Reap - Tillie Cole - ebook

Reap ebook

Cole Tillie

4,7

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Drugi tom niezwykle mrocznej serii „Poranione dusze” o brutalnych bokserach zmuszanych do zabijania.
Jego numer to 221. Nie pamięta nawet, jak się nazywa. Jest maszyną do zabijania, kontrolowaną przez swojego pana za pomocą specjalnego narkotyku, który odbiera mu wolną wolę. Jest więźniem własnego ciała. Ma pana, który nazywa go swoim psem.
Jednak ktoś zupełnie obcy przychodzi mu z pomocą. Ktoś, kto z jakiegoś powodu uważa, że jest mu coś winien. I tak Zaal Kostava trafia prosto pod skrzydła Bratwy z Nowego Jorku.
Talia Tolstaia zawsze pragnęła wyrwać się z mafijnego świata. Nienawidzi każdego dnia spędzonego wśród klatek i ringów. Marzy o czymś innym niż codzienne oglądanie rozlewu krwi. Kiedy jej brat Luka przywozi mężczyznę o najbardziej niesamowitych oczach, jakie widziała, dziewczyna pierwszy raz w życiu zastanawia się, czy naprawdę chce odejść. Zaczyna mieć obsesję na punkcie nieznajomego – okrutnej, potężnej bestii.                                                                                                                                 Opis pochodzi od wydawcy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (405 ocen)
333
46
21
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MaLeJaPi

Nie oderwiesz się od lektury

Bohaterowie z mocnymi charakterami, nieszablonowi, COŚ co wyróżnia się na tle romansideł. Warta uwagi. Polecam.
20
Anna19711

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała
20
swiatlmafii

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytałam ją zaraz po skończeniu 1 części. Nie do końca wiem co mam napisać, 1 część bardziej mnie rozwaliła- pomimo, że zachwialam się emocjonalnie i przeczytałam ją jednym.tchem, troszkę się zawiodłam. Jakby czegoś mi brakowało. Sama w sobie historia jest dobra, kolejny człowiek zniszczony przez rządnych władzy, kolejny złamany i zmuszony do posłuszeństwa- tak bardzo prawdziwe. Choć 1 była dla mnie lepsza, ta również polecam do przeczytania.
00
KolorBlond

Nie oderwiesz się od lektury

10/5 Wow, ta część jest rewelacyjna jak i pierwsza. Zaal i jego historia jest tak mroczna że łamie serce. Fantastyczni bohaterzy - z mocnymi charakterami. Tej książki nie da się opisać, to trzeba przeczytać i poczuć. Cieszę się że trafiłam na tą serię.
00
NBar_Kana

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna, czytało się jednym tchem
00

Popularność




Tytuł oryginału

Reap

Copyright © 2015 by Tillie Cole

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja, korekta, skład i łamanie:

Editio

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-128-3

PROLOG

221

Trucizna.

Ból.

Ogień.

Nieznośne palenie.

Wściekła lawa w moich żyłach.

Skóra… moja skóra była za gorąca… za ciasna dla ciała…

Dyszałem z wściekłości. Niewyobrażalny gniew wrzał w moim wnętrzu. Uderzając w mój umysł, doprowadzając do szału…

Rozerwij – warczał głos w mojej głowie – połam kości, rozszarp ciało, poczuj na rękach ciepło krwi…

Pomimo ciężkich łańcuchów zapiętych na nogach i rękach chodziłem w kółko. Musiałem zabić. Musiałem wyswobodzić się z tych kajdan.

Musisz zabić, by zatrzymać truciznę.

Musisz zabić, by zatrzymać wewnętrzny ból.

– Znów w Nowym Jorku? – odezwał się nagle ktoś po drugiej stronie pomieszczenia. – Gruzini w końcu dokonali wielkiego powrotu?

– Tak. I długo nam to zajęło. Mamy tu interes. Bardzo stary interes – powiedział Pan, a moje serce zaczęło walić jak młotem. Słuchaj Pana. Słuchaj rozkazów Pana.

Na twardej podłodze rozbrzmiały kroki. Mężczyzna zbliżył się do Pana. Przyspieszyłem.

– Z Volkovem? – zapytał inny głos. – Bo jeśli tak, to przez ostatnie czterdzieści lat wiele się wydarzyło. Cała grupa jest nietykalna. Są zbyt silni.

Pan się zaśmiał.

– Wróciliśmy silniejsi.

– Wiedzą, że tu jesteście?

Pan milczał przez chwilę, po czym odparł:

– Wkrótce się dowiedzą. Nie będziemy się ukrywać przed tymi czerwonymi śmieciami.

Pan podszedł do mnie, drugi mężczyzna podążył za nim. Spiąłem mięśnie, gdy stanęli blisko… za blisko.

– Co do…?

– Opracowaliśmy nowy środek. Potwierdzono, że zapewnia posłuszeństwo w stu procentach. Nikt inny ci tego nie da, Nasar. Włosi nie mają czegoś takiego. Twoje dochody przewyższą ich zyski, kiedy twoje dziewczyny będą spełniać każdy kaprys klienta.

Głos Pana ranił moje uszy. Za każdym razem, gdy go słyszałem, cały sztywniałem, czekając na rozkaz. Zgodnie z jego poleceniem trzymałem spojrzenie wbite w ciemną, mokrą posadzkę, nigdy nie nawiązując z nim kontaktu wzrokowego. Nazywał mnie psem, zabójcą. Powiedział, że jestem jego niewolnikiem.

Zalał mnie piekący żar, wrzący ból przeniósł się z głowy na całe ciało. Dygocząc, spiąłem się i zawyłem z bólu. Ogarnęła mnie wściekłość.

Każdy mięsień drżał i palił, spragniony, by zadać śmierć. Łańcuchy zagrzechotały głośniej, gdy zacisnąłem dłonie w pięści, naciągając ciężkie okowy zaciśnięte wokół nadgarstków, wyobrażając sobie, jak zarzynam przeciwnika.

Pan podszedł bliżej. Przyspieszyłem. Moje serce zabiło jeszcze szybciej. Syknąłem głośno przez zaciśnięte zęby.

Klavs, klavs, klavs – zabij, zabij, zabij – musiałem zabijać.

Odetchnąłem głęboko, gdy zbliżył się do mnie obcy mężczyzna. Warknąłem i wyszczerzyłem zęby, ostrzegając, by trzymał się, kurwa, z daleka.

Odsunął się. Poczułem od niego swąd lęku.

Strachu.

Strach cuchnął. Śmierdział. Nienawidziłem go. Kurewsko go nienawidziłem.

Klavs, klavs, klavs…

Trucizna w mojej krwi wciąż wrzała, żyły bolały, palone jadem. Pociągnąłem za łańcuchy łączące moje ręce, szukając uwolnienia od męki, jaką niosła ze sobą trucizna. Napinając mięśnie, strzelając karkiem i rozciągając plecy, ryknąłem głośno i jeszcze bardziej przyspieszyłem swój marsz.

Tam i z powrotem… Tam i z powrotem… Tam i z powrotem…

Mężczyzna zbliżył się i zaczął chodzić dookoła mnie, krople jego potu opadały na spękaną podłogę piwnicy.

– Udaje ci się go kontrolować? Wygląda jak dzikus.

Pan podszedł do przodu, zbliżył się do mnie, więc się spiąłem. Klepnął mnie w ramię.

– 221 jest cennym okazem, to prototyp,mój dzaghli, pies. Grzecznie służy. Spełni każdy rozkaz. Rano dostał skoncentrowaną dawkę serum A. Serum A tworzy podporządkowanych zabójców, serum B całkowicie uległe niewolnice, gotowe na wszystko, czego tylko zażądasz – mówił z ekscytacją Pan. – 221 zabija z doskonałą efektywnością. Unicestwia całkowicie.

Mężczyzna przestał chodzić wokół mnie, stanął obok, przez co słyszałem bicie jego serca.

– Udowodnij – powiedział cicho.

Pan się roześmiał.

– Masz tu swoich ludzi?

– Mam – odparł drugi z mężczyzn. – Dawać ich tu! – krzyknął do kogoś stojącego w drzwiach piwnicy.

Odsunął się i stanął obok Pana.

– Potrzebuję kogoś, komu będę mógł ufać. Wojna z Włochami się wzmaga. Szukam człowieka, który nie będzie kwestionował moich poleceń. Kogoś, kto będzie niezwyciężony w walce. Chcę również posłusznych kobiet. Otwartych na propozycje klientów. Jeśli ten osobnik dowiedzie, że narkotyk, który stworzyłeś, działa tak, jak mówisz, dobijemy targu.

Pan się odsunął. Podszedł do mnie jeden ze strażników i zaczął rozkuwać kajdany. Kołysałem się na nogach, gdy łańcuchy znalazły się na posadzce. Przyglądając się własnym dłoniom, powoli zacisnąłem je w pięści, przy czym chrzęst knykci odbił się echem od ścian pomieszczenia.

Zza moich pleców dało się słyszeć ciężki oddech. Uniosłem górną wargę. Słabość…

– 221, t’avis mkhriv – nakazał Pan, co znaczyło, bym się odwrócił, więc spełniłem polecenie, wciąż zwieszając głowę, i ustawiłem stopy w jego kierunku. – 221, mzad. – Pan kazał się przygotować. Uniosłem głowę. Przede mną stało sześciu facetów. Sześciu uśmiechających się gnoi z nożami.

Moimi żyłami popłynęła kolejna porcja lawy, a niski pomruk zadudnił w piersi.

Klavs, klavs, klavs.

– 221, t’avis mkhriv – ponowił komendę Pan. Strażnik wepchnął w moje dłonie dwa czarne sai. Nie odrywałem wzroku od stojących przede mną ludzi – byli jedynie ofiarami. Obróciłem głową na boki, stanąłem w rozkroku i przygotowałem się na atak. Krew w moich żyłach płynęła coraz szybciej, dłonie świerzbiły, by porżnąć ich na kawałki.

Mężczyzna odezwał się ponownie:

– To moi najlepsi ludzie. Jeśli twój pies ich pokona, mamy umowę.

– Ilu ma zabić? – zapytał z ciekawością Pan.

Mężczyzna parsknął śmiechem.

– Ilu? Chcesz powiedzieć, że jeśli mu rozkażesz, zabije ich wszystkich?

– Będzie zabijał, dopóki nie rozkażę mu przestać.

Mężczyzna stanął przede mną, przyglądając mi się małymi, ciemnymi oczami.

Wyszczerzyłem zęby i warknąłem.

Natychmiast się cofnął. Uśmiech w końcu rozciągnął jego wąskie usta, a w oczach rozpalił się ogień.

– Chcę zobaczyć, jak zarzyna ich co do jednego.

– 221 – powiedział Pan. Moje mięśnie stężały, palce zacisnęły się na sai. – Sasaklo!

Zarżnij.

