikała na długie godziny, po szkole i pracy w gospodarstwie. Wpatrywała się wtedy w siną wodę, słuchała treli ptaków, „wiła wianki, wrzucała je do falującej wody”, podglądała kąpiących się chłopaków, coś tam sobie nuciła pod nosem i marzyła o dalekich podróżach oraz wielkiej miłości, jak to każda nastolatka. Od czasu do czasu oglądała się za siebie, bo jak wszyscy tutejsi dobrze wiedziała, że w kniejach, nad brzegami tych jezior czają się zwiewne nimfy, niebezpieczne świtezianki, zwodnicze wodnice i przerażający topielcy, czyhający tylko na to, aby porwać pierwszą lepszą dziewicę w głęboką toń. „Uchowaj Boże. Na wieki wieków… Amen!” – żegnała się szerokim krzyżem za każdym razem, kiedy tylko sobie o nich przypominała.
Z roku na rok brzydł jej ten sielski krajobraz. Wokół same jeziora o magicznych nazwach, jakby z innej planety: Obolikszty, Opimarda, Abokrytele, Iłgajce (obcy, to znaczy nietutejsi, wypowiadali je jak zaklęcia – Helena jak przekleństwa). Za nimi bagna i rzeki. Domy kryte strzechą. Drogi tylko gruntowe. Korzeniowszczyzna, Łotoczki, Wojckieluny, Czechowszczyzna, Stawarele, Galeniszki, Oliszki, Hołowacze, Trabsze, Juciszki i Obolikszty – takich „imion” nie było nigdzie w Polsce. Światło tylko z naftowych lamp. Do Wilna, wielkiego miasta, a w nim bibliotek, kolonialnych sklepów, kawiarni, teatrów, salonów, elektryczności daleko – ponad dwieście kilometrów. Szansa na ucieczkę – najbliższy most kolejowy nad Prormą we wsi Trabsze, przystanek kolejowy wąskotorówki w Pelikanach czy Opsie albo dworzec w Brasławiu. Ciągły strach o to, że przyjdą Rosjanie, o to, że Litwini upomną się niby o swoje, „a to przecież nasze, polskie”. Wpajany codziennie, dla dziewczęcia niezrozumiale, patriotyzm. Wszechobecny romantyzm podszyty wilgocią i zaściankowością – niby uroczo tu, niczym pod Nowogródkiem, choć do Świtezi ponad trzysta kilometrów, ale zarazem nienowocześnie, wschodnio, niezachodnio; gorzej niż we „właściwej Polsce”. W szkole rozpalenie zmysłów. Jednego dnia literackie wyrwanie z rzeczywistości:
Ona mu z kosza daje maliny,
A on jej kwiatki do wianka;
Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny,
Pewnie to jego kochanka.
Każdą noc prawie, o jednej porze,
Pod tym się widzą modrzewiem.
Młody jest strzelcem w tutejszym borze;
Kto jest dziewczyna? – ja nie wiem6.
Kiedy indziej, już po lekcjach, czytane w lesie zdeprecjonowanie przez wielkiego pisarza dziewczęcych marzeń o dalekich podróżach, zmienianiu świata i swojej powszedniości: „To szczególne, jak dalece kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca”7.
Głupek, mizogin – komentowała pod nosem słowa Conrada, odczytując jego myśli między wersami Jądra ciemności, opowieści o Kongu. „Co on tam wie! Zrobię maturę i jemu, sobie, wszystkim udowodnię, że mój świat może być inny, lepszy, taki, jakiego chcę!” Wracała więc do Świtezianki:
Burzy się, wzdyma i wre aż do dna,
Kręconym nurtem pochwyca.
Roztwiera paszczę otchłań podwodna,
Ginie z młodzieńcem dziewica.
Woda się dotąd burzy i pieni;
Dotąd przy świetle księżyca
Snuje się para znikomych cieni;
Jest to z młodzieńcem dziewica.
Ona po srebrnym pląsa jeziorze,
On pod tym jęczy modrzewiem.
Któż jest młodzieniec? – strzelcem był w borze.
A kto dziewczyna? – ja nie wiem.
Ale i ta lektura nie wróżyła dobrze, więc pokornie, obowiązkowo, co niedzielę udawała się pieszo z rodziną do kościoła. Wyprawa do Domu Bożego pod wezwaniem Świętego Jakuba Apostoła, gdzie została ochrzczona, była przygodą, którą zgodnie wszyscy przeżywali co tydzień; nie było wymówek. Czy to lato, czy to zima, trzeba było się wykąpać w wodzie przyniesionej ze studni, nagrzanej na piecu (w Rudziu wodociągu ani kanalizacji nie było), nalanej do balii ustawionej przy kuchni opalanej drewnem, ubrać się odświętnie, starannie uczesać. Zazwyczaj dystans pokonywało się pieszo. Tylko od święta jechało się do kościoła bryczką. Szło się najpierw pod górę, później przez ciemny las majątku Pelikany, tuż obok czarciego jaru, by wreszcie zdecydować, czy wybrać drogę krótszą, przez bród rzeki, czy przeprawę na drugi brzeg łódką, a może iść nieco dalej, niemal pod duże jezioro, gdzie postawiono most kolejowo-drogowy. Tak czy owak, trzeba było w jedną stronę pokonać co najmniej sześć, może nawet siedem kilometrów.
