49,90 zł
Podczas rejsu statek Mariel i jej ojca, Józefa Ludwisarza, wpada w łapy szczurów morskich dowodzonych przez Gabula Dzikiego. Załoga ginie, a ojciec i córka trafiają do niewoli. Gdy Mariel stawia opór królowi piratów, zostaje związana i wrzucona do wody na pewną śmierć...
Fale wyrzucają myszkę na brzeg obcej krainy. Jest wycieńczona, samotna i nie pamięta, kim jest. Znajduje schronienie w Opactwie Rudego Muru, gdzie wśród serdecznych mieszkańców wspomnienia wracają. Mariel odkrywa prawdę o sobie i o tym, co straciła.
Zdeterminowana, by pomścić krzywdy, rusza na ryzykowną wyprawę. Towarzyszy jej niezwykła drużyna: zając poeta, wesoły jeż i wojownik z Rudego Muru. Ich droga prowadzi przez zdradliwe bagna, mroczne lasy i wyspy, aż do samego serca pirackiej twierdzy.
To historia, w której odwaga dojrzewa pośród niebezpieczeństw, a siła ukryta w sercu małych bohaterów staje się ich największym orężem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 466
Podróżnych opowieści
I bardów piękne trele
O lecie w Rudym Murze,
Gdy ten miał dni niewiele.
Przytulna Wielka Sala,
Tak ciepła w zimy porze,
Przyjaźnie, bitwy, uczty,
Czy ktoś spamiętać może?
Gdy żar się tli, młodziki,
Niech w uszy wasze wnika
Opowieść z dni minionych
O dzielnych wojownikach.
I niech zostanie z wami,
Byście opowiedziały
Kolejnym pokoleniom:
„To były czasy chwały”.
Opat Bernard skrzyżował łapy i skrył je głęboko w obszernych rękawach habitu.
Ze swojego punktu widokowego na przedprożu zachodnich umocnień opactwa zwanego Rudym Murem obserwował chylący się ku spektakularnemu wieczorowi gorący dzień letniego przesilenia. Światło zmierzchu nadawało piaskowcowi, z którego wzniesiono sławne mury, łagodnego odcienia pylistego szkarłatu; na horyzoncie nad równiną kolejne warstwy chmur układały się w równoległe pasy – fioletowe, bursztynowe, różowe i jasnoczerwone.
– Słońce tonie już jak słodka śliweczka, która zapada się w miodzie. Widać ledwie sam czubek. Perfekcyjny letni wieczór, co, Symeonie?
Dwóch myszków siedziało przez moment w milczeniu, aż wreszcie niewidzący Symeon skierował swój pyszczek ku przełożonemu i rzekł:
– Ojcze opacie, jakże to jest, że sporo możesz dostrzec, a jednak wyczuwasz niewiele? Czyżbyś nie czuł, że dziś w nocy nadejdzie potężna burza?
Opat pokręcił głową. Choć rozum kazał mu niedowierzać, nie miał w zwyczaju kwestionować nieomylnego instynktu Symeona.
– Burza? – odezwał się jednak w końcu. – Na pewno nie!
Drugi myszek przyjął odrobinę drwiący ton i odpowiedział opatowi Bernardowi:
– Być może pilniejsze sprawy zaprzątają dziś twą głowę, przyjacielu. Możliwe, że nie wyczułeś, jak chłodne powiewy wiatru powoli ustają. Powietrze jest obecnie nieruchome i gorące, ptaki porzuciły swe wieczorne trele znacznie wcześniej niż zazwyczaj. Nawet pasikoniki powściągnęły odgłosy, z których tak słyną, podobnie jak zazwyczaj rozbzyczany pszczeli ród. Wsłuchaj się!
Opat przechylił głowę skołowany.
– Kiedy ja nic nie słyszę.
Symeon zaśmiał się w typowy dla siebie sposób.
– Jest tak dlatego, że twe uszy wypełnia cisza, Bernardzie. Żyjąc w krainie Mchukwiatu, przyswoiłem sobie jedną ważną umiejętność: nieustannie nasłuchuję odgłosów, które wypełniają to miejsce. Każdy z tych dźwięków niesie jakąś informację, jego brak zresztą również. Nadchodzi potężna burza. Nie mieliśmy z taką do czynienia od wielu, wielu sezonów.
Opat Bernard pochwycił Symeona za łapę, powiódł niewidzącego kompana po schodach prowadzących z chodnika muru ku ziemi, po czym wspólnie ruszyli trawnikiem ku głównemu budynkowi opactwa.
Symeon wciągnął powietrze w nozdrza.
– Mmm! Wyczuwam ciepłą szarlotkę oraz śmietankowy budyń z malinami, a także ciepłe babeczki, świeżo wyjęte z pieca i wysmarowane konfiturą z damascenek. Lepiej przyspieszmy kroku, zanim krety dotrą na miejsce i nie zostaną dla nas nawet resztki.
Opat ruszył szybciej.