Zrobiłem krok do przodu w chwili, w której tamtych sześciu rzuciło się na mnie jednocześnie. Czerwona mgła zasnuła mi wzrok, gdy wykonałem pierwsze uderzenie, a krew chlusnęła mi na pierś.

Ciąłem.

Patroszyłem.

Szlachtowałem.

Aż zarżnąłem ich wszystkich.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

LUKA

Kazamaty

Otwarcie sezonu

Brooklyn, Nowy Jork

Zamrugałem… Kilkakrotnie. Kurwa, nie zadziałało. Nie usunęło obrazów z mojego umysłu.

Uniosłem rękę, wbiłem palce w węzeł jedwabnego krawata, który musiałem nosić, i rozluźniłem go. Nie mogłem oddychać.

Każdy mięsień mojego ciała był spięty, gdy siedziałem w tej dusznej prywatnej kabinie, wpatrując się w klatkę Kazamat. Szerokie okno zapewniało mi świetny widok na pieprzonych zawodników, którzy rozrywali się nawzajem.

Wrzask publiki był ogłuszający. Ludzie krzyczeli, domagając się rozlewu krwi, gdy tylko rozpoczęła się pierwsza walka w tym sezonie.

Bez względu na to, jak mocno starałem się odwrócić spojrzenie, mój wzrok nieustannie wracał do dwóch facetów w klatce. Serce pędziło jak oszalałe, dłonie zaciskały się w pięści, a szczęka bolała od zbyt mocnego zgrzytania zębami.

Przy każdym zadawanym ciosie moje nogi drżały. Z każdą kroplą krwi skapującą na betonową posadzkę, z każdym uderzeniem ciała o metalową konstrukcję klatki, ból wywołany zazdrością ciął mój żołądek.

Chciałem tam wejść, chciałem rozerwać tych sukinsynów na strzępy. Pragnąłem poczuć chłód kastetów na palcach, poczuć, jak ich kolce powoli przebijają ciała przeciwników. Pragnąłem patrzeć, jak życie uchodzi z ich oczu. Chciałem zadać śmierć, wyrwać komuś pieprzoną duszę.

Mieszkający w moim wnętrzu potwór chciał wolności. Zaczynałem przegrywać walkę o utrzymanie go w środku. Pół roku… Sześć miesięcy z dala od klatki, a mimo to instynkt nakazywał autorytarnie, bym do bym wrócił do środka. Należałem do ringu, zasługiwałem, by na nim walczyć. Moje koszmary przybierały na sile, powracały wyraźne wspomnienia zabitych, wyrzuty sumienia i żmudna walka, aby przystosować się do tego zapomnianego przez Boga świata. Świata, w którym coraz trudniej było przebywać.

Cholera! Nie mogłem oddychać!

Pochyliłem się i przeczesałem palcami włosy, walcząc z myślami i potrzebami nawiedzającymi moją głowę. Chciałem zapanować nad wewnętrznymi demonami, a jednocześnie wyjść z tej dziury, w której znajdował się ring, by nie czuć w powietrzu zapachu nadciągającej śmierci. Chciałem uciec od tej klatki. To właśnie w podobnej zarżnąłem ponad sześciuset ludzi. To właśnie na tym ringu zabiłem swojego jedynego przyjaciela.

Skrzywiłem się, gdy przed oczami stanęła mi twarz 362: jego uśmiech, gdy poznaliśmy się w Gułagu jako gówniarze, to, jak uczył mnie przetrwania, i jego twarz, gdy odbierałem mu życie, kradnąc szansę na dokonanie zemsty na ludziach, którzy skazali go na egzystencję pieprzonego potwora.

Pochłaniała mnie wściekłość, gdy siedziałem na nim okrakiem, wbijając mu kolce kastetu w szyję. Czułem jedynie gniew, kiedy drugą, okutą żelazem pięścią uderzyłem w jego skroń. Byłem zdeterminowany, by zarżnąć Durova. Unosząc obie pięści i kierując je prosto w dół, wbiłem kolce w pierś 362, po czym do moich uszu dotarł jego ostatni, świszczący oddech, co wyrwało mnie z napędzanego furią transu.

Zabiłem go. Obserwowałem, jak jego ciemne oczy zmatowiały pod wpływem chłodu śmierci. Widziałem, jak kolor wywołany walką odpłynął z jego twarzy i słyszałem ostatnie uderzenie jego serca, aż nie pozostało nic prócz ogłuszającej ciszy.

„Zemsta…” – wymamrotał 362, dławiąc się krwią spływającą mu do gardła.

Obiecałem mu zemstę na skurwielach, którzy zesłali go do celi Gułagu. Ludziach, których nadal nie odnalazłem i nie zaszlachtowałem z zimną krwią.

Zawiodłem 362, mojego jedynego przyjaciela, i nie mogłem z tym żyć.

Wzdrygnąłem się, gdy wspomnienia obległy mój umysł, serce waliło mi jak młotem, a szum krwi rozbrzmiewał w udręczonych uszach. W chwili paniki moje spojrzenie opadło na środek klatki, gdzie jeden z mężczyzn chwycił broń – ząbkowany myśliwski nóż – i wbił go prosto w oko przeciwnika, na co publika gwałtownie zawrzała.

Mój ojciec wraz z worem w zakonie wstali, klaszcząc, demonstrując swoją wyższość spragnionemu krwi tłumowi, znajdującemu się poniżej. Krwiożerczej publice, która wymieniała już pieniądze i robiła zakłady na następną walkę. Wszyscy ci zdeprawowani, sadystyczni skurwiele dziękowali rosyjskim królom za ten przeklęty ring śmierci.

Ojciec spojrzał na mnie i agresywnie szarpnął głową. Nakazywał, bym wstał i klaskał jak jakiś pieprzony bożek w oknie, by pokazać patrzącym w górę sukinsynom, że jestem kniaziem Braci, księciem rosyjskiej przestępczej organizacji. Jedynym dziedzicem przeznaczonym do przejęcia władzy. Nieustannie musieliśmy demonstrować naszą siłę.

Ale nie mogłem się ruszyć. Garnitur, w który mnie wciśnięto, cholernie mnie dusił. Jedwabny krawat, mimo iż poluzowany, wciąż wydawał mi się pieprzoną obrożą, za którą trzymała mnie Brać, wyznaczając do roli, której nie byłem w stanie przyjąć.

Próbowałem się ruszyć, ale nie potrafiłem się zmusić, by wstać. Wspomnienie wykrwawiającego się pode mną 362 jeszcze mocniej zakłuło mój umysł, przez co oddech uwiązł mi w gardle.

Zamknąłem oczy, policzki spłynęły mi potem. Traciłem panowanie nad sobą, kurwa, traciłem kontrolę.

Pół roku pieprzonych tortur. Sześć cholernych miesięcy powolnego popadania w obłęd, zbyt wiele bolesnych wspomnień i wizji atakujących mój umysł.

Poderwałem się z miejsca, ściągając na siebie spojrzenie wora.

– Luka?

Pomieszczenie zaczęło wirować, ściany zbliżały się do mnie.

Ojciec zbliżył się o krok.

– Synu? Co się dzieje?

Nie mogłem odpowiedzieć. Musiałem stąd natychmiast wyjść, potrzebowałem uciec z tego pieprzonego pudełeczka.

Rzuciłem się do stalowych drzwi odgradzających nas od reszty i użyłem całej siły, by je otworzyć, wyrywając przy tym górny zawias z futryny.

– Luka! Wracaj! – krzyczał ojciec, gdy znikałem w ciemnym korytarzu. Zignorowałem go i odwróciłem się w kierunku schodów wiodących do wypełnionego tłumem pomieszczenia.

– Pan Tolstoi? – zawołał jeden z naszych Byków, gdy go mijałem. Głowy odwracały się za mną, kiedy przedzierałem się pośród gnoi próbujących podejść do klatki, by zobaczyć rzeź. Jednak wszyscy ci skurwiele schodzili mi z drogi, wyczuwając, że rozerwałbym ich na strzępy, gdyby tylko przede mną stanęli.

Udałem się w kierunku korytarza – znajomego przejścia, którym chodziłem, gdy byłem Razem, zawodnikiem śmiercionośnego ringu, w jakiego zmieniono mnie w dzieciństwie. Żyłem w tych korytarzach jako zawodnik Kazamat, zostawałem w nich każdej nocy, mając tylko jeden cel: zemścić się na Aliku Durovie, przyjacielu z dzieciństwa, który wraz ze swym ojcem skazał mnie na egzystencję maszyny do zbijania.

Ignorując trenerów i zawodników znajdujących się w ciasnej przestrzeni, udałem się do szatni, którą niegdyś zajmowałem. Uderzyłem ramieniem w drzwi. Natychmiast się otworzyły. Wszedłem i z trzaskiem zamknąłem je za sobą, odcinając się od świata.

W pomieszczeniu panowała cisza, żaden hałas nie mieszał mi w głowie. Ta szatnia sprawiała, że czułem się bezpieczny.

Przechodząc na środek, skopałem skórzane buty z nóg, od razu czując przyjemny chłód betonu. Odchyliłem głowę i stanąłem w srebrnej poświacie księżyca, wpadającej przez szparę w ścianie, po czym rozwiązałem krawat. Drżącymi rękoma próbowałem rozpiąć guziki koszuli ale ryknąłem, gdy mi się nie udało. Chwyciłem kosztowny materiał i pociągnąłem tak mocno, że rozerwałem go na pół, po czym rzuciłem strzępy na podłogę.

Byłem nagi od pasa w górę, moja pierś unosiła się gwałtownie przy każdym oddechu. Próbowałem się uspokoić, pomyśleć o moim obecnym życiu, odsunąć od siebie piekło Gułagu, ale wszystko to było daremne.

Podszedłem do ściany, uderzyłem otwartymi dłońmi w twardy, zimny kamień i zamknąłem oczy, starając się oddychać. W tym pomieszczeniu poczułem się jak dawniej. Jak on, jak Raze. Jak zawodnik 818 z klatki, dawca śmierci z gruzińskiego Gułagu. Pieprzony Luka Tolstoi był dla mnie kimś obcym. Kniaź nowojorskiej Braci był jakimś cholernym nieznajomym.

W mojej głowie krążyły wspomnienia tego, jak zabijałem, jak układałem kastety, by zadać największy ból… Kurwa, cieszyły mnie. Były znajome. Były… moje.

Nagle ktoś złapał mnie za ramię. Przypominało mi to atak strażnika Gułagu. Przez lata byłem zabawką do ruchania, workiem treningowym dla nadpobudliwych gnoi, wykorzystujących zagubionego dzieciaka, jakim niegdyś byłem. Odwróciłem się i chwyciłem sukinsyna za szyję, po czym uderzyłem jego plecami o ścianę. Wściekłość zasnuła mi wzrok, zacisnąłem zęby i podniosłem drania z podłogi.

Nikt mnie już nie skrzywdzi… nigdy. Byłem teraz silniejszy, twardszy. Zbudowałem mięśnie, gdy zmieniono mnie w zimnokrwistego mordercę.