Dzieciaki z zaścianku Rudzie trasę tę znały jak własną kieszeń. Nie była dla nich ciekawa, bo mierzyły się z nią w dni powszednie. W Pelikanach znajdowała się bowiem szkoła powszechna, w rodzinie Kraśnickich święta niczym pobliski kościół. Do gimnazjum i słynnej w całej okolicy szkoły rolniczej było jeszcze dalej – urządzono je w dawnym pałacu zbudowanym w 1904 roku przez hrabiego Feliksa Platera, który przejął te ziemie po ciągnącym się niemal sto lat procesie sądowym z rodziną Strytuńskich, mającą wobec nich swoje roszczenia.
Warto było pokonywać te dalekie dystanse. Solidne wykształcenie miało być przepustką do lepszego życia, do wymarzonego świata, a może nawet „centralnej Polski”. Hela i jej brat Piotr chodzili więc posłusznie utartą trasą zarówno w upał, jak i w deszcz czy podczas mrozu. A zimy były tu co roku srogie. Śnieg sypał już w październiku i topniał dopiero w kwietniu. Rzeka pokrywała się wtedy lodem, który skracał drogę do szkoły, ale usztywniał spodnie oraz spódnice i potrafił odmrozić palce. Pod szkołą w Opsie jeden z chłopców namówił kiedyś kolegę, żeby pewnego styczniowego dnia polizał płozy sań – ponoć namówiony przymarzł do nich na dobre, wył z bólu i trzeba było wymyślnego sposobu, żeby go oderwać od żelastwa. Afera zrobiła się z tego straszna. Namawiającego nieźle za to sprano.
W lecie natomiast żółtozłoty rzeczny piasek wyrzucony na meandry Dryświacicy parzył w stopy. Był tak drobny i czysty, że znany i ceniony doktor z miasteczka (mówiło się, że najlepszy w okolicy) przyjeżdżał tu specjalnie po niego, aby grzać go w swoim gabinecie na piecu i zasypywać nim nogi dzieci cierpiących na reumatyzm. Ludzie opowiadali, że taka kuracja czyniła cuda, żaden ówczesny lek nie mógł się z nią równać. Rzeka leczyła niczym zioła, jakie wokół niej rosły, i w każdej rodzinie choć jedna kobieta je zbierała, a to na ból zęba, a to na niestrawność, melancholię czy upławy. Do doktora było przeważnie za daleko lub za drogo.
Kiedy w 1931 roku Helena skończyła siedem lat i poszła do pierwszej klasy, kolonię Pelikany w jednym domu zamieszkiwały cztery osoby, a plebanię w dwóch aż dziesięcioro. W Rudziu Kraśnickich było czworo, wszystkich domów natomiast dwadzieścia cztery. Ot, taka to była zwykła polska wieś na wschodzie: bez elektryczności, kanalizacji, z jedynym radiem ustawionym z namaszczeniem na komodzie właśnie u Kraśnickich. Żyło się tu biednie, ale szczęśliwie.
Na zakupy tutejsze rodziny jeździły do pobliskiej siedziby gminy w Opsie, a załatwiać poważniejsze sprawy urzędowe czasami i do powiatu w Brasławiu. Buty zamawiano zawsze u szewca – skórzane, wygodne, robione na miarę dorosłym służyły przez lata, dzieciom, aż z nich wyrosły, ale wówczas, jeśli nie było w nich dziur na wylot, dostawali je w prezencie biedniejsi sąsiedzi.
Boże Narodzenie i Wielkanoc wszyscy świętowali bardzo uroczyście. W Wigilię każdy gospodarz chodził nawet ze specjalnym opłatkiem do swoich zwierząt – wyjątkowym, wcale nie śnieżnobiałym, lecz barwionym, zazwyczaj na zielono lub różowo. Dzieci go chętnie tacie podkradały, żeby zjeść ukradkiem niczym bajkowy cukierek przenoszący w inny świat.
Ksiądz w domu Kraśnickich, niczym w Soplicowie, często bywał w gościnie. Do rodziny, do prawdziwego już dworu, też nierzadko się jeździło „na wizytę” oraz na rozmaite uroczystości. Któryś z wujów, duma rodziny, był wtedy zawsze w centrum uwagi niczym wyrocznia, bo przecież walczył jako oficer w Legionach Piłsudskiego. Tak czy owak, wszyscy umieli czytać i pisać, nawet najstarsi mieli ukończone szkoły, a że uprawiali ziemię… No cóż, to ich tylko uszlachetniało.
Jako pobożni katolicy – jak większość tutejszych Polaków, stanowiących obok Białorusinów, Litwinów i Żydów aż trzy czwarte lokalnej społeczności – Kraśniccy, za pan brat, co roku w sierpniu szli na pielgrzymkę do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Jezior w Brasławiu.
Pierwszy kościół postawił tu już w 1423 roku pierwszy wojewoda wileński Wojciech Moniwid, sławny uczestnik bitwy pod Grunwaldem. Kiedy świątynia spłonęła, drugą wybudował w 1504 roku król Aleksander Jagiellończyk. Trzecią wzniesiono już z polnych kamieni w 1824 roku, a pod koniec dziewiętnastego wieku gruntownie ją przebudowano. Ten stary kościół pamiętała jeszcze babka Żuromska, mama mamy Heleny i Piotra (dziś nikt w rodzinie już nie wie, jak miała na imię, nie zachowały się żadne dokumenty, nie wiadomo nawet, kiedy zmarła i gdzie ją pochowano), która opowiadała wnukom o tutejszym cudzie, o tym, jak obraz „Matki Boskiej Monasterskiej”, zwany też czasami „Ucieczką Grzeszników”, ocalał z pożogi. Dzieci słuchały tej opowieści z szeroko otwartymi oczami.