– A skąd wiesz, że zbliżają się krety?
– Bernardzie, oj, Bernardzie. Kojarzysz dzień, w którym siostra Szałwia podała śmietankowy budyń z malinami, a krety w mig zawitały przy stole, by go pałaszować?
– Znów słusznie prawisz, Symeonie. Twoje zdolności obserwatora sprawiają, że mam chęć skryć się w cień ze wstydu. Och, muszę dać znak młodemu Dandynowi, żeby zaczął bić w kłodę, i zaalarmować wszystkie stworzenia przebywające jeszcze na zewnątrz, że czas wracać.
Symeon wykrzywił pyszczek w nieszczęśliwym grymasie.
– O rety, czy znów musimy znosić ów harmider? Młody Dandyn w moim odczuciu wykazuje się nadmiernym entuzjazmem, gdy zabiera się do okładania swoimi pałkami tej pustej kłody.
Opat uśmiechnął się w zadumie.
– Owszem, zuch wkłada w to całe swoje serce, nieprawdaż? A jednak rad byłbym widzieć u wszystkich pozostałych zapał do wypełniania obowiązków równy naszemu Dandynowi. Jeśliby opactwo kiedykolwiek miało doczekać dzwonu, pierwszy zagłosuję, by to jego mianować dzwonnikiem.
Dwóch myszków przeszło między grządkami nadającymi ciemnozieloną barwę całej połaci terenu. Złowrogi pomruk pierwszego gromu dotarł do opactwa z północnozachodniego nieba. Ignorując ten odgłos, opat obrócił się w wejściu do budynku i próbował zrobić użytek ze swojego zmysłu węchu.
– Hmm… cydr podawany na zimno prosto z baryłki, co, Symeonie?
Niewidzący zielarz zmarszczył nos.
– Mylisz się, to napój gruszkowy.
Opat, włodarz całego Rudego Muru, próbował zamaskować zdumienie. Wiedział, że Symeon, choć nie widzi, jest w stanie wyczuć nawet grymas pyszczka przełożonego…
Hen, daleko za horyzontem, na północnym zachodzie, nad oleistą, seledynową kipielą wzbierającą raz za razem, by wytwarzać przy każdym smagnięciu nowe spienione bałwany i pianę, wysoko nad otchłaniami i głębinami wzburzonego morza – jakże daleko od spokoju i ciszy panujących w Rudym Murze – stał Gabul Dziki.
Chmury, z których część przypominała obecnie raczej wiszące na niebie bryły gagatu, reszta zaś ogromne głazy łupkowe, smagały ulewnym deszczem niespokojne wody. Podmuch gorącego wiatru mogącego się mierzyć z wyziewami pieców piekielnych szarpnął szkarłatną peleryną Gabula łopoczącą nad jego barkami, gdy ten stał na wysokim klifie swojej wyspy, rzucając wyzwanie żywiołom. Gruchnął grom, zygzak błyskawicy rozdwoił się i połączył niskie sklepienie niebios z wodą. Gabul dobył swej szabli o rękojeści wysadzanej klejnotami i pogroził nim wiszącej wszem wobec burzy, rycząc jednocześnie i rechocząc, przepełniony dziwną energią. Śmiercionośna zakrzywiona głownia o obustronnie zaostrzonym piórze aż mruczała i śpiewała, gdy świstało wokół niej silne wietrzysko.
Gabul Dziki rządził morzami i był straszliwym władcą wyspy Terramort, Królem Szczurów Morskich, Naczelnym Watażką Korsarskich Gryzoni, Kapitanem Wszech Kapitanów. Żadne żywe stworzenie nie było bojownikiem bardziej zajadłym od niego. Począwszy od parszywej pozycji szczurzego majtka, piął się coraz wyżej i wyżej, by zostać ostatecznie największym, najokrutniejszym i najbardziej zdziczałym oraz nieustraszonym szczurem morskim. Żadne z mórz i oceanów nie widziało nigdy stworzenia, które wywierałoby na kimkolwiek równie silne wrażenie co Gabul Dziki. Wielkie, złote kolczyki dyndały z jego uszu, kły (utracone dawno temu w zaciekłej walce) zostały zastąpione przez złote zębiska, a w każdym z nich tkwił rozmigotany zielony szmaragd. Żółte, przekrwione oczy budziły lęk, tak jak gęsta, skłębiona broda sięgająca szerokiej piersi. Wpleciono w ową brodę jedwabne wstążki barwy niebieskiej i czerwonej. Ilekroć Gabul się przemieszczał, jego pierścienie, bransolety, medale i klamry głośno podzwaniały. Złoto, turkusy, srebro, kość słoniowa – łupy z odległych miejsc, zza głębokimi morzami. Za purpurową szarfę okalającą pierś watażka zatknął sobie kilka sztuk osobliwego oręża o migoczących, dziwnie wygiętych głowniach. Był osobnikiem, któremu niebezpiecznie było służyć, a zaufać mu oznaczało gotowość na śmierć.
