32,99 zł
Zapomniany obóz III Rzeszy na Dolnym Śląsku. Eksperymenty na więźniach w tajnym komandzie SS. Broń, która miała odmienić losy II wojny światowej.
Mała miejscowość Dyhernfurth na Dolnym Śląsku. Niemcy budują tu ogromny zakład przemysłowy, który rozpoczyna produkcję śmiercionośnej broni. Hitler marzy bowiem o Wunderwaffe, która zapewniłaby mu szybkie zwycięstwo. Jednak to nie rakiety V1 i V2 czy bomba atomowa mają zapewnić Führerowi triumf, a broń chemiczna produkowana przez więźniów obozu ukrytego w lesie na rubieżach Rzeszy.
Naukowcy syntetyzują dla Wehrmachtu tabun i sarin, bojowe środki trujące. Testują je najpierw na małpach w ściśle tajnym laboratorium, a następnie na więźniach obozu, których nazywają elfami. Skutki oddziaływania tych substancji na organizmy są przerażające. Użyte na froncie mogą zapewnić zwycięstwo III Rzeszy. Produkowane są ich tysiące ton. Bomby i pociski wypełnione toksycznym gazem czekają na właściwy moment wojny.
Jak wielkie spustoszenie ta broń siała wśród więźniów? Ile zabrakło, by II wojna światowa zakończyła się inaczej? Jakie tajemnice ujawnili Ci, którzy przetrwali te nieludzkie eksperymenty oraz marsze śmierci, które wyruszyły z obozu ukrytego w dolnośląskim lesie? Jaką karę ponieśli ludzie odpowiedzialni za te zbrodnie?
Tomasz Bonek, dziennikarz i autor reportaży historycznych, przeprowadza śledztwo, w którym odkrywa nieznane karty wojennej historii i przytacza przerażające wspomnienia więźniów. O tajnym obozie i eksperymentach, o których wszyscy chcieliby zapomnieć.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 327
Data ważności licencji: 5/19/2026
Tę książkę „napisały” tragiczne losy i wspomnienia więźniów jednego z najstraszniejszych obozów III Rzeszy, do którego powstania przyczyniły się nauka, biznes i chciwość.Dedykuję ją swojemu tacie, którego mama – Helena Bonek z domu Kraśnicka – wywieziona została w 1941 roku do Dachau, cudem ocalała od śmierci w prowadzonych przez IG Farben zakładach w Gendorf, a ostanie lata życia spędziła nieopodal dawnej tajnej fabryki tego samego koncernu, nieustannie przypominającej jej tragiczne wydarzenia z czasów II wojny światowej
– Nawet nie mogę spoglądać w tamtą stronę. Ten lasek, te baraki, ten przerażający zapach – wydaje mi się, że czuję go nawet tutaj. Minęło czterdzieści lat, a to miejsce tak bardzo przypomina mi Dachau.
Helena odwróciła głowę i przez okno samochodu spojrzała w przeciwnym kierunku. Ale ten widok sprawił jej jeszcze większy ból. Rozległa stacja kolejowa, mnóstwo bocznic z wagonami towarowymi, pordzewiałych szyn, dalej betonowa rampa, a w oddali przemysłowe instalacje fabryki chemicznej.
– Tu jest jak w Gendorf! W Dachau co chwilę mi powtarzali, żebym robiła wszystko, by nie trafić do pracy w tej fabryce, bo z niej już się nie wraca. Tylko przez komin można wyjść na wolność. Gendorf oznaczało śmierć.
– Opowiesz mi o tym, co cię spotkało, jak złapali cię Niemcy i wywieźli do obozu? – zapytałem ją podczas podróży.
– A o czym tu opowiadać… – Zirytowała się. – Ja już prawie niczego nie pamiętam. A o reszcie trzeba zapomnieć. Nie ma czego wspominać – urwała rozmowę.
Pamiętała jednak wszystko. Świadczyło o tym choćby to, jak zmieniała się jej twarz na samo wspomnienie tego, co działo się podczas wojny. Jako siedemnastoletnia dziewczyna spod Wilna podczas łapanki trafiła w ręce niemieckich najeźdźców, została jak zwierzę zapędzona do bydlęcego wagonu kolejowego i wywieziona pod Monachium, do Dachau.
Kiedy ktoś jej o tym przypominał, natychmiast bladła, wbijała wzrok w jakikolwiek punkt na horyzoncie, odtwarzała w myślach wszystkie najmroczniejsze chwile, po czym znowu stwierdzała: „Ja już niczego nie pamiętam”.
Tylko czasami brało ją na wspomnienia o tym, jak to wspaniale było przed wojną na Wschodzie, jak grubą taflą lodu w zimie pokrywały się tam wszystkie jeziora i że można było po nich jeździć saniami. A nowe buty to zamawiało się u szewca, który robił je na zamówienie. I że Żydzi byli na Wschodzie wspaniali, a wszyscy Polacy sobie pomagali.