A było to ponoć tak: dawno, dawno temu – jak opowiadała babcia – na wyspie jeziora Nieśpisz, odległym od Brasławia o trzy kilometry, stał prawosławny monaster założony już w piętnastym wieku przez wojewodę wileńskiego Moniwida, tego samego, który ufundował kościół brasławski. W pierwszej połowie siedemnastego wieku klasztor przemianowano na unicki i osiedlili się w nim bazylianie. Podczas świąt liczni wierni przybywali tu, by pokłonić się Najświętszej Pannie. Aż nagle, podczas strasznej burzy – takiej, co łamała drzewa i wodę na jeziorze podnosiła na sześć metrów – było to chyba w 1832 roku, od uderzenia pioruna wybuchł pożar. Strawił wszystko. Kiedy ludzie przyszli na pogorzelisko, w tlącej się jeszcze ruinie znaleźli nietknięty obraz Matki Bożej. Otoczyli go wielką czcią, umieścili w kościele w Brasławiu i od tego czasu do niego pielgrzymują.
Piotr się krzywił i dogadywał pod nosem z przekąsem, że babcia opowiada bzdury, bo przecież obraz w brasławskim ołtarzu jest kopią, a ten prawdziwy spłonął. Helena jej wierzyła.
Młodzieży znacznie trudniej niż o cudownym obrazie słuchało się tożsamościowych, niemalże martyrologicznych opowieści snutych przez wujów palących wieczorami własnoręcznie skręcane papierosy, popijających nalewki i miody podczas rodzinnych zjazdów, dyskutujących o tym, co przeczytali w wileńskim „Słowie” – oczywiście w kontekście sytuacji własnej i losów przodków. O tym, że są z dziada i pradziada Polakami na Litwie. Że Litwa to ojczyzna. Że Piłsudski w Genewie na posiedzeniu Ligi Narodów, kiedy między Polską a Litwą toczył się spór o Wilno, słusznie mówił: „My, Litwini”, a nie: „My, Polacy”. Że – jak to napisał znany brasławianin Czesław Sawicz – żaden „obcokrajowiec” nie zrozumie, kim był tutejszy przecież Adam Mickiewicz: „Litwin, polski poeta białoruskiego pochodzenia, obywatel, a właściwie poddany Rosji”. Albo Tadeusz Kościuszko, „wielki polski patriota”, ale także „bohater Stanów Zjednoczonych, narodowości białoruskiej, pochodzący z Wielkiego Księstwa Litewskiego”. Albo jeszcze Emilia Plater, przecież bohaterka czterech nacji – „mogła być równie dobrze Polką, Łotyszką, Niemką, Litwinką”8. Bo znaczenie słowa „Litwin” przez ostatnie pięćset lat się przeobrażało, choć najczęściej łączyło tych, którzy przez stulecia walczyli z Moskwą. Ale to wszystko upadło, całe wspólnotowe dziedzictwo Wielkiej Unii zostało zaprzepaszczone. W latach trzydziestych dwudziestego wieku wszystko się zmieniło i nowe pokolenie już tego nie rozumie – żalili się wujowie po kilku głębszych.
Stanisław Mackiewicz, pseudonim „Cat”, pochodzący jak Kraśniccy ze zubożałej polskiej rodziny ziemiańskiej, tyle że pieczętującej się herbem Bożawola, prawnik, wydawca i pisarz, konserwatywny publicysta polityczny, monarchista związany z nieformalnym ugrupowaniem ziemiańskim, tzw. żubrów kresowych, między 1922 a 1939 rokiem redaktor wileńskiego dziennika „Słowo” (w latach pięćdziesiątych zostanie nawet premierem rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie), którego ochoczo na Wileńszczyźnie się czytało i komentowało, opisze te „przepotwarzania” tak:
W znaczeniu pierwszym odnoszącym się do przełomu XIV i XV wieku Litwinami byli ludzie używający języka litewskiego, którzy wprost z pogaństwa przyjęli wiarę rzymskokatolicką i którzy za czasów Giedymina, Jagiełły i Witolda stanowili element przywódczy w państwie litewskim. Oni właśnie podpisywali akt unii horodelskiej. W tym czasie na Litwie było jednak wiele zamożnych ruskich rodzin, „bojarów”, choćby Sapiehów, Tyszkiewiczów, Chreptowiczów, Chodkiewiczów, Olelkowiczów, Hlebowiczów. Na Litwie były też liczne rodziny książęce, ale tylko niektóre z nich miały litewskie pochodzenie, większość miała swe korzenie sięgające Rurykowiczów wywodzących się ze Skandynawii.
W znaczeniu drugim, począwszy od XVI wieku, Litwinem był każdy mieszkaniec Wielkiego Księstwa Litewskiego mówiący po litewsku, białorusku czy po polsku. Językiem urzędowym, oficjalnym w tym czasie był ruski (staro-białoruski), który stopniowo ustępuje przed językiem polskim. Po unii lubelskiej 1569 roku wzmaga się wpływ polskiego na całe Wielkie Księstwo. Posługiwała się nim szlachta, mieszczanie, a także Żydzi. Ludność wiejska pozostała wierna swym językom ludowym – białoruskiemu i litewskiemu.