Stał tak i śmiał się w obliczu porywistej wichury, rad, że stworzenie, które ośmieliło się mu sprzeciwić, teraz było już ledwie wabikiem na ryby spoczywającym gdzieś na dnie morza. Grom uderzył raz jeszcze gdzieś nad jego głową, a niebo nie przestawało smagać ziemi i morza strugami deszczu. Rozbłysk pioruna raz jeszcze rozświetlił barbarzyńską postać, jak gdyby była godna rzucenia wyzwania przez same niebiosa.
Watażka Wód Wszelkich odchylił głowę i w samo serce burzy wykrzyknął swe imię, jakby dawał sygnał do bitwy:
– Gaaabuuul!
Śmiesznie malutką sylwetką mysiej panny miotało na wszystkie strony niczym skrawkiem drzewnej kory, niesionej ku wschodowi prądem rozryczanego morza. Udręczone skłębione fale, wzburzone potężnym, zawodzącym wichrem, kłębiły się i unosiły, przypominając wielkie rydwany ciągnięte przez rozbrykane ogiery z białej piany.
Półprzytomna myszka nie ośmielała się oderwać choćby jednej łapy, by odwiązać linę zasznurowaną wokół swojej szyi. Odrętwiałe łapy zaciskały się z ponurą desperacją na postrzępionym kawałku drewna, gdy rozjuszone morze miotało nią na wszystkie strony – to ślizgała się na szczycie fali piętrzącej się niczym najwyższa wieża zamku, to opadała w seledynowe doliny przypominające raczej rozdziawione, mroczne paszcze potworów, znowu wirowała i ześlizgiwała się z ogromnej wysokości w przepastne czeluści.
Lina zaplątała się o drewnianą belkę; obolała myszka podjęła próbę przegryzienia konopnego sznura. Zachłysnęła się jednak morską wodą i aż ją zemdliło. Walczyła, by się nie zakrztusić. Miotający się bezładnie koniec liny smagnął ją po pyszczku. Bezmyślnie puściła się belki, a ta od razu popłynęła w przeciwnym kierunku niż ten, w którym niesione było nieszczęsne stworzenie. Obiema łapkami szarpiąc bezsilnie zaciśnięty na szyi sznur, myszka czuła, że miota nią jak rybką zatkniętą na haczyk w charakterze przynęty.
Belka niespodziewanie powróciła i uderzyła myszkę w głowę, natychmiast pozbawiając ją przytomności. Zagubiona postać przepadła pośród fal bijących wściekle na wszystkie strony. Nawet gwiazdy i księżyc, zasłonięte przez ciężkie chmurzyska wiszące nad tą kipielą, nie mogły być świadkami losu małej myszki, ofiary okrutnego kaprysu Gabula.
Niedaleko budynku opactwa w najlepsze trwały prace budowlane.
Usadowiony na drewnianym rusztowaniu otaczającym na wpół ukończoną dzwonnicę młody Dandyn zaciekle okładał pustą kłodę bukową.
Plonk-plonk-plonk-plonk!
I choć był młodym myszkiem krzepkiej budowy, mimo wszystko ledwo opierał się porywom wiatru. Przetarł oczy, odwróciwszy oblicze od nieustannie atakującej go ulewy, i ponownie uparcie bił w kłodę swoimi dwiema cisowymi pałkami. Ilekroć choć odrobinę podnosił wzrok, widział skraj Lasu Mchukwiatu, jakby wzdychający, kołyszący się, świszczący i szeleszczący. Przypominał niespokojny ocean.
– Dandynie, złaź natychmiast, bo sobie ze śmiercią łapę uściśniecie!
Młody myszek zerknął w dół znad krawędzi rusztowania, osłaniając oczy przed słotą. Z głową nakrytą czystym, choć wyświechtanym workiem po mące mateczka Mellia, borsuczyca Rudego Muru, biła ogromną łapą o wilgotne kamienie.
– Słyszysz mnie, młody myszku? Powiedziałam: złaź, w te pędy!
Dandyn zdmuchnął deszczówkę z wąsów i, uśmiechając się po łotrzykowemu, zawołał:
– W te pędy, jak mówicie, psze pani!
I nie oglądając się za siebie, rzucił się z wieży, by runąć ku ziemi przy wtórze przerażonych warkotów borsuczycy. Tuż nad ziemią, ledwie o wąs, zatrzymał się nagle. Zawisnął na mocnym pnączu, którym przewiązał się w pasie. Przytknął mokrą łapę do nosa.
– Przybyłem tak szybko, jak tylko się dało, psze pani…
Mocarna łapa palnęła go po uszach. Po chwili mateczka Mellia odczepiła myszka od pnącza, umieściła go sobie w zagięciu łokcia, jakby był malcem, i pognała ku osłoniętemu miejscu, po drodze łajając Dandyna, który zaczął głośno zrzędzić:
– Postawcie mnie, proszę, na ziemi, mateczko. Nie jestem berbeciem, potrafię chodzić…
– Owszem, nie jesteś berbeciem, jesteś już młokosem. I winieneś być rozsądniejszy. Kto to słyszał w taki sposób rzucać się z wysokiej wieży?! Na futro fretki, przeraziłeś mnie tak, że na dziesięć sezonów wystarczy!