Paznokcie wbiły się w moją skórę, świszczący oddech dotarł do uszu, jednak ścisnąłem mocniej, ponieważ napędzała mnie znajoma chęć odebrania życia.

Cienias zaczął słabnąć w moich rękach, więc jeszcze bardziej wzmocniłem uchwyt, niemal skręcając mu kark. Miał zdechnąć. Nie chciałem pozwolić, by ktoś znów mnie zgwałcił. Nie miałem zamiaru dać się wepchnąć do klatki, by zabić kolejnego niewinnego dzieciaka. Ja również nim byłem. Ten skurwiel miał gryźć piach. Umierać powoli i boleśnie za sprawą moich rąk. Nie dotknie mnie ponownie. Nie wrzuci mnie znów na ring…

– Luka!

Zbyt skupiony na zabijaniu, nakręcony adrenaliną, która przyszła wraz z zatrzymywaniem się pulsu w jego szyi, nie słyszałem, że otworzyły się drzwi za moimi plecami. W umyśle odtwarzał mi się pokaz slajdów – porwanych obrazów ludzi, których zabijałem, dzieciaków błagających o życie, strażników celujących mi w twarz, jeśli ich nie wykończę. Ból, tortury, gwałty, krew, tak wiele pieprzonej krwi…

– Luka, przestań! – Odległy, znajomy głos przedarł się do mojego wzburzonego umysłu. Potrząsnąłem głową.

– Luka, puść go – uspokajał głos. Znałem go. Sprawił, że moje serce zaczęło zwalniać. Koił mnie… Kto…? Co…?

– Luka, lubov moja. Wróć do mnie. Jestem przy tobie. Wracaj. Walcz ze wspomnieniami. Pokonaj je i po prostu wróć do mnie.

Ki… Kisa… Moja Kisa? Zamknąłem oczy na dźwięk tego kojącego głosu i nowe wspomnienia napłynęły do mojej głowy. Chłopak i dziewczyna na plaży. Całujący się. Kochający się. Niebieskie oczy. Brązowe oczy. Jedna dusza. Stracona miłość. Odnaleziona. Ślub. Miłość. Tak wiele miłości…

Kisa.

Dysząc, otworzyłem oczy, moja wolna ręka drżała, cała skóra pokryła się potem. Zaciśnięta dłoń była uniesiona, a kiedy powiodłem wzrokiem po ręce, zobaczyłem, że w stalowym uścisku trzymałem za szyję mężczyznę. Mężczyznę… którego twarz była mi znajoma.

Zdezorientowany tym, co zaszło, odsunąłem się, rozluźniłem palce, a trzymany przeze mnie człowiek upadł na podłogę, sapiąc i walcząc o oddech.

Cofałem się, aż trafiłem plecami na przeciwległą ścianę. Obok mnie przesunęły się stopy, ale nie mogłem unieść wzroku, by zobaczyć, do kogo należały. Wpatrywałem się w podłogę. Nogi się pode mną ugięły, więc usiadłem i skryłem twarz w dłoniach.

– Viktor? Viktor? Dobrze się czujesz? – Kobiecy głos skłonił mnie do uniesienia głowy. Zobaczyłem moją Kisę, moje Solnyszko, pochylającą się nad mężczyzną, dotykającą go po…

Skurczył mi się żołądek.

Viktor. Viktor, mój trener, człowiek, który pomógł mi pokonać Alika Durova.

Poczułem, jakby wytatuowany grubą czcionką na piersi numer z Gułagu zaczął palić mnie żywym ogniem, i spojrzałem na zamknięte oczy Viktora. Kisa zawołała na pomoc naszych ludzi.

Do pomieszczenia wbiegło dwóch ochroniarzy, przyglądałem się im, jakby poruszali się w zwolnionym tempie. Kisa się odsunęła, by pomogli Viktorowi się podnieść. W ułamku sekundy wyciągnęli go na zewnątrz. Poczułem ból, ostry niczym sztylet wbity prosto w brzuch.

Zacisnąłem dłonie w pięści, gdy uświadomiłem sobie, co takiego zrobiłem. Niemal zabiłem Viktora.

Drzwi zamknęły się cicho, usłyszałem zgrzyt zamka, gdy dwa stalowe bolce wślizgnęły się na miejsce, więżąc mnie w środku.

Zbliżyły się ku mnie ciche kroki, po czym kojąca woń słodkich kwiatów obmyła mnie i wypełniła nozdrza.

Solnyszko.

Miękkie palce niespodziewanie dotknęły mojej dłoni. Wzdrygnąłem się i odsunąłem je, walcząc z instynktem, by zabić, skrzywdzić. By okaleczyć i zarżnąć.

– Luka, spójrz na mnie – poleciła Kisa, ale wciąż trzymałem głowę nisko. – Luka – powtórzyła ostrzej. – Spójrz na mnie.

Zagryzłem zęby, podniosłem głowę i odnalazłem wzrokiem parę niebieskich oczu.

Kisa. Moja żona.

Przechyliłem głowę na bok, gdy do oczu Kisy napłynęły łzy i wyciągnęła rękę, by dotknąć mojej twarzy.

– Luka…

– Nie! – warknąłem. Oparłem się o ścianę, uciekając przed jej dotykiem. – Nie dotykaj mnie! Nie chcę cię skrzywdzić.

Kisa się wycofała. Wiedziałem, że mi się przygląda. Czułem na sobie jej wzrok, spalający moją skórę. Siedzieliśmy w ciszy przez czas, który wydawał się wiecznością. Moje dłonie wciąż były zaciśnięte w pięści, a krew nadal wrzała wściekłością. Nagle Kisa wstała, więc spiąłem się, oczekując, że wyjdzie – moje serce ponownie przyspieszyło na myśl o tym, że mogłaby zostawić mnie samego.

Jednak nie odeszła. Nie udała się do drzwi. Nie wyszła. Pozostała, milcząc. Słychać było jedynie szelest jej ubrania.

Nie spojrzałem w górę. Zamiast tego skupiłem się na próbach uspokojenia gniewu buzującego w moim wnętrzu, ale w pewnej chwili Kisa wzięła mnie za rękę, a moja dłoń zetknęła się z ciepłym ciałem.

Uniosłem nieco głowę i zobaczyłem, że klęczała przede mną, góra jej sukienki bez rękawów została opuszczona do talii, a jej idealny biust odkryty. Pociągnęła moją dłoń i położyła sobie na nagiej piersi, ale natychmiast oderwałem wzrok od tego widoku – widoku, który mnie niszczył – by spojrzeć w jej wypełnione mieszaniną niezachwianej determinacji i miłości oczy. Przepełnione cholerną miłością.

Przebiła się przez wszystkie moje bariery.

Przejmując kontrolę, zacisnęła moje palce wokół swojego miękkiego ciała, przez co mi stanął. Przesuwając się na kolanach, Kisa puściła moją dłoń, spojrzeniem nakazując pozostawienie jej tam, gdzie była, i uniosła dół sukienki.

Mój oddech przyspieszył na widok jej koronkowych majtek. Straciłem cały swój gniew, gdy rozwiązała sznureczki z jednej strony i bielizna opadła na podłogę.

Zamarłem oniemiały, gdy moja żona – moja cholernie piękna żona – usiadła na mnie okrakiem i zaczęła ocierać się nagą cipką o moje uda i brzuch.

Zacisnąłem dłoń na jej piersi, a mój wzwód uniósł materiał spodni. Kisie rwał się oddech, gdy łechtaczką dotarła niemal do mojej piersi, nachylając się jednocześnie i szepcząc mi do ucha:

– Kocham cię, skarbie. Mam cię. Nic ci nie jest. Jestem przy tobie…

Zamknąłem oczy, jej słowa przyniosły ulgę i tak po prostu się uspokoiłem.

– Kisa… – szepnąłem w odpowiedzi, a słowa nie chciały przejść przez ściśnięte gardło.

Kisa położyła mi palec na ustach.

– Ciii, lubov moja, po prostu… po prostu się ze mną kochaj – powiedziała niemal bezgłośnie. – Pozwól mi się kochać. Pozwól, bym sprawiła, że poczujesz się bezpieczny. Bądź moim Luką, chłopcem, którego dusza sparowana była z moją.

Pozwoliłem jej. Kochałem się z nią na podłodze szatni, czym sprowadziła mnie z powrotem. Przegnała demony i ból.

Kiedy po wszystkim oboje próbowaliśmy odzyskać oddech, nie odrywając spojrzenia od jej oczu, powiedziałem:

– Prze… przepraszam.

Wyraz twarzy Kisy złagodniał.

– Nigdy nie przepraszaj. Jesteś moim mężem, moim sercem, moją duszą.

Zaczęła docierać do mnie prawda na temat tego, co się właśnie stało, więc z zażenowania zamknąłem oczy.

Kisa musiała wyczuć, że się spiąłem. Wzięła drżący wdech.

– Bardzo cię kocham, Luka. Wiesz o tym?

Ból i smutek w jej głosie cięły bardziej niż jakakolwiek broń, jaką zadano mi rany w klatce.

– Luka? – Kisa naciskała na moje milczenie, powoli odchylając głowę, by móc na mnie spojrzeć. Jej oczy ponownie wypełniły się łzami. – Kocham cię. – Złapała mnie za podbródek i uniosła mi głowę. – Rozmawiaj ze mną. Otwórz się. – Zamrugała, próbując rozgonić łzy. Pociągnęła nosem i otarła oczy. – Co się dzisiaj stało? Co zaszło z Viktorem? Dlaczego uciekłeś od papy i Ivana? Zaniedbujesz swój obowiązek wobec Braci.

Westchnąłem wykończony.

Minęła dłuższa chwila, gdy usłyszałem sfrustrowany oddech Kisy i poczułem jej dłonie na policzkach.

– Luka, spójrz na mnie.

Niechętnie uniosłem wzrok i skupiłem się na jej twarzy. Była tak cholernie piękna.

Sięgnęła do mojej obrączki i uniosła mi ją przed nos.

– Widzisz to? Jesteśmy małżeństwem. Ślubowaliśmy przed Bogiem i naszymi rodzinami, że będziemy razem na dobre i na złe. – Wzięła mnie za rękę, wyprostowała palec wskazujący i dotknęła nim skóry pod moim lewym okiem. – Zostaliśmy dla siebie stworzeni, a to oznacza, że dzielisz ze mną swój ból i mówisz mi, kiedy i dlaczego jesteś nieszczęśliwy.

Smutek na twarzy Kisy był nie do zniesienia. Ściskając nasze złączone dłonie, uniosłem je do ust i pocałowałem jej knykcie.

– Jestem z tobą szczęśliwy. Ni… – Wziąłem głęboki wdech i wyznałem: – Przed spotkaniem ciebie nie sądziłem, że mógłbym być szczęśliwy.

Łzy Kisy skapnęły na moją nagą pierś.