W znaczeniu trzecim od końca XVIII wieku Litwinem jest każdy, kto wspólnie z Polakami walczy, względnie w inny sposób dąży do odzyskania niepodległości Rzeczypospolitej, przy tym nie mówiono o Rzeczypospolitej Polsko-Litewskiej, lecz tylko o Polskiej. Wtedy jednak nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o państwo wszystkich połączonych narodów. W tej walce o odzyskanie niepodległości Litwini są elementem najbardziej aktywnym, najbardziej prześladowanym i ponoszą największe straty. Są patriotami tak Polski, jak i Litwy czy Białorusi.
Wreszcie w znaczeniu czwartym Litwin to człowiek wypędzający z siebie polskość, chcący się jej pozbyć, nielubiący Polaków. Takie rozumienie pojawia się już w połowie XIX wieku. Na terenach etnicznej Litwy i Wileńszczyzny ruch litewski nabrał podwójnego charakteru: nacjonalistycznego, połączonego z umiłowaniem języka litewskiego i historii litewskiego średniowiecza, oraz klasowego – niechęci włościan do panów. Na Białorusi dodatkowym bodźcem do kultywowania antypolskości stała się kwestia religii. Władze carskie zdążyły uporać się już z unitami, a prawosławie stało się religią panującą o wyraźnie antypolskim charakterze. Białorusini zespoleni od kilku wieków z Polakami po Powstaniu Styczniowym i reformie uwłaszczeniowej Aleksandra II oddalają się od katolickiej szlachty i panów polskich. Świadomość narodowa Białorusinów w połączeniu z intensywną rusyfikacją doprowadza do ich zerwania ze średniowiecznym pojęciem Litwina9.
Helena czuła się więc już nie Litwinką, lecz Polką. Polką ze Wschodu! Może trochę zakompleksioną, bo odrobinę biedniejszą, więc w jej poczuciu gorszą niż dziewczyny, młode kobiety, panie na przykład z Warszawy czy z innych miast dawnej Korony. Polką wprawdzie zaściankową, ale i tak lepszą od tutejszych Białorusinów, Żydów czy Litwinów, na ich tle dostojniejszą. Polacy na tych ziemiach od zawsze się wywyższali, miała więc to w genach, choć rodzice wciąż jej powtarzali, że każdemu, niezależnie od narodowości i statusu społecznego, należy się szacunek. Rywalizacją z Koroną i tęsknotą za potęgą oraz dostojeństwem Wielkiego Księstwa nasiąknęły tutaj całe pokolenia. Kiedy więc w szkole na lekcjach języka polskiego nauczycielka omawiała Pana Tadeusza i kazała na pamięć nauczyć się Inwokacji, w Helenie burzyła się krew. Chciała jej wykrzyczeć w oczy: „Polsko! Ojczyzno moja!”. Dla jej rodziców to jej oburzenie było głupie, śmiali się pod nosem z naiwnej Heli, czuli solidarność z Litwinami i wierzyli, że Wielkie Księstwo jeszcze kiedyś może się odrodzić.
Z lekcji historii i domowych opowieści Helena wiedziała, że w latach 1915–1918, tuż przed jej urodzeniem, Litwa i część Wileńszczyzny okupowane były przez Niemców, a światowe perturbacje i przetasowania układów sił z czasów Wielkiej Wojny doprowadziły do tego, że już w 1917 roku pod protektoratem niemieckim powołano Tarybę, Litewską Radę Państwową. Ona właśnie 11 grudnia tegoż samego roku proklamowała utworzenie niepodległego państwa litewskiego ze stolicą w Wilnie, zamieszkiwanym przede wszystkim przez Polaków, rządzonego przez litewskich nacjonalistów nienawidzących Polaków, Żydów, Białorusinów, powtarzających, że całe zło, jakie przez wieki spotykało Litwinów, jest konsekwencją unii polsko-litewskiej. A kiedy 5 stycznia 1919 roku Wilno zajęła Armia Czerwona, terroryzowała je przez trzy miesiące, to miasto oswobodzili i przejęli Polacy, by rok później znów podbili je bolszewicy i za chwilę po raz kolejny oddali Litwinom. I że dopiero po Bitwie Warszawskiej i ofensywie nad Niemnem wojsko polskie zajęło niemal całą Wileńszczyznę oprócz Wilna (miasto zostało zajęte przez Lucjana Żeligowskiego 9 października 1920 roku, 12 października proklamował on utworzenie Litwy Środkowej), a 20 lutego 1922 roku, rok po pokoju zawartym z Sowietami w Rydze, gdzie na nowo podzielono ten skrawek świata, Sejm Litwy Środkowej (Sejm Wileński) podjął uchwałę o przyłączeniu miasta i regionu do Polski10. W 1924 roku, kiedy Helena się urodziła, była tu już Polska, czysta Polska, po prostu Polska, Polska jej rodziny, subiektywnie tylko polska, choć wielonarodowościowa. Polska Mickiewicza, Piłsudskiego, niestety też Dzierżyńskiego, o czym w kręgach akurat tej rodziny się nie wspominało, uważając ten fakt za wielki narodowy wstyd.