– Kiedy ja wiem, co robię. To był zupełnie bezpieczny popis. A teraz proszę, postawicie mnie na ziemi. Jestem w stanie ustać na własnych łapach, wiecie…
– A odstawię cię, ty bezczelny młokosie. Ale następnym razem tak ci wygarbuję sierść, że do kolejnego zbioru jagódek będzie w dotyku jak zamsz. Niech no tylko raz jeszcze zobaczę, że dajesz nura z takiej wysokości! Co byś zrobił, gdyby ten pęd strzelił pod twoim ciężarem, co? Nie musielibyśmy nawet kopać dla ciebie mogiły, sam bowiem wbiłbyś się w glebę z takim impetem, że powitałbyś się z najgłębszymi korzeniami dębów. A teraz przestań się wiercić, nicponiu jeden, albo powąchasz, czym moja łapa pachnie. Co się z tymi młodzikami z opactwa w ostatnich czasach wyprawia, no, nie pojmuję…
Burcząc na siebie wzajemnie i spierając się bez przerwy, myszek i borsuczyca weszli do budynku opactwa. Mateczka Mellia kopnęła ciężkie drzwi. Zamknęły się za nią, odcinając wnętrze od rozszalałej burzy.
Po drugiej stronie Wielkiej Sali, w przytulnym wnętrzu Pieczary Refektarza, opat Bernard zajął miejsce u szczytu stołu wraz z bratem Symeonem po lewej i Sztygarkretem, krecim przywódcą, po prawej. Latarnie migotały nad stołem zastawionym swojską wieczerzą świąteczną. Krety siedziały bark w bark z myszami, a jeże obok wydr i wiewiórek. Maluchom z opactwa pozwolono zasiąść do stołu wraz ze starszymi; w ich gronie dominowały leśne sierotki, które ocaliła mateczka Mellia – myszki, jeżyki, młody wiewiór oraz wydrzy bliźniacy przyprowadzeni tu przez rodziców. Malce, nazywane w opactwie „boblętami”, usadowiono przy skrajach stołów, na wprost braci i sióstr z Rudego Muru, dobrodusznych myszy, które doglądały ich i się nimi opiekowały.
Tutejsza strawa była sławna wzdłuż i wszerz całego Mchukwiatu. Opactwo samo produkowało wszelką żywność, a był to proces, którym parali się tu prawdziwi eksperci.
Nos Sztygarkreta zniknął w śmietankowym budyniu z malinami; kret przemówił w typowej dla swojego gatunku gwarze, choć pyszczek miał pełen przysmaku:
– Ha-harr, nema nec lepszego nisz malinbudyn, ne, psze pana. Jadbym tego budyna i pszes pare dniuf, ta sondzem, a i ta hciaubym wincy.
O piwnice opactwa oraz ich zawartość troszczył się Gabriel Rysik, jeż, któremu wszyscy mówili Gabek. Uniósł teraz pod światło latarni kieliszek napoju gruszkowego, zakręcił nim miarowo i wpatrzył się krytycznie w bursztynowy płyn.
– Hmm, jak sądzicie, chyba nie zaszkodziłoby temu jeszcze trochę się poprzegryzać w piwnicznych izbach, co?
Flagun, rosły przedstawiciel wydrzego rodu, wyrwał mu z łapy naczynie i jednym haustem pochłonął zawartość.
– E, już jest bardzo zacne, psze pana. Aż za dobre, żeby tak tkwiło w podziemiach.
Na pyszczku Gabriela odmalowało się czyste oburzenie.
– Ożeż ty wydrzaku paskudny!
Krecik zwany Grubikiem spojrzał na otaczających go zewsząd roześmianych dorosłych, starł dżem z damascenki ze swojego noska, po czym potrząsnął łapką ku Gabkowi Rysikowi.
– Paskudny to est puchacz, wydrzak est wredny, burr-hurr, ano.
Siostra Serena, krągła myszka, która zawiadowała infirmerią oraz izbą chorych opactwa, przetarła malcowi wąsiki i podała mu miseczkę słodzonego miodem mleka, po czym udzieliła mu reprymendy:
– Cichutko, Grubiku. Nie poprawiaj starszych od siebie.
Grubik hałaśliwie wysiorbał mleko, co zaowocowało natychmiastowym odmalowaniem się kremowej barwy brody na jego obliczu.
– Burr, dzie tam „starszyh”, Dandyn mufi o mne „stary malcuch”, a wenc estem starszy tesz. Pefno starsiejszy od nych, a mosze tesz mondrejszy, kto we?
Siedzący u szczytu stołu opat zamarł z ciepłą bułeczką w łapach w połowie drogi do pyszczka.