Przy okazji wyrywało jej się również, że ta jej wschodnia sielanka szybko się skończyła i w wagonie dla krów, stłoczona z setką innych obcych jej ludzi, przypadkowo złapanych przez Niemców gdzieś na ulicy, krępowała się przy wszystkich załatwić. A z jednego wiadra, które co rusz się przewracało, wylewały się na kogoś ludzkie odchody, musieli korzystać wszyscy. Że w obozie zachorowała na tyfus po tym, jak jakiś pseudolekarz w ramach pseudonaukowego eksperymentu wpuścił do baraków zakażone wszy. Wtedy niemal umarła. Że kilka razy SS-mani przystawiali jej lufę pistoletu do głowy. I ludzie umierali tam na potęgę. A głód jest straszny i nikomu nie życzy, żeby go zaznał. I że gdyby nie cud, to zakatowaliby ją w strażnicy w Gendorf, gdzie ludzie truli się przy produkcji gazów bojowych.
Ocaliła ją dziewczyna z Francji, później przyjaciółka, która przed selekcją, kiedy SS-mani wybierali najbardziej nadających się do pracy niewolników, dała jej kawałek szmaty i kazała szybko obwiązać ręce. Zdecydowanym ruchem odepchnęła ją też do tylnego szeregu. Handlarze z SS szukali bowiem dla IG Farben dziewcząt, które miały wąskie, niepokaleczone, sprawne dłonie, żeby napełniały pociski śmiercionośną substancją.
Hände hoch! – krzyknął wówczas jeden z nich. Na rozkaz tysiąc rąk podniosło się do góry. Kilkanaście par najpiękniejszych dłoni pojechało do fabryki. Okaleczone lub zabandażowane zostały odrzucone i rozdysponowano je do pracy w innych miejscach.
„Pójdziesz do pracy do grafa von Roedern w Bergen. To piękny dom w górach…” – powiedział SS-man, który zauważył szmaty na jej dłoniach.
Dzięki temu przeżyła. Choć przeszła piekło obozu koncentracyjnego i wojny.
– Trzeba o tym pamiętać, trzeba opowiadać! Żeby to się więcej nie powtórzyło – odrzekłem z typową dla nastolatka naiwnością.
Ale ona już tylko milczała. Kiedy dojechaliśmy do domu w pobliskim Wołowie, usiadła przy oknie i spoglądała w dal.
– Nigdy bym nie pomyślała, że zamieszkam tak blisko podobnego obozu i fabryki chemicznej przypominającej tę, w której śmierci udało mi się uniknąć.
Odeszła dwadzieścia lat później, nie odwiedziwszy już więcej Brzegu Dolnego, czyli niemieckiego Dyhernfurthu, mimo że mieszkała w odległości zaledwie 10 kilometrów od tego miasteczka.
Nigdy więcej nie zobaczyła wielkiej fabryki chemicznej „Rokita”, która powstała po wojnie na terenie należącym niegdyś do IG Farben, największego kartelu przemysłowego początków XX wieku, i w postawionych przez niego budynkach. Ale za każdym razem, kiedy słyszała, że ktoś tam pracuje, na jej twarzy rysowało się to coś, co skrzętnie próbowała ukryć – jakiś rodzaj bólu, zmarszczka traumatycznych wspomnień. Zdawało się, że w myślach jak mantrę powtarza: „Tak bym bardzo chciała zapomnieć. Chciałabym, abyście wy zapomnieli, żeby wszyscy zapomnieli, bo przecież to było tak dawno, że się nie wydarzyło”.
I wszyscy zapomnieli!
Raz tylko, kiedy pod koniec lat 90. zaczynałem pracę jako młody dziennikarz, przy okazji rozmowy o moim reporterskim pomyśle na życie, powiedziała: „A może kiedyś ustalisz i opiszesz, co podczas wojny działo się w tym zapomnianym obozie w Brzegu Dolnym…”.
Dziś zakłady chemiczne należące do PCC Rokita SA są największym pracodawcą w dolnośląskim powiecie wołowskim. Kilka spółek zależnych, wielkie zyski, miliony wpłacanych do kasy państwa i lokalnego samorządu podatków, z których spora część trafia do budżetu gminy Brzeg Dolny. Niektórzy starsi mieszkańcy pobliskich miejscowości tylko po cichu ośmielają się od czasu do czasu wspomnieć, że koncern znów należy do Niemców. I choć nie ma przecież w tym nic złego, nielegalnego czy wręcz zbrodniczego, to sprawa przybiera tu niemal formę tabu – prawie nikt nie chce wspominać o wstydliwej przeszłości.
„A po co do tego wracać, rozdrapywać stare rany?” – pyta mnie retorycznie miejscowa radna, kiedy próbuję z niej wyciągnąć jakieś informacje o tym, dlaczego lokalne władze nie upamiętniają zamordowanych tu więźniów, historii tutejszej fabryki, dawnych bloków obozowych, w których jeszcze za mojego dzieciństwa mieszkali powojenni pracownicy Rokity.
Może to dlatego, że zbrodni, które popełniono w Dyhernfurthcie – tak przed wojną nazywał się Brzeg Dolny – nikt przez siedemdziesiąt pięć lat właściwie nie rozliczył, a teraz jest za późno?
Przed główną bramą zakładów stanął jedynie głaz wstydu, postawiony w okolicy najpierw w 1933 roku przez lokalną komórkę NSDAP i miejscowe niemieckie towarzystwo krajoznawczo-turystyczne dla upamiętnienia dojścia Hitlera do władzy. Po wojnie zdarto z niego inskrypcje i umieszczono napis, który miał upamiętniać ofiary zbrodni III Rzeszy i IG Farben. Na jednym z fabrycznych budynków wisiała też pamiątkowa tablica, ale przy okazji przebudowy zdjęto ją i już jej ponownie nie powieszono.