Kiedy Helena o tym wszystkim opowiadała, nakazywała wnukowi:
– Zapamiętaj: zaścianek nazywał się Rudzie, leżał w gminie Opsa (ale przynależał do parafii Pelikany), w powiecie brasławskim, w województwie wileńskim (wcześniej przez chwilę nowogródzkim), naszym kochanym, wspaniałym, utraconym.
Wtedy w jej oczach pojawiały się łzy. W myślach widziała wyraźnie sielankowy, przejaskrawiony pastelami swoich przerażających doświadczeń słoneczny dzień, ogromy sad, hektary pól, oborę, z której wychodzi jej tato, mamę na ganku i starszego brata, który pod stajnią dosiada kasztanowego konia – chłopski raj utracony, jakby zdjęty z obrazu Chełmońskiego, krajobraz, z którego – mając szesnaście lat – tak bardzo chciała się wyrwać, uciec do lepszego, innego, nowoczesnego świata. Aż cud, że mimo upływu siedemdziesięciu lat rodzina nie stała się w jej pamięci tylko sztafażem – wciąż widywała wszystkich wyraźnie, realistycznie, rozświetlonych cudowną łuną Wschodu. Ten obraz utrwaliło jej to wszystko, co się wydarzyło w roku 1939, w roku 1941 i najbardziej dla niej tragicznym roku 1942 oraz w latach następnych. Ale o tym ani wnukowi, ani nikomu innemu opowiadać nie chciała.
Wspomnienia za bardzo bolały. To, co się wydarzyło, zniszczyło dziewczynę z Wileńszczyzny. Przekreśliło jej bunt przeciwko mizoginii Conrada. Pokazało, że autor Jądra ciemności jednak miał rację – jej wyobrażenia o świecie były głupie, dziewczęce, kobiece, naiwne. Świat okazał się zły, przerażający, okrutny. Przez to, co ją spotkało, w mgnieniu oka dorosła, zmężniała. Musiała stać się silna, żeby przeżyć. Nigdy więc nie zapomniała dnia, w którym się dowiedziała, że wybuchła wojna, że Niemcy najechały Polskę. To wszystko wydawało jej się wtedy nierealne, fantastyczne, odległe, niczym wyrwane z powieści, jej samej niedotyczące. Niestety urealniało się z miesiąca na miesiąc. Najpierw ojciec przyniósł do domu wileńskie „Słowo” i czytał je na głos sąsiadom, którzy przyszli pod ich dom. Na pierwszej stronie Cat pisał:
W dniu wczorajszym, w niedzielę 17 września wojska sowieckie o godzinie 4-ej rano przekroczyły granicę.
W chwili, kiedy to piszemy, wojska sowieckie nie doszły jeszcze do Smorgoń i nigdzie nie przekroczyły granic tzw. Moskiewskiego Traktatu zawartego w 1920 roku pomiędzy Sowietami a Litwą Kowieńską.
Przypominamy, że ten traktat przewidywał linję granicy litewsko-sowieckiej biegnącą od jezior brasławskich na Świr, potem od Lidy na Szczuczyn.
Nie wiemy, czy Sowiety będą ten traktat respektować, czy też nie.
Nie wiemy także, jakie stanowisko zajmie rząd litewski.
Wszystko to wyjaśni się w dniu dzisiejszym lub jutrzejszym.
Wiemy tylko:
Ostateczne zwycięstwo przypadnie państwom zachodnim i na to ani Niemcy, Sowiety nie poradzą.
Możemy być pewni tego zwycięstwa ostatecznego.
Wiemy także, że Wilno pozostanie wierne swoim uczuciom, swemu patryjotyzmowi, Wilno jest miasto wierne.
Wilno będzie się bronić!
W chwili, kiedy moja 17-letnia praca na stanowisku redaktora Słowa dobiega kresu, wznoszę okrzyk:
Niech żyje żołnierz polski!
Boże dopomóż w słusznej walce i zmiłuj się nad Wilnem11.
Kolejny pierwszostronicowy artykuł dawał nadzieję: „Wojska Sowieckie przekroczyły granicę. Anglja i Francja będą walczyć dotąd, aż ostatni żołnierz nieprzyjacielski opuści terytorium Polski”12 – grzmiał tytuł. Następny niemal wrzeszczał: „Oświadczenie rządu brytyjskiego pozbawi Niemcy wszelkich iluzyj”13.
Sowieci okupowali Wilno przez czterdzieści dni, podczas których NKWD aresztowało ponad pięćset osób.
Pod koniec października, w wyniku negocjacji, Sowietów zastąpili Litwini i wiele osób odetchnęło z ulgą. Wydawało się wtedy, że będzie to jedyny region w podzielonej między okupantów Polsce, w którym da się jako tako przetrwać wojnę we względnym spokoju.