– Solnyszko, nie płacz – wychrypiałem.

– Ale nie jesteś szczęśliwy. Tulę cię, gdy śpisz. Widzę, jak krążysz w kółko, kiedy mroczne myśli wiją się w twoim umyśle. – Kisa pocałowała mnie w policzek i spojrzała mi w oczy. – Jest coraz gorzej, lubov moja. Coś cię gryzie. – Ciche łkanie wymknęło się z jej gardła, więc natychmiast przytuliłem ją do piersi.

– Nie płacz – nalegałem łamiącym się głosem. – Nie mogę znieść widoku twoich łez.

– Więc powiedz mi, co widzisz. Zdradź, co nie pozwala ci być szczęśliwym w tym nowym życiu.

– 362 – rzuciłem. – Obiecałem mu zemstę na tych, którzy go skrzywdzili. Na tych, którzy wtrącili go do Gułagu. – Zacisnąłem dłonie w pięści na plecach Kisy, ponieważ zaczęły mi drżeć. Wróciły frustracja i wściekłość, gdy wyobraziłem sobie zakrwawioną, martwą twarz 362.

Kisa znieruchomiała w moich ramionach.

– Ojcowie szukają winnych jego niewoli.

– To trwa zbyt długo – stwierdziłem ostrzej, niż zamierzałem.

– Wiem – powiedziała cicho.

– Muszę to zrobić. Muszę to naprawić. – Zesztywniałem, wiedząc, co chciałem powiedzieć. – Muszę ich zabić. Muszę, by dalej żyć.

Kisa zamarła w moich ramionach. Wiedziałem, że nie podobała jej się myśl o ponownym zabijaniu, ale też nigdy nie zrozumie, co 362 dla mnie zrobił.

– Nie znam nawet jego imienia. Zmarł jako numer. Pieprzony niewolnik. Na jego grobie nie ma nazwiska. – Odetchnąłem ciężko przez nos, myśląc o nagiej płycie nagrobnej. – Człowiek, który utrzymał mnie przy życiu w Gułagu, gdy byliśmy dziećmi. Człowiek, który nauczył mnie, jak przetrwać, i uwolnił, gdy byłem już dorosły. Był moim bratem, a po śmierci nie ma nawet imienia. – Ręce mi się trzęsły przez ogień płonący w moim wnętrzu. – Nie ma honoru. Stracił go, gdy zginął przez moje kastety. To mnie prosił, bym mu go przywrócił. Mnie. Nikogo innego.

Kisa odsunęła się bez słowa, jednak widziałem zrozumienie w jej oczach. Powiodła spojrzeniem po mojej piersi i ramieniu. Uniosła rękę i mnie pogłaskała.

– Trzeba oczyścić tę ranę.

Spojrzałem w miejsce, gdzie Viktor wbił mi w ciało paznokcie, a zaschnięta krew znaczyła moją pokrytą bliznami skórę. Zmarszczyłem brwi i zapytałem:

– Zrobiłem mu krzywdę?

Kisa zatrzymała palec.

– Nic mu nie będzie.

Pochyliłem głowę, a żona objęła mnie za szyję i przytuliła się. Rozluźniłem pięści i odetchnąłem przeciągle, po czym objąłem jej nagą postać i pocałowałem w smukłą szyję.

– Znajdziemy winnych porwania 362, Luka. Przyrzekam. Znajdziemy sposób, byś mógł normalnie żyć. Zrobimy z ciebie najlepszego kniazia.

ROZDZIAŁ DRUGI

TALIA

Zazwyczaj unikałam tego miejsca jak zarazy. Śmierdziało śmiercią. Jedynie tak byłam zdolna to opisać. Woń krwi, potu i martwych zwierząt przenikała każdy centymetr tego podziemnego piekła, sprawiając, że niemal niemożliwe było oddychanie jego zatęchłym powietrzem.

Wyprostowałam się i weszłam na salę treningową Kazamat, zmuszając się, by z uprzejmością kiwnąć głową kilku trenerom niektórych zawodników i sponsorom, wypełniającym szczelnie tę przestrzeń. Cóż, zawodników – w większości byli to gwałciciele, mordercy i generalnie chorzy skurwiele, wykorzystywani przez różnych gangsterów i innych przestępców do szybkiego wzbogacenia się. Nikt nie będzie za nimi tęsknił, jeśli zginą w ringu. Właściwie, moim zdaniem, byłoby to błogosławieństwem dla społeczeństwa.

Nie przeszkadzała mi moja praca. Byłam w niej dobra. Ściągałam sponsorów do Kazamat. Moim obowiązkiem było zapewnienie im wystarczającej liczby zakładów i znalezienie najlepszych zawodników dla tego celu. Nigdy nie zawiodłam w wyszukiwaniu najlepszych ludzi, a robiłam to sezon za sezonem. Mimo to przy całym tym procederze nadal cierpła mi skóra na widok tych mężczyzn. Dzięki Bogu najczęściej jednak pracowałam w domu. Przebywanie codziennie w tym miejscu śmierci doprowadziłoby mnie do obłędu. Nie miałam pojęcia, jak robiła to Kisa. Westchnęłam z ulgą, gdy w końcu dostałam wolne. Zamierzałam opuścić Brooklyn na kilka miesięcy. Zrobić sobie wakacje, by oderwać się na chwilę od tego życia.

Potrzebowałam oddechu po wszystkim, co zaszło w ciągu ostatniego roku. Musiałam na chwilę porzucić bycie Talią Tolstoi, córką wielkiego Ivana Tolstoia. Musiałam stać się kimś nowym. Miałam nadzieję, że ojciec nie wpadnie w szał, gdy powiem mu, że wyjeżdżam.

Przeszłam przez siłownię, zmierzając do gabinetu Kisy, po czym zamknęłam za sobą drzwi. Moja przyjaciółka siedziała za biurkiem, pisząc coś na komputerze.

– Cześć – powiedziałam i usiadłam na krześle naprzeciw niej.

Kisa zatrzymała ręce nad klawiaturą i zmarszczyła czoło.

– Dobrze się czujesz? Lekko zzieleniałaś – stwierdziłam, widząc, jak ociera spocone czoło.

Machnęła tylko dłonią.

– W porządku, Tal. Czuję tylko, że coś mnie rozkłada.

– Na pewno? Wygląda na to, że masz to od dłuższego czasu – stwierdziłam.

Kisa posłała mi zwyczajowy promienny uśmiech.

– Tak, na pewno.

Wstałam, wyjęłam listę nowych zawodników i ich sponsorów i położyłam ją na biurku.

– Masz tu wszystkie informacje, których będziesz potrzebowała, gdy mnie nie będzie. Jeśli chciałabyś czegoś więcej, zadzwoń albo napisz e-maila.

Kisa wzięła dokumenty i wrzuciła je do szuflady, nim ponownie rozsiadła się w fotelu.

– Dzięki, Tal. – Spuściła wzrok, po czym ponownie na mnie spojrzała. – Chciałabym, żebyś nie wyjeżdżała. Wiem, że będziesz zaledwie kilka godzin drogi stąd i oczywiście potrzebujesz odpoczynku, ale nie podoba mi się myśl, że nie będziemy się codziennie widywać. Będzie dziwnie.

Przeszłam przez pomieszczenie, usiadłam na skraju jej biurka i mrugnęłam do niej figlarnie jednym okiem.

– To dzięki mojej dominującej osobowości. Uzależniłaś się ode mnie, Kiso.

Przyjaciółka roześmiała się i poklepała mnie po kolanie.

– Z pewnością. Nie było jeszcze takich wakacji, które spędziłybyśmy osobno.

Mój uśmiech wyblakł i uścisnęłam jej dłoń, spoczywającą na moim kolanie.

– Wiem, dragaja moja, ale po ostatnim roku, po powrocie Luki, pogodzeniu się rodziców z tym, że ich syn został zmieniony w mordercę i z najnowszymi informacjami, że Gruzini Jakhuy wrócili na Brooklyn, by zapewne wszcząć z nami wojnę, potrzebuję trochę czasu z dala od tego wszystkiego.

Kisa westchnęła przeciągle i skinęła głową.

– Wiem, co masz na myśli. Było tego sporo. – Odwróciła wzrok, ale zdołałam dostrzec błyszczenie jej niebieskich oczu.

Pochyliłam się i położyłam dłoń na jej ramieniu.

– Hej, co się stało?

Kisa nie poruszyła się przez chwilę, ale ponownie na mnie spojrzała.

– Luka znów ma koszmary. Ostatnio nie jest w dobrej formie, Tal. Nie wiem, co robić.

Ścisnął mi się żołądek.

– Dlaczego? Co się z nim dzieje?

Kisa wstała i posłała mi słaby uśmiech.

– Nic, czym musiałabyś się martwić. – Chciałam się z tym spierać, ale Kisa przyciągnęła mnie do siebie i objęła. – Jedź, odpocznij, Tal. Zrelaksuj się, znajdź znów szczęście i wróć odświeżona. Może do czasu twojego przyjazdu wszystko wróci do normy, Jakhua zostanie pogrzebany, Luka wyzdrowieje, a cała reszta się jakoś ładnie poukłada. – Uściskałam Kisę, ale po chwili się odsunęła. Zacisnęła usta w krzywy uśmiech. – Hej, przecież można mieć marzenia. Jedno jest pewne, w cudownym świecie Volkova nigdy nie może być nudno!

– Tak – odparłam, zmuszając się do wesołości. Zawahałam się jednak, wiedząc, że było coś jeszcze, o czym mi nie mówiła. Dziwnie się zachowywała.

Przewróciła oczami, gdy się w nią wpatrywałam.

– Jedź, Tal. Wszystkim się tu zajmę.

Udałam się do drzwi, ale zatrzymałam się, by powiedzieć:

– Myślisz, że z Luką wszystko będzie dobrze?

Kisa objęła się w pasie.

– Jestem tego pewna. Zostawiłam go dzisiaj w łóżku. Miał ciężką noc. Po południu zamierzam spotkać się z ojcami, by dowiedzieć się, czy są w stanie mu pomóc.

Ściągnęłam brwi.

– Co trzeba zrobić? Niezbyt jasno się wyrażasz, Kiso.

Uśmiechnęła się sztucznie.

– Chodzi o jakieś sprawy z Gułagu, o informacje, które wciąż kołaczą się Luce w głowie. Mam nadzieję, że ojcowie rzucą na to nieco światła. To coś, czego potrzebuje twój brat, by skupić się na szkoleniu na wora. Mam wrażenie, że papę złości to, że Luka jest rozproszony. Wydaje mi się, że wątpi, czy mój Luka ma wszystko, czego potrzeba, by pewnego dnia stanąć na czele organizacji.

Podeszłam do Kisy po raz ostatni, a żołądek znów mi się ścisnął na wieść o kolejnych przeszkodach, które miał do pokonania mój brat, ale objęłam ją mocno i pocałowałam w policzek.