Podczas „procesu IG Farben”, który toczył się po wojnie przed amerykańskim trybunałem wojskowym w Norymberdze, również o Dyhernfurthcie prawie nikt nie wspominał; miasteczko i obóz znalazły się w radzieckiej strefie, a następnie – jako tak zwane Ziemie Odzyskane – zostały wcielone do uzależnionej od Związku Radzieckiego Polski.
Śladów po obozie koncentracyjnym już niemal nie ma – nieopodal powstało osiedle.
SS-mańskie bloki w fabryce przerobiono na nowoczesne laboratoria, a instalacje zbudowane rękoma tysięcy więźniów wykorzystano w dużej części do współczesnej produkcji.
Większość więźniów, których wysłano do Dyhernfurthu, Niemcy zamordowali. Nieliczni, którzy przeżyli piekło – ostatni świadkowie tamtych wydarzeń – już nie żyją; niemal wszyscy mieliby dziś sporo ponad sto lat.
Nie zachowały się praktycznie żadne dokumenty opisujące zbrodnie popełnione w tej filii KL Gross-Rosen albo funkcjonowanie tego obozu – uciekający Niemcy zniszczyli prawie wszystko, aby zatrzeć ślady najpilniej strzeżonych w Rzeszy tajemnic.
Nikt nie napisał dotąd książki, która ujawniłaby wszystkie tragiczne sekrety tego miejsca.
A powrót do przeszłości wydaje się tu nikomu niepotrzebny.
No trudno! Mnie jest potrzebny! Bardzo potrzebny. Bo wciąż, jako dziennikarz specjalizujący się od lat w tematyce ekonomicznej, reporter i dokumentalista, a przede wszystkim człowiek, nie mogę uwierzyć, że wybitni naukowcy, uczący się od noblistów, menedżerowie wizjonerzy oraz prawnicy jednego z największych biznesów świata, w imię zysków i prywatnych karier, uczestniczyli w ludobójstwie na niewyobrażalną skalę, a ludzi uwięzionych w obozach koncentracyjnych traktowali tylko jako zapisy księgowe o określonej „wydajności pracy”.
Ten reportaż powstał właśnie dla zachowania pamięci o ich ofiarach i cierpieniach ludzi takich jak moja babcia, Helena Bonek – katowanych przez niemiecką machinę wyzysku i zagłady w obozach koncentracyjnych oraz obozach pracy. Mogłem go napisać, bo w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej odnalazłem nieliczne zeznania katów i ich ofiar, a w Muzeum Gross-Rosen zachowały się zeszyty, w których sami więźniowie spisali fragmenty swoich wspomnień między innymi z pobytu w Dyhernfurthcie. To one pozwoliły odtworzyć prawdę o produkcji chemii śmierci i tragicznych losach więźniów najbardziej tajnego obozu III Rzeszy.
Wbrew mojej babci uważam, że nikt o tej zbrodni nie powinien zapomnieć. Tylko pamięć może uchronić nas od powielenia tego wzorca – powtórzenia, w jakiejkolwiek formie, tych strasznych wydarzeń. Wiem, że po lekturze tej książki, mimo że byłaby dla niej bolesna, przyznałaby mi rację.
Tę śmiercionośną broń przetestować trzeba najpierw na małpach, a później na elfach
Strukturalny wzór chemiczny tabunu, substancji, którą produkować będą elfy.Domena publiczna
Rozdział I
Pękła probówka. Zawarta w niej substancja wyciekła niezdarnemu chemikowi do innego naczynia. Ściekała powoli po ściankach kolby Erlenmeyera, aby po chwili połączyć się z tym, co czekało na dnie. Cząsteczki jednego związku chemicznego zaatakowały drugi, a w wyniku reakcji dość gwałtownie podniosła się temperatura roztworu, co spowodowało, że opary nowo powstałych w wyniku reakcji cząsteczek szybko wydostały się poza reaktor ustawiony w dygestorium. Ochlapały jednocześnie rękę niezdary, który zaskowytał i niemal natychmiast upadł na podłogę. Gdyby nie to, że miał założoną maskę przeciwgazową, pewnie padłby trupem na miejscu.
Ktoś krzyknął:
– Hans, Hans! Co się stało?
– Załóżcie maski! – odkrzyknął do pozostałych naukowców szef zmiany laboratorium. – Dlaczego on nie pracował z tymi substancjami w szczelnej komorze? Rozpylcie natychmiast amoniak – dodał po sekundzie1.
Z tymi preparatami chemicy eksperymentowali tu od dawna i już dobrze wiedzieli, jak neutralizować związki chemiczne powstające w wyniku tych doświadczeń. Amoniak w połączeniu z parą wodną tworzył mglistą kurtynę, a zawarte w niej jony OH- sprawiały, że nowo powstałe cząsteczki hydrolizowały, czyli ulegały rozpadowi do substancji nieszkodliwych dla człowieka i zwierząt laboratoryjnych, które w owej pracowni mieszkały.
Hansa wynieśli na zewnątrz. Odzyskał przytomność już po chwili, ale wył z przerażenia. Miał trudności z oddychaniem i stracił wzrok. W szpitalu, a następnie w domu, na zwolnieniu lekarskim, spędził kilka tygodni.
Jednak jego szef, doktor chemii Gerhard Schrader, triumfował.