– Ano właśnie, łomotanie w kłodę ucichło. Gdzie jest Dandyn?
Symeon wypił łyk październikowego piwa.
– W kuchni. Nie słyszysz go? Mellia właśnie suszy mu głowę, dosłownie i w przenośni.
I faktycznie, do Pieczary dobiegły połajanka borsuczycy i protesty myszka, odbijające się echem od ścian korytarza prowadzącego do pomieszczeń kuchennych.
– Nie ruszaj się, uszy masz na wskroś przemoczone!
– Ajajaj! Kiedy z nimi skończycie, w ogóle nie będę mieć uszu! Auć! I nie zakładam tego wielkiego habitu, to strój naszego tłuściutkiego brata Jana.
– Oooj, ty niewdzięczny chochliku jeden! Jak śmiesz nazywać brata Jana „tłuściutkim” po tym, jak w swej dobroci użyczył tobie swojego zapasowego stroju? Ejże, wracaj tu! Wracajże, mówię…
Mlaskanie mokrych łap na kamiennej podłodze obwieściło przybycie łapserdaka. Dandyn wparował do Pieczary, usiadł między Sztygarkretem a wiewiórem, który zwał się Rufi Kitasz. Myszek sięgnął po kawał sera z orzechami, wcisnął go między dwa kawałki owsianego chlebka i zaczął wcinać, nalawszy sobie jeszcze całą szklanicę zimnego napoju truskawkowego. Wydrzy kawaler Flagun puścił do niego oko i podał mu półmisek pikantnego sosu do nurzania chlebków.
– Ta-est, kamracie, znów żeś zalazł za sierść naszej Mellimamci, co? Lepiej nurkuj żwawo, bo oto nadchodzi.
Dandyn w ostatniej chwili dał nura pod stół. Mateczka Mellia podeszła ciężkim krokiem do stołu, już ze świeżym i czystym lnianym czepcem na głowie. Skinęła opatowi i zasiadła w ogromnym fotelu po przeciwnej stronie stołu. Na kolanach usadowiła sobie dwoje młodych myszek, a na podłokietniku – małego krecika. Szybko zapomniała o wybryku Dandyna i skupiła się na podawaniu boblętom strawy, wycieraniu ich podbródków i pilnowaniu, by ładnie jadły.
– No dalej, maluszku, wcinaj leśną sałatkę. Na budyń przyjdzie pora później.
– Ne, ne cem sauaty, cem budyn.
– Sałatka ma pierwszeństwo, budyń przybywa później. Chcesz chyba wyrosnąć na tak dużego i silnego jak ja, prawda?
– Ne, cem być malenky i cem ciongle budyn!
Opat Bernard wsunął łapę pod stół i trącił Dandyna.
– Możesz wyjść, młody myszku. Mateczka Mellia ma już łapy pełne bobląt. Dobrze się sprawiłeś w biciu w kłodę, Dandynie, choć nie było potrzeby tkwić na zewnątrz, w tej burzy, aż tak długo.
Dandyn siadł na miejscu, wyprostował się dumnie i sięgnął po porcję śmietankowego budyniu z malinami.
– Dziękuję ci, ojcze opacie. Zostałem tam tak długo, by mieć pewność, że wszelkie stworzenie z opactwa znalazło schronienie pod dachem, bezpieczne i suche – oznajmił rzeczowo. – Na tym wszak polega moje zadanie.
Symeon się uśmiechnął.
– Dobrze je wykonujesz, młody Dandynie. Typ myszy, który sobą reprezentujesz, najbardziej potrzebny jest teraz temu opactwu. Pewnego dnia, gdy wznoszenie go zostanie już ukończone, któż wie… Może to ty będziesz następnym opatem?
Dandyn zmarszczył nos, niezbyt zachwycony tym pomysłem. Tymczasem opat Bernard roześmiał się serdecznie.
– Nie w smak ci bycie opatem, co, młody hultaju? Nie sposób nie dostrzec, żeś z rodu Złodziejmyszka Gwizdona. Ech, jakżebym chciał, aby i Marcin Wojownik pozostawił jakichś potomków.
Symeon uniósł łapę.
– Możliwe, że miało to miejsce. Jeśli nie w wymiarze fizycznym, to może chociaż w sensie duchowym. Marcin był Wojownikiem, założycielem Rudego Muru. Gdy przebywa się tu, wszędzie wokoło da się wyczuć jego obecność. Nigdym jeszcze nie zamienił słowa ze stworzeniem, w którym istotnie dałoby się wyczuć ducha Marcina, ale też prawdą jest, że w dobie pokoju ktoś taki nie był nam potrzebny. Mam jednak przeczucie, że nim jeszcze wybije moja godzina, zdążę spotkać stworzenie, na które padnie duchowy cień naszego Wojownika.
Rufi Kitasz podniósł wzrok znad placka z kremem orzechowym i kawałkami jabłek.