– Zadzwoń, gdybyś mnie potrzebowała. A gdybyś sama chciała mieć wolne, przyjedź w odwiedziny. Nie powinnaś zostawać z tym sama. Zaczynasz od tego chorować. – Kisa spięła się w moich ramionach. – Obiecaj mi – nalegałam.

Przytaknęła tuż przy moim ramieniu.

– Przyrzekam, Tal. I… dziękuję – szepnęła.

Trzymając obie ręce na jej ramionach, odsunęłam ją na tyle, by spojrzeć jej prosto w oczy.

– Jesteś moją siostrą, Kiso. Było tak, nawet zanim poślubiłaś mojego brata. Zawsze byłyśmy razem. Siostry do grobowej deski.

Kisa otarła pojedynczą łzę i machnęła na mnie ręką.

– Jedź. Wskakuj do samochodu, by uniknąć korków. Odpocznij. Zjedz mnóstwo czekolady i, co najważniejsze, zaszalej. Ostatnio nie miałyśmy tutaj za wiele zabawy.

Parsknęłam krótkim śmiechem.

– Najpierw muszę powiedzieć ojcu, że biorę wolne. Mama wie o wszystkim, razem to zaplanowałyśmy, ale wymyśliłyśmy, że zaskoczenie ojca moim urlopem będzie lepsze, niż dawanie mu czasu, by mi to wyperswadował. Wiesz, że próbowałby wzbudzić we mnie wyrzuty sumienia, żebym została.

Kisa zachichotała i powiedziała:

– Zawsze ci zazdrościłam, Tal. Robisz, co chcesz i kiedy chcesz. Ja bym tak nie mogła. Byłam zajęta udawaniem idealnej rosyjskiej córki. – Mruknęła do siebie: – I co mnie za to, cholera, spotkało?

Spoważniałam na słowa przyjaciółki. Coś w głębi duszy skłoniło mnie do przyznania:

– Nie powinnaś mi zazdrościć. Może i przez większość życia udawało mi się żyć według własnych zasad, ale to ty masz jedno, czego ja nigdy nie będę mieć. Poświęciłabym wszystko, by to zdobyć.

– A co to takiego? – zapytała zdezorientowana.

Przełknęłam ślinę przez ściśnięte gardło.

– Miłość. Masz kogoś, kto uwielbia cię prawdopodobnie bardziej niż ty jego. Ja jestem sama, zawsze byłam zdana tylko na siebie. Oddałabym wszystko, by odnaleźć tak wielką miłość, chociaż nie wyobrażam sobie, by miało mnie to spotkać w tym życiu. Kto, u licha, chciałby umawiać się z córką lidera Braci?

W oczach Kisy odmalowało się współczucie.

– Tal…

Wyciągnęłam rękę.

– Cholera. Gadam głupoty – urwałam, po czym posłałam jej wymuszony uśmiech. – Lepiej już pojadę, Kiso. Niedługo się zobaczymy, dobrze?

Wyszłam z jej gabinetu, nim mogła powiedzieć coś więcej, cały czas odczuwając w piersi tępy ból samotności, który rozbudził moje małe wyznanie.

Potrzebowałam odpocząć.

Zasłużyłam na wolne.

Chciałam być normalna.

Chciałam choć przez chwilę być zwykłą Talią z Brooklynu.

ROZDZIAŁ TRZECI

LUKA

Byłem wykończony z powodu bezsenności, mimo to zmusiłem się, by wstać z łóżka. Kirill, wor w zakonie, nakazał mi pojawić się po południu w jego gabinecie. Miał się spotkać z pięcioma rodzinami cosa nostry, włoskiej mafii w Nowym Jorku. Kirill chciał, bym poznał bossów na neutralnym gruncie. Zamierzał przedstawić mnie jako przyszłego lidera Braci. Pragnął, by zobaczyli mnie osobiście. Uśmiechał się, gdy mnie o tym informował. Stwierdził, że nie może się doczekać, by zobaczyć strach na ich twarzach, gdy do pomieszczenia wejdzie przyszłość organizacji Volkova.

Przeszedłem do garderoby w sypialni, którą dzieliłem z Kisą i wyciągnąłem jeden z tych cholernych garniturów od projektanta, które musiałem nosić, załatwiając interesy Braci. Chwilę później przeglądałem się w łazienkowym lustrze, poprawiając krawat i opuszczając ręce do boków. Czułem, że zaraz zwariuję. W każdym koszmarze, jaki miałem, zabijałem 362. Widziałem jego brązowe oczy przeszklone śmiercią. Większość dni spędzałem, próbując dowiedzieć się, kim był, skąd pochodził… Ale jak do tej pory nie udało mi się niczego dowiedzieć.

Odwróciłem się od lustra i zszedłem po schodach. W samochodzie spotkałem się z Michaiłem, moim osobistym ochroniarzem, przełożonym Byków.

Bez słowa zawiózł mnie prosto do domu Kirilla Volkova. Wszedłem do ogromnego korytarza i udałem się do jego gabinetu. Znalazłszy się pod drzwiami, usłyszałem dochodzące ze środka głosy Kisy i mojego ojca, a gdy miałem już wejść, ich cicha rozmowa kazała mi się zatrzymać.

– Dowiedziałeś się czegoś o 362? Twoi informatorzy znaleźli jakieś nowe informacje? – zapytała Kisa.

Zapadła cisza, a moje serce znacznie przyspieszyło. Zacisnąłem palce na klamce, gdy mój ojciec odchrząknął.

– Od kilku miesięcy znamy tożsamość 362, Kiso.

– Co? – szepnęła, zszokowana. – Od miesięcy? I nie powiedzieliście Luce?

– To delikatna sprawa, Kiso – przemówił mój ojciec. – Taka, jak ostatnio. I nie możemy pogorszyć już i tak złej sytuacji… – Usłyszałem zgrzyt krzesła. – …Zwłaszcza nie dla niego. Nie dla 362. – Ojciec wymówił słowa „niego” i „362”, jakby były trucizną w jego ustach.

– Nie rozumiem. Nie… Co? – mamrotała Kisa. – Kim był 362?

Ojciec odpowiedział zimno:

– Nazywał się Kostava. – Kisa musiała zareagować jakoś na to nazwisko, ponieważ ojciec dodał: – To prawda, Kiso. Spośród wszystkich ludzi, wszystkich rodzin na świecie, człowiekiem, który znalazł mojego syna w piekle i się z nim zaprzyjaźnił, był cholerny Kostava.

Rozmowa ustała, ale mogłem skupić się jedynie na tym, że wiedzieli. Przez cały ten czas byli świadomi tego, kim był 362. I trzymali to, kurwa, w tajemnicy.

Odczuwając przypływ gniewu, uderzyłem ramieniem w drzwi i wpadłem do pomieszczenia. Kirill siedział za biurkiem, mój ojciec i Kisa przed nim. Cała trójka spojrzała na mnie, gdy stanąłem w progu gabinetu. Moje nozdrza poruszały się intensywnie od nerwowego, pospiesznego oddechu.

– Luka… – szepnęła blada Kisa. Zignorowałem ją jednak i skupiłem wzrok na ojcu.

– Cały czas wiedziałeś?! – zagrzmiałem. Podszedłem do niego. Niemal odpuściłem, widząc błysk strachu w jego brązowych oczach, ale przypomniałem sobie, że zataił przede mną cenne informacje. Wiadomości, których desperacko łaknąłem.

Kisa chciała złapać mnie za rękę, ale wyrwałem się z jej słabych palców.

– Nie! Przestań! – warknąłem na żonę i spojrzałem na ojca i Kirilla. – Chcę to usłyszeć z ich pieprzonych ust! Chcę się dowiedzieć, dlaczego trzymali tę wiedzę w tajemnicy. Dlaczego nie przekazali mi jedynej informacji, o jaką ich prosiłem!

Ojciec wyciągnął rękę.

– Luka…

Jednak już się zagalopowałem. Zbolały ryk wymknął się z mojego gardła. Zbliżyłem się do biurka, chwyciłem za skraj blatu i wywróciłem je na bok.

– Luka! – krzyknęła Kisa, ale zacząłem chodzić po pomieszczeniu, czując, jakbym przez tę zdradę tracił pieprzony rozum.

Chodziłem w kółko, przesuwając rękami po włosach.

– Przez miesiące wmawialiście mi, że niczego, kurwa, nie wiecie!

Ojciec poderwał się z miejsca, więc odwróciłem się, by stanąć z nim twarzą w twarz.

– Zabiłem go! Kurwa, zabiłem go! – Wyciągnąłem ręce do ojca. – Tymi pieprzonymi rękami. Zamordowałem go. Zamordowałem…

– Aby mnie ocalić – wtrąciła się Kisa. Natychmiast skupiłem na niej wzrok. Podszedłem do niej, przy czym Kirill wstał z miejsca. Stanął obok córki, jakby nie chciał, żebym się do niej zbliżał. Co jeszcze bardziej mnie wkurzyło. Kisa skinęła do ojca głową, więc się cofnął.

Objęła moją twarz. Odprężyłem się nieco, gdy poczułem na rozpalonej skórze dłonie żony.

– Uspokój się, kochanie. Posłuchaj swojego papy.

Kisa przeczesała palcami moje włosy. Zacisnąłem mocno powieki i odetchnąłem powoli i równomiernie przez usta.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, Kisa zerknęła na spiętą twarz mojego ojca, po czym znów popatrzyła na mnie.

– Luka, 362 nazywał się Kostava.

Gęsta mgła zasnuła mój umysł, gdy wypowiedziała te słowa. Kostava? Nie miałem zielonego pojęcia, co to oznaczało. To nazwisko nic mi nie mówiło.

Kisa oparła czoło na moim.

– Luka…

– Nie rozumiem – szepnąłem. Głowa zaczynała mnie boleć od prób przypomnienia sobie czegoś, czegokolwiek, na temat tego cholernego nazwiska.

– Nie rozumiesz? – zapytała moja żona. W jej niebieskich oczach zalśniła troska.

– Nie rozumiem, dlaczego to, że nazywał się Kos… Kos…

– Kostava – podsunęła.

Przytaknąłem.

– Dlaczego to, że nazywał się Kostava, jest złe. – Spojrzałem pod nogi, wytężając umysł. – Nie pamiętam, dlaczego to złe. – W żołądku zawrzał mi gniew. Wiedziałem, że powinienem być tego świadomy, ale wspomnienie było niedoścignione.

– Powinienem to wiedzieć, prawda, Solnyszko? – zapytałem Kisę.

– Twoje wspomnienia wciąż są w rozsypce. – Kobieta pogłaskała mnie po włosach. – Nie martw się. Wyjaśnimy to. Opowiemy ci historię rodziny, o której zapomniałeś.

Skinąłem głową, czując, jakby w moją rozpaloną skórę wbijały się miliony igieł. Spojrzałem na ojca i zobaczyłem, że zaklął. Kiedy ponownie zerknąłem na Kisę, wpatrywała się we mnie niebieskimi oczami. Uniosłem dłoń, by dotknąć jej twarzy.