– Panowie, to jest to! – oznajmił podczas zebrania zespołu badawczego, które zorganizował następnego dnia. – Wygląda na to, że wynaleźliśmy jeden z najsilniejszych insektycydów, jakie udało się kiedykolwiek zsyntetyzować. To będzie przełom w ochronie roślin. Żadne szkodniki mu się nie oprą. Związki fosforoorganiczne są wielką nadzieją rolnictwa Rzeszy i przysłużą się jej jak wielkie odkrycie Fritza Habera, który z gazów powietrza zsyntetyzował amoniak, co pozwoliło na produkcję nawozów sztucznych i wyeliminowało głód w wielu krajach. Szkoda tylko, że Haber był Żydem! – Roześmiał się.
Był 23 grudnia 1936 roku. Schrader był pewny, że otrzymał najlepszy w swoim życiu prezent świąteczny. Mimo wypadku pracownika szczęśliwy mógł wrócić do domu. Ale nie czuł się dobrze. Jemu również dokuczały zawroty i nieznośny ból głowy. Coś złego działo się też z jego oczami. Przez okno niewyraźnie widział ośnieżony dach sąsiedniego budynku położonego zaledwie kilkanaście metrów dalej.
„A może dostanę dużą premię” – zamyślił się na chwilę. Na pewno jego pracodawcę było na nią stać. W położonym na północ od Kolonii Leverkusen, pracował przecież dla Interessen-Gemeinschaft Farben AG, w skrócie IG, największej korporacji na świecie.
Kiedy w 1904 roku Carl Duisberg doprowadził do połączenia sześciu firm chemicznych2 i powstania kartelu pod nazwą Interessengemeinschaft der Deutschen Teerfarbenfabriken, w 1925 roku przekształconego w spółkę akcyjną IG Farbenindustrie z kapitałem zakładowym 646 milionów marek, w 1926 powiększonym do 1100 milionów, w firmie zmieniło się wszystko. Stała się potęgą, z którą w biznesie musiał liczyć się każdy; nawet władze państwowe, i to nie tylko w Niemczech, ale również za oceanem. Produkowała przede wszystkim barwniki, bez których nie mógł się obyć chociażby przemysł odzieżowy. W 1926 roku zatrudniała 150 tysięcy robotników oraz pracowników umysłowych i kontrolowała ponad 80% produkcji chemicznej Niemiec.
Kartel zaczął rosnąć w siłę jeszcze szybciej, kiedy to zaraz po dojściu Hitlera do władzy wsparł nazistów i przekazał NSDAP w kilku transzach i na kilka różnych sposobów 84,2 miliona marek i, mimo początkowego oporu członków zarządu, zwolnił żydowskich naukowców oraz dyrektorów. Słynny Fritz Haber musiał przejść na emeryturę.
Od teraz członkowie zarządu firmy zajmowali wysokie stanowiska w państwowych instytucjach koordynujących niemiecką gospodarkę. I – z perspektywy lat trzeba to nazwać po imieniu – parli do wojny. Wszystkimi siłami. Bo wojna to przecież złoty interes.
Wsparcie nazistów okazało się opłacalne po niespełna kilku miesiącach od przelania na konta partii ogromnych kwot. Już 14 grudnia 1933 roku kartel podpisał tajne porozumienie w sprawie produkcji różnych substancji syntetycznych. Tak został przemysłową podporą przygotowań Hitlera do wojny3.
Rozpoczął wielką budowę fabryk w całej Rzeszy. A stało się to między innymi dzięki umowie podpisanej w 1927 roku z amerykańskim koncernem naftowym Standard Oil. W ten sposób firma pozyskała technologię pozwalającą na produkcję ogromnych ilości syntetycznej benzyny, bez której Niemcy nawet nie mogły marzyć o rozpoczęciu jakiejkolwiek wojny4.
Zbrojącemu się wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego reżimowi Hitlera brakowało jednak jeszcze… gumy. Armia to bowiem ciężarówki, czołgi, różnego rodzaju przyczepy samochodowe, a więc miliony kół w oponach, toteż kauczuk był w cenie. Ruszył zatem wielki czteroletni program gospodarczy. Szumnie zapowiadano zmniejszanie bezrobocia poprzez rozwój przemysłu chemicznego i samochodowego, rozwój budownictwa i roboty publiczne. Wszystkich trzeba było przecież także wyżywić, stąd wielki nacisk położono na badania naukowe nad środkami ochrony roślin, bo plony w ostatnich latach były marne.
– Nasza praca doprowadzi do wyeliminowania głodu na świecie – przekonywał podczas wykładu wygłaszanego w 1933 roku do pracowników jeden z członków zarządu IG Farben. Miał na myśli to, że firma rusza ostro z pracą nad insektycydami.
Jednocześnie od zarządu kartelu do laboratorium, w którym naukowcy pracowali nad nowymi środkami ochrony roślin, przyszło polecenie z Berlina. „Wszystkie nowe odkrycia i patenty, mające potencjalne znaczenie militarne, mają być zgłaszane do specjalnego biura, które jest uprawnione do klasyfikowania wszelkich możliwych wynalazków przydatnych do obrony narodu”5. Chodziło między innymi o toksyczne chemikalia przemysłowe, które można by wykorzystać jako chemiczne środki bojowe.