– Z pewnością jednak nie w noc taką jak ta, Symeonie. Posłuchaj no tylko: burza, co się zowie. Jeśli jakiekolwiek stworzenie zostało pod gołym niebem w taką pogodę, dawno już się potopiło.
Symeon zamierzał odpowiedzieć, ale nagle odwrócił głowę i przytknął do nosa serwetę.
– Ojojoj! Ktoś tu je czosnek niedźwiedzi!
Słusznych rozmiarów kret o imieniu Burgon, siedzący kilka miejsc dalej, z klamerką do bielizny zaciśniętą na nosie, atakował łychą pokaźne naczynie. Pomachał ku Symeonowi.
– Harr, ja tesz ne znese smrodka czochu. Ale lube ego smak, co poradziciesz. Tedy nosal mam zatknenty. Dzika czochozupa! Nema nec epszego, psze pana.
Pośród ogólnego śmiechu, który wywołały te słowa, Dandyn odwrócił się do Rufiego Kitasza.
– Na me futerko, Rufi, ten deszcz brzmi, jakby chciał nam opactwo usiec. Miałeś rację: w taką pogodę każdy, kto nie czmychnął pod dach, musiał się już potopić!
Fort Ostrogurt stał na samiutkim skraju wysokich skał, pnących się nad zatoczką Terramort. Wielkie okno w sali biesiadnej było wybite w ścianie warowni zwieszającej się bezpośrednio nad zatoczką i oferowało imponujący widok na morze. Po przeciwnej stronie gmachu znajdował się dziedziniec otoczony z trzech stron wysokim murem. Budynek wzniesiono z grubo ciosanego kamienia i zaopatrzono w ciężkie, drewniane drzwi. Jedna para wrót blokowała wejścia do zabudowań fortu, druga – na dziedziniec. Z trzech stron twierdzę tę dodatkowo osłaniały wzgórza. Gabul Dziki uznał tę twierdzę za swoją własność, a prawda była taka, że włodarz Ostrogurtu natychmiast stawał się też Królem Szczurów Morskich i pozostawał nim dopóty, dopóki był w stanie utrzymać czatownię. W jej murach zaś codzienność stanowiły chaos i nieporządek. Szczurzy korsarze opuszczali statki, by po długich wyprawach łupieżczych wypocząć po swojemu na lądzie. Garnęły się tuzinami ku Ostrogurtowi, zostawiwszy swoje jednostki na kotwicy w zatoce. Hulały, walczyły, nurzały się w hazardzie i winie, ciesząc się z przepustki na ląd po tym, gdy zaznały trudów morskiego żywota.
W umieszczonej na piętrze komnacie biesiadnej Gabul rozsiadł się niedbale na potężnym tronie z rzeźbionego kamienia, uczynionym odrobinę wygodniejszym dzięki skórom zdartym z pokonanych wrogów. Z zachwytem i fascynacją władca wpatrywał się w wielki dzwon, który zajmował środek pomieszczenia. Od wypolerowanej powierzchni tego łupu, jakże monumentalnego, odbijały się światła pochodni oraz sylwetki oddających się breweriom korsarzy. Do jego odlania użyto czystej miedzi, srebra, mosiądzu i złota. Podniósłszy się ciężko, Gabul ruszył przed siebie. W jednej łapie dzierżył szablę, a w drugiej – puchar z winem. Zaczął okrążać najwspanialszy ze swoich łupów. Szczerzył się na jego widok niczym dziecko wpatrujące się w nową zabawkę. Zastukał płazem szabli o wspaniały dzwon; dźwięczna nuta zawibrowała delikatnie, jakby to wiatr szarpnął strunami harfy. I gdy tak szedł, niestrudzone ślepia szczurzego morskiego watażki ślizgały się po metalicznej powierzchni, od osobliwych znaków wytłoczonych na górze, ku starannie i schludnie sporządzonym słowom otaczającym dolny skraj dzwonu.
Gabul nie miał pojęcia, co oznaczają, ale traktował je jako piękne dekoracje sprawiające, że ów pryz stawał się frapującym obiektem godnym tym większego podziwu.
– Na krew i grzmoty, kapitanie. A smagnij go raz jeszcze, cobyśmy posłuchali, jak dzwoni! – Przysadzisty szczur morski znany jako Półnos wyciągnął zza pasa drewnianą pałkę i podsunął ją pod nos swojemu dowódcy. Ten z prędkością błyskawicy wyrwał ją z łap podwładnego i spuścił mu ją na czerep, równocześnie kopiąc opoja w brzuch. Półnos zatoczył się i runął wprost do otwartej baryły z winem. Rozpostarł łapy i zawisnął nad trunkiem, ale jego głowa zniknęła pod powierzchnią. Gabul ryknął śmiechem.
– Żłop lub toń, morska szumowino. Nikt nie będzie się kręcić koło dzwonu Gabula!
Rozhulane szczury chóralnie kwiknęły z uciechy, ubawione wypowiedzią herszta. Gabul wymierzył głownię swojej broni w Półnosa.