– Powiedz mi – nalegałem. – Opowiedz mi o nim, proszę.

Wzięła mnie za rękę i splotła ze mną palce. Ścisnęła ją i poprowadziła mnie na miejsce. Kiedy próbowała usiąść obok, pociągnąłem ją na swoje kolana. Odprężyłem się od razu, gdy znalazła się w moich ramionach.

Nie spuszczając ze mnie oka, pocałowała mnie w policzek. Obróciła twarz w kierunku mojego ojca.

– Ivanie, chyba lepiej będzie, jeśli ty wyjaśnisz.

Słuchałem uważnie każdego słowa. Każdego szczegółu tej historii. Uczyłem się o rodzinie Kostavów. Poszatkowane kawałki historii mojej własnej rodziny zaczęły wskakiwać na swoje miejsca. Jednak wszystkim, co słyszałem, wszystkim, na czym mogłem się skupić, było to, że 362 miał w końcu jakieś życie. Dowiedziałem się, skąd pochodził, kim był i jacy byli jego bliscy. Ale, co ważniejsze…

– Miał imię – szepnąłem, gdy ojciec skończył wyjaśniać, dlaczego trzymali w tajemnicy przede mną tożsamość 362. Kisa pogłaskała mnie po policzku, więc uniosłem głowę, powtarzając: – 362 miał imię. – Wziąłem głęboki wdech i powiedziałem: – Anri. Nazywał się Anri Kostava. – Zamknąłem oczy, wsłuchując się w słowa wypowiedziane na głos. Uniosłem gwałtownie powieki, gdy dotarło do mnie, co jeszcze powiedział ojciec.

– Miał bliźniaka. Anri miał brata bliźniaka.

Poderwałem się z miejsca, sadzając Kisę na oparciu fotela, i znów zacząłem chodzić. Mój umysł nagle stał się skupiony, zdeterminowany, nakręcony.

– Jak dano na imię jego bratu? Jak brzmiało imię bliźniaka Anriego?

Ojciec przyglądał mi się uważnie. Nie wypowiedział jego imienia, dopóki nie zmrużyłem oczu, naciskając, by mi je zdradził.

– Zaal. Zaal Kostava – rzekł niechętnie.

Skinąłem głową, zapisując te dane w pamięci.

– A gdzie jest teraz? W Gułagu? Żyje i również walczy na śmierć i życie w przeklętym więzieniu? – Cisza zagrzmiała mi w uszach, gdy ojciec odmówił wyjaśnienia sytuacji Zaala. Płonąc z wściekłości, odwróciłem się do najbliższej ściany i uderzyłem pięścią w wielkie lustro, przez co odłamki szkła posypały się na podłogę. Spiorunowałem wzrokiem wora, a następnie ojca. Wskazując na nich zakrwawionym palcem, warknąłem: – Macie mi powiedzieć, gdzie jest! Muszę wiedzieć.

Ojciec podszedł do mnie.

– Luka, przestań! – zagrzmiał, więc zamarłem. Zacisnąłem usta, walcząc z wrzącą we mnie wściekłością.

– Powiedz! – wydusiłem gardłowym głosem.

Ojciec stał pewnie, a wyraz jego twarzy był zimny.

– Nasza rodzina nigdy nie pomoże Kostavie – odparł ponuro. – Mój syn nie będzie pomagał jednemu z nich.

– Więc Zaal żyje? – zapytała stojąca po drugiej stronie gabinetu Kisa. Ojciec wyraźnie zesztywniał.

Było to pieprzone potwierdzenie. Nadzieja zakiełkowała w mojej piersi.

– Gdzie jest? – zażądałem odpowiedzi.

– Luka…

– Gdzie on jest?! – Ponownie zacząłem chodzić w kółko. – Gówno mnie obchodzi, kim dla was jest. Zaal jest bratem człowieka, który uratował mi życie. Mężczyzny, którego musiałem zabić, ponieważ pierdolony Alik Durov wrzucił go do mojej klatki, kiedy powinien zostać uwolniony! – Zatrzymałem się tuż przed ojcem, naciskając: – Powiedz mi, gdzie on jest. Natychmiast.

Papa przygarbił się nieco i spojrzał na Kirilla. Wor uniósł brwi i przesunął się, ściągając moją uwagę.

– Nie mamy solidnych dowodów, Luka, jednak nasze źródła donoszą o człowieku, którego w swoim klanie ma Jakhua. – Wor zaśmiał się bez humoru. – Powiedziałem „o człowieku”, a naprawdę powinienem rzec „o dzikim, wściekłym psie”. O mężczyźnie bezwzględnie wykonującym każdy rozkaz Levana Jakhuy. Odurzonym, by zabijać. Wielkim facecie, na którym eksperymentowano od lat, aż całkowicie stracił swoje człowieczeństwo. Jest szalony, niepowstrzymany. Prototyp, przykład do demonstracji posłuszeństwa wymuszonego jakimś narkotykiem, który zaczęli sprzedawać na czarnym rynku. – Wyraz twarzy Kirilla stwardniał. – Sprzedają go innym grupom w moim cholernym mieście. To jeden z powodów, dla którego ten żałosny gangsterzyna musi zostać rozdeptany.

Mięśnie spięły mi się z gniewu. Zaal był poddawany eksperymentom, aż oszalał. Zrobiono z niego mordercę. Zupełnie jak ze mnie i Anriego. Jednak żył. Wciąż był żywy.

W tej samej sekundzie podjąłem decyzję.

Podszedłem do ojca i powiedziałem:

– Udam się po niego do tej gruzińskiej twierdzy. Wyrwę brata Anriego z piekła, jakie zgotował mu ten gnój Jakhua.

Ojciec odetchnął pospiesznie, a jego twarz stężała i się zaczerwieniła.

– Żaden Tolstoi nigdy nie pomoże Kostavie!

Zbliżyłem się jeszcze bardziej, a gdy moja pierś oparła się o jego, spojrzałem w dół.

– Dla mnie Anri nie był Kostavą – poinformowałem go ostentacyjnie. – Jego nazwisko nic dla mnie nie znaczy. Musisz to natychmiast zrozumieć. – Bez oglądania się za siebie, wskazałem na Kisę. – Uwolnił mnie z Gułagu, bym mógł wrócić do rodziny i poślubić tę kobietę. – Odetchnąłem powoli i dodałem: – Obiecałem 362 zemstę, gdy umierał, więc mam zamiar uhonorować go, ratując jego brata i zarzynając tego, kto go pojmał.

Ojcu drgnęła szczęka.

– Wejdziesz tam, a rozpętasz wojnę z Gruzinami.

Podszedłem do Kisy i ruchem głowy wskazałem wyjście. Żona podążyła za mną bez pytania. W drzwiach odwróciłem się do ojca i Kirilla.

– Jakhua wrócił na Brooklyn, by nas pozabijać. Wiemy, że to prawda. Pieprzona wojna już się rozpoczęła. To, że pójdę po Zaala, jedynie przyspieszy wybuch konfliktu.

Gdy ponownie zwróciłem się w kierunku drzwi, ojciec powiedział:

– Zbiorę najlepszych ludzi, by ci pomogli. Nie mam zamiaru patrzeć, jak przez to giniesz. Jednak gdy znajdziesz tego śmiecia, Kostavę, żywego, zabierz go natychmiast jak najdalej ode mnie i od Brooklynu. Albo własnoręcznie go zabiję. Nigdy nie chcę patrzeć na członka tej rodziny.

Przytaknąłem krótko:

– Rozumiem.

Wyszliśmy z Kisą z gabinetu. Żona wyraźnie widziała determinację w moich oczach, gdy wzięła mnie za rękę.

Splotłem z nią palce, pociągając ją, by całkowicie się zatrzymała. Położyła dłoń na moim policzku.

– O co chodzi, lubov moja?

Pochyliłem się i oparłem czoło na jej głowie.

– Zabiję go, Kiso. Jeśli dostanę szansę, zarżnę tę świnię Jakhuę w imieniu Anriego.

Widziałem smutek na twarzy Kisy. Nie chciała, bym dalej zabijał. Jednak właśnie taki byłem. Nie miałem tylko pewności, czy kiedykolwiek zaakceptuje tę część mnie.

– Wiem – przyznała cicho.

Zamknąłem oczy i odetchnąłem z ulgą. Kiedy ponownie uniosłem powieki, szepnąłem:

– Kocham cię, Solnyszko.

– Mam cię, Luka. Bez względu na to, czego potrzebujesz, mam cię… na zawsze – powiedziała w odpowiedzi, po czym pocałowała mnie w usta.

ROZDZIAŁ CZWARTY

221

Kołysałem się w kącie, szarpiąc skórę. Ból nie przechodził. Trucizna nigdy nie stygła. Każdą chwilę spędzałem, walcząc z bólem i wściekłością.

Nie mogłem spać. Jad w moich żyłach powstrzymywał mnie przed zaśnięciem. Nie mogłem przypomnieć sobie nic z własnego życia. Pamiętałem jedynie twarz i głos mojego Pana.

Uniosłem głowę, słysząc śmiech Pana po przeciwnej stronie pomieszczenia. Siedział obok dziwnego faceta, który wyglądał znajomo.

Znałem go?

Nie mogłem sobie przypomnieć. Trucizna odebrała mi całą pamięć.

Uniosłem dłonie, mięśnie zabolały mnie, gdy poruszyły się pod ciężarem łańcuchów zaciśniętych na moich nadgarstkach i kostkach nóg. Oczy mnie piekły, głowa bolała.

Przycisnąłem dłonie do oczu, starając się oddychać, ale głos spowodował, że poderwałem głowę.

Spojrzałem Panu w oczy i zacząłem sapać. Chciał, bym zabił. Musiałem zabić… Aby ugasić ogień płonący w żyłach.

– 221, davdget – polecił, bym wstał, więc moje stopy spoczęły płasko na posadzce. Zmusiłem ciało do wyprostowania się i spuściłem głowę.

W pomieszczeniu rozbrzmiał śmiech.

– 221, stań przede mną – nakazał Pan.

Zwracając się posłusznie w kierunku miejsca, w którym siedział, zignorowałem ból pod wbijającymi się w moją skórę kajdanami na nadgarstkach i kostkach.

Pan siedział otoczony wieloma mężczyznami. Na środku sali znajdował się ring. Stanąłem na nim, gdy Pan do niego podszedł.

Zagryzłem zęby, gdy położył dłoń na moim ramieniu.

– Zostaliście tu zwołani, by być świadkami działania narkotyku, którego zakupem się interesujecie. – Dłoń klepnęła mnie w pierś, warknąłem, gdy ból wybuchł w moim brzuchu. Zacisnąłem dłonie w pięści, walcząc z krzykiem rozrywającym mi gardło. Moja skóra była zbyt podrażniona, by mnie dotykać. Jakiekolwiek zetknięcie z nią paliło jak ogień.

– To 221, mój prototyp napędzany serum A. Reaguje na każde polecenie. Narkotyk oferuje stuprocentowe posłuszeństwo. Zapewnia również rozbudowę mięśni i zawiera substancję chemiczną wymazującą pamięć o tym, kim był. Wysoka zawartość testosteronu, jak i innych hormonów tworzy idealny odruch zabijania. A potrzeba ta jest tak silna, że może doprowadzić do szaleństwa, jeśli nie zostanie zaspokojona. – Pan się zaśmiał. – Perfekcyjna broń do walki z każdym rywalem.

Odsunął się. Poczułem, że zbliża się do mnie strażnik. Wyciągnął ręce i rozpiął mi łańcuchy. Gdy opadły na podłogę, potrzeba zabicia przejęła nade mną kontrolę. Kiedy Pan zdejmował okowy, zawsze nadchodził czas na zabijanie.

W mojej dłoni znalazł się metal, więc natychmiast zamknąłem palce. Spojrzałem w dół. Strażnik podał mi dwa czarne sai. Obróciłem nimi. Czułem, że były znajome. Przechyliłem głowę na bok, przyglądając się ostrzom. Wiedziałem, jak używać tej broni. Strażnik wyszedł z ringu.

Odetchnąłem, w pomieszczeniu panowała cisza, gdy czekałem, aż Pan zabierze głos. Wyczuwałem pot, słyszałem szmer cichych głosów. Moje mięśnie spięły się w oczekiwaniu, a gwałtowny żar rozprzestrzenił się po całym ciele.

– Demonstracja! – krzyknął Pan, a głosy w pomieszczeniu przybrały na sile. – 221, mzad – polecił, bym się przygotował, więc rozstawiłem szeroko nogi, stopy stawiając stabilnie na betonie. Uniosłem głowę.

Otworzyły się drzwi za mną. Kątem oka zauważyłem, że mężczyźni znajdujący się w pomieszczeniu, wyraźnie podekscytowani, przesunęli się do przodu.

Patrzyłem prosto przed siebie, gdy Pan polecił:

– 221, t’avis mkhriv.

Odwróciłem się, wykonując polecenie. Zauważyłem stojącego przede mną człowieka z długim łańcuchem o zaostrzonych oczkach. Wściekłość wybuchła w mojej piersi. Klavs, klavs, klavs – zabij, zabij, zabij, pomyślałem. Mocniej ścisnąłem sai, gdy mężczyzna uśmiechnął się do mnie.

Klavs! KLAVS! – krzyczał głos w mojej głowie.

Gość zaczął obracać z boku łańcuchem, ciężkie kółka uderzały z hukiem o beton. Był wielki, jednak nie większy ode mnie. Nie mógł mnie pokonać. Powinienem wygrać. Zawsze wygrywałem.

– 221, sikvidili. – Pan rozkazał, bym przygotował się do zadania śmierci. Wykonałem polecenie, nastawiając się jedynie na sprowadzenie bólu i zabicie przeciwnika.

– Panowie, ponieważ większość z was pochodzi z Gułagów Arzianiego lub jest z nimi powiązana, chcę powiedzieć, że zaaranżowałem tę walkę jako przykład działania narkotyku. 221 nie zatrzyma się, póki mu nie rozkażę. Powali każdego, kto stanie mu na drodze.

Skóra mrowiła mnie z podniecenia, gdy Pan podniósł głos. Łańcuch mężczyzny, który stał przede mną i wkrótce miał być trupem, wciąż wirował, nabierając prędkości.

– Zacznijmy przedstawienie! – ogłosił Pan. W pomieszczeniu zapadła cisza. – 221 – zawołał, a każda moja komórka przygotowała się na atak. Sekundy mijały, aż Pan wzniecił ogień w moich żyłach, rozkazując zabić: – Klavs!

Uwalniając wściekłość, ruszyłem naprzód, trzymając wysoko sai, gdy rzuciłem się na tę padlinę. Uniosłem rękę, ale moja ofiara machnęła łańcuchem, a ciężki metal pofrunął w kierunku mojej głowy. Przesunąłem się na bok, unikając łańcucha i wbijając ostrze trzymanego w prawej ręce sai w żebra mężczyzny. Gdy obróciłem się, przeciwnik upadł na kolana, a jego łańcuch wylądował na ziemi. Stanąłem za nim, spojrzałem na jego kark i ogoloną na łyso głowę. Stężałem, uniosłem sztylety i z głośnym rykiem wbiłem je po dwóch stronach jego czaszki.

Ciepła krew chlusnęła na moją pierś, ogień w moim ciele buchnął mocniej i szybciej. Ciało napastnika opadło z hukiem na beton, a krew wypłynęła z jego ran.

Sięgnąłem po sai i wyrwałem je z jego głowy. Ogarnęło mnie pragnienie, by zobaczyć więcej krwi. Poderwałem się więc na nogi, obróciłem ostrzami w dłoniach, po czym wbiłem je w jego kark i szyję.

Odsunąłem się, płomienie w moim wnętrzu lizały umysł, gdy zacząłem chodzić po ringu.

Potrzebowałem więcej. Więcej krwi.

Mężczyźni w pomieszczeniu rozmawiali głośno, dźwięk ten wwiercał się w mój umysł. Chodziłem nieustannie, wciąż czekając na więcej.

Musiałem dostać więcej, kiedy…

– 221, shech’erda! – ostry głos Pana wciął mi się w uszy, polecając się zatrzymać. Stopy zamarły w bezruchu, głowa opadła.

Z publiki dobiegł szmer ekscytacji.

– Widzicie, panowie, sto procent posłuszeństwa i skuteczności. – Oddychałem ciężko przez nos. Chciałem się ruszyć, jednak komenda Pana trzymała moje stopy w miejscu.

– Jestem pewien, że ci, którzy przybyli z Gułagów, będą zadowoleni z tego widoku, a wy, przybysze z innych miejsc, proszę, pozwólcie, bym zademonstrował serum B.

Ponownie zwróciłem uwagę na dźwięk otwieranych drzwi. Na ringu rozległy się ciche kroki. Mężczyźni znów zaczęli szemrać, przesuwając się na miejscach.

– 547 to prototyp serum B, które również gwarantuje posłuszeństwo. Pełną gotowość niewolnicy do zrobienia wszystkiego – i mam na myśli naprawdę wszystko. Zawiera hormony, które zwiększają kobiece libido i sprawiają, że jej cipka jest mokra przez wiele godzin, obiecując klientom niekończącą się zabawę. Jest w nim również silny środek antykoncepcyjny, więc żadne niechciane ciąże nie wchodzą w grę.

– 221 – powiedział Pan. Natychmiast uniosłem głowę. – Na środek ringu.

Obróciłem się i wykonałem polecenie. Zacisnąłem palce na sai, zgrzytając zębami z potrzeby zasmakowania krwi, ale gdy stanąłem na środku, poczułem, że nie jestem sam. Był tu ktoś, kogo nie chciałem zabić.

– 221, zostaw sztylety i rozbieraj się.

Otworzyłem dłonie, broń upadła na beton, po czym zsunąłem spodnie.

– 547 – zawołał Pan – ssij go.

Trzymając pochyloną głowę, kobieta o ciemnych włosach uklękła przede mną i wzięła mojego fiuta w swoje małe dłonie. Zagryzłem zęby, ponieważ zaczęła mnie głaskać ciepłymi rękami. Musiałem walczyć, by nie zaryczeć. Nie patrząc w górę, coraz bardziej przyspieszała ruchy. Stanął mi, a ryk wydostał się jednak z mojej piersi, gdy otworzyła usta i wzięła mnie w nie całego.

Stękałem i warczałem, gdy zaczęła mocno ssać. Jad w mojej krwi zawrzał. Moje wnętrze paliło coraz mocniej, gdy kobieta ciągnęła jeszcze mocniej.

– 547, shech’erda. – Pan nakazał jej przerwać czynność, więc kobieta uwolniła mojego fiuta i wypuściła go z rąk.

Zabolało… Musiałem się spuścić. Musiałem zrobić to w jej gardle.

– 221 – polecił następnie Pan – pieprz 547 od tyłu… ostro. – Roześmiał się, po czym nakazał: – I niech krwawi.

Warcząc z powodu komendy Pana, opadłem na kolana. Kobieta obróciła się, wpychając cipkę w moją twarz. Chwyciłem ją za biodra, wbiłem palce w jej ciało. Wziąłem kutasa w dłoń, wycelowałem w jej szparkę i jednym mocnym ruchem wbiłem się w nią.

Odrzuciłem głowę w tył, gdy jej mięśnie zacisnęły się wokół mnie. Odczuwanie przejęło nade mną kontrolę, jad w moich żyłach zmuszał, bym brał ją coraz mocniej i szybciej. Wchodziłem w nią nieustannie, czując, jak ciśnienie wzrasta w moim ciele, wypełniając moje jądra. Zagryzłem zęby, aż rozbolała mnie szczęka, ponieważ nie byłem w stanie powstrzymać ryku, który rozgrzmiał z mojej piersi, gdy żar wypełnił moje ciało i osiągnąłem spełnienie, wybuchając w jej wnętrzu.

Oddychając ciężko, zacząłem się ponownie poruszać, mój fiut stał się znów twardy, gdy jej cipka ściskała go mocno. Pokrywała go krew. Sprawiłem, że krwawiła. Wykonałem polecenie Pana.

– Jak widzicie, panowie, oba podmioty nie ustaną w działaniach, póki im tego nie polecę.

Wbijałem się mocniej w kobietę, a ogień ponownie rozpalił się w moim ciele.

Nagle w pokoju rozbrzmiał dźwięk otwieranych w pośpiechu drzwi. Publika poderwała się na nogi, gdy do sali wdarli się jacyś faceci z bronią i otworzyli ogień.

Nadal posuwałem kobietę, gdy Pan krzyknął:

– 547, ak’ movida! – Chodź tutaj. – 221, bierz sai i… sasaklao!

Zarżnij. Pan polecił mi ich wykończyć.

Wyszedłem z 547. Kobieta pobiegła do Pana, a ja wziąłem swoje sai. Publika rzuciła się do drzwi, a strażnicy otworzyli ogień do intruzów.

– Klavs! – ponownie rozkazał Pan. Chwyciłem sztylety i rzuciłem się na strzelających. Wściekłość zasnuła mi wzrok, gdy powaliłem dwóch pierwszych na podłogę, siadając na nich okrakiem i wbijając sztylety w ich piersi. Krew zabulgotała w ich gardłach, dusząc ich.

Wstałem i skupiłem wzrok na kolejnym celu, jednak strzały wokół mnie zaczęły słabnąć. Rozejrzałem się, strażnicy Pana leżeli martwi na betonie.

Rycząc z wściekłości, skupiłem się na napastnikach trzymających broń. Wycofywali się wąskim korytarzem, uciekając przed moimi sai. Musiałem gonić ich na zewnątrz. Nie mogłem pozwolić im przeżyć.