IG Farben – choć swoją główną siedzibę miała we Frankfurcie – zakłady, laboratoria, magazyny posiadała praktycznie porozrzucane po całej Rzeszy. Jej robotnicy i naukowcy produkowali większość związków chemicznych, które wykorzystywane były i w przemyśle, i w życiu codziennym oraz rolnictwie – od azotowych nawozów sztucznych, których produkcja stała się możliwa dzięki patentom Habera, przez syntetyczną benzynę i oleje mineralne do barwników do tkanin, leków, chemikaliów fotograficznych oraz włókien sztucznych.
Gerhardowi Schraderowi przed oczami stanęło całe naukowe życie. Przypomniał sobie studia i pierwszą pracę oraz jak został szefem obecnego laboratorium, kiedy to zaprosił go do swojego gabinetu jeden z najważniejszych szefów spółek z kartelu IG Farben.
– Doktorze Schrader, powierzając panu to stanowisko, powierzam panu los Rzeszy – powiedział wtedy patetycznie Otto Bayer, pracodawca młodego naukowca. – Będziecie walczyć z wołkami zbożowymi! – wyjaśnił6.
Schrader nieco pobladł. Na studiach zajmował się chemią nieorganiczną i był w tym naprawdę dobry. O barwnikach wiedział już sporo, ale teraz miał się parać chemią organiczną, a to zupełnie inna dziedzina tej nauki. To jakby urologowi ktoś nagle kazał się przestawić na laryngologię. Mimo to nie dał po sobie poznać niepewności. Podjął wyzwanie. Miał w sobie te cechy, których brakowało wielu osobom zatrudnionym w firmie: zaciętość i przekonanie, że w tym wszystkim, do czego się zabiera, po prostu będzie dobry. Ambicja jeszcze nigdy go nie zgubiła7.
– Pan wie, z czym się mierzymy? – pytał Bayer. – Wołki zbożowe, mszyce zbożowe, płoniarka zbożówka oraz skrzypionki – wymieniał najważniejsze szkodniki zbóż. – One wszystkie atakują nasze uprawy, a także żerują na ziarnach w silosach i na statkach. Mamy skuteczne środki, tyle że mogą powodować wybuchy, kiedy stosuje się je w zamkniętych pomieszczeniach. Skupcie się więc na ochronie ziarna. Szukajcie czegoś, co będzie niepalne.
Schrader obronił doktorat z inżynierii chemicznej w październiku 1928 roku na Uniwersytecie w Brunszwiku. Szybko znalazł pracę w zespole badawczym firmy Bayer, spółki zależnej od IG Farben, i mimo młodego wieku został szefem działu barwników. Było to rozwojowe laboratorium w miejscowości Elberfeld, w Zagłębiu Ruhry. Po dwóch latach awansował i otrzymał ogromną podwyżkę. Trafił do głównego laboratorium poszukującego nowych barwników w Leverkusen. I znów los się do niego uśmiechnął.
Był rok 1934. Dwa lata temu mianowano go szefem laboratorium, w którym naukowcy szukali nowych związków chemicznych nadających się do ochrony roślin. Teraz poczuł, że jest o krok od kolejnego wielkiego sukcesu. Jak zwykle był dobry.
„Jestem cholernie dobry!” – pomyślał o sobie.
Jego laboratorium cieszyło się prestiżem. Na badania firma przeznaczała coraz większe pieniądze. Miała w nich też wsparcie z Berlina. Od 1933 roku Hitler marzył, aby uniezależnić swój kraj od importu żywności, szczególnie zboża, którego w Rzeszy brakowało po utracie terenów rolniczych na skutek przegranej w 1918 roku wojny. A i plony były marne. Ratunek miały stanowić właśnie pestycydy i insektycydy, tyle że ich głównym producentem pozostawały Stany Zjednoczone, które niedawno zarobiły na ich sprzedaży Niemcom 30 milionów marek8.
Wszystko wskazywało na to, że Schrader nie zawiódł firmy, Rzeszy, Führera.
Obrana strategia okazała się słuszna. Zmysł chemika kreatora nowych związków po raz kolejny prowadził go w dobrym kierunku.
– Drżyjcie, wołki! – wykrzyczał do żony, kiedy opowiadał jej o nowym odkryciu.
Przekonał swój zespół, że trzeba pracować nad organicznymi związkami chemicznymi, do których przyłączony zostanie fluor. Wiedział już bowiem, że takie połączenia dają zazwyczaj substancje toksyczne. Wiele już dobrze przebadano i sporo można było o nich przeczytać w dostępnej literaturze.
Zadbał więc o odpowiednie wyposażenie swojego laboratorium. Zainstalowano w nim specjalne systemy wentylacyjne, które miały działać przez cały czas pracy zespołu, aby ciągle wysysać z pomieszczeń powietrze, zapewniając, że groźne dla zdrowia i życia opary nie będą się gromadzić wewnątrz.