Józef Mackiewicz, brat Cata, pisał wtedy na łamach dziennika „Lietuvos Žinios”:
Warunki ułożyły się tak nieoczekiwanie, że, jak się wydaje, w historii Wilna nastąpił moment niebywałej wagi, jakiego dotychczas nie było. Moment wart podkreślenia jako owoc historycznego losu. Moment na tyle charakterystyczny, że szkoda by go było przemilczeć, uznawszy za przejaw politycznej banalności. Bo tu nie chodzi o manifestację, patriotyczną wypowiedź, nie o fanfaronadę, a o fakt: tak radośnie i jednolicie przez wszystkich mieszkańców, niezależnie od tego, czy byliby to Polacy czy Litwini – nie było witane żadne inne wojsko, jak dzisiaj… będzie witane w Wilnie wojsko Litwy. […] I też dlatego, że z niektórych uśmiechniętych ust padały takie słowa: „Ależ my się cieszymy, być może najbardziej! Lecz… może nie wypada tego okazywać?”. Ta myśl ze znakiem zapytania, te słowa: „nie wypada”, wydają mi się jak gdyby echem tej wewnętrznej i zagranicznej polityki, która za podstawę przyjęła nie realną, a fikcyjną drogę, która Rzeczpospolitą Polską doprowadziła do zguby. Tylko realne wartości mają znaczenie. Taką realną wartością jest dla nas przejście Wilna z ZSRR w ręce republiki Litwy. […] W każdym razie nie może powtórzyć się fatalny błąd marszałka Piłsudskiego tworzenia fikcyjnego wielkiego państwa (mocarstwowość), gdzie geopolityczne warunki nawołują do realnej państwowości14.
Nic bardziej mylnego, Litwini z Polakami, szczególnie tymi, którzy sprawowali przed wojną wysokie urzędy, a było ich wielu, rozprawili się brutalnie. Języka polskiego zakazano nawet w kościołach, a spolonizowanych Litwinów na siłę lituanizowano.
Bolszewicy na Wileńszczyznę wrócili w czerwcu 1940 roku. I wówczas zaczął się czas jeszcze straszniejszy, czas terroru NKWD, pogardy, trwogi, niepewności, aresztowań i zsyłek na Sybir. W upalną sobotę 14 czerwca zaczęła się masowa deportacja, czwarta już we wschodniej Rzeczypospolitej, pierwsza w Wilnie i w „litewskiej” części Wileńszczyzny15. Wtedy moskale złapali brata Heli – Piotra – i wywieźli na Syberię. Przyszli po niego ci z NKWD. Mieli go na liście. Ktoś doniósł, że „bawi się w konspirację”, że spiskuje, że się nie podporządkowuje nowym władzom, więc trzeba się go stąd pozbyć, usunąć, wywieźć jak najdalej. Jeśli przeżyje zsyłkę, to dobrze – przysłuży się tam pracą Związkowi Radzieckiemu. Jeśli umrze, to trudno – strata dla Moskwy nie będzie wielka. Kiedy chłopaka wywieźli, matka i siostra wylewały wiadra łez. Ojciec zamknął się w sobie. Myśleli, że nic gorszego nie może się im przytrafić. Wówczas Wileńszczyznę zajęli Niemcy…
– Pani Franciszko! Sąsiadko! Pani Kraśnicka! No niechże pani wyjdzie! – krzyczał sąsiad.
– Co się stało? – odpowiedziała Kraśnicka, wychodząc przed dom i wycierając w lnianą ścierkę ręce upaprane mąką.
– Niech pani usiądzie… Helę Niemcy złapali.
– Matko Boska! Jak to złapali?! Gdzie złapali? Dlaczego? Niechże pan mówi!
– Była łapanka. Przyjechali ciężarówkami. Brali na ulicy jak popadło. Wzięli ją na roboty gdzieś do Niemiec.
Kiedy matka tego słuchała, dziewczyna stała już w zatłoczonym i cuchnącym bydlęcym, wagonie bez okien. Niemcy z karabinami, wrzeszcząc i grożąc, że będą strzelać do nieposłusznych, zamykali i plombowali drzwi. Hela płakała – wyła z rozpaczy. Sama wśród kilkudziesięciu nieznajomych jej młodych kobiet, też pojmanych podczas łapanki. Pociąg ruszał, a siedemnastolatka już przeczuwała, nie, ona już wiedziała, że zmierza do „jądra ciemności”. Zawszony pociąg sunął na zachód, w nieznane, w mroczne przeznaczenie.
I na tej scenie ta opowieść się urywa. Oto stopklatka tragicznego filmu. Urwany celuloid. Do tej minuty, do zatrzaśnięcia drzwi wagonu, rodzina Heleny w przyszłości będzie mogła dość dokładnie odtworzyć jej życiorys. Od tej chwili natomiast los Heleny córki, wreszcie Heleny żony, Heleny matki, wdowy, babki i prababki jest już scenariuszem złożonym tylko ze strzępów jej enigmatycznych opowieści, półsłówek i półzdań, zasłanianych rzekomą niepamięcią oraz bólem wspomnień, domysłów, kilkunastu dokumentów i dociekliwości wnuka, dziennikarza specjalizującego się w odkrywaniu tajemnic z przeszłości. Helena jechała bowiem do Dachau, do jednego ze stworzonych przez Niemców anus mundi16, gdzie stała się śmieciem, polską niewolnicą, wartą tylko tyle, ile przedsiębiorstwu powołanemu przez SS był w stanie zapłacić jakiś zakład przemysłowy pracujący w służbie Hitlera i III Rzeszy. Przy życiu trzymał ją tam jedynie przywoływany każdego strasznego dnia, jeszcze niedawno sielski, obraz podwileńskiej wsi, z której zaledwie przed kilkoma dniami chciała się za wszelką cenę wyrwać. Pozwolił jej przetrwać piekło strasznych chorób, głodu, bicia, wszechobecnej śmierci, tyfusu i dyzenterii, eksperymentów pseudomedycznych, wybiórek do morderczej pracy w zakładach wytwarzających broń chemiczną, z których nikt nie wracał. Dla niego warto było być silnym, odtwarzała go więc każdego dnia niczym film w kinie, a nie własne wspomnienia. Hela w Dachau trwała, żeby wrócić na to swoje wschodnie płótno.