– Jeśliby kiedy się stamtąd wynurzył, dajcie mu puchar wina, żeby go ocucić.
Te słowa jeszcze pogłębiły ogólne rozbawienie. Nie rechotał jedynie Takieluch, kapitan Zielonego Kła, siedzący przy stole ze swoją załogą. Choć i sam Gabul śmiał się do rozpuku, niewzruszona postawa korsarza nie uszła jego uwadze. Wszyscy byli rozbawieni – ale on nie. Takieluch Naburmuszony, Takieluch Kłótliwy, Takieluch Wichrzyciel, mintaj na pokład wyrzucony. Gabul obserwował go bardzo uważnie. Ten szczur potrafił wyczuć nieustanne knowania władcy maskowane pozornym rozbawieniem.
Ich relacja już od dłuższego czasu była napięta i dążyła ku zwarciu. Gabul postanowił, że wyjaśni z nim sobie sprawy tu i teraz. Herszt korsarzy zaczerpnął pokaźny haust wina z kielicha – pozwalając przy tym wsiąknąć w brodę sporym ilościom trunku – i zaczął udawać, że zatacza się w otumanieniu. Mrugał przyjaźnie, po czym wbił w skrzynię z łupem pióro swojej szabli. Następnie pokolebał się do stołu, gruchnął na wpół opróżnionym pucharem o blat przed dowódcą Zielonego Szpona, po czym ryknął:
– Takieluch, stary druhu, weźże no wypij ze mną!
Gdy kapitan odsuwał naczynie na bok, jego pysk pozostał ponury.
– Na nic mi to wino. Jak zechcę, to mogę żłopać do woli na pokładzie swojej łajby.
Wszyscy zgromadzeni na sali nagle przestali pić, śpiewać i grać w gry hazardowe; w powietrzu zawisło niewypowiedziane napięcie. Teraz każdy oczekiwał na rozwój wypadków. Gabul zamrugał, jak gdyby próbował się otrzeźwić, po czym zachwiał się lekko.
– No to strawy! Nie może być, żeby który z mych kapitanów głodował. Pieczeń, owoce, rybki, słodzone konfitury? Raźno, przynieść no mojemu druhowi, Takieluchowi, trochę wiktuałów.
Łapa kapitana musnęła rękojeść schowanego jak dotąd bułatu.
– Strawę też sobie daruj, Gabul, bo jużem pojadł.
Herszt westchnął, po czym pokręcił głową, jakby był zdumiony. Usiadł obok Takielucha i zarzucił mu po przyjacielsku łapę na bark.
– Hmm… Nie będzie wina, nie będzie strawy, nie będzie nawet uśmiechu na pysku mojego starego kamrata. Czego więc chcesz, koleżko?
Takieluch strącił łapę przywódcy. Wstał, przewracając krzesło, a w jego ślepiach dało się spostrzec płomień z trudem tłumionego gniewu żywionego względem upojonego watażki.
– Chcę swojej części pryzu. Z trzech ostatnich wypraw nie wynikło nic. Powtarzam, Gabulu: domagam się swojego przydziału łupów. I go dostanę, choćby się waliło i paliło!
Z sali dobiegło kilka pomruków zgadzających się z Takieluchem. Gabul szeroko rozłożył łapy i się uśmiechnął.
– A niech mnie fale zmiotą. I o to chodziło? Czemuś się nie upomniał wcześniej?
Takieluchowi zabrakło słów; oczekiwał, że dojdzie do zwarcia, tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Teraz poczuł, że odrobinę się ośmieszył, i to na oczach własnej załogi. Wykonał niedbały gest, mamrocząc coś niechętnie; próbował wyjaśnić, że marudził w imieniu podległych sobie szczurów morskich.
– No… nigdym nie sądził… Po prostu… moja załoga zaczęła się skarżyć, sądzili, żeś o nas zapomniał…
Gabul wyglądał na szczerze urażonego. Podszedł do skrzyni, z której wciąż sterczała pionowo szabla – wystawała ze stosu bransolet, pucharów, rozmaitych błyskotek i lśniących kamieni. Sięgnąwszy po ostrze, władca roztrącał za jego pomocą przedmioty w kufrze, aż natrafił na to, czego szukał. Szarpnął bronią w górę, a lśniący, wysadzany klejnotami diadem ześlizgnął się po głowni ku rękojeści.
– Ach, drogi Takieluchu, dla ciebie tylko najlepsze! Korona godna króla!
I Takieluch poczuł się nagle pewniej; udało mu się! Gabul słynął z braku szczodrości, jeśli o podział łupów chodzi, ale jemu, Takieluchowi, kapitanowi Zielonego Kła, udało się go urobić. Król Szczurów Morskich się przed nim ugiął. Kapitan wypiął dumnie pierś. Zsunął piękny diadem z ostrza przywódcy i umieścił go sobie na głowie. Rozległy się wiwaty, gdy Gabul szeroko rozstawił łapy. Odsunął broń od Takielucha i przemówił do tłumu:
– Widzicie, podłe falojady? Przypatrzcie się uważnie, pływające odpadki z oceanów, gdyż jestem Gabul Dziki. Oto, jak wynagradzam moich przyjaciół… – Bez ostrzeżenia zamachnął się szablą z całą mocą. – I odpłacam się swym wrogom!