Gerhard Schrader (ur. 1903) był wybitnym naukowcem. Kierowany przez niego zespół rozpoczął w 1934 r. prace badawcze nad związkami fosforoorganicznymi – poszukiwali nowych insektycydów.Na zdjęciu Schrader w swoim Laboratorium Ochrony Roślin IG Farben. Fotografię wykonano w latach 30. XX w.Archiwum Bayer AG, dzięki uprzejmości Ruedigera Borstela
Na specjalne zamówienie skonstruowano też oszklone, szczelne, również wentylowane, ogromne dygestoria z gumowymi rękawicami zwisającymi do wewnątrz, w które ręce mógł włożyć każdy naukowiec, by bez kontaktu z odczynnikami manipulować przy aparaturze. Umożliwiało to pracę z najgroźniejszymi substancjami praktycznie bez bezpośredniego kontaktu. Wszystkie niezbędne urządzenia: kolby, probówki, chłodnice oraz odczynniki przed rozpoczęciem syntezy należało umieścić za szklanym oknem, następnie zamknąć je szczelnie i włączyć wentylację wyprowadzającą opary przez system specjalnych filtrów.
Synteza ruszyła. Eksperymentowano z wieloma połączeniami. W kolbach wrzały przeróżne zestawy substancji. Po ścianach chłodnic spływały coraz to nowe preparaty. Powstała niemalże produkcyjna taśma, a celem wszystkich tych działań było wytworzenie jak największej liczby nowych substancji, a następnie przetestowanie ich na zwierzętach – tym zajmował się zespół biologa, doktora Hansa Kükenthala9.
Ale testy, mimowolnie, prowadzono także na ludziach. I to na samych naukowcach. Tempo było szaleńcze, więc nie dla wszystkich syntez wystarczyło miejsca w szczelnych dygestoriach i szklanych komorach. Nowe preparaty przenoszono między pracowniami. W powietrzu wisiała więc mieszanina przedziwnych związków chemicznych, jakich natura nie znała.
Pierwsza grupa preparatów opracowanych przez Schradera okazała się tak silnie drażniąca układ oddechowy i oczy, że wszyscy naukowcy musieli pracować przy otwartych oknach, a i tak odczuwali poważne dolegliwości. Nie były zatem bezpieczne i nie nadawały się do stosowania w rolnictwie. Laboranci szukali więc innych połączeń10.
Kiedy do innego związku wprowadzili atomy siarki i już myśleli, że odnieśli sukces, nadzieję zgasił doktor Kükenthal.
– Kochani, to się akumuluje w ziarnie i będzie truło ludzi. Nie nadaje się – powiedział na cotygodniowym zebraniu, na którym różne grupy robocze omawiały postęp prac.
Schrader wpadł wtedy na pomysł.
– A może będzie to w takim razie świetna trutka na szczury? – zasugerował.
Kükenthal podchwycił pomysł.
– Rewelacja – odrzekł. – Zaczynamy badania.
Niestety, po kilku tygodniach okazało się, że z czasem, krótkim czasem, preparat wyparowuje ze zboża, a laboratoryjne szczury mogą zjadać go na kilogramy i czują się całkiem dobrze.
– Panowie, wprowadźmy do naszych cząsteczek fosfor zamiast siarki – zaproponował na kolejnym zebraniu Schrader. – Takie związki też muszą być toksyczne dla owadów. Znalazłem pracę Willy’ego Langego i jego studentki Gerdy von Krüger przygotowaną na Uniwersytecie w Berlinie z tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku; ich wyniki są obiecujące, choć badania nie zostały doprowadzone do końca.
– Lange miał żonę Żydówkę – dodał ktoś z sali. – Już nie pracuje.
– Więc my to sprawdzimy – przekonywał Schrader.
Po kilku tygodniach na stół laboratoryjny Kükenthala trafiła fiolka z nową substancją. Biolog rozpoczął badania na mszycach11.
– Mamy sukces. Roztwór o stężeniu dwóch dziesiątych procenta zabija wszystkie owady – oznajmił w końcu Kükenthal.
Schradera to jednak nie zadowalało. Stężenie było zbyt duże.
– Musimy szukać czegoś mocniejszego, aby jeden gram wystarczył na więcej – mówił do swoich chemików. Ale nową substancję też opatentował w Niemczech, Stanach, Anglii i Szwajcarii.
Kolejny rok zespół chemika spędził na poszukiwaniu tak zwanych analogów, czyli cząsteczek pochodnych, które miałyby jeszcze lepszą skuteczność. Chodziło o to, aby koszty produkcji na masową skalę były niewielkie, a z kilograma czystej substancji tworzyć tony insektycydu do zastosowania na polach lub w silosach12.
Chemik siedział nocami w swoim gabinecie w wiejskim domu. Kupił go za oszczędności z premii, które systematycznie otrzymywał. Rysował wzory strukturalne nowych substancji, pisał równania reakcji, wertował literaturę.
– Anion cyjankowy! Tak. To musi być to. A jakby tak dołączyć go do jakiegoś związku fosforoorganicznego – kombinował. Następnego dnia zlecił prace13.
– To musi działać. Najpierw przetestujemy go na małpach, a potem na jakichś elfach. Według mnie będzie truł wszystko – zażartował Kükenthal, kiedy Schrader przedstawił mu swoją koncepcję, nie wiedząc nawet, jak bardzo jego słowa okażą się już wkrótce prorocze.
Cyjanowodór był trucizną sam w sobie. Został zsyntetyzowany ponad sto lat wcześniej i dość dobrze go zbadano. Na jego bazie kolega po fachu Schradera – Żyd Fritz Haber, noblista z 1918 roku, stworzył Zyklon B. Środek ten był produkowany w czasie I wojny światowej przez Technischer Ausschuss für Schädlingsbekämpfung – Komisję Techniczną do spraw Walki ze Szkodnikami, jako skuteczny środek do odwszawiania mundurów i bielizny żołnierzy powracających z frontu14.