– Nawet nie wiadomo, co z tego wszystkiego, z naszego majątku, z naszego życia ocalało. – Krzywiła się, kiedy opowiadała wnukom o domu na Wschodzie, o przedwojennym życiu, przemilczając jednocześnie pytania o czas wojny. – Teraz tam jest Białoruś. W dowodzie osobistym wpisali mi, że się urodziłam w ZSRR! Jakim znowu ZSRR? Przecież to była wtedy Polska! Jestem Polką, urodziłam się w Polsce!
Nie lubiła Wołowa, dolnośląskiego miasteczka, w którym przyszło jej spędzić starość i umrzeć, ani wszystkich innych miejscowości w zachodniej Polsce, po których przez długie powojenne lata musiała się tułać. Nie lubiła Dolnego Śląska, ziemi odzyskanej.
– Tu, na tym zgniłym dzikim zachodzie, w Repatrlandzie, jest zły klimat, morowe powietrze, wszędzie czuje się wilgoć, szarość, duchotę – przekonywała, kiedy ktoś znów narzekał na pogodę. – Na Wschodzie było zdrowiej, czyściej, przewiewniej – wyjaśniała.
– W Repatrlandzie? – dziwił się wnuk.
– Tak nazywam te dziwne tereny zasiedlone przecież przez niby- -repatriantów – wytłumaczyła.
Całe dnie spędzała, siedząc przy oknie. Nie chciała się nigdzie wychodzić, wyjeżdżać. Codziennie wczesnym rankiem szła tylko do poniemieckiej piekarni piekarza Muchy przy ulicy Poznańskiej po bułki na śniadanie dla rodziny, a później nie ruszała się z domu nawet na krok, na ławkę czy spacer po okolicy. Tylko w niedziele chodziła do barokowego poniemieckiego kościoła, innego niż te, które znała z Wileńszczyzny, bogatszego. Przez dwadzieścia lat nie chciała spacerować po obcym mieście, poznawać go; nie zaakceptowała Wołowa. Nie ciągnęło jej do Wrocławia ani nad polskie morze, ani w góry. Marzyła tylko o brasławskich głębokich i rozległych jeziorach, nad którymi mieszkały nimfy.
„Za komuny”, kiedy w sklepach niczego nie było, robiła wszystkim w okolicy na drutach swetry, spódnice, sukienki i garsonki. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych bazary zalała tania chińszczyzna, dzianina wyszła z mody, wręcz nawet stała się symbolem obciachu, reliktem PRL-u, nie miała co robić. Druty zastąpiła więc różańcem, który odmawiała godzinami. Tęskniła za Rudziem, za Dryświacicą, jeziorami, codziennym sześciokilometrowym marszem do szkoły, śnieżnymi zaspami, trzaskającym mrozem. Marzyła o tamtejszym rozgrzanym na piecu piasku, którym mogłaby sobie otulić tak teraz bolące nogi.
Za każdym razem, kiedy w telewizji emitowali Znachora, oglądała go z zapartym tchem od początku do końca, jakby to był film o jej stronach i jej czasach.
Z roku na rok coraz częściej dopadały ją demony przeszłości. Powracały mroczne obrazy. Chełmońskie i Malczewskie sielanki pojawiały się coraz rzadziej. Przed oczami stawali esesmani – złodzieje jej świata, oprawcy i zabójcy z Dachau. Kiedy więc pewnego dnia w połowie lat dziewięćdziesiątych wnuk, będąc już studentem, przyszedł do niej szczęśliwy, by się pochwalić, że przyznano mu właśnie stypendium i wyjedzie uczyć się w Niemczech, gorzko zapłakała. Od tej chwili aż do jego wyjazdu z każdej otrzymanej emerytury odkładała solidną sumę, a kiedy wnuk przyszedł się pożegnać, wręczyła mu kopertę:
– Weź, kochany. Ja wiem, co to znaczy głód w Niemczech – powiedziała, odwracając głowę, ukrywając smutek, a może nawet i rozczarowanie, potwarz, policzek wymierzony przez jej ukochanego Tuśka, który wyjeżdżał przecież do kraju jej oprawców. Minęło pięćdziesiąt lat, od kiedy wróciła stamtąd do Polski, niestety tej gorszej, nowej, ziemi niby to odzyskanej czy obiecanej, tak czy inaczej zatęchłej, poniemieckiej. Wciąż nie akceptowała „dzikiego zachodu”, Repatrlandu, a nieopowiedziana rodzinie historia, pamięć o czarnych wydarzeniach z czasów wojny wypalała ją od środka.
– Babciu, to są już inne czasy, inni ludzie – próbował ją uspokoić wnuk.
– Wielu z tamtych wciąż jeszcze żyje – ucinała.
– A opowiedz nam chociaż, jak to się stało, że ojcem chrzestnym taty został Niemiec, u którego pracowałaś? Co tam robiłaś podczas wojny? Jak miał na imię?
– Siegfried – wymamrotała z nienawiścią. – Graf17 z majątku Sonnleiten w bawarskim Bergen… Nie ma o czym opowiadać. Zresztą… ja już niczego nie pamiętam – urwała opowieść.
Czas znów się zatrzymał, wymazał przeszłość, potargał celuloid pamięci. Wnuk już więcej tematu nie zgłębiał. Syn też nie był dociekliwy. Helena zmarła. Rodzina pochowała ją na „zgniłym dzikim zachodzie”, w ziemi rzekomo odzyskanej. Czas zacierał drugowojenne rany przenoszone z pokolenia na pokolenie. Gangrena przywleczona z anus mundi w Dachau czaiła się jednak uśpiona niemal w każdej komórce syna i jego dzieci.
Przez długie lata takie historie nieczęsto opisywano w książkach i do dziś nieczęsto się opisuje. Nawet się ich nie filmuje, jakby nie zasłużyły na uwagę. Może jest ich zbyt wiele – skoro niemal w każdej zachodniopolskiej rodzinie rozegrała się podobna. A może tak się zestarzały, że są aż nierzeczywiste, niepotrzebne, nieatrakcyjne… Już w latach czterdziestych spowszedniały, więc nie było o czym dyskutować. Na Ziemie Odzyskane każdy przecież skądś przybył, każdy cierpiał, każdy stracił bliskich, dawne życie, stary dom zamieszkiwany od pokoleń. I choć przed wojną było i strasznie, i biednie, to jednak żyło się gdzieś tam – gdzieś, na wchodzie czy w „centralnej Polsce” – po prostu u siebie. Tutaj, w Repatrlandzie, jak Ziemie Odzyskane nazywała Helena, wspominało się przedwojenną sielankę, zapominając o wszystkim, co przed wojną było złe.
Opowieści te w latach pięćdziesiątych stały się narzędziem peerelowskiej propagandy. Wspomnienia przysłane na konkursy organizowane przez dzienniki i tygodniki, poddane ostrej cenzurze, publikowane w gazetach sprawiały, że czytelnicy traktowali je z przymrużeniem oka. Brzydły. W mit pioniera Ziem Odzyskanych nikt już nie chciał uwierzyć, bo wszyscy wiedzieli, jak to naprawdę z zasiedlaniem, ale i wysiedlaniem bywało.
W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stały się natomiast tematem filmowej komedii – „Kargule i Pawlaki tak śmiesznie o nich gadali”.
A później nastały gorsze czasy, epoka przemian, spraw ważniejszych, więc się nimi nie interesowaliśmy. Wtedy ojcowie i dziadkowie zaczęli umierać, a wraz z tymi śmierciami w niepamięć odchodziły ich losy. Dolny Śląsk i inne Ziemie Odzyskane dla ich dzieci i wnuków były już jedyną prawdziwą i oczywistą ojczyzną, fakt, bez grobów starszych przodków, zmarłych przed 1945 rokiem, bez ich śladów, ale własną. Nie trzeba było tego zmieniać, rozdrapywać starych, międzypokoleniowych ran. Zapomnieliśmy więc o swoich korzeniach i dopiero dziś dogrzebujemy się do strzępów historii naszych ojców, dziadków, pradziadków. Odkrywamy swoje rodzinne Ameryki. Dokopujemy się do familijnych źródeł. Wyciągamy na światło dzienne stare brudy, zabierane przez przodków do grobu tajemnice. Chyba lubimy się taplać w błocie przeszłości, bo teraz może nareszcie wydaje się nam ona filmowa, niedotycząca nas samych. Tymczasem wirus wojennej traumy, przekazywany z rodziców na dzieci, z dzieci na ich dzieci i kolejne dzieci, toczy nas po cichu od środka, choć najczęściej o tym nie wiemy. Tacy jesteśmy w zachodniej i północnej Polsce – my, chorzy przez pokolenia na zarazę 1939–1945, a często także na 1956 i 1968.
Dalsza część w wersji pełnej
6 A. Mickiewicz, Świtezianka, https://literat.ug.edu.pl/amwiersz/0010.htm [dostęp: 28 lutego 2025].
7 J. Conrad, Jądro ciemności; Lord Jim, przeł. E. Węsławska, A. Zagórska, Warszawa 2017.
8 C. Sawicz, Wileńszczyzna: kresy Rzeczypospolitej, Halinów 2006.
9 S. Cat-Mackiewicz, Dom Radziwiłłów, Warszawa 1990; C. Sawicz, Wileńszczyzna…, op. cit.
10 C. Sawicz, Wileńszczyzna…, op. cit.
11 „Słowo”, nr 257 (5539), 18 września 1939.
12 Ibidem.
13 Ibidem.
14 A. Kurowska, „Wilno nasze” – czyli czyje?, https://jedynieprawda.org/aktualnosci/wilno-nasze-czyli-czyje/ [dostęp: 31 października 2024].
15 L. Tomaszewski, Wileńszczyzna lat wojny i okupacji 1939–1945, Warszawa 2010.
16 Termin o proweniencji literackiej, od tytułu książki Wiesława Kielara, będącej wspomnieniem pobytu autora w KL Auschwitz-Birkenau. Anus mundi to określenie użyte w roku 1942 przez Hauptsturmführera Heinza Thilo, lekarza SS, który podczas obserwacji zagazowywania pięciuset kobiet wybranych w selekcji nazwał obóz „odbytnicą świata”.
17 Graf – tytuł szlachecki w dawnych Niemczech i innych krajach pozostających kiedyś pod panowaniem Świętego Cesarstwa Rzymskiego: Holandii, Belgii, Luksemburgu, Austrii, Danii.