Nawet zatwardziałe szczury morskie zawyły w przerażeniu, gdy głowa Takielucha z łoskotem upadła na podłogę. Diadem potoczył się wprost pod nogi Gabula. Herszt podniósł go za pomocą wilgotnej głowni szabli i uniósł ku zgromadzonym.
– Czy który z was, kamraci, również chciałby to przymierzyć?
Zapowiedziane okrzykami ptactwa pierwsze promienie słońca, ciepłe i złociste, zawitały na wschodzie na jasnobłękitnym niebie odbitym w spokojnych morskich wodach. Groźna burza już się rozwiała, a jej miejsce zajął spokój lata. Słońce ogrzewało mokry kłębek leżący wśród dryfujących szczątków, aż ten się poruszył. Morska woda i żółć pociekły z pyszczka myszki, gdy słabosilnie zakasłała. Przemoczona łapka rozgoniła bzyczące muszki, sięgając ku szyi i wciąż opasającemu ją sznurowi z węzłami. Drewniana belka leżała na jej grzbiecie. Wylądował na niej morski ptak; nagłe zwiększenie ciężaru sprawiło, że z myszki, przy wtórze głośnego, bulgoczącego jęku, wylało się jeszcze więcej słonej wody. Spłoszony ptak wzbił się hałaśliwie w powietrze, zawiedziony, że coś, co uznał za padlinę, wciąż jeszcze żyło. Inne ptactwo także zgromadziło się na niebie i zaczęło nad tym czymś krążyć. Mały krab próbował pochwycić w szczypce przemoczony jutowy chałat myszki, ale poddał się i podreptał w bok.
Lina, wreszcie odwiązana od szyi, zsunęła się na piach. Obolała myszka uniosła lekko belkę i przetoczyła się na grzbiet. Leżała przez moment w bezruchu. Co bardziej wygłodniałe z ptaszysk obniżyły pułap lotu. Gdy myszka starła grzbietem łapy piasek z pyszczka, otworzyła oczy. Natychmiast zamknęła je z powrotem, by ochronić wzrok przed rażącym blaskiem słońca. Malutkie fale nadpływały łagodnie, muskając brzeg. Trwała pora odpływu. Myszka zbadała ranę, którą zadał jej głowie kawał drewna, ale szybko skrzywiła się z bólu i dała sobie z tym spokój. Ponownie odwróciła się na brzuch, osłoniła oczy łapkami i leżała na wilgotnym piasku, pochłaniając życiodajne promienie przyjaznego słońca. Ogromna mewa o upierzeniu w cętki wylądowała niedaleko niej. Szykując groźny dziób, powoli podkradała się do myszki, która czujnie ją obserwowała. Gdy ptak znalazł się na wyciągnięcie szyi od nieruchomego ciała, stanął na jednej nodze i opuścił głowę, by dziobnąć na próbę.
Chlast!
Myszka uderzyła sznurem obciążonym mokrym piachem i węzłami. Wymierzyła celnie. Sama końcówka liny trafiła ptaszysko w prawe oko. Przy wtórze bolesnego i zszokowanego skrzeku mewa nabrała krótkiego, chaotycznego rozpędu i wzbiła się ku niebu. Machała nieskładnie skrzydłami i rozganiała swoje przestraszone towarzyszki.
A myszka pełzała powoli po plaży. Gardło miała spieczone, a pyszczek suchy. Bolała ją głowa, a jej kończyny, wcześniej bezlitośnie okładane przez morze, były teraz niemal zupełnie zdrętwiałe. Dotarła do kępy długiej trawy rosnącej wśród suchego piasku, daleko od linii przyboju. Osłoniła się źdźbłami i położyła w tym prostym schronieniu. I gdy na jej ciało powoli spływał sen, umysł zalewały osobliwe myśli. Nie pamiętała, kim jest, nie przychodziło jej do głowy żadne imię. Jedyne, co pamiętała, to miotanie się we wzburzonym morzu. Poza tym zamiast wspomnień miała w głowie jedynie skłębioną szarą pustkę. Skąd pochodziła? Gdzie się teraz znajdowała? I co tu robiła? Dokąd zmierzała? Zanim zapadła w sen, zdążyła tylko uświadomić sobie, że była wojowniczką. Potrafiła za pomocą sznura porządnie przyłożyć wielkiej mewie, choć leżała w nieznanym miejscu, ledwie żywa z wycieńczenia. Przeżyła morze.
Żyła!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Motto
KSIĘGA PIERWSZA. MYSIA DAMA Z MORZA