Po wojnie TASCH została przekształcona w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością Degesch (Deutsche Gesellschaft für Schädlingsbekämpfung GmbH) z siedzibą we Frankfurcie nad Menem i przejęta przez koncern chemiczny Degussa, który opatentował proces produkcji Zyklonu B, czyli cyjanku sodu w wygodnych do użycia granulkach.
Zyklon B to śmiercionośny preparat opracowany przez Fritza Habera, niemieckiego chemika żydowskiego pochodzenia i noblistę. W czasie I wojny światowej stosowany był jako skuteczny środek do odwszawiania mundurów i bielizny żołnierzy powracających z frontu. Po wyjęciu ze szczelnych pojemników ta granulowana ziemia okrzemkowa, nasycona cyjanowodorem uwalniała ten silnie trujący związek chemiczny. Na zdjęciu etykieta Zyklonu B.Archiwum autora (skany lub zdjęcia dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej oraz Archiwum Państwowego we Wrocławiu i w Łodzi) (zdjęcie wyżej); United States Holocaust Memorial Museum (zdjęcie niżej; Copyright: USHMM, Provenance: William and Dorothy McLaughlin, Record ID: Collections: 2005.442)
Biznes na tej substancji rozwijał się tak dobrze, że zainwestował w niego IG Farben – kartel przejął 42,5% udziałów w Degussie.
Prace w laboratorium Schradera ruszyły. Szło dobrze. Jednak coraz więcej osób z zespołu do spraw ochrony roślin zaczęło czuć się źle, a nawet bardzo źle. Sam Schrader coraz częściej miał duszności. Okropnie bolała go głowa. Do tego doszły problemy z widzeniem – wzrok pogarszał mu się z dnia na dzień. Pewnego dnia zemdlał w swojej pracowni15.
– Zawołajcie lekarza! – krzyknął jego zastępca.
Szef trafił na dwa tygodnie do szpitala, gdzie odzyskał wzrok i poprawiło mu się samopoczucie. Jednak już podczas ośmiodniowego zwolnienia po hospitalizacji telefonował do szefów poszczególnych zespołów badawczych i pytał o postępy.
Do pracy wrócił tuż przed świętami Bożego Narodzenia. I wówczas zdarzył się feralny wypadek – rozbiła się probówka, a podwładny Schradera zajął jego miejsce w miejscowej lecznicy. Ale mimo tych wydarzeń synteza dobiegła końca. Udało się uzyskać nową substancję w bardzo czystej postaci, prawie bez żadnych domieszek.
23 grudnia 1936 roku Schrader obwieścił więc sukces. Miał przed sobą, za szklaną szybą dygestorium i jeszcze pod kloszem, fiolkę z tym, na co czekał – owocem dwunastomiesięcznych prac. Ciecz była bezbarwna, i jak się niestety wszyscy przekonali, miała delikatny zapach jabłek. Chemik nazwał ją Preparatem 9/91.
Według Kükenthala był aż sto razy silniejszy niż związek wyjściowy. Już roztwór o stężeniu zaledwie 0,002% zabijał wszystkie mszyce, które umieścił pod kloszem razem z nowym środkiem.
Schrader i jego asystent Karl Küpper zarządzili w laboratorium najwyższe środki ostrożności. Ale w styczniu, kiedy coraz więcej osób miało takie same dolegliwości jak ich szef i wiele z nich martwiło się, że traci wzrok, laboratorium trzeba było zamknąć, a prace przerwać.
– Trzeba wysłać próbki do naszego oddziału w Elberfeld – powiedział Schrader do Küppera. – Tam profesor Eberhard Gross ma laboratorium przystosowane do badań różnych substancji nawet na dużych zwierzętach. Testował już większość substancji stworzonych w pracowniach badawczych IG Farben. Zapakuj dobrze i niech ktoś z tym pojedzie.
– Szefie, chyba lepiej wysłać mu pełen opis naszych badań, a nie tylko list.
– Masz rację, poczekajmy – odpowiedział Schrader i zajął się przygotowywaniem szczegółowej dokumentacji.
Opisał syntezę i skutki, które wywołuje związek. Załączył wzory strukturalne nowej substancji. Asystent wysłał kuriera w mroźne popołudnie 5 lutego 1937 roku.
Odpowiedź nadeszła już po kilku dniach. „Proszę przysłać większe próbki. Jestem wielce ciekaw” – odpisał Gross16.
W międzyczasie zespół z Leverkusen opracowywał nowe analogiI i przygotowywał dokumenty do rejestracji patentu. Schrader miał też żyłkę do interesów – wiedział, że kto pierwszy, ten lepszy, bo przecież ktoś mógł wynieść z laboratorium informacje o jego sukcesie i inny zespół może pracować nad podobnymi rozwiązaniami.
Rozpoczęły się dokładne badania nad skutecznością nowej substancji. Profesor Gross szybko połączył objawy Schradera i jego asystentów z działaniem nowego preparatu i rozpoczął testy na dużych zwierzętach. Zmienił na fiolkach etykiety z Leverkusen i nazwę „9/91” zastąpił swoją, zgodną z własną listą badanych preparatów – opisał go jako „Le-100”, gdzie „Le” pochodziło właśnie od Leverkusen17.