Uniosłem sztylety i rzuciłem się za tymi ludźmi. Zimne powietrze popłynęło korytarzem, ale przyspieszyłem, ścigając mężczyzn, po czym rzuciłem się przez otwarte drzwi.

Pochłaniała mnie furia, szybkie bicie mojego serca szumiało mi w uszach.

Klavs, klavs, klavs – podpowiadał mi umysł, krew wrzała w żyłach.

Zabiję ich wszystkich. Zabiję dla Pana.

Wybiegając przez drzwi, ledwie odczułem zimno na nagiej skórze. Przybysze obrócili się w moją stronę, rzucili broń na ziemię. Zamarłem. Wpatrywałem się w ich puste dłonie. Otworzyłem zaciśnięte pięści i również upuściłem sztylety.

Rzucali się na mnie dwójkami, ale co rusz ich powalałem. Pięściami łamałem nosy, ręce, żebra. Moje knykcie krwawiły, ale nadal ich pokonywałem, gdy pojawiali się nowi.

Nagle przybiegł ktoś inny. Stałem nieruchomo, aż znalazł się tuż przede mną. Wtedy zamierzył się na mnie, ale zrobiłem unik i chwyciłem go za gardło. Wykorzystując truciznę napędzającą moje ciało, ryknąłem i uniosłem go z podłogi. Mocno ściskając, przyglądałem się, jak wytrzeszczył oczy. Jeszcze mocniej zamknąłem palce i usłyszałem, jak jego oddech zamarł. Krew odpłynęła mu z twarzy, a kiedy starał się wziąć ostatni wdech, obróciłem nadgarstkiem i skręciłem mu kark.

Rzuciłem jego ciało na ziemię i poderwałem głowę na dźwięk rozsuwania drzwi vana. Przygotowałem się, gdy podszedł do mnie kolejny facet. Był ubrany tak jak Pan. Zaroiło się wokół niego od ludzi, jednak on skupiał wzrok wyłącznie na mnie.

– Jego nie da się obezwładnić, kniaziu. Musimy go zabić. To zaszło za daleko.

Mężczyzna zatrzymał się i warknął:

– Nie. Zabieramy go.

– Jego nie da się zatrzymać i kończy nam się czas.

– Nie! – rzucił człowiek, jednak ani na sekundę nie spuścił ze mnie wzroku. Zaczął rozpinać koszulę. – Ja się nim zajmę.

Ludzie za nim zamarli.

– Ale jest pan kniaziem. Wor polecił, żeby pan nie walczył.

Jednak człowiek nadal się zbliżał, ściągając koszulę i upuszczając ją na podłogę. Pozostał jedynie w białej podkoszulce, podkreślającej jego mięśnie. Dotarł do mnie, zaciskając pięści i zęby, podobnie jak ja.

Rzuciłem się na niego, unosząc ręce, by zadać cios, ale zrobił unik i uderzył mnie w brzuch. Ból wybuchł w moim ciele.

Facet był silny.

Dysząc, obróciłem się i zamachnąłem, uderzając go w zęby. Krew natychmiast popłynęła po jego podbródku, ale ponownie na mnie natarł. Chwycił za włosy, więc musiałem walczyć, by się wyswobodzić. Jego siła była podobna do mojej. Uniósł nogę i kopnął mnie kolanem w szczękę.

Zagotowałem się ze złości. Potrzebowałem zabić… Klavs!

Ruszyłem na niego, objąłem go w pasie i powaliłem na beton. Uderzał pięściami w moje żebra, ale naparłem przedramieniem na jego szyję. Z gniewem wypisanym na twarzy wyciągnął ręce i złapał mnie za głowę. Przycisnąłem mocniej, odcinając mu dopływ tlenu. Wbił mi palce w czaszkę i z siłą, z którą nigdy wcześniej się nie spotkałem, zaczął ciągnąć w dół moją głowę. Walczyłem, mocniej naciskałem na jego szyję. Jego twarz z braku tlenu stała się czerwona.

Musiał umrzeć. Musi umrzeć.

Chwycił mnie mocniej, ale gdy skurwielowi kończyło się powietrze, uniósł głowę i uderzył nią w moje czoło. Moja ręka ześlizgnęła się z jego gardła, przez co mógł mnie obrócić, wykręcając mi ręce za plecami.

Walczyłem, by się wyswobodzić. Skóra paliła mnie od trucizny znajdującej się w żyłach. Nie mogłem znieść tego żaru.

– Teraz! – zawołał mój przeciwnik. – W szyję, już!

Wyrywałem mu się, ale nie zdołałem osłabić jego uścisku.

Klavs… Klavs… – nakazywał umysł, słowa Pana odbijały się echem w mojej głowie. Trucizna, ból, uścisk. Kurwa, nie mogłem się uwolnić!

Usłyszałem kroki, po czym po moim karku rozlał się ból. Ryknąłem i wbiłem łokieć w żebra napastnika. Znów walczyłem, by się wyswobodzić. Przewróciłem się na bok, podskokiem poderwałem się na nogi, ale nie potrafiłem na nich ustać. Moja skóra była za gorąca, ociekała potem. Próbowałem iść, ale nie mogłem się ruszyć.

Mężczyzna, z którym walczyłem, również się podniósł. Zamrugałem, ale wzrok mi się rozmazał. Spojrzałem na typa. Jego twarz była blada, gdy się we mnie wpatrywał. Mamrotał jakieś słowa, rzucając rozkazy swoim ludziom, jednak w moich uszach odbijało się jedynie echo własnego oddechu.

Próbowałem do niego sięgnąć, bo umysł nakazywał mi walkę, zabicie, rozszarpanie, ale gdy przesunąłem się do przodu, nogi się pode mną ugięły i mocno uderzyłem o beton. Ktoś mnie złapał i zaczął ciągnąć moje bezwładne ciało.

Próbowałem się odsunąć, ale mięśnie odmówiły współpracy.

Uniosłem wzrok. Mężczyzna wciąż się we mnie wpatrywał. Skóra mnie mrowiła, mięśnie pozostawały spięte, ponieważ chciałem go zabić. Poderżnąć mu gardło, pociąć go sztyletami sai.

Usłyszałem odgłos rozsuwanych drzwi vana, po czym zostałem podniesiony z ziemi. Moje powieki zaczęły opadać i nagle wszystko spowiła czerń… Ostatnie, co udało mi się zobaczyć, to oddychający głęboko mężczyzna, wpatrujący się w niebo. Zapamiętałem jego twarz, zapisałem w pamięci, by mieć pewność, że po przebudzeniu jego serce będzie pierwszym, które zatrzymam.

ROZDZIAŁ PIĄTY

TALIA

Wiejska posiadłość Tolstojów

Westhampton, Nowy Jork

Siedząc przy oknie w salonie, wpatrywałam się w ciemne niebo. Światło latarni krążyło leniwie w oddali, sprowadzając marynarzy do domu. Wciąż zataczało okręgi, a hipnotyczna gra świateł koiła mnie, gdy popijałam kawę.

Ilja i Sawin, moi prywatni ochroniarze, przechadzali się po terenie posiadłości, w blasku księżyca udawało mi się wyłapać ich ruch. Obaj ubrani byli na czarno i poruszali się cicho jak noc.

Czułam się bezpieczna.

Byłam tu zaledwie od kilku dni, ale już odnalazłam spokój. Miałam tu plażę, słone morskie powietrze, dom w stylu kolonialnym i, co najważniejsze, byłam z dala od klatki Braci na Brooklynie.

Upiłam kolejny łyk kawy, uniosłam bezwiednie wolną rękę i dotknęłam naszyjnika, który zawsze nosiłam. Był to medalion mojej babci – podarowała mi go kilka lat temu, przed swoją śmiercią. Delikatny, złoty łańcuszek należał wcześniej do mojego dziadka. Na zawieszce widniał herb Tolstojów, mój przodek dostał go, gdy był jeszcze mały. Każdy wor w zakonie, jak powiedziała mi babcia, otrzymywał taki łańcuszek od swojego ojca. Była to oznaka honorowa. Dziadek zostawiał go babci, by łańcuszek wisiał blisko jej serca za każdym razem, gdy wyjeżdżał w interesach.

Pogłaskałam opuszką kciuka medalion, wspominając kobietę, którą uważałam za najlepszą przyjaciółkę, bo naprawdę mnie rozumiała. Była największą romantyczką na świecie. Całym sercem kochała dziadka, chociaż straciła go bardzo wcześnie. Nigdy nie pogodziła się z jego śmiercią, codziennie zapalała dla niego świecę w kościele.

Wszystko, co jej po nim zostało, to ten naszyjnik. Podarowała mi go jako symbol, że pewnego dnia również znajdę swoją prawdziwą miłość.

Bardzo tego dla mnie chciała – abym kochała tak mocno, jak i ona kochała.

Również desperacko tego pragnęłam.

Usłyszałam, że tylne drzwi się otworzyły, po czym do środka weszli Ilja i Sawin i stanęli przy przeciwległych oknach.

Przewróciłam oczami.

– Z pewnością nikt tutaj w Hamptons nie będzie mi zagrażał… w dodatku w zimie. Właśnie dlatego tu jesteśmy. W okolicy nie ma żywego ducha. – Ojciec nie był zadowolony z powodu mojego wolnego. Przy nowym zagrożeniu ze strony Gruzinów chciał, bym była blisko, aby mógł mnie chronić. Jednak za namową mamy w końcu uległ. Wypracowaliśmy kompromis i mogłam wyjechać do naszego domu letniskowego w Hamptons. Umowa mi pasowała. Było to wystarczająco daleko od Brooklynu i panowała tu cisza, dzięki której mogłam się w końcu zrelaksować.

Jednak żaden z moich ochroniarzy nie słuchał mojego narzekania odnośnie ich patrolu. Ojciec dopilnował, by byli ze mną. Nie wiedziałam za wiele o interesach Braci, jednak byłam świadoma, że Sawin i Ilja sprawdzali, czy nikt nas nie śledził. Rozumiałam, że zagrażało nam niebezpieczeństwo. Wiedziałam, że byłam wielkim celem dla Gruzinów. Z tego, co mogłam się domyślić, podsłuchując szepty Sawina i Ilji, szef ich klanu, Jakhua, był szalony. I należało się go bać. Stanowił prawdziwe zagrożenie dla naszej pozycji na Brooklynie. Oznaczało to, że musiałam znosić ich nieprzerwany nadzór.

Pozwoliłam im na przeszukanie domu i skupiłam się na wzburzonym morzu za oknem, uderzającym o prywatną plażę. Fale nieustannie chłostały brzeg, nie pozostając na długo z dala od niego.

Sprawiało to, że się rozmarzyłam. Czy tak bardzo koił mnie szum morskiej wody całującej senny piasek?

Nagle zauważyłam, że podjazdem zbliżają się światła samochodu, więc ściągnęłam brwi.