Zaczął pracę. Aplikował związek małpom i szczurom. I na skórę, i do oczu. Wstrzykiwał im też płyn w żyły i domięśniowo. Wszystkie już po chwili ginęły w strasznych konwulsjach. Nawet te najdroższe – małpy człekokształtne, o które dbał należycie, bo nie było łatwo je zdobyć.
Zwierzęta umieszczane w wielkiej przeszklonej komorze gazowej o pojemności 100 metrów sześciennych ginęły, kiedy wystawione były na zaledwie 25 miligramów preparatu Schradera na każdy metr sześcienny powietrza. Umierały w przerażający sposób już po szesnastu, a najpóźniej po dwudziestu pięciu minutach18.
Okazało się też, że już jedna kropla rozlana przypadkowo z pipety nieostrożnego naukowca na stół laboratoryjny wywoływała u wielu osób znajdujących się w pomieszczeniu bardzo ostre objawy – wszyscy mieli podrażnione rogówki i czuli ucisk w klatce piersiowej19.
W maju raport był już gotowy: „Jedna dziesiąta miligrama »Le-100« na kilogram masy ciała zwierzęcia ma działanie skrajnie toksyczne”. „Tak mała dawka wywołuje wymioty, zwęża płuca i źrenice. Małpy, którym tak blisko do ludzi, ślinią się, pocą i mają skurcze. Dostają biegunki, drgają im mięśnie, duszą się i próbują w konwulsjach łapać powietrze. W końcu następuje spowolnienie oddychania, akcja serca słabnie, zostają sparaliżowane mięśnie oddechowe, co doprowadza szybko do śmierci” – pisał Gross20.
Schrader czytał dokument z wypiekami na twarzy. Nie mógł uwierzyć w wyniki badań.
– Wszystko na nic… – wysyczał pod nosem. – Nie nadaje się do walki z insektami. Jest zbyt zabójczy dla ludzi, więc nie można go wprowadzić do handlu. Zarząd będzie bardzo niezadowolony. Dwa lata pracy na nic.
– To nie tak! – zaprotestował jego współpracownik. – Będziemy dalej pracować i w końcu się uda. A ten nasz patent i tak się kiedyś zwróci – tłumaczył mu Karl Küpper.
Wtedy jeszcze nie wiedział, jak bardzo miał rację.
1 Przebieg wydarzeń zaprezentowany w pierwszej części książki, w tym także wypowiedzi bohaterów, odtworzony został na podstawie zeznań ich uczestników, którzy opisywali je oficerom brytyjskiego i amerykańskiego wywiadu, poszukującym od 1945 roku w Niemczech naukowców, aby ich wiedzę i umiejętności wykorzystać w pracy na rzecz swoich rządów. Źródło: zespół dokumentów The Development of New Insecticides and Chemical Warfare Agents, RG 319, NARA oraz J.B. Tucker, War of Nerves. Chemical Warfare from World War I to Al-Qaeda, New York 2007.
2 Bayer AG, Agfa, BASF, Hoechst AG, Huels, Cassella oraz Kalle & Co. AG.
3 P. Johnson, Historia świata od roku 1917 do lat 90-tych, tłum. M. Urbański, wyd. 2. rozsz. i popr., London 1992.
4 J.B. Tucker, War of Nerves…
5 Ibidem.
6 O. Groehler, Der lautlose Tod, Berlin 1984.
7 J.B. Tucker, War of Nerves…
8 BIOS, The Development of New Insecticides…, Gerhard Schrader, Final Report no. 174, NARA.
9The Development of New Insecticides…, RG 319, NARA.
10 J.B. Tucker, War of Nerves…
11 Ibidem
12 Ibidem.
13 Ibidem.
14 Ibidem.
15The Development of New Insecticides…, RG 319, NARA.
16 J.B. Tucker, War of Nerves…
17 Ibidem.
18The Development of New Insecticides…, RG 319, NARA.
19 J.B. Tucker, War of Nerves…
20The Development of New Insecticides…, RG 319, NARA.
I Termin chemiczny, którym określa się pochodne wyjściowego związku chemicznego tej samej grupy.
Rozdział II
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział III
Dostępne w wersji pełnej
Elfy twierdzą, że śmierć nie zawsze pachnie musztardą. Więźniowie Elfenhain opowiadają o zbrodniach
Logo IG Farben.Domena publiczna
Rozdział IV
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział V
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział VI
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział VII
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział VIII
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział IX
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział X
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział XI
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział XII
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział XIII
Dostępne w wersji pełnej
Kary i nagroda za zbrodnie popełnione na elfach
Nagłówek jednego z dokumentów procesowych Karla Gallascha.Archiwum autora (skany lub zdjęcia dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej oraz Archiwum Państwowego we Wrocławiu i w Łodzi)
Rozdział XIV
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział XV
Dostępne w wersji pełnej
Rozdział XVI
Dostępne w wersji pełnej
Epilog historii zbrodni popełnionych na elfach
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki Marcin Słociński
Opieka redakcyjna Natalia Gawron-Hońca Pamela Bosak
Wybór ilustracji Tomasz Bonek
Adiustacja Maria Zając
Korekta Justyna Techmańska Irena Gubernat
Opracowanie i przygotowanie map Anna Pietrzyk
Copyright © by Tomasz Bonek Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021
ISBN 978-83-240-8017-5
Książkę zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